Asiunia

Asiunia

Kontynuując autobiograficzne książki Joanny Papuzińskiej – wpis z 31 maja 2011 roku:

Na skraju miasta stal sobie taki nieduży blok, w tym bloku było mieszkanie, a w tym mieszkaniu mieszkała moja rodzina. Było w niej bardzo dużo dzieci, dużo książek, bajek i piosenek, a wszystkim tym zarządzała moja mama. Na podwórku rosła wierzba płacząca, pod którą bardzo dobrze było bawić się w chowanego. Nie byłam wtedy jeszcze panią Joanną, tylko Asiunią, małą dziewczynką w szpiczastym kapturku.

Na tegoroczne Targi Książki poszłam właściwie tylko po „Asiunię”, która miała tam swoją premierę. No i oczywiście po to, żeby przy okazji spotkać parę miłych osób 🙂

Kibicuję gorąco serii „Muzeum Powstania Warszawskiego dla dzieci”. Po dwóch książkach wydanych wspólnie z Wydawnictwem Muchomor, po długiej przerwie ukazuje się już druga, będąca owocem współpracy z Literaturą. Mam nadzieję, że na tym się nie skończy. (Edit: seria przekształciła się potem w serię „Wojny dorosłych – historie dzieci” i ma się świetnie, co mnie nadal bardzo cieszy)

W dodatku – byłam bardzo ciekawa, jak można napisać drugą książkę o tym samym. Historię dzieciństwa Joanny Papuzińskiej znałam już z „Darowanych kresek”. Moja Najstarsza czytała je chyba z 10 razy. „Darowane kreski” to książka o nietypowym domu i nietypowej rodzinie, w której wychowywała się autorka. „Asiunia” natomiast – to adresowana do nieco młodszych czytelników – opowieść o wojnie widzianej z perspektywy małej dziewczynki.

Trudno powiedzieć, że wojna zmieniła życie Asiuni. Urodzona w styczniu 1939 roku nie pamiętała życia przed wojną i to rzeczywistość okupacyjna była dla niej normalna.

– O, przed wojną… – mówiła babcia – to było inne życie.

Ale ja nie znałam żadnej przedwojny, ani tego innego życia, bo jeszcze mnie wtedy nie było na świecie. Ale tak naprawdę nie znałam też wojny, była sobie gdzieś daleko, „na froncie” – jak się mówiło, była też na ulicach, w postaci żołnierzy, którzy chodzili, tupali nogami i mogli do ludzi strzelać i łapać ich do samochodów. Ale do domu dotychczas nie wchodziła.

Ta książka opisuje właściwie tylko ostatni rok wojny, bo właśnie wtedy, tuz po piątych urodzinach Asiuni, rozpadł się jej dotychczasowy świat. Mama została aresztowana, dom przestał istnieć, a dzieci rozdzielili między siebie dobrzy ludzie.

Teraz okazało się, ze wojna może nie tylko przyjść do domu, ale nawet go zabrać. Nie ma domu, nie ma twojego łóżka, poduszki ani kołderki. Musisz iść spać do innego, cudzego domu, gdzie zamiast mamy jest jakaś obca pani, obce meble, i musisz pić mleko z cudzego kubeczka, zamiast z tego, co zawsze. I jeszcze zamiast własnej piżamy dają ci do spania jakieś okropne, porozciągane koszulisko do ziemi.

Można powiedzieć, że Asiunia miała szczęście. Nie znalazla się z mamą w więzieniu i obozie, łańcuszek dobrych ludzi, którzy robili wszystko, aby było jej jak najlepiej, przekazywał ją sobie z rąk do rąk, aż w końcu znalazła się znów z Babcią i rodzeństwem. To jeszcze nie było koniec przygód, bo w Warszawie wybuchło Powstanie i cała ich gromadka została odcięta od Taty w drewnianym domku na podwarszawskim letnisku. Potem nadciągnął front, a kiedy przeszedł zaczęła się bodaj najtrudniejsza dla nich zima…

Asiunia miała szczęście, bo to nie ona musiała się troszczyć o to, jak przeżyć i co zjeść, to o nią się troszczono, a odpowiedzialność za to spadała na jej babcię i braci.

Tak, najtrudniejsze było życie chłopców, moich starszych braci. To oni wystawali na zimnie, sprzedawali bułki i papierosy na stacji, mieli poodmrażane ręce, dziurawe buty, które uszczelniali papierem i szmatami, podarte i wyrośnięte kurtki z za krótkimi rękawami. Pracowali jak dorośli, a przecież byli zwykłymi nastolatkami, jakich dziś uważa się za dzieci, a co najwyżej za młodzież. Żeby rosnąć, potrzebowali więcej jedzenia i nowych ubrań, a nie mieli ani jednego, ani drugiego.

Na szczęście wkrótce skończyła się wojna, odnalazł się Tata i….

… jeśli chcecie wiedzieć, co było dalej, sięgnijcie koniecznie po „Darowane kreski”.

Ta właśnie książka, z pięknymi malarskimi ilustracjami, pozwoli rodzicom poważnie porozmawiać z dziećmi o wojnie, nie wykraczając poza bezpieczne obrazy i emocje, i tym samym nie narazi dzieci na traumatyczne doświadczenia. Jeśli jednak po przeczytaniu książki dzieci zapytają, dlaczego nie wróciła mama Asiuni, spokojnie powiedzmy im prawdę. Bo przecież taka była ta wojna… (dr Anna Piekarska, psycholog, Wydział Psychologii UW – o „Asiuni” na okładce tej książki)

Joanna Papuzińska „Asiunia” (seria: Muzeum Powstania Warszawskiego dla dzieci, t.2), ilustr.:Maciej Szymanowicz, wyd.: Muzeum Powstania Warszawskiego, Warszawa 2011, Literatura, Łódź 2011

Edit: w późniejszych wydaniach ta książka ukazywała się w ramach serii „Wojny dorosłych – historie dzieci”.

Audiobook – czyta Agata Kulesza
Darowane kreski

Darowane kreski

Aktualizacja z 22 stycznia 2020 roku – „Darowane kreski” zostały wznowione przez Wydawnictwo Literatura w serii „Wojny dorosłych – historie dzieci” !!!

Dziś przypominam wpis z samego początku Małego Pokoju ( z 2 maja 2006 roku). To była jedna z ukochanych książek Najstarszej z moich córek i, jak sądzę, jedna z tych, które doprowadziły ją do studiów historycznych 🙂

Bardzo lubię słuchać opowiadań starszych o tym, co było dawniej – lubiłam to odkąd pamiętam i miałam tej przyjemności zawsze pod dostatkiem. Szczególnie miło wspominam te momenty, kiedy Tata wyjeżdżał i zostawałyśmy w domu w babskim gronie – we trzy z Mamą i Babcią. Bywało wtedy tak, że poobiednia herbatka przeciągała się aż do kolacji okraszana wspominkami 😉 Lubiłam słuchać o dzieciństwie Babci, które zahaczało jeszcze o końcówkę XIX wieku i o przedwojennym i okupacyjnym dzieciństwie moich rodziców. Z tego lubienia wzięło się zapewne moje późniejsze studiowanie historii, a ulubionymi źródłami historycznymi były dla mnie zawsze wspomnienia i prasa, bo były one najbliższe normalnemu życiu. Nie zajmuję się historią zawodowo, ale nadal z przyjemnością czytam taką literaturę, szczególnie gdy opowiada o zwykłym życiu zwykłych ludzi.

Darowane kreski” to książka, którą czyta się tak, jak opowieść babci lub cioci snutą wieczorem zamiast bajki na dobranoc.

Dzieciństwo Joanny Papuzińskiej przypadło na czas okupacji i trudne lata tużpowojenne. Autorka urodziła się w 1939 r. i nie pamięta, jak było przed wojną. Dla niej jej okupacyjny dom – dom z nieobecnym, bo ukrywającym się Tatą; dom z mnóstwem tajemnic, których musiały dochować także małe dzieci; dom, który dawał schronienie wszystkim, którzy tego potrzebowali – był domem normalnym. Jej powojenna rodzina – nietypowa nawet na tamte nietypowe czasy, bo bez Mamy, ale za to z Tatą, Babcią i Ciocią oraz licznym rodzeństwem o różnych stopniach pokrewieństwa – też była normalna, bo własna. Muszę jednak powiedzieć, że jeszcze gdy chodziłam do szkoły, postanowiłam sobie, że kiedy będę już duża i będę miała, tak jak ojciec, własną maszynę do pisania, wtedy opiszę dokładnie cały nasz dom. Żeby już nikt się nie dziwił: „Taak ? To tak jest u ciebie ?” lecz żeby każdy mógł sobie wziąć książkę i spokojnie przeczytać o tym. Teraz od dawna mam już maszynę, więc wypada dotrzymać postanowienia.

Oczywiście w jej dzieciństwie były też chwile trudne i tragiczne – aresztowanie Mamy i późniejsza samotna wędrówka po zaprzyjaźnionych domach, popowstaniowa niepewność co do losów Taty, powojenne niedostatki. Nie trzeba by się specjalnie starać, żeby to wszystko opowiedzieć w sposób smutny i martyrologiczny, a jednak „Darowane kreski” są książką wesołą. Czy sprawił to zawadiacki duch obowiązujący w jej rodzinie czy też to, że mimo wszystko cały czas otoczona była troskliwością starszych – trudno powiedzieć.

Udało się zachować w tych wspomnieniach perspektywę małej Joasi z tamtych czasów mimo, że duża Joanna teraz zapewne opowiedziałaby o tych sprawach inaczej. Nie znajdziemy tam żadnych niepotrzebnych dzieciom szczegółów, żadnych dat, ani nazwisk, które nie mają dla nich żadnego znaczenia. Nie dowiemy sie nawet, kto z licznej gromady rodzeństwa autorki był jej rodzonym bratem i siostrą – to również było bez znaczenia, byli po prostu rodziną. My, dorośli czytelnicy możemy się tylko domyślać, jaka to doniosła uroczystość odbywała się w odbudowanym gmachu Politechniki – tak doniosła, że uświęciły ją ognie sztuczne, pierwszy raz widziane przez małą Joasię.

Co było ważne ? Tramwaj widoczny nocą przez dziurkę w rolecie, jabłko zostawione przez św. Mikołaja w ostatnie wojenne Boże Narodzenie – całe dla niej (na co dzień jabłuszko było tylko dla najmłodszego braciszka, starszej Joasi przysługiwał wyłącznie duży ogryzek), a później po wojnie: zabawki na choinkę, klejone z mozołem przez cały grudzień, słodycze, kupowane na spółkę z przyjaciółkami w sklepiku koło szkoły i mur okalający Filtry, po którym chodziły wracając do domu po lekcjach  oraz wiele innych rzeczy, często niezauważanych przez dorosłych.

Nasz dom pełen był książek i piosenek. I z jednych i z drugich płynęły słowa, a ja słuchałam i z tego wszystkiego sama zaczynałam bawić się w słowa. Bo słowa, to były takie dobre zabawki, które zawsze miało się ze sobą i do ich noszenia niepotrzebne były ani kieszenie, ani żadne torebki. Słowa można było rozbierać i ubierać jak lalki, ustawiać i przestawiać jak klocki i tworzyć z nich różne budowle.

Czy można się dziwić, że w takim domu wyrosła znakomita pisarka ?

P.S. Potem tę samą (choć kończącą się nieco wcześniej) historię Joanna Papuzińska opowiedziała w „Asiuni” w wersji dla młodszych dzieci.

Joanna Papuzińska „Darowane kreski”, wyd.: „Literatura” Łódź 2002

Czy wojna jest dla dziewczyn ?

Czy wojna jest dla dziewczyn ?

Książka, która zapoczątkowała serię „Wojny dorosłych – historie dzieci”, a więc nadzieja, którą wyraziłam na końcu tej recenzji, nie była płonna 😉 Ukazało się w niej już ponad dwadzieścia książek opartych na losach autentycznych dzieci nie tylko z czasów drugiej wojny światowej. Część z nich już znalazła swoje miejsce na poprzednich półkach Małego Pokoju z Książkami, inne dopiero czekają na opisanie.

Wpis z 21 lutego 2011 roku:

W tegorocznym liście do św. Mikołaja Najmłodsza poprosiła o: grę planszową a najchętniej „Małych powstańców”. Przyznam, że nie jestem entuzjastką planszówek (wyjątek robię dla Sccrabli, ale czy one należą do tej kategorii ?), a pomysł zrobienia gry dla dzieci o Powstaniu Warszawskim budził moje mieszane uczucia, ale z drugiej strony – to i tak było jedno z sensowniejszych życzeń zawartych w tym liście, więc cóż było robić… 😉 Najmłodsza znalazła pod choinką tę grę, zagrałyśmy już kilka razy, a ja nadal mam mieszane uczucia. Zdaję sobie sprawę, z swojego historycznego skrzywienia, które powoduje żywszy (niż przeciętnie w populacji) stosunek do wydarzeń z przeszłości. A już do Powstania Warszawskiego mam stosunek szczególnie szczególny…

Od początku mój opór wzbudziła zdeformowana mapa Warszawy, na której gra się rozgrywa – pewne miejsca są za blisko, pewne za daleko, a niektóre drogi wiodą przez tereny przez które, jak wiem doskonale, przejścia nie było.

Jednak największą moją obawę budzi to, że obraz Powstania, jaki dziecko może wynieść z tej gry (a szczególnie z jej pierwszego poziomu, przeznaczonego dla młodszych) jest podobny do obrazu wojny w „Czterech pancernych”. Fajna zabawa, taka trochę ciuciubabka, a nawet, jak ktoś wpadnie w ręce Niemców, to w następnej kolejce na pewno nasi go uwolnią i wróci do gry. Niestety – Powstanie wcale nie przypominało zabawy w chowanego 😦

W drugim poziomie już nie bawimy się w berka z jednym jednym hitlerowcem, za to pojawia się możliwość utraty całej dzielnicy (jeśli meldunek nie zostanie doręczony). Nie wiem, jak to wygląda przy większej ilości graczy, ale grając w dwie osoby nigdy do tego nie dopuściłyśmy.

Gra w „Małych powstańców” może być jednak dobrym wstępem do rozmowy z dzieckiem o Powstaniu – pod warunkiem , że dorośli sami dysponują na jego temat wiedzą szerszą niż ta, którą zawarto w ulotce dołączonej do gry. Jeśli nie dysponują, ani nie mają na podorędziu kogoś, kto może o tym opowiedzieć na podstawie własnych doświadczeń, można (a nawet należy) sięgnąć po książkę. Na przykład tę:

Oczywista odpowiedź na tytułowe pytanie brzmi: wojna nie jest dla nikogo, ale równocześnie wiemy dobrze, że teraz wojna dotyczy już nie tylko tych, którzy noszą mundury, niezależnie od wieku i płci.

W 1939 roku Ela miała dziewięć lat. Wojna zmieniła w jej życiu wszystko. Najpierw z nieba leciały bomby, a jej najsilniejszy na świecie Tata, który obiecywał, że je zdmuchnie z nieba, był daleko, walczył. Potem zaczęło się życie pod okupacją, zupełnie inne od tego wcześniejszego. Okazało się, że to, co dawniej było ważne, teraz wygląda inaczej – na przykład prawdomówność. Już nie trzeba było zawsze mówić prawdy, wręcz przeciwnie – były rzeczy, których nie można było powiedzieć nawet najbliższej osobie. A potem jeszcze aresztowano Mamę i Ela została sama, a potem w Warszawie wybuchło Powstanie…

Bohaterka tej książki, Ela Łaniewska była o rok starsza od Hany Brady (bohaterki „Walizki Hany”) i miała to szczęście w nieszczęściu, ze nie była Żydówką. Przeżyła wojnę i spotkała Mamę, która wróciła z obozu w Auschwitz. Tata nie dożył końca wojny. Książka, którą Paweł Beręsewicz napisał na podstawie jej losów, nie epatuje okrucieństwem. To opowieść dziewczynki ukazująca te wydarzenia z jej perspektywy.

„Czy wojna jest dla dziewczyn ?” jest już trzecią książką opowiadającą autentyczne losy młodziutkich uczestników Powstania, wydaną przez Muzeum Powstania Warszawskiego. Poprzednie „Mały Powstaniec” i „Halicz” ukazały się nakładem wydawnictwa „Muchomor”. Ta jest efektem współpracy Muzeum z Wydawnictwem Literatura i mam nadzieję, że na tym się nie skończy.

„Mali Powstańcy” – gra, wyd.: Egmont

Paweł Beręsewicz „Czy wojna jest dla dziewczyn ?”, ilustr.: Olga Reszelska, wyd.: Muzeum Powstania Warszawskiego, Warszawa 2010, Literatura, Łódź 2010

Tajemnica człowieka z blizną

Tajemnica człowieka z blizną

Wpis z 25 listopada 2012 roku:

Dzisiaj pozdrowienia dla czytelników z Nowej Huty, a szczególnie dla Kuby, który ma poważny problem. Otóż ów Kuba z jednej strony chciałby wiedzieć, skąd wzięła się tytułowa blizna na twarzy taty bohatera mojej książki, a z drugiej strony nie cierpi czytać. Jest w tym dylemacie okrutnie zapętlony. Podejrzewam, że może próbować podstępem wydobyć z kogoś tę informację, bez konieczności czytania. Mam w związku z tym apel do wszystkich czytelników: bądźcie czujni i nie dajcie się podejść! Nieczytanie jest dobrowolnym wyborem każdego i każdy musi ponieść tego konsekwencje. – napisał Autor tej książki na swoim fanpage’u na Facebooku i ja się z nim w pełni zgadzam.

Spokojnie, panie Pawle, ja na pewno nie zdradzę tajemnicy ! Daję słowo !

Kiedy ma się lat dwanaście, to wszystko to, co wydarzyło się przed naszym narodzeniem – nieważne czy dziesięć, czy pięćdziesiąt, czy dwieście lat temu – było po prostu DAWNO TEMU. Czy to Powstanie Warszawskie, czy Powstanie Styczniowe, czy stan wojenny – to wszystko zlewa się w jedną, odległą przeszłość.

Pierwszy kontakt z historią mamy wtedy, kiedy słuchamy opowieści rodziców i dziadków o tym, jak było wtedy, kiedy oni sami byli mali. O ludziach, których już nie ma, a kiedyś byli bardzo ważni dla naszych najbliższych, o miejscach, których nie znamy, o domach, których też już nie ma, albo przeciwnie – są, tylko wyglądają inaczej i mieszka w nich ktoś inny… I o wydarzeniach, o których potem będziemy uczyć się w szkole, ale wtedy nie będą już dla nas tylko pustymi zdaniami z podręcznika.

Janek, bohater „Tajemnicy człowieka z blizną”, jest mniej więcej rówieśnikiem mojej Najmłodszej, jego rodzice są ciut młodsi od nas, a jego dziadkowie – od jej dziadków, ale wydarzenia, do których sięga ta książka często są wspominane również w naszym domu. W dodatku jej Tata też od zawsze nosi brodę ! Tylko, że jego broda nie kryje w sobie żadnej tajemnicy – w przeciwieństwie do brody Taty Janka.

Kiedy w wyniku przegranego zakładu Tata brodę zgolił, okazało się, że ukrywał pod nią bliznę. Ale skąd ją miał ? Tego nie chciał powiedzieć, a nikt z rodziny tego nie wiedział. A może też nie chcieli powiedzieć ? Pewne było tylko to, że zdarzyć się to musiało DAWNO TEMU, po przecież dla Janka Tata ZAWSZE miał brodę. Chłopiec rozpoczął więc śledztwo…

… i tu zaczyna się to, co dla mnie w tej książce jest najfajniejsze – zderzenie wyobrażeń o świecie dziecka wychowanego tu i teraz (z telewizją o wielu kanałach, internetem i grami komputerowymi) z realiami życia w czasach naszego dzieciństwa. Na podstawie jakichś zasłyszanych urywków Janek tworzy swoje historie – usłyszawszy, że Tatę goniło ZOMO, najpierw stworzył sobie historię o zombie rodem w horrorów oglądanych w telewizji. Potem, kiedy dowiedział się już, czym było ZOMO, uznał, że aby uciekać przed policją, jego Tata musiał popełnić najpierw jakieś przestępstwo. To w sumie świetnie, że nasze dzieci mogą nie dopuszczać do siebie myśli o tym, że policja mogłaby mieć powody, aby gonić uczciwego człowieka.

W jego pomysłach na rozwikłanie tajemnicy pojawiają sie też Uma Thurman i Steven Spielberg…

No dobrze – ale co z tą blizną w końcu ? – zapytacie.

O nie, nie, nie !!! Nie powiem. Dałam słowo ! 🙂

Paweł Beręsewicz „Tajemnica człowieka z blizną”, ilustr.: Olga Reszelska, wyd.: Literatura, Łódź 2010

Wszystkie lajki Marczuka

Wszystkie lajki Marczuka

Wpis z 2 kwietnia 2013 roku:

Marczuk nie lubił Żydów. Konkretnie dwóch: Joska Wyszkowera i Aarona Goldberga. Wkurzali go. Josek rzucił kiedyś w Marczuka zgniłą ulęgałką, a Aaron powiedział, że Marczuk jest zbyt brzydki, żeby jakaś dziewczyna chciała się z nim całować. Ale Marczuk lubił Żydów. Dokładnie trzech: Heńka, Dawida i Berka. Szczególnie tego ostatniego, odkąd wyjaśnili sobie pięściami wszystkie nieporozumienia, a potem z powagą uścisnęli dłonie. Co do pozostałych Żydów Marczuk nie miał wyrobionego zdania. Chyba więc to nie sympatia, a zwykły ludzki odruch sprawił, że ten niewysoki, jasnowłosy chłopak z Choszczówki został bohaterem.

Bohaterem najczęściej zostaje się przypadkiem i niespodziewanie. Nie można tego zaplanować, po prostu – życie stawia przed człowiekiem wyzwanie i albo mu się sprosta, albo nie. I tak było z kilkunastoletnim Jankiem Marczukiem…

Najpierw był impuls, który kazał mu spróbować uprzedzić ludzi wydanych przez szmalcownika, że za chwilę będą u nich Niemcy. Chwilę potem został obarczony odpowiedzialnością za trzy Żydówki – matkę i dwie córeczki. I choć jeszcze godzinę wcześniej w ogóle by się po sobie takiego zachowania nie spodziewał, jednak wykazał się zimną krwią i odwagą niezbedną, aby je uratować

„Wszystkie lajki Marczuka” to książka która opowiada dwie historie, a łączy je miejsce – podwarszawska Choszczówka. Losy Janka Marczuka uświadamiają czytelnikom, że wojna i okupacja były wszędzie i nawet w takiej malutkiej miejscowości działy się rzeczy straszne i było miejsce na czyny odważne. O tytułowych lajkach natomiast opowiada wątek całkiem współczesny.

Pasuje on do dzisiejszego dnia, bo jest ciut primaaprilisowy 😉 Niestety, jego sensem jest suspens, więc niewiele mogę o tym napisać, żeby nie psuć nikomu radości z czytania. Mnie niestety ta frajda została odebrana – Najmłodsza była łaskawa zdradzić mi puentę, bo, jak twierdzi, była pewna, że już to czytałam.

Zdradzić mogę tyle, że jest to książka o manowcach… Nie tylko o tych, na które może nas zaprowadzić zbyt silne pragnienie zemsty, ale także o manowcach internetu i pułapkach, jakie czyhają na osoby zbytnio wierzące w to, co tam się znajduje 😉

Paweł Beręsewicz „Wszystkie lajki Marczuka”, ilustr.: Olga Reszelska, wyd.: Literatura, Łódź 2012

Paweł Beręsewicz „Wszystkie lajki Marczuka”, ilustr.: Elżbieta Chojna, (seria: Plus Minus 16) wyd.: Literatura, Łódź 2018

Powiem Julce

Powiem Julce

„Powiem Julce” to była prawie ostatnia książka Krystyny Siesickiej – pisarki, na której twórczości się wychowałam. Nie pierwszy raz sięgnęła w niej do swoich wspomnień wojennych, choć akurat o tym szczególnym okresie wcześniej nie pisała.

„Powiem Julce” zostało wyróżnione w konkursie Książka Roku IBBY 2008.

Wpis z 4 stycznia 2009 roku:

Dwór w Pastuszkach nie był duży. Parterowy, położony na niewielkim wzniesieniu, bielił się widoczny między drzewami, trochę soplicowski, trochę serbinowski, jeśli coś ci to mówi, Julko. Z ganku wchodziło się do sporego holu i dopiero tu, za brązowymi, wysokimi drzwiami zaczynały się trochę mroczne korytarze prowadzące do środka domu. Dlaczego przypominam sobie to wszystko ? No, bo tak było, po prostu, a teraz po dworze nie ma śladu.

„Powiem Julce” to najnowsza książka Krystyny Siesickiej, o której sama autorka tak pisze na okładce: Nie wiem, jakimi słowami zaprosić Was do przeczytania tej książki. Może w ogóle tego nie zrobię, wdzięczna każdemu, kto bez specjalnego zaproszenia uda się na spotkanie z Julką, Zośką i Teresą. „Powiem Julce” jest opowieścią o pierwszej miłości, którą każda z nich przeżywa inaczej…

Teresa, Karol i Zośka… Pierwsza miłość, opisana w tej książce, była taka… nie do końca udana, ale stała się początkiem wspaniałej dziewczęcej (a później kobiecej) przyjaźni na całe życie. Ta miłość to tylko pretekst, aby powrócić pamięcią do tamtych miejsc i tamtego czasu.

Czas to był szczególny – koniec okupacji niemieckiej, kilka jesiennych i zimowych miesięcy między upadkiem Powstania Warszawskiego a początkiem ofensywy w styczniu. Był to czas, kiedy na prawym brzegu Wisły już tworzyła się nowa rzeczywistość, natomiast brzeg lewy zamarł w oczekiwaniu na to, co nadejdzie. Czas zawieszenia, niepewności, strachu…

Autorka wraca w tej książce do własnych wspomnień, bo to właśnie ona mając 16 lat jechała z Pruszkowa do Auschwitz transportem, który musiał poczekać w polu, bo tego dnia obóz nie przyjmował. To właśnie ją i 16 innych kobiet zabrał stamtąd dziedzic pobliskiego dworu Jarosław Tymowski. Dał im schronienie, otoczył opieką, aby we dworze przeczekały ten trudny czas. *

Jest też „Powiem Julce” opowieścią o dworze w Pastuszkach (…). I o ludziach o których warto pamiętać.

Nie tylko po tym dworze nie pozostał ślad. Z krajobrazu polskiego zniknęły wtedy niemal wszystkie dwory – splądrowane, rozgrabione, często spalone, a w najlepszym razie przejęte na szkoły czy mieszkania. Dwory były nie tylko instytucją, filarem, na którym opierała się struktura społeczna wsi – były też po prostu domami rodzinnymi. Od pokoleń ludzie mieszkali tam, kochali się, rodziły się dzieci, umierali. Domy te były wypełnione przedmiotami gromadzonymi przez lata, które oprócz wartości materialnej, widocznej dla każdego, miały też inną, bezcenną – sentymentalną.

„Powiem Julce” to requiem dla świata, którego już nie ma, a który skończył się właśnie wtedy.


Na twórczości Krystyny Siesickiej wychowała się cała żeńska część mojego pokolenia (i parę roczników starszych, że o młodszych nie wspomnę). „Zapałka na zakręcie”, „Jezioro Osobliwości”, „Beethoven i dżinsy”, „Czas Abrahama” czy „Przez dziurkę od klucza” to książki, które można nazwać naszym przeżyciem pokoleniowym.

Ja zaczęłam od „Jeziora Osobliwości”. O ile dobrze pamiętam – najpierw widziałam film, a potem dowiedziałam się od koleżanek, że jest też książka, która w dodatku zupełnie inaczej się kończy. Sięgnęłam po nią i tak się zaczęło. Ostatnią, którą czytałam będąc w wieku targetu tych książek, była „Moja droga Aleksandro”.

Potem przez wiele lat uważałam się za zbyt dorosłą na takie lektury (choć czasem zdarzało mi się wracać do kilku ulubionych). Zainteresowałam się nimi dopiero niedawno – z myślą o moich córkach i ze zdziwieniem odkryłam, że przez ten czas Krystyna Siesicka napisała wiele książek. Jeszcze większe zdziwienie odczułam, kiedy po nie sięgnęłam. Te, które czytałam jako nastolatka, to były proste historie, najczęściej dotyczące pierwszej miłości, mocno osadzone w wielkomiejskich (warszawskich) realiach tamtych czasów. Ten okres w twórczości Krystyny Siesickiej można nazwać matczynym. Jej dzieci, a ma ich pięcioro, były wtedy w wieku jej czytelników i nawet jeśli (co zawsze podkreśla) nie pisała o nich, to sprawy nastolatków były jej codziennością.

Książki z okresu babciowo – prabaciowego (stan aktualny: trzynaścioro wnuków i siedmioro prawnuków ) najczęściej dzieją się w małych miasteczkach, w starych domach, umeblowanych równie starymi meblami, w których pija się herbatę w porcelanowych filiżankach. Wśród bohaterów pierwszoplanowych, obok nastolatków, pojawiają się ludzie starsi, a same historie są… najkrócej mówiąc.. pokręcone 😉 Często przenikają się w nich plany realne i fikcyjne, czasem trudno się zorientować, co jest powieścią właściwą, a co – powieścią w powieści.

Krystyna Siesicka opisuje w nich świat widziany z perspektywy osoby starszej. To w literaturze młodzieżowej rzadko spotykany punkt widzenia. We współczesnym świecie, zdominowanym przez kult młodości i pogoń za nowoczesnością, to również zbyt często pomijany punkt widzenia.

Krystyna Siesicka „Powiem Julce”, wyd.: Akapit Press, Łódź 2008

korzystałam z artykułu Aliny Gutek „Miła starsza pani to nie ja”, „Zwierciadło” 12/2008 – niestety nie można go przeczytać w internecie 😦

Jak tata pokazał mi wszechświat

Jak tata pokazał mi wszechświat

Z okazji dzisiejszego Dnia Taty wszystkim ojcom – wszystkiego najlepszego !!! Niech pokazywanie (wszech)świata Waszym dzieciom będzie dla Was nieustającą przygodą 🙂

Wpis z 27 sierpnia 2008 roku:

Pewnego dnia tata powiedział, że pokaże mi wszechświat. Bo, jak twierdził, byłem już dostatecznie duży…

Wbrew temu, co mogłyby sugerować i tytuł, i pierwsze zdania tej książki, nie jest to Propedeutyka Astronomii dla Dzieci 😉

Książka Ulfa Starka to pełna uroku opowieść o Ojcu i Synu (który nieprzypadkowo ma na imię tak samo jak jej autor). Opowieść o tym, czym różnią się sposoby postrzegania świata przez dorosłych i przez dzieci.

Dorośli (a zwłaszcza osobliwie faceci ;-)) maja tendencję do skupiania się w życiu na rzeczach wielkich. W tej książce Tata chce pokazać synowi gwiazdy w nocy i tylko to dla niego się liczy. Patrzy w niebo i nie dostrzega tak wielu rzeczy, które są dookoła. Rzeczy zwyczajnych – dla nas. Z perspektywy dziecka ślimak, trawa czy oset są równie fascynujące jak gwiazdy.

Chciałem pokazać ci coś pięknego. Coś, co zapamiętasz na całe życie – mówi do syna rozżalony, kiedy juz wracają do domu. W tych słowach zawiera się sens tej książki. Mały Ulf zapamiętał, choć może niezupełnie to, co chciał Tata. Na całe życie został mu w pamięci czas spędzony z Ojcem

… oraz nauczka, że patrząc w gwiazdy nie należy tracić z pola widzenia tego, w co można wdepnąć na ziemi 😉

Ulf Stark (tekst) Eva Eriksson (ilustracje) „Jak tata pokazał mi wszechświat”, przekł.: Katarzyna Skalska, wyd.: Zakamarki, Poznań 2008

Przybysz

Przybysz

Update 20.05.2021 – jest już kolejne wznowienie „Przybysza” !!!

Wczoraj był Światowy Dzień Uchodźcy i z tej okazji przerwę na chwilę cykl o historii najnowszej, aby przypomnieć wpis z 4 lipca 2015 roku. „Przybysz” to nie jest książka o uchodźcach, pokazuje szerzej problem wszystkich, którzy z rozmaitych przyczyn opuścili swoje domy i ojczyzny, aby zacząć życie zupełnie gdzie indziej.

Okładka, która przypomina starą, oprawiona w skórę książkę, na niej zdjęcie w sepii. Na wyklejce sześćdziesiąt twarzy – jak ze zdjęć paszportowych. Ludzie wszystkich ras patrzą smutno, bez uśmiechu, niepewni swojej przyszłości. Dalej rozpoczyna się rozpisana na wiele obrazków opowieść o imigracji, o przyczynach dla których ludzie opuszczają miejsca swojego urodzenia i o problemach, jakie mają z odnalezieniem się w nowej rzeczywistości.

„Przybysz” to książka uniwersalna, zrozumiała dla czytelnika w niemal każdym wieku, niezależnie od tego w jakim kraju, na jakim kontynencie żyje, jakim językiem i jakim alfabetem posługuje się na co dzień. To książka bez kolorów i słów, bo jedyne, jakie się w niej znajdują, to tytuł oraz końcowe podziękowania autora i tzw. blurby na ostatniej okładce.

Nie wiemy, kim jest jej bohater, jak się nazywa i jakiej jest narodowości, ale to nie jest ważne. Poznajemy go w dniu, w którym rozstaje się z żoną i córeczką, wsiada na statek i udaje się do świata całkiem obcego i odmiennego od tego, który zna. Żyją tam ludzie mówiący innym językiem i wszystko jest inne – domy, ulice, jedzenie, zwierzęta… Jego wiedza i doświadczenie życiowe przywiezione ze starego świata są tu kompletnie nieprzydatne. Nawet tak prosta wydawałoby się praca jak rozklejanie ogłoszeń, okazuje się trudna, kiedy nie zna się tamtejszego alfabetu i nie wie, gdzie jest góra, a gdzie dół tekstu. A jednak dzięki życzliwości innych ludzi udaje mu się stworzyć sobie nowe lepsze życie i sprowadzić do siebie rodzinę.

Special thanks go to Diego the parrot for inspiring most of the creatures in this book – napisał autor w moim, angielskim wydaniu tej książki, ale patrząc na zwierzęta na jej kartach zrozumiemy, że papuga była ich dość odległą inspiracją i można je określić jako nie tylko z twarzy podobne zupełnie do nikogo 😉

Tanowi udało się stworzyć świat, w którym każdy z czytelników niezależnie od tego, skąd pochodzi i gdzie mieszka, poczuje się obco i zrozumie, jak czuł się tam bohater tej opowieści. My, czytając (oglądając) pomyślimy zapewne przede wszystkim o naszych licznych rodakach emigrujących do Ameryki Północnej, ale Shaun Tan urodził się w Australii. Jego ojciec był pochodzenia malezyjsko – chińskiego, a matka – angielsko – irlandzkiego.

Język obrazów jest uniwersalny, nie wymaga umiejętności czytania, choć oczywiście im człowiek starszy i bardziej oczytany, tym więcej kontekstów kulturowych może w tej książce wyłapać. Skojarzy np. opowieści ludzi, napotkanych przez bohatera i domyśli się, skąd mogą pochodzić, ale nie jest to do zrozumienia całej historii niezbędne.

W Polsce „Przybysza” wydało dwukrotnie (edit: a nawet trzykrotnie !) wydawnictwo „Kultura gniewu”, niestety nakład jest już wyczerpany. Dostępne są jednak inne edycje, a bariera językowa w tym wypadku nie występuje . Mój „The Arrival” przybył do mnie niedawno z USA (Dziękuję, Ewa !!! :-), bo poprzedniego oddałam w prezencie, a potem przekonałam się, że już za późno na odkupienie go. Widziałam też egzemplarz przywieziony z Czech i tam ma on tytuł „Nowy świat”

„Przybysz” bywa uznawany za najważniejszą książkę dla młodzieży, jaka ukazała się w XXI wieku, ale nie jest ona adresowana jedynie do młodego czytelnika. Jej niezwykła na poły baśniowa atmosfera wciąga na długo i nie pozwala o niej zapomnieć.

Shaun Tan (scenariusz i rysunki) „Przybysz”, wyd.: Kultura Gniewu, Warszawa 2013

Monika Kowaleczko – Szumowska – wywiad

Monika Kowaleczko – Szumowska – wywiad

Tę rozmowę z autorką „Galopu ’44”, „Fajnej ferajny” i „Gupikowa” odbyłam 20 kwietnia 2015 roku:

Akcja Pani książki „Galopu ’44” rozgrywa się w czasie Powstania Warszawskiego i jest jedną z niewielu nowych polskich powieści historycznych dla młodzieży, jakie się w ostatnich latach ukazały. Bardzo niewielu – można je policzyć na palcach jednej ręki. Także druga z pani książek „Fajna ferajna” opisuje tamte czasy i ludzi wtedy żyjących. Dlaczego pisze Pani właśnie o historii ?

Monika Kowaleczko – Szumowska: Przede wszystkim dlatego, że historia to kopalnia świetnych tematów, niezrównanych zwrotów akcji, niezwykłych postaci, którym moja wyobraźnia nie dorównuje. Jeśli historia podana jest bez morału, ale tak, żeby czytelnik identyfikował się z bohaterem i rozumiał jego dylematy, czytelnik po prostu czyta. Można pisać o historii, można o przyrodzie, można o matematyce. Wydaje mi się, że czasem sięgamy po historię po to, żeby moralizować. Tego bym się wystrzegała. Na to młodzież jest wyczulona.

A dlaczego właśnie Powstanie Warszawskie ? Skąd ta tematyka ?

Oczywiście z Muzeum Powstania Warszawskiego. Przez pewien czas nie mieszkałam w Stanach, do Polski wróciliśmy w 2000 roku. Po jakimś czasie zobaczyłam ogłoszenie, że Muzeum potrzebuje tłumacza, więc się zgłosiłam. A kiedy tam weszłam, to już zostałam…

Rozumiem doskonale, ze mną było podobnie 😉

Tłumaczyłam na angielski podpisy pod zdjęciami na ekspozycji, a potem pracowałam przy wydanym przez Muzeum albumie Eugeniusza Lokajskiego „Broka”. Zrobiłam tam podpisy do 800 fotografii. Obejrzałam je wszystkie i to mi bardzo zapadło w pamięć. Rozmaici ludzie, którzy pojawili się na jednym zdjęciu i potem zniknęli bez kontynuacji, a szczególnie dzieci – to były (jak to nazywa Joanna Bator) takie zahaczki, które mnie bardzo zafascynowały.

Musiało minąć kilka lat zanim to mi się ułożyło w głowie. Ja zawsze chciałam pisać dla młodzieży, dlatego że sama mam czwórkę dzieci, kłębią się i cały czas mam ich w głowie. Mam dwóch synów – Wojtka i Mikołaja i kiedy tak mi zaleźli za skórę, pomyślałam sobie: A może ja Was teraz umieszczę w książce i zobaczymy jak to wtedy będzie. Zawsze mnie interesowało, co by oni wtedy zrobił, współczesna młodzież gdyby trafiła do powstania. Ja uważam, że zrobiliby to samo, co ówcześni powstańcy czyli stanęliby na wysokości zadania i sprawdzili się. Więc to chyba stąd. Pomysł dojrzewał dosyć długo, ale rzeczywiście – Muzeum plus te dzieciaki szalejące po domu, te wszystkie utwory, które są w „Galopie: to były rzeczy, których ja na okrągło musiałam słuchać, kiedy usiłowałam pracować na górze tłumacząc. A z drugiej strony – jak byłam w muzeum, pracując w czytelni, cały czas słyszałam wybuchy na ekspozycji. Trudno mi było się przyzwyczaić, bo podrywałam się do góry za każdym wybuchem, one są usytuowane blisko czytelni. To wszystko jakoś tak się zmieszało…

Ja uwielbiam tę ekspozycję. Nie czytam nigdy napisów pod zdjęciami, po prostu chodzę tamtędy i jakby to wszystko tak wchłaniam. I stąd się wziął „Galop”.

Ta książka adresowana jest do młodszych nastolatków czyli obecnych gimnazjalistów. Ta grupa wiekowa uważana jest za trudną…

Dla mnie jest ona naturalna, po prostu mam dzieci w tym wieku i mogę podglądać ich zachowania i reakcje. Mówi się, że to jest najtrudniejszy wiek i tak jest. Oni chowają się jakby za jego fasadą – noszą kaptury i robią różne dziwne rzeczy. ale my też je robiliśmy w ich wieku. To jest normalne. Ale równocześnie jest w nich jest ogromny potencjał i są bardzo wrażliwi. Obserwuję to, kiedy jeżdżę z „Galopem ’44” na spotkania autorskie w gimnazjach.

Dla mnie jako dla historyczki ogromną zaletą „Galopu” była jego zgodność z realiami historycznymi i to, że autentyczne postacie historyczne zostały tak wplecione w akcję, że można być spokojnym o to, że naprawdę mogli być właśnie wtedy właśnie w tych miejscach. To rzadkość obecnie, raczej pisząc o historii czy kręcąc o niej filmy podchodzi się do realiów z pewną nonszalancją…

Bardzo szybko przekonałam się, że prawdziwe historie są niebywale interesujące i nie ma powodu, żeby coś wymyślać. Nawet bym się nie odważyła konkurować z nimi. Tam nie ma nic wymyślonego, oprócz dialogów, ale one są wpisane w sytuacje realne i też zawierają w sobie elementy prawdziwe. Na przykład – ten Brytyjczyk mówi, że jechał rzemiennym dyszlem, a ja nawet nie wiedziałam, ze jest takie określenie, ale to jest zapisane w relacji pana Korbońskiego.

Także umiejscowienie w Warszawie powodowało, że ja już nie musiałam niczego szukać i wymyślać. To było tak a nie inaczej, zdarzyło tam, a nie gdzie indziej i koniec. Jestem rozgrzeszona z wszystkiego. Poza tym – bałam się takich czytelników jak Pani 🙂 Wiem, że ludzie bardzo dokładnie czytają książki i bezlitośnie wypunktują wszystkie nieścisłości.

Nie obawiała się Pani, że książka wywoła szturm na replikę kanału w Muzeum ?

Ja bardzo bym chciała, bo bardzo to miejsce lubię. Pisząc „Galop” nie wiedziałam jeszcze, że ten kanał kończy się autentycznym włazem z czasow Powstania. Takie autentyczne rzeczy jak ten właz czy pamiętnik z Powstania, który pożyczył mi pan Michał Pluta mają w sobie magiczną siłę. Wydaje mi się, że wystarczy ich dotknąć i dzieje się coś niesamowitego.

Po „Galopie” ukazała się kolejna Pani książka – znów o tematyce powstańczej czyli „Fajna ferajna”, ale tym razem nie jest to powieść…

Nie, jest to książka na którą składa się osiem opowieści ludzi, którzy przeżyli Powstanie jako dzieci. Taki był pomysł pani Lidki (nazwisko ?) z wydawnictwa Bis – żeby to były opowiadania o dzieciach z tamtych czasów i żeby ta książka była adresowana do młodszych dzieci niż „Galop”. Opierałam się ich na relacjach znajdujących się w Archiwum Historii Mówionej, ale z większością z nich zrobiłam też wywiady.

Na początku miała byś tylko książka, ale później, kiedy poznałam tych ludzi, stwierdziłam, ze nie można tego nie utrwalić.

I powstał film z ich udziałem, którego była Pani producentem.

Wszyscy bohaterowie tej książki przeżyli powstanie, ale nie wszyscy żyją do tej pory. Piątkę, która mieszka w Warszawie zaprosiliśmy do udziału w filmie. Jest tam także tak zwana Mała Ferajna czyli czwórka dzieci, które w tym wszystkim uczestniczą, słuchają ich opowieści i jakby przenoszą się w czasy powstania.

Nakręcenie filmu wymaga dużo większych pieniędzy niż wydanie książki. Skąd je wzięliście ?

To była trudna sprawa, ale na szczęście znalazły się dwie niesamowite firmy -Bank Zachodni WBK i Polska Grupa Energetyczna, które po prostu wyłożyły pieniądze, wsparły nas w produkcji filmu. Jesteśmy im bardzo wdzięczni. Patronat honorowy objęło Muzeum Powstania Warszawskiego oraz środowiska „Pomarańczarni” i „Baszty”. Wsparło nas również Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w m.st. Warszawie, które umożliwiło nam realizację zdjęć w kanałach.

Tych prawdziwych ?

Tak, wpuścili nas do prawdziwych kanałów. Najpierw do takich bardziej salonowych, gdzie wpuszcza ekipy się filmowe i które są przygotowane i wywietrzone. Później wdarliśmy się do prawdziwych kanałów, takich w jakich pełnił służbę „Hipek” i tam na początku leżał martwy szczur, wszystko było oblepione, smród… no po prostu – kanał. Z resztą nawet w tym luksusowym kanale, gdzie oczywiście nie ma światła (my mieliśmy generator na górze i lampy), jak się odchodziło kilka kroków od włazu, panowała absolutna ciemność.

