Admirałowie wyobraźni

Admirałowie wyobraźni

Dawno, dawno temu, gdy dzieci nie miały jeszcze komputerów, smartfonów, a nawet telewizji, książka była pierwszym kluczem do nieznanych światów. To dzięki książkom dziecko poznawało odległe lądy i galaktyki, egzotyczne zwierzęta, pracę lekarza i strażaka, konstrukcję samolotu albo radaru, geniusz Kopernika, Newtona czy Bacha, greckie mity i arabskie baśnie, urwisów z polskiego Wilczkowa i dzieci ze szwedzkiego Bullerbyn, historię książąt i królów albo historię ziemniaka… ( Jacek Friedrich)

Gdybyśmy mieli w tegorocznej Lokomotywie kategorię Wydarzenie roku, niewątpliwie wygrali by ją, jak to się mówi, w cuglach „Admirałowie wyobraźni”. Od momentu, kiedy wydawnictwo Dwie Siostry zapowiedziało polską edycję wydanych wcześniej po angielsku „Captains of Illustration”, oczekiwano na nią z rosnąca niecierpliwością. Pierwszy nakład rozszedł się pod koniec zeszłego roku jak świeże bułeczki, mimo ceny równie konkretnej jako rozmiar tej publikacji 😉 Obecnie przyjmowane są zapisy na dodruk.

Wersja angielska została wydana przez Instytut Adama Mickiewicza (we współpracy z wydawnictwem Dwie Siostry) w ramach Programu Niepodległa, a premierę miała na Targach Książki we Frankfurcie w 2019 roku, gdzie towarzyszyła jej wystawa ilustracji i książek dla dzieci.

Jeśli miałabym opisać tę książkę jednym słowem, brzmiałoby ono: monumentalna. Zawiera w sobie ponad 900 prac ponad 200 ilustratorów, którzy tworzyli na przestrzeni 100 lat. Ten ogromny materiał pogrupowany został w 100 hasłach tematycznych, do których teksty napisało jedenaścioro specjalistów (jak ich określono na stronie wydawnictwa:) zajmujących się teorią i praktycznym wymiarem ilustracji książkowej, grafiką projektową czy książką dla dzieci. Ich różnorodne specjalizacje i obszary zainteresowań nadały książce urozmaicony, kolażowy charakter.

Teksty są w tej książce jednak tylko pretekstem, bo służy ona przede wszystkim do oglądania – długiego i nieśpiesznego. To nie jest lektura na jeden wieczór i zdecydowanie nie wyczerpuje tematu, raczej zaostrza na niego apetyt 😉 Temat polskiej ilustracji dziecięcej jest tak rozległy, że nie da się go szybko wyczerpać, a ta publikacja jedynie sygnalizuje mnogość możliwych spojrzeń na niego. Nie można traktować jej także jako klasycznego leksykonu. Gdyby chciała nim być, hasła nazwane by było inaczej, oczywiściej i przewidywalniej, tak żeby na przykład koty można było znaleźć pod K, psy pod P, a Warszawę… A nie, przepraszam, Warszawa akurat jest pod W 😉

Teksty towarzyszące hasłom są bardzo różne. Anita Wincencjusz – Patyna napisała we wstępie: nie dążyliśmy do ujednolicania ich formy ani stylistyki, uznając różnorodność perspektyw, ujęć i języków za wartość. Niektóre ciut mnie rozczarowały, ale są też wśród nich bardzo interesujące. Jednym z odkryć, które zawdzięczam tej publikacji jest na przykład to, że w czasie okupacji ukazywały się nowe polskie ilustrowane książki dla dzieci.

Jedyną jej wadą jest wielkość, z trudem mieści się ona na typowych regałach książkowych. No i waga – trudno ją czytać trzymając w ręku. Rozmiarowo to coffee table book i powinna być sprzedawana razem z odpowiednim stoliczkiem. Może wydawnictwo zechciałoby taką sprzedaż wiązaną rozpatrzyć ???

„Admirałowie wyobraźni. 100 lat polskiej ilustracji w książkach dla dzieci”, red. merytoryczna: Anita Wincencjusz – Patyna, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2020

teksty: Anna Boguszewska, Tomasz Broda, Małgorzata Cackowska, Aleksandra Cieślak, Jacek Friedrich, Elżbieta Jamróz-Stolarska, Krystyna Rybicka, Piotr Rypson, Anita Wincencjusz-Patyna, Jakub Woynarowski, Michał Zając

Na Jowisza ! Uzupełniam Jeżycjadę

Na Jowisza ! Uzupełniam Jeżycjadę

„Jeżycjada” pojawiła się w moim życiu ponad 40 lat temu, kiedy byłam jeszcze w szkole podstawowej. Do niedawna wydawało mi się, że zaczęłam od „Kwiatu kalafiora”, potem cofnęłam się do „Szóstej klepki” i „Kłamczuchy”, a poczynając od „Idy sierpniowej” już byłam na bieżąco z kolejnymi tomami, ale spojrzałam na daty i chyba to jednak nie było tak 😉 Od pewnego czasu po nowe części cyklu sięgam raczej z przyzwyczajenia i za każdym razem zastanawiam się, czy następnego już sobie nie odpuścić. Ale jakoś nie odpuszczam, choć potem lektura kończy się dla mnie rozczarowaniem, że to już nie to co kiedyś…

Jestem także uczestniczką (choć ostatnio tylko podczytującą) forum internetowego, które nazywało się kiedyś Fani Małgorzaty Musierowicz. Obecnie ma ono tytuł ESD, ale w podtytule powinno być: ROZCZAROWANI Fani MM. Ja nie jestem rozczarowana aż w takim stopniu i uważam, że jego uczestnicy w swojej krytyce bardzo często zapędzają się zbyt daleko. Niemniej doceniam ich stopień zaangażowania w literaturę, skoro chce im się tworzyć fanfiki oraz analizować business plan gospodarstwa Floriana i Partycji czy strukturę wydatków Gizeli w grudniu 1935 roku. Myślę, że (paradoksalnie !) autorka „Jeżycjady” powinna być dumna z jego istnienia, bo świadczy to o tym, że cykl doczekał się licznego grona nieobojętnych i uważnych czytelników 😉

Kiedy dowiedziałam się, że ma się ukazać książka będąca swoistym, autorskim uzupełnieniem cyklu, nie bardzo wiedziałam, czy będę chciała po nią sięgnąć. Znałam wcześniej autobiograficzne (i od dawna nie wznawiane) „Tym razem serio” oraz rodzinne wzmianki w książkach kulinarnych Małgorzaty Musierowicz, więc obawiałam się powtórzeń. Zaufałam jednak pozytywnym ocenom usłyszanym od dwóch kobiet, których wiedzy o literaturze ufam. I dobrze zrobiłam !!!

Nie ma tam zbyt wielu powtórzeń (a te, które są, musiały się tam znaleźć, żeby całość była zrozumiała także dla czytelników mniej w twórczości autorki oczytanych), jest za to sporo ciepłych rodzinnych historii. Są też autorskie uzupełnienia – wzmianki o postaciach, które pojawiły się w rozmaitych tomach na planach odleglejszych wraz z portretami obrazującymi, jak wyobrażała ich sobie autorka oraz (czasem) opowieściami o osobach, które były ich pierwowzorami. Pewnym rozczarowaniem było tutaj dla mnie jednak brak słynnej tabliczki na drzwiach z nazwiskami Żak-Hajduk-Kołodziej. Liczyłam, że będę mogła zobaczyć, jak ona wyglądała 😦

Wśród znajdujących się tam historii rodzinnych fantastyczne są przede wszystkim te, które dotyczą brata autorki – Stanisława Barańczaka. Szczególnie zachwyciła mnie opowieść o tym, jak trafili w antykwariacie na antologię dramatu amerykańskiego oraz wizytówki, które stworzył on dla mamy i siostry. Dzięki dwuwierszowi o działach zapamiętam też na zawsze, czym jest rym homonimiczny 🙂

Urzekająca jest także (choć nie zawiera w sobie Stanisława Barańczaka 😉 ), historia o słoikach z kapustą w prezencie gwiazdkowym dla syna autorki oraz przepis na sałatkę jarzynową jej mamy.

Reasumując: „Na Jowisza ! Uzupełniam Jeżycjadę” to urocza i ciepła lektura na długie jesienne i zimowe wieczory, ale wyłącznie dla czytelników (a raczej czytelniczek), które „Jeżycjadę” znają na wyrywki i uwielbiają (przynajmniej do pewnego jej momentu). A więc – dla osób, które się na niej wychowały i które z nią dorastały. Czyli: dla takich w moim wieku lub niewiele młodszych 🙂

Małgorzata Musierowicz (przy współpracy Emilii Kiereś) „Na Jowisza ! Uzupełniam Jeżycjadę”, wyd.: HarperCollins Polska, Warszawa 2020

Czarodzieje wyobraźni. Portrety polskich ilustratorów

Czarodzieje wyobraźni. Portrety polskich ilustratorów

Polska ilustracja dla dzieci – i ta współczesna, i tak zwana Polska Szkoła Ilustracji sprzed lat – staje się obecnie tematem modnym. W zeszłym roku ukazała się książka Barbary Gawryluk „Ilustratorki, ilustratorzy. Motyle z okładki i smoki bez wąsów”

oraz monumentalne wydawnictwo w języku angielskim (polska edycja zapowiadana jest w tym roku – edit: już się ukazała jako „Admirałowie wyobraźni” ) „Captains of Illustration. 100 Years of Children’s Books from Poland”

Obie są znakomite, więc poprzeczka, jaką ustawiły kolejnym publikacjom na ten temat, znajduje się bardzo wysoko. Niestety – im większe oczekiwania wobec książki, tym większe także rozczarowanie, kiedy im nie sