Tajemnica Lost Lake

Tajemnica Lost Lake

„Tajemnicę Lost Lake” przeczytałam już jakiś czas temu i długo nosiłam się z zamiarem umieszczenia jej na półkach Małego Pokoju z Książkami. Trudno było mi jednak zabrać się za napisanie o niej, bo (jak w przypadku każdej książki, której treścią jest rozwiązywanie jakiejś tajemnicy) nie jest łatwo zrobić tego tak, żeby jej nie zdradzić. Na dodatek w tak zwanym międzyczasie zapoznałam się z pierwszym tomem „Rodziny Monet” i imperatyw podzielenia się wrażeniami z tej lektury był tak duży, że Lost Lake musiało poczekać na swoją kolej. Ale z Pensylwanii do Nowej Anglii nie jest tak daleko, więc dotarłam i tu 😉

„Tajemnicę Lost Lake” można czytać na dwóch płaszczyznach. Ta pierwsza, najbardziej oczywista to powieść grozy z elementami paranormalności (i z poziomem straszności odpowiednim dla wczesnych nastolatków oczywiście), w którym kluczową rolę odgrywa biblioteka i pewna tajemnicza książka. Wszystko to widać już na okładce 😉

Rodzina Fiony Crane właśnie przeprowadziła się na drugi koniec stanu Massachusetts do tytułowego miasteczka. Dom, który kupili państwo Crane, nazywano kolonialnym – nie dlatego, że miał okiennice i rozległą fasadę z tarasem na całej długości, ale dlatego, że wybudowano go w czasach kolonialnych. Deski parkietu skrzypiały, okna były podzielone na małe kwadraty, a drzwi zdążyły się wypaczyć i powykrzywiać tak, że nie pasowały do framug.

W Lost Lake jest wiele takich starych domów zatopionych w zieleni. Są wakacje, dziewczynka nikogo tam nie zna, a rodzice są zajęci (dlaczego – o tym potem), więc jedynym miejscem, gdzie może spędzać czas jest miejscowa biblioteka, która mieści się właśnie w takiej starej rezydencji. Tam też znajduje książkę zaczynającą się od słów: Dawno temu żyły sobie dwie siostry, które wszystko robiły razem. Do momentu, gdy jedna z nich zniknęła.

Fionę zafascynowała ta książka, a ona pojawiała się i znikała, tak jakby sama sobie wybierała czytelników. Potem okazało się, że jej akcja ma coś wspólnego z Lost Lake, a nawet z budynkiem, w którym obecnie jest ta biblioteka i że nie tylko Fiona została przez tę książkę wybrana do rozwikłania tajemnicy sprzed lat…

Gdyby zekranizować „Tajemnicę Lost Lake”, mógłby z tego wyjść film momentami przerażający i chyba nieodpowiedni dla widzów w wieku, dla którego jest ona przeznaczona. Czym innym jest wyobrażanie sobie czytanych scen i sytuacji, bo odbywa się to w ramach posiadanej wiedzy i doświadczenia, a czym innym – zobaczenie tego na ekranie tak, jak sobie to wyobraził ktoś inny. Jednak poza tym nieco strasznym wątkiem, który z czasem przechodzi z książki w książce do tej właściwej, a Fiona i jej nowo poznany kolega z czytelników stają się uczestnikami wydarzeń, „Tajemnica Lost Lake” jest historią o rodzinie, a przede wszystkim o siostrach.

Najwcześniejsze wspomnienie Fiony Crane to wielogodzinne oczekiwanie na mrozie. A wszystko przez siostrę.

Kiedy Fiona wracała pamięcią do tego wydarzenia, widziała siebie, jak siedzi opatulona kocem, na szarej metalowej barierce przed dużym metalowym budynkiem. Na ławce obok niej leżała kolorowanka i pudełko kredek, ale zziębnięte palce w wełnianych rękawiczkach nijak nie mogły skorzystać z tych dobrodziejstw. Dziewczynka patrzyła z góry na białe owalne lodowisko, na którym jeździła na łyżwach jej siostra Arden.

Łatwo było dostrzec Arden wśród innych łyżwiarzy figurowych. Wszystkie dzieci z grupy początkującej sunęły po lodzie na jednej nodze, z ramionami na boki. Arden rozpościerała ramiona najszerzej i najwyżej ze wszystkich unosiła nogę. Fiona w tym czasie marzła na ławce… (…)

Ale już wtedy, choć miała zaledwie trzy lata, zdążyła się zorientować, że tak właśnie będzie wyglądało życie z Arden Crane. Wieczne czekanie i przyglądanie się z boku. Szukanie resztek wolnej przestrzeni, by wcisnąć w nie własne życie.

Rodzina Crane’ów przeprowadziła się do Lost Lake właśnie ze względu na łyżwiarskie treningi Arden. Dojazdy z Pittsfield, gdzie mieszkali wcześniej, zajmowały zbyt wiele czasu. Trudno się dziwić młodszej z sióstr, że ma żal o rozstanie z przyjaciółmi i ukochanym domem, ale z czasem możemy się przekonać, że sytuacja nie jest tak oczywista, jak się jej wydaje.

Bardzo podoba mi się to, jak Jacqueline West opisuje tę rodzinę. Rodzice dziewczynek starają się pogodzić zbyt wiele racji – chcą aby starsza z córek mogła należycie rozwijać swój talent, ale równocześnie muszą pracować, aby na to zarobić i w dodatku naprawdę myślą jeszcze o tym, co jest ważne dla Fiony. Tylko czasem ich to wszystko przerasta, czegoś nie zapiszą, o czymś zapomną…

Fiona, która ma żal o to, że ze względu na siostrę musiała zrezygnować z dotychczasowego życia, z czasem przekonuje się, że Arden też w tym wszystkim nie jest łatwo, a świadomość tego, jak krótka jest kariera łyżwiarska i jak niewiele ma czasu na to, żeby osiągnąć sukces, jest dla niej też źródłem stresu. W dodatku zdaje sobie sprawę z tego, że nie tylko ona ponosi tego koszty.

„Tajemnica Lost Lake” to powieść o siostrach – tych z przeszłości i tych, które tam się właśnie przeprowadziły. To opowieść o istocie więzi, która je łączy. Sama jestem jedynaczką i bardzo zazdroszczę wszystkim, którzy nie tylko mają rodzeństwo, ale naprawdę łączy ich coś więcej niż tylko przynależność do tej samej rodziny i życie pod jednym dachem. Zazwyczaj nie lubię w książkach takich sytuacji, kiedy bohaterowie robią coś w tajemnicy przed rodzicami, ale kiedy tutaj Arden powiedziała do Fiony: Jesteśmy już na tyle duże, że pewne problemy możemy rozwiązywać między sobą, prawda ? poczułam, że jest to początek czegoś szczególnego między siostrami. Czegoś bardzo ważnego.

Wakacyjna powieść grozy z książką roli głównej i biblioteką w tle, trochę staroświecka i trochę współczesna – czy jest lepszy czas na taką lekturę niż właśnie teraz ?

Jacqueline West „Tajemnica Lost Lake”, przekł.: Maria Jaszczurowska, wyd.: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023

Zwierzątko dla Pellego

Zwierzątko dla Pellego

„Zwierzątko dla Pellego” to fragment powieści Astrid Lindgren, która w Polsce ukazała się pod trzema tytułami i mam teraz spory problem z decyzją, który z nich wybrać, kiedy o niej wspominam. Dla mnie było to „Dlaczego kąpiesz się w spodniach wujku ?”, ale tutaj będę używać tytułu oryginalnego.

Dawno już nie wracałam na Saltkråkan, a kiedyś była to moja ukochana książka.

I wakacje marzeń – wtedy i teraz, bo gust mi się od tego czasu nie bardzo zmienił. Najbardziej lubię, jak jest woda (najchętniej słona 😉 ), dużo zieleni i mało ludzi. Niestety jakoś trudno mi znaleźć takie miejsca, które spełniałyby wszystkie te trzy warunki i jeszcze na dodatek byłyby w zasięgu niezbyt długiej podróży.

„Zwierzątko dla Pellego” obudziło we mnie wspomnienia nieco świeższe niż moje dzieciństwo, bo związane z naszą rodzinną wyprawą do Skandynawii 15 lat temu. Nie udało nam się wtedy dotrzeć ani do Sztokholmu, ani na wysepki Archipelagu Sztokholmskiego, gdzie Astrid Lindgren lubiła spędzac wakacje i gdzie umieściła powieściowe Saltkråkan. Odwiedziliśmy jednak Vimmerby – tam się urodziła, tam spędziła dzieciństwo i tam mieści się „Astrid Lindgren Varld”. Przejrzałam nasze zdjęcia stamtąd, ale jedyne, które jakoś wiąże się z tą powieścią, przedstawia kolejkę do kolejki, wagonikami której odbywało się podróż na Saltkråkan. Ta podróż związana była bardziej z serialem nakręconym na podstawie tej powieści. Niestety, nie miałyśmy szansy na jego bliższe poznanie, bo w Polsce nie był nigdy wyświetlany, a płyty, które można była tam kupić, miały tylko cztery wersje językowe: szwedzką, duńską, norweską i fińską 😉

„Zwierzątko dla Pellego” to fragment rozdziału o tym samym tytule, który opowiada historię tego, jak Pelle Melkerson, który marzył o swoim własnym zwierzątku, wszedł w posiadanie królika. Jest to fragment z samego środka powieści, więc czytając go nie dowiemy się, kim są bohaterowie i skąd się wzięli na Saltkråkan. Nie wiemy, że Pelle spędza tam tylko wakacje z rodziną, a Tjorven jest wyspiarką z urodzenia i doskonale zna okoliczne szkiery oraz ludzi tam mieszkających. Ją także wszyscy tam znają. Mam nadzieję, że dziecięcy czytelnicy skupią się na przygodach bohaterów i nie będą się zastanawiać nad tymi szczegółami, choć jak się je zna, chyba łatwiej jest tę historię zrozumieć.

Astrid Lindgren pisała „Vi på Saltkråkan” sześćdziesiąt lat temu. Kiedy czytam tę książkę dziś, uderza mnie przede wszystkim to, jak bardzo zmienił się od tego czasu zakres swobody pozostawianej dzieciom. Trudno sobie obecnie wyobrazić parę siedmiolatków (nawet z psem takim jak Bosman), którzy znikają z rodzicielskich radarów na parę godzin, w tym czasie odbywają z sąsiadem wyprawę na sąsiednią wysepkę, potem jeszcze na kolejną, tym razem sami i łódką, od której w drodze powrotnej gubią wiosła, a kiedy wracają okazuje się, że nikt się ich nieobecnością podczas burzy nie zaniepokoił.

„Zwierzątko dla Pellego” to historia pogodna i beztroska. Dzieci spędzają ciekawie czas, a Pellemu udaje się zrealizować marzenie o własnym zwierzątku. Po jej przeczytaniu dzieci pewnie będą chciały poznać inne ich przygody i tu muszę ostrzec – „Vi på Saltkråkan” to powieść przeznaczona dla czytelników starszych niż ci, do których adresowana jest ta wersja obrazkowa. Jest tam wiele naprawdę śmiesznych fragmentów, ale są też momenty trudne i smutne. Historia króliczka, którego Pelle nazwał Jocke, tak się właśnie kończy. Pamiętam do dziś, jak bardzo to przeżywałam, a Mamie, która czytała mi tę książkę, głos się łamał.

Pamiętam jednak też, że były miejsca, których nie była w stanie czytać, bo tak się śmiała. „Dlaczego kąpiesz się w spodniach wujku?” to było jedno z naszych najcudowniejszych wspólnych przeżyć czytelniczych i nigdy tego nie zapomnę.

Dziękuję Wydawnictwu Zakamarki za egzemplarz recenzencki tej książki 🙂

Astrid Lindgren (tekst) & Maria Nilsson Thore (ilustr.) „Zwierzątko dla Pellego”, przekł.: Maria Olszańska , wyd.: Zakamarki, Poznań 2023

Przyjaciel Północy

Przyjaciel Północy

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: Od A do Z

oraz wyróżniona w konkursie Nagroda Magellana i nominowana do nagród: Literacka Podróż Hestii i Nagrody imienia Ferdynanda Wspaniałego

a także wpisana na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2022

Autorką wszystkich zdjęć, które towarzyszą temu wpisowi, jest Maja Kupiszewska i pochodzą z jej bloga Maki w Giverny. Przeczytajcie, co ona napisała o tej książce —>>> tutaj

Nazywam się Daniel, mam dwanaście lat i właśnie pierwszy raz lecę samolotem bez rodziców. Dzieciaki w moim wieku jeszcze nie latają same, więc siedzę obok pani, której nigdy wcześniej nie widziałem, a której mama uścisnęła dłoń na lotnisku. Obiecałem dobrze się zachowywać, nie znikać bez słowa i słuchać poleceń…

„Przyjaciel Północy” to przede wszystkim przygodowa książka wakacyjna, ale są to wakacje inne niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Wyjazd do cioci kojarzy nam się z jakimś miejscem, gdzie będzie można się kąpać, opalać, biegać w krótkich spodenkach i bluzkach bez rękawów. Tymczasem po przylocie na miejsce okazuje się, że: Jest koniec czerwca, początek wakacji, a ciocia mówi, że są tylko dwa stopnie na plusie. Trudno się temu dziwić, skoro Daniel przyleciał na Spitsbergen czyli na najbardziej północną na świecie wyspę, gdzie żyją ludzie i niedźwiedzie polarne. Jego ciocia jest Polką, mieszka tam od dawna i pracuje w gazecie, a chłopiec pochodzi z mieszanej polsko – norweskiej rodziny, więc nie ma problemów językowych w kontaktach z mieszkańcami wyspy. Od razu po przylocie Daniel wpada nieomal w sam środek tajemniczej historii kłusowników, którzy na wyspie zabijają niedźwiedzie polarne…

„Przyjaciel Północy” to nie tylko typowa przygodówka – znajdziemy tam też sporo wiedzy o Spitsbergenie, przyrodzie i realiach życia na dalekiej Północy. Autorka mieszkała na wyspie pięć lat i zna ją doskonale. Udało jej się znakomicie zbilansować wątki przygodowo – kryminalne z przekazywaniem tej wiedzy, więc wychodzi to zupełnie naturalnie, bez przydługich encyklopedycznych wywodów. Opisy przyrody, które na ogół kojarzą się z czymś nudnym, są tu równie fascynujące jak perypetie życie codziennego w warunkach polarnego dnia (przez cały dwutygodniowy pobyt chłopca tam ani na chwilę nie zachodzi słońce) czy historie polarników z przeszłości (nierzadko tragiczne). A rozdział, w którym chłopiec razem ze spotkanym tam badaczem, wypływa na obserwację wielorybów jest po prostu niezapomniany !!!

Bardzo podoba mi się w tej historii relacja Daniela z ciotką, która traktuje go z jednej strony opiekuńczo (w końcu to dwunastolatek, pierwszy raz tak daleko od rodziców i w takich warunkach), ale z drugiej – z szacunkiem, bez nadmiernego infantylizowania, pozostawiając mu odpowiedzialność, którą on może udźwignąć oraz (co najważniejsze !) z humorem.

W tegorocznym Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA ta książka została nominowana w kategorii: Od A do Z. Doceniamy w niej pozycje stworzone szczególnie starannie, w których tekst, ilustracje i sposób, w jaki została wydane, znakomicie się dopełniają, tworząc całość. W „Przyjacielu północy” tekstowi nie tylko ciekawie skonstruowanemu, ale także napisanemu żywym i w tym samym stopniu współczesnym, co ponadczasowym językiem, towarzyszą malarskie ilustracje Mariusza Andryszczyka. Nie, źle napisałam ! One mu nie towarzyszą, tylko go otulają – od pierwszej okładki, przez wysmakowaną wyklejkę, po ilustracje w tekście. Na początku każdego rozdziału spotykamy zwierzę, które w jakiś sposób będzie w nim obecne, a w środku – jakąś scenę z tego, co się w nim wydarzy. Mamy więc tam i niedźwiedzie polarne, i wieloryba, i maskonury, i niesporczaki, i… pewnego rudego kota imieniem Raptus.

Doczytawszy do ostatniej strony, rozstajemy się z bohaterami tej książki bogatsi nie tylko o wiedzę przyrodniczą. Czas, który Daniel i ciocia spędzają razem, uczy chłopca (a przy okazji czytelników tej książki) pokory wobec przyrody i reguł nią rządzących oraz szacunku dla życia.

Każdego. Niezależnie od rozmiaru.

Ilona Wiśniewska „Przyjaciel Północy”, ilustr.: Mariusz Andryszczyk, wyd.: Agora dla dzieci, Warszawa 2022

Koronkowa robota

Koronkowa robota

czyli wzór na kryminalną historię

Występują:

Róża – siedmiolatka, która każdego dnia udowadnia bratu, że nie ma róży bez kolców;

Staszek – dziewięciolatek, który bardzo chciałby już być dorosłym Stanisławem;

Mama i Tata – dorośli, którzy na urlopie zachowują się jak dzieci;

pani Lucyna – która kocha misterne koniakowskie koronki, a wpadnie w ordynarną kryminalną sieć !

Pani Maria – która przez dziesięć miesięcy w roku morduje się z uczniami, a przez dwa z turystami

a także: Drab nr 1 i drab nr 2, harcerki z drużyny „Koniczynek”, karatecy z klubu sportowego „Niezłe ziółka”, Motocyklista, pan Tadek oraz:

pani Mariola, pani Beata i pani Teresa jak również siedemset pozostałych koniakowskich koronczarek.

I inni.

Już ta lista pokazuje dobitnie, że będzie się działo 😉

A miały to być zwykłe, rodzinne wakacje w górach, wczasy w agroturystyce u sympatycznej, mówiącej gwarą góralki… Co prawda Staszek marzył o tym, żeby napisać kryminał, ale co się może w takiej spokojnej wsi wydarzyć ?

Gdybym miała zakwalifikować „Koronkową robotę” do jakiegoś gatunku literackiego, powiedziałabym, że jest to nietypowy kryminał wakacyjny z podtekstem krajoznawczym.

Że wakacyjny to już wiadomo, ale dlaczego nietypowy ? Na ogół w takich kryminalnych historiach dla czytelników w wieku Staszka i Róży zagadkę rozwiązują właśnie takie dzieci, choć często wychodzi im to przypadkowo i trochę mimochodem. Tutaj mamy do czynienia z intrygą, która jak wir tornado wciąga wszystkich bohaterów tej książki niezależnie od wieku, a skala tego, co się wydarzy, zdecydowanie przerasta zamierzenia przestępców, którzy po prostu chcieli coś ukraść z koniakowskiego muzeum. Ponieważ jednak (co Autor kilkakrotnie zaznacza) jest książka dla dzieci, a one rządzą się własnymi prawami, wszystko oczywiście kończy się dobrze i bez rozlewu krwi. I bez żadnych ozdobnych dziurek w ciele – te pozostają wyłącznie częścią koronek !

Wydarzenia opisane w tej książce są fikcją, ale niektórzy pojawiający się tu bohaterowie istnieją naprawdę – tym bardziej więc dziękuję, że wykazali się poczuciem humoru i pozwolili mi na żartobliwe tony w literackim rysunku ich postaci – napisał w kończącym tę książkę Podziękowaniu Grzegorz Kasdepke.

Dziękuję pani Teresie, pani Beacie i pani Marioli za to, że zechciały podzielić się ze mną koronczarską pasją. Jadąc do Koniakowa, byłem pewny, że spotkam tu sympatyczne panie – które robią ładne obrusy i serwetki. A spotkałem artystki – które tworzą sztukę.

Ów, wspomniany przeze mnie wcześniej podtekst krajoznawczy, to nie tylko opisy beskidzkich krajobrazów, ale także pojawienie się na kartach książki Muzeum Koronki Koniakowskiej oraz osobiście – kierującej nim Lucyny Ligockiej-Kohut, która napisała także kończący książkę Rys historii koronki koniakowskiej. Koronczarskie słownictwo zostało przez Autora wykorzystane w tekście, a podstawowe motywy koronek znakomicie odwzorowała autorka ilustracji Anna Oparkowska. Pojawiają się one na początku każdego rozdziału.

Nie pozostaje mi więc nic innego, jak zachęcić wszystkich, aby zastosowali się do zamieszczonej na początku INSTRUKCJI OBSŁUGI KSIĄŻKI, a potem…

… potem zostaje już tylko wycieczka do Koniakowa.

P.S. Ja również nabrałam na to ochoty 🙂 Byłam w Koniakowie i w tym muzeum wiele lat temu i chętnie bym tam wróciła. Serwetka, którą wykorzystałam do zdjęć chyba nie pochodzi stamtąd, ale pasuje 😉

Grzegorz Kasdepke „Koronkowa robota czyli wzór na kryminalną historię”, ilustr.: Anna Oparkowska, wyd.: Literatura, Łódź 2022

Głucha jesteś ?

Głucha jesteś ?

Wpis z 2 listopada 2007 roku:

W książkach, na których sama się wychowałam, a także w tych, które znajduję dla moich córek, niepełnosprawni właściwie nie występują. Jeśli już się pojawiają, są to najczęściej osoby bardzo grzeczne, które wręcz przepraszają, że żyją. Główny bohater książki może otoczyć je opieką, a one przyjmują to z wdzięcznością. Z taką niewidomą dziewczynką mamy do czynienia w „Spotkaniu nad morzem” Jadwigi Korczakowskiej – książce, która nadal jest lekturą szkolną (edit: a może już nie ?). Jest jeszcze drugi schemat – dziecko, które swoją niepełnosprawność rekompensuje nadzwyczajną wspaniałością we wszystkich innych dziedzinach życia i jako takie stanowi wzór do naśladowania dla zdrowych rówieśników. W pewnym sensie taka jest Zosia z książki  ”W zielonej dolinie” – pełnosprawni rówieśnicy wręcz zazdroszczą jej wózka inwalidzkiego.

Megan – niesłysząca bohaterka ksiązki „Głucha jesteś ?” nie zalicza się do żadnej z tych kategorii. Daleko jej do ideału. Jest normalną dziewięciolatką – ze wszystkimi wadami i zaletami swojej płci i swojego wieku. Jak sama się scharakteryzowała: Jestem uparta jak osioł. Zawsze dużo gadam, zgarniam wszystkie pochwały i nie chcę się nimi z nikim dzielić. Do tego jeszcze dochodzą: koncertowy bałagan w pokoju, kłótnie z bratem i grymasy przy jedzeniu. Normalka 😉

Pamiętacie film „Dzieci gorszego Boga” i jego główną bohaterkę – zbuntowaną dziewczynę, która nie chciała uczyć się mówić i uporczywie używała języka migowego ? Grała ją właśnie Marlee Matlin – autorka tej książki i dostała za tę rolę Oskara. Podobnie jak książkowa Megan straciła słuch we wczesnym dzieciństwie, więc dobrze wie, o czym pisze. Dlatego ta książka jest prawdziwa. Nie ma w niej cienia protekcjonalizmu, z jakim osoby pełnosprawne często traktują tych obdarzonych jakąś dysfunkcją. Megan na ogół radzi sobie z codziennością, czasem potrzebuje pomocy, ale równocześnie buntuje się na to. Obserwując trudne początki jej przyjaźni z Cindy otrzymujemy lekcję: jak pomagać osobie niepełnosprawnej w sposób naturalny i nieobraźliwy dla niej? 

„Głucha jesteś ?” to przede wszytkim książka o przyjaźni dwóch dziewczynek – podobna w klimacie do  książek Jacqueline Wilson. Tę przyjaźń nieco komplikuje fakt, że jedna z nich nie słyszy, ale poza tym wszystko jest normalnie.

W latach osiemdziesiątych „Dzieci gorszego Boga” były wystawiane w warszawskim teatrze „Ateneum”, a główną rolę zagrała Maria Ciunelis. Był to spektakl niezwykły, bo wszystkie kwestie mówione były jednocześnie migane. Dzięki temu mogły go oglądać także osoby niesłyszące, rzadko mające taka możliwość. Przedstawienie rozpoczynało się sceną, kiedy jeden z aktorów wychodził na proscenium i migał nieprzyzwoity dowcip. Jeśli na sali rozlegał się śmiech, aktorzy wiedzieli, że na widowni są niesłyszący 😉

Niedawno robiłam zakupy w supermarkecie i podchchodząc do kas wybrałam tę, do której kolejka była wyraźnie krótsza. Okazało się, że obsługuje w niej osoba niesłysząca i to zapewne powodowało, że klienci wybierali inne kasy. Zastanowiłam się – dlaczego, skoro do przesuwania kodów kreskowych przed czytnikiem i obsługi terminala do kart słuch nie jest niezbędny ?

Kiedy odchodziłam z moimi zakupami  od kasy było mi wstyd, że nie potrafię (jak to zwykle robię) podziękować kasjerowi. Nie znam żadnego znaku języka migowego. Właściwie – dlaczego ? Dlaczego ten język, tak prosty i uniwersalny zarezerwowany jest tylko dla niesłyszących ? Moje córki uczyły się go na obozach harcerskich, ale też już niewiele pamiętają. Wkładamy wiele wysiłku w naukę najrozmaitszych języków obcych, a nie próbujemy znaleźć wspólnego języka z ludźmi żyjącymi obok nas. Wolimy udawać, że ich nie ma.

Marlee Matlin „Głucha jesteś ?”, przekł.: Aleksandra Wolnicka, wyd.: Wydawnictwo „C&T” Toruń 2007

W zielonej dolinie

W zielonej dolinie

Wpis z 7 czerwca 2006 roku. Książka już chyba nieco zapomniana, ale bardzo wakacyjna, więc warto ją przypomnieć 🙂

W zielonej dolinie u podnóża zielonych gór leży mała wioska. W tej wiosce razem z rodzicami i rodzeństwem mieszka Malwinka. Właśnie skończyła pierwszą klasę. Nie wyjeżdża na wakacje, ale wcale tego nie żałuje – wakacje w Górkach są wspaniałe. Jej rodzice prowadzą gospodarstwo agroturystyczne i latem gromadka dzieci z Górek (oprócz Malwinki, Asi i Kajtka mieszkają tam jeszcze: Dorotka, Celina, Kuba i Antek) powiększa się o „miastowych” gości. Wszyscy razem – miejscowi i przyjezdni świetnie się bawią: chodzą na wycieczki, zbierają jagody, podglądają sarny i bociany. W tym roku chłopcy pomagają też harcerzom z pobliskiego obozu w uporządkowaniu zapomnianego cmentarzyka wojennego.

Zaletą tej książki jest to, że w sposób naturalny, niejako mimochodem, porusza tematy rzadko występujące w literaturze dziecięcej. Mama Malwinki pochodzi z rodziny łemkowskiej od pokoleń zamieszkałej w Górkach. Poznajemy specjały kuchni łemkowskiej – kisełycię i hałuszky, mamy też próbkę ich języka w piosence o tarninie.

Na wakacje przyjeżdża do Górek Zosia – dziewczynka z porażeniem mózgowym. Malwinka podziwia ją, bo świetnie pływa i mistrzowsko porusza się na wózku. Oprócz tego, że na nim jeździ, nie różni się niczym od pełnosprawnych rówieśników i jest świetnym kompanem.

„W zielonej dolinie” ma w sobie coś z klimatu Bullerbyn. Mieszkańcy Górek (i duzi, i mali) dobrze się czuja tam, gdzie mieszkają – nie ciągnie ich w wielki świat, nie mają kompleksów wobec przyjezdnych z miasta. Na tym jednak kończą się podobieństwa. Bullerbyn to biedna wieś, której mieszkańcy ciężko pracują i dzieci też muszą w tej pracy pomagać. Górki są wsią nowoczesną, ich mieszkańcy żyją właściwie tak samo jak w mieście, z tą tylko różnicą, że… na wsi. Dzieci nie muszą pasać krów czy pielić grządek, mają całe wakacje dla siebie. Zakładają nawet stronę internetową Górek, dzięki której wszyscy mogą się dowiedzieć jak jest u nich pięknie i ciekawie. Zwierzęta są w gospodarstwie po to, żeby turyści mieli co głaskać 😉 , a kury hoduje tylko babcia Malwinki bo ma małe wnuki. Gdyby nie to, jajka kupowałoby się w sklepie.

Jeśli szukacie lektury, z której wasze dzieci dowiedziałyby sie czegoś o letnich pracach na wsi (sianokosy, żniwa itp), to pomyliliście adres. Gdybyście natomiast chcieli przeczytać fajną książkę o beztroskich wakacjach sympatycznych dzieci, wtedy „W zielonej dolinie” jest tym, czego szukacie 🙂

Barbara Gawryluk „W zielonej dolinie”, ilustr.: Joanna Zanger – Kolat, wyd.: Literatura, Łódź 2005

Rodzina Pederwicków.

Rodzina Pederwicków.

Książka z podtytułem: Wakacyjna opowieść o czterech siostrach, dwóch królikach i pewnym interesującym chłopcu. Pisałam o niej 17 września 2007 roku.

Kiedy wybiera się miejsce na wakacje na ostatnią chwilę i w dodatku na niewidzianego, można się potem bardzo zdziwić. Zdarzyło nam się już kiedyś w podobnej sytuacji, trafić do pensjonatu położonego tuż obok torów kolejowych i z podjazdem tak stromym, że w zimie nie udawało tam się dotrzeć bez łańcuchów na koła (oczywiście nie było o tym mowy w ogłoszeniu 😉 ). Bywa też inaczej i, jeśli komuś szczęście sprzyja,może trafić… na przykład do pięknej posiadłości z ogromnym parkiem. To właśnie przydarzyło się pewnemu tacie i jego czterem córkom. 

Tytuł tej książki nieprzypadkowo brzmi tak, jak brzmi, choć na podstawie pobieżnego streszczenia spodziewać by się można innego. O – na przykład takiego: „Niezwykle wakacje w Arundel”. Chociaż opowiada ona o wakacjach, a były one naprawdę niezwykłe, to jednak tym, co jest w niej najważniejsze jest właśnie rodzina, a nawet dwie rodziny, krańcowo różniące się od siebie.

Tytułowa rodzina Pederwicków składa się z Taty i czterech córek: dwunastoletniej Rosalindy, jedenastoletniej Sky (o oczach niebieskich jak niebo), dziesięcioletniej Jane i czteroletniej Batty. Jest jeszcze Psisko (jak mogłabym pominąć ?) – równorzędny członek rodziny. Mama dziewczynek umarła wkrótce po urodzeniu Batty, ale, mimo że jej zabrakło, Penderwickowie nie są rodziną w rozsypce, jak w  ”Świecie do góry nogami”. Są zwartym i dobrze zorganizowanym organizmem, w którym każdy dobrze zna swoje miejsce i zasady w niej panujące. Na przykład – pilnowanie Batty jest zawsze obowiązkiem NOSP czyli Najstarszej Obecnej Siostry Penderwick i dzięki temu nigdy nie ma wątpliwości, na kim spoczywa odpowiedzialność za najmłodszą. Nie jest to może do końca sprawiedliwe wobec najstarszej z sióstr, ale w końcu nie od dziś wiadomo, że nie ma sprawiedliwości na tym najpiękniejszym ze światów 😉 Wszystkie decyzje Penderwickówny podejmują demokratycznie, zwołując SSP – czyli Spotkania Sióstr Penderwick, choć czasem są to SSSP, gdzie drugie S oznacza Starsze (czyli z wyłączeniem najmłodszej). Rytuał tych spotkań wymaga, aby rozpoczynać je od złożenia przysięgi na Honor Rodziny Penderwick. Dla nas może to brzmieć nieco górnolotnie, nawet śmiesznie, ale one traktują to ze śmiertelną powagą.

Honor… to pojęcie odchodzące już w zapomnienie, kojarzące się raczej z Rycerzami Okrągłego Stołu czy pojedynkami na pistolety niż ze współczesnymi dziewczynkami. Honor Rodziny… czy ktoś używa jeszcze tego sformułowania ? Ostatni raz w tym kontekście słyszałam chyba o Honorze Prizzich, ale jest to skojarzenie ze wszech miar nieprawidłowe 😉 Honor Rodziny Penderwick… jest czymś, co dotyczy wszystkich jej członków i za co wszyscy są w jednakowym stopniu odpowiedzialni. Jeśli jednej z sióstr zdarzy się coś, co rzuca cień na jej honor (i na Honor Rodziny także) – to cala rodzina działa na rzecz zmazania tej plamy.

Wszyscy razem, wspólnie – to słowa, które tworzą styl rodzinny Penderwicków. Zupełnie inaczej jest w rodzinie owego pewnego interesującego chłopca, o którym jest mowa w tytule. Jego rodzina też jest niepełna – składa się tylko z Jeffreya i jego Mamy, właścicielki Arundel. Jest ich tylko dwoje, a żyją zupełnie oddzielnie i niewiele o sobie wiedzą. Trzeba było dopiero pojawienia sie Penderwicków, żeby Mama dowiedziała się, czego naprawdę pragnie jej syn. Wcześniej brakowało mu odwagi, żeby przeciwstawić się planom, jakie miała wobec niego.

„Rodzina Pederwicków” bywa porównywana z „Tajemniczym ogrodem”. Tu także mamy wielki, pusty pałac oraz samotnego chłopca, cierpiącego z powodu braku zrozumienia u jedynego z rodziców, jakiego ma i… na tym właściwie podobieństwa się kończą. Zamiast jednej nieznośnej Mary mamy aż cztery wesołe dziewczynki i psa, a chłopiec jest zupełnie zdrowy. Atmosfera tej książki jest zupełnie inna – pogodniejsza, pełna słońca. Wszystko dobrze się kończy i to jest jeszcze jedno podobieństwo.

Ta książka jest uroczo staroświecka – nie tylko z powodu niedzisiejszego podejścia do pojęcia honoru. Akcja rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przeszłości, co możemy poznać wyłącznie po tym, że bohaterowie nie używają telefonów komórkowych i piszą zwykłe papierowe listy, choć jakieś wzmianki o komputerach chyba też tam są. Poza tym nie znajdziemy tam żadnych odniesień do czasu zewnętrznego – tak jakby Arundel znajdowało się poza nim. Dzięki temu „Rodzina Penderwicków” jest książką ponadczasową i myślę, ze nie zestarzeje się szybko. Świat się może zmieniać, ale rodzina będzie zawsze – przynajmniej taką mam nadzieję.

P.S.   Pierwotnie ten wpis, kończył się pełną zdziwienia konkluzją: jak to się mogło stać, że w tym samym wydawnictwie, w tym samym czasie ukazały się  książki o Ammerlo, tak odmiennie traktujące sprawy honoru i uczciwości ? Zwrócono mi jednak uwagę, że tamte akurat wydało wydawnictwo Egmont (co można przeczytać także i tutaj, tylko trochę niżej). Mogę się tylko zarumienić ze wstydu za własne gapiostwo, a całą puentę niestety diabli mi wzieli 😦

Jeanne Birdsall „Rodzina Pederwicków. Wakacyjna opowieść o czterech siostrach, dwóch królikach i pewnym interesującym chłopcu”, przekł.: Hanna Baltyn, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2007

Jeanne Birdsall napisała do dziś pięć części cyklu o Penderwickach – w Polsce ukazał się jeszcze tylko tom drugi:

Jeanne Birdsall „Rodzina Penderwicków na Gardam Street”, przekł.: Hanna Baltyn, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2008

Czarna, Klifka i tajemnice z dna morza

Czarna, Klifka i tajemnice z dna morza

Wpis z 14 marca 2015 roku:

Siedział sam w ostatniej ławce pod oknem. Często wyłączał się lekcji i gapił przez nie. W oddali widać było wypływające w morze statki. Coraz mocniej czuł, że chce znaleźć się na pokładzie któregoś z nich.

Teraz właśnie, w czasie długiej przerwy, obserwował wielki, biały prom z napisem „PRINCESSA”. Statek powoli wychodził w morze. Ivan miał wrażenie, że słyszy buczenie syreny i widzi ludzi machających z górnego pokładu…

Od pierwszych słów tej książki zazdrościłam jej bohaterowi tego, że mieszka w Gdyni i ma na co dzień morze na wyciągnięcie ręki. Choć obawiam się, że ja, mając taki widok z okna klasy, miałabym duże problemy z nauką 😉 Wzdychałam tęsknie towarzysząc mu podczas spaceru z psem po plaży czy kiedy obserwował statki ze szczytu redłowskiego klifu. A gdy w dodatku, dzięki tajemniczemu listowi sprzed lat, w czasie wakacji dotarł na Gotlandię, moja zazdrość niepokojąco wzrosła, bo tę wyspę znam tylko z serialu o Pippi i z serii kryminałów Mari Jungstedt.

Ivan jest Polakiem, a swoje nietypowe imię, które często bywa źródłem problemów, zawdzięcza tacie i jego marzeniom, że wychowa syna na tenisistę – następcę Ivana Lendla, Niestety – te ambitne plany szybko zniweczyła kontuzja barku. Chłopcu pozostało tylko sportowe imię i poczucie, że rozczarował tatę.

Poznaliśmy go w momencie, kiedy jego dotychczasowe życie zawaliło się. Rodzice zdecydowali się na rozwód, a tata wyprowadził się nie tylko z domu, ale także z Trójmiasta. W dodatku sytuacja materialna Ivana i jego mamy pogorszyła się radykalnie, co nie pozostało niezauważone przez jego kolegów. Czasem czuł, ze tęskni za ojcem, ale najczęściej był na niego wściekły. I na wszystkich, którzy stawali mu na drodze. Okazuje się jednak, że wszystko w życiu jest po coś, a każdy koniec jest zarazem początkiem.

Gdyby tata Ivana nie wyprowadził się z domu, koledzy chłopca nie mieliby powodu, aby mu dokuczać i nie doszłoby między nimi do bójki. Gdyby nie doszło do bójki, Ivan nie trafiłby do schroniska dla psów i w jego życiu nie pojawiłaby się Czarna…

Gdyby tata Ivana nie wyprowadził się z domu, jego mama nie musiałaby przyjąć sublokatora i Ivan nie poznałby Marka, który jest członkiem Błękitnego Patrolu i nie wiedziałby, co zrobić ze znalezioną na plaży foczką…

Gdyby…

Próbowałam zrobić listę ważnych tematów, które poruszane są w tej książce i okazało się, że jest ich, jak na jej niezbyt okazałe rozmiary, całkiem dużo. A więc: rozwód, przemoc szkolna, bezpańskie psy i schronisko, foki bałtyckie i fokarium na Helu (to chyba pierwsza polska książka, w której się one pojawiają !), morze i związane z nim niebezpieczeństwa, ale też marzenia o morskich podróżach i legendarny już jacht Zawisza Czarny, szwedzka pomoc dla Polski w trudnych powojennych latach i tajemnica zatonięcia statku Mount Vernon

Uff, to chyba wszystko 😉 Ale mimo to, że tych ważnych rzeczy jest tak wiele, autorce udało się uniknąć publicystyki i historię Ivana, Nikoli, Czarnej i Klifki czyta się z dużą przyjemnością.

Barbara Gawryluk „Czarna, Klifka i tajemnice z dna morza”, ilustr.: Magdalena Kozieł – Nowak, wyd.: Literatura, Łódź 2014

U nas w Ammerlo

U nas w Ammerlo

oraz „Lato w Ammerlo” – czyli dwie kolejne książki wakacyjne, które mi się po wielu latach przypomniały. 29 sierpnia 2007 roku pisałam o nich, bo wyglądały obiecująco, a okazały się rozczarowujące 😦

Tegoroczne wakacje upłynęły nam pod znakiem remontu domu. Remont ów wymagał mojej obecności na miejscu, a Najmłodsza z córek (edit: wówczas siedmioletnia) zmuszona była mi towarzyszyć. Najstarsza i Środkowa były na swoich obozach, ale ona jest jeszcze za mała na samodzielny wyjazd, więc spędziła prawie całe wakacje w domu.

Nie mogłyśmy wyjechać, ale za to czytałyśmy sobie o tym, jak fajnie może być wszędzie tam gdzie nas nie ma 😉 Jedną z takich naszych lektur wakacyjnych miały być książeczki o Ammerlo. Na pierwszy rzut oka wyglądały bardzo sympatycznie. Poza tym przeczytałam sporo pochwał na ich temat, więc nie wgłębiając się wcześniej w ich treść zaczęłam czytać je Najmłodszej. Niestety – ich lektura zaskoczyła mnie in minus… 😦

Na pierwszy rzut oka – to miłe historyjki o przygodach gromadki dzieciaków, jednego psa i jednego strasznie spasionego królika w bardzo wakacyjnej scenerii małej wioski nad morzem. Dzieciaki myszkują po wszystkich zakamarkach Ammerlo, remontują żaglówkę, a później nią pływają (nie raz i nie dwa kończy się to kąpielą w ubraniu), rozwikłują rozmaite zagadki – krótko mówiąc: bawią się świetnie. Na pierwszy rzut oka, głównie dzięki nadmorskiemu anturażowi, ta książka kojarzy się z  ”My na wyspie Saltkrakan”.

Na drugi rzut oka – można w tych książeczkach dostrzec wiele sytuacji… jak by to powiedzieć… dwuznacznych moralnie. Generalnie mieszkańcy Ammerlo w tych książeczkach dzielą się na fajnych (do nich należą przede wszystkim mali bohaterowie tych książek – Luisa, Mandy, Aik i Luklas oraz ich rodziny z przyległościaminiefajnych. Niefajni są… po prostu niefajni i z definicji można ich traktować również niefajnie.

Kiedy Luisa ma sprawę do Aika, który mieszka nad sklepem sportowym, nie będzie się przecież fatygowała po schodach na piętro. Po co, skoro można rzucić czymś w okno ? Za każdym razem, kiedy Luisa celowała kamykiem w okno Aika, kamyk trafiał w szybę wystawy. Awantury właściciela sklepu stały się swego rodzaju prywatnym sygnałem, który dla wszystkich członków rodziny Aika oznaczał, że przyszła Luisa. Jakie to śmieszne, prawda ? Właściciel sklepu jest oczywiście niefajny.

Najniefajniejszym z całej wsi jest niejaki Ponurak, który nie lubi nikogo poza swoim psem, więc jego też można nie lubić. Kiedyś podczas malowania stoiska w kanapkami, będącego własnością taty Luisy, dzieciaki narozlewały farby i umazały się w nich razem z psem i królikiem. Następnie zwierzaki przespacerowały się po zadbanej łodzi Ponuraka, zostawiając tam masę śladów. Ponurak oczywiście miał o te ślady (niewątpliwie trudne do usunięcia) pretensje, ale tata Luisy potraktował go tak, jak na to zasłużył (swoją niefajnością oczywiście). Sprytnie ubrudził łapy jego psa w farbie i zwalił winę na niego. (Tu następuje śmiech z offu 😉 )

Bardzo wesoło było również wtedy, kiedy niedopilnowana przez Mamę i starszego brata Aika trzyletnia Lenka (wespół w zespół z niedopilnowanym przez Luisę i jej rodzinę psem – panem Mechatym) rozkopała wypielęgnowany klomb w (zadbanym równie jak łódź) ogródku Ponuraka. Tutaj też nikomu fajnemu nie przyszło do głowy tak trywialne rozwiązanie jak zadośćuczynienie za wyrządzone szkody. Po co, skoro było tak śmiesznie ? Najpierw wyglądał tylko na niebywale zdumionego, ale po kilku sekundach, kiedy spojrzał na usmarowanych ziemią intruzów i zrujnowany klomb, jego twarz powoli zmieniła się z bladej na krwiście czerwoną. A potem Ponurak wydał z siebie wściekły, rozdzierający uszy ryk. Lenka i pan Mechaty zrozumieli wreszcie, ze lepiej opuścić miejsce akcji. We czwórkę rzucili się do znanej już dziury w płocie. (…) Tymczasem Ponurak ryczał dalej i coraz bliżej, ale miotająca nim wściekłość nie pozwalała zrozumieć słów. (HA HA HA !!!)

Na akcję polegającą na ściągnięciu (przy pomocy wędki) nakryć głowy gości kawiarni i zorganizowaniu następnie ich licytacji, spuśćmy litościwie zasłonę milczenia, bo tam pojawił się choć cień wątpliwości, czy rzecz cała jest w porządku.

Być może starzeję się i z wiekiem zaczynam być nadmiernie czepialska. Nie wykluczam tego 😉 Czytając Najmłodszej „U nas w Ammerlo” niemal każdy rozdział okraszałam pogadanką moralizatorską (z wtrętami prawniczymi 😉 ). Efekt ? Drugiego tomu już nie czytałyśmy – moja córka zdecydowanie odmówiła współpracy.

Antonia Michaelis „U nas w Ammerlo”, przekł.: Izabella Korsak, ilustr.: Julia Ginsbach, wyd.: Egmont, Warszawa 2007

Antonia Michaelis „Lato w Ammerlo”, przekł.: Izabella Korsak, ilustr.: Julia Ginsbach, wyd.: Egmont, Warszawa 2007

Na krawędzi

Na krawędzi

Skoro o książkach wakacyjnych mowa, przypomniała mi się ta – opisywałam ją dawno temu, na samym początku istnienia Małego Pokoju z Książkami. Jacqueline Wilson była wówczas ulubioną pisarką Środkowej z moich córek i jej rówieśnic. Teraz, mam wrażenie, jej książki nie cieszą się taką popularnością, a trochę szkoda.

Przy okazji tej książki naszła mnie dziś refleksja o tym, jak szybko biegnie czas – ani się obejrzeliśmy, a nie tylko Najmłodsza zaczęła wyjeżdżać sama, ale w ogóle powstał problem, żeby któraś z naszych córek znalazła czas i ochotę na spędzenie kawałka wakacji z rodzicami 😉

Wpis z 26 czerwca 2006 roku:

Nareszcie wakacje !!! Najstarsza i Środkowa z moich córek szykują się do obozu harcerskiego. Już nie mogą się doczekać – to nie będzie pierwszy taki ich wyjazd, więc dobrze wiedzą, czego się spodziewać. Trochę inaczej wyglądało, kiedy każda z nich wyjeżdżała pierwszy raz – wtedy obawiały się nieco, mimo że jechały w gronie osób dobrze znanych ze szkoły i zbiórek w czasie roku szkolnego.

Timowi, bohaterowi książki „Na krawędzi” było dużo trudniej. Rodzice wysłali go na obóz sportowy wbrew jego woli – on nie jest typem sportowca, najbardziej lubi siedzieć przed telewizorem i komputerem, czytać książki i rozwiązywać łamigłówki. W dodatku bał się pierwszego samodzielnego wyjazdu z domu w obce miejsce, gdzie z obcymi dziećmi miał robić coś, za czym nie przepada. Jego Tata natomiast był w dzieciństwie mistrzem sportów wszelakich (a przynajmniej ON tak mówi 😉 ) i chciałby uformować syna na wzór i podobieństwo swoje.

Tim jechał na obóz pełen obaw, w dodatku bez ukochanego misia Waltera, bo Tata uważał, że zabranie go byłoby dowodem na mięczakowatość syna. Na miejscu przekonał się, że tak naprawdę nic nie jest takie, jak na pierwszy rzut oka wygląda. Ci, którzy robią wrażenie największych twardzieli, przed zaśnięciem przytulają się do ukochanych pluszaków. Najfajniejszym kumplem okazuje się największy grubas i żarłok, a ci na pozór najbardziej fajtłapowaci w sytuacjach trudnych potrafią myśleć logicznie i to właśnie im drużyna zawdzięczała ostateczne zwycięstwo.

Ta nieduża książeczka została (w jednej z dyskusji na forum o książkach dla dzieci) zaliczona do Książek, Które Pomagają Uwierzyć w Siebie. Warto podsunąć ją dziecku, które pierwszy raz wyjeżdża samo i na pewno trochę się boi, choć stara się być dzielne. Nawet dla siedmiolatka nie powinna to być lektura zbyt trudna. Warto również, żeby przeczytali ją rodzice, którzy pierwszy raz wysyłają gdzieś swoje dziecko i też się boją 😉 ) Może łatwiej im będzie zrozumieć jego obawy i potrzebę zabrania ukochanego pluszaka. Nabiorą też może dystansu do płynących od dziecka rozpaczliwych komunikatów: TU JEST OKROPNIE, ZABIERZCIE MNIE STĄD !!!. W dobie telefonów komórkowych łatwiej jest o natychmiastowy kontakt z domem przy najmniejszych problemach, ale też trudniej o dystans do nich. Sama wysyłałam do rodziców takie rozpaczliwe listy (teraz śmieję się, kiedy je czytam), a kiedy przyjechali po mnie, wcale nie chciałam wracać do domu.

Pierwszy wyjazd zawsze jest trudny – i dla dziecka, i dla rodziców. Z każdym kolejnym problemów jest mniej. Kiedy za kilka lat Najmłodsza osiągnie odpowiednią samodzielność, będziemy mogli radośnie zanucić za Kazikiem: Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni – gdy nie ma dzieci w domu, to jesteśmy niegrzeczni 😉

Jacqueline Wilson „Na krawędzi”, przekł.: Ewa Rajewska, ilustr.: Nick Sharratt, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2004