„Hipek” wszedł tam po raz pierwszy po 70 latach i powiedział, że to jednak jest piekło. W filmie tego też nie ukrywa. Mówił, że się bał, że to było straszne, bo po jakimś czasie zaczynał mieć omamy słuchowe i wzrokowe. Pełniąc wartę w kanałach, miał rozkaz strzelać do każdego, kto nie poda hasła, a miał wtedy 14 lat. Na szczęście nigdy nie musiał. Ja mam bardzo podatną wyobraźnię i nawet w muzeum czuję się tak, jakbym się przeniosła w czasy powstania, więc te prawdziwe kanały zrobiły na mnie piorunujące wrażenie.

Film został nakręcony i jakie są jego dalsze losy ?

Jest pokazywany w Muzeum Powstania w Sali małego Powstańca podczas zajęć dla dzieci. Prawdopodobnie będzie pokazywany również w czasie Nocy Muzeów. Ukazał się na DVD i można go kupić razem z książką. Staramy się także zainteresować nim telewizje. Został także zgłoszony na festiwale filmowe, ale wydaje mi się, że nie ma on potencjału festiwalowego. Szczególnie na zachodzie jest chyba niezrozumiały mimo że ma napisy po angielsku. To, co tam pokazujemy, to są już relacje szczegółowe, które wymagają pewnej wiedzy podstawowej, a tej widzom stamtąd brak.

Napisała Pani już trzy książki (bo przed „Galopem” i „Ferajną” było jeszcze całkiem współczesne „Gupikowo”), zrealizowała Pani film… Co dalej ?

Na razie nie wiem. Wydaje mi się że temat powstańczy temat na razie wyczerpałam. Myślę o czymś innym – też historycznym, ale niekoniecznie dla dzieci, raczej dla starszych. Fascynuje mnie postać Julii Brystygier. Chciałabym poza tym kontynuować cykl „Gupikowo”, bo jego drugą część pisze już trzy lata. Marzy mi się także nakręcenie jeszcze jakiegoś filmu, bo to jest po prostu niesamowite przeżycie.

Życzę Pani realizacji tych planów i dziękuję za rozmowę.

Galop ’44

Galop ’44

Wpis z 6 września 2014 roku:

„Galop ’44” to pierwsza napisana po 1989 roku (a więc w czasach, kiedy już można o tych wydarzeniach pisać swobodnie, nie obawiając się ingerencji cenzury) i adresowana do młodzieży powieść, której akcja toczy się podczas Powstania Warszawskiego. I nadal jedyna.

Sięgnęłam po nią z wielkimi nadziejami i z równie wielkimi obawami – natury dwojakiej…

Po pierwsze – bałam się tego, że nieznana mi z wczesniejszych publikacji pani Monika Kowaleczko – Szumowska  może zbyt (jak na moją  skrzywioną historycznie odporność) nonszalancko podejść do faktów i realiów.

Nie tak dawno zdarzyło mi się trafić przypadkiem na całkiem współczesna książkę z gatunku: babskie czytadło, której autorka niestety postanowiła część akcji umieścić w czasie Powstania. Jej bohaterowie wędrowali sobie rypcium pypcium w te i z powrotem z Elektoralnej na Kruczą, tak jakby przejście przez Aleje Jerozolimskie nie stanowiło w tych dniach najmniejszego problemu. I wcale nie był to najbardziej okazały kwiatek, jaki w tej książce znalazłam 😦

Tymczasem wierność faktom i realiom jest, że tak powiem, najmocniejszą stroną „Galopu ’44”. Jej autorka tak napisała w Podziękowaniach zamieszczonych na końcu książki: Pragnę podkreślić, że zdecydowana większość przygód bohaterów „Galopu 44”, nawet te najbardziej nieprawdopodobne, to autentyczne wydarzenia odszukane w Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego Jest to źródło niezwykłych powstańczych historii. Wiele postaci występujących w powieści jest inspirowanych sylwetkami prawdziwych powstańców. W książce pojawia się wiele postaci autentycznych i (ku mojej niekłamanej radości 😉 ) znajdują się one w miejscach i czasie, w których rzeczywiście mogły być.

A w dodatku, zupełnie przypadkiem, właśnie problemy komunikacyjne między Śródmieściem Północnym i Południowym oraz okupiona ogromnym wysiłkiem i wieloma ofiarami budowa barykady i rowu umożliwiającego przejście Alej Jerozolimskich jest jedną z osi akcji tej książki.

Moja druga obawa związana była z pomysłem autorki, aby bohaterami  uczynić współczesnych nastolatków przeniesionych w czasie. Takie zabiegi są zawsze ryzykowne i najeżone pułapkami, ale udało jej się wyjść z nich obronną ręką.

Dwaj bracia, dwa światy, jedno powstanie.

Pojawienie się w powstańczej Warszawie chłopców żyjących w niej współcześnie jest zabiegiem, który pomaga nastoletniemu czytelnikowi umieścić wydarzenia znane z historii w miejscach, które mija codziennie.

Wojtek i Mikołaj są co prawda nastolatkami na wskroś dwudziestopierwszowiecznymi, pojawiają się w Powstaniu w dżinsach i ze słuchawkami od Ipadów w uszach, ale równocześnie dysponują wiedzą historyczną, która pozwoliła im odnaleźć się w tamtych realiach. Mimo że doskonale zdają sobie sprawę nie tylko z tego, jak wszystko się skończy, ale czasami też jakie będą dalsze losy spotkanych ludzi, rozumieją, że nie mogą próbować zmienić historii. A kiedy podejmują takie nieśmiałe próby, przekonują się szybko, że to jest niemożliwe.

Czytałam o ich wędrówkach między oddalonymi o 70 lat sierpniami i skóra cierpła mi na myśl o tym, że może to wywołać szturm kolejnych amatorów podróży w czasie na replikę kanału w Muzeum Powstania Warszawskiego. Na szczęście jest tam zaznaczone wyraźnie, że nie każdy i nie zawsze może tamtędy przejść.

Wojtek i Mikołaj zostali wybrani do tego zadania, żeby zachować żywą pamięć wtedy, kiedy już zabraknie świadków tych wydarzeń – „Galop ’44” służy właśnie jej przekazaniu. Mam nadzieję, że dzięki tej książce ich rówieśnicy zobaczą w uczestnikach Powstania Warszawskiego nie tylko szare postaci z dawnych kronik filmowych, ale autentycznych ludzi. I że pomoże im ona zrozumieć, o co i dlaczego oni wtedy walczyli…

P.S. Już po napisaniu tej recenzji przeprowadziłam wywiad z panią Moniką Kowaleczko-Szumowską, nie tylko o tej książce. Znajdziecie go —>>> tutaj

Monika Kowaleczko – Szumowska „Galop ’44” , wyd.: Egmont, Warszawa 2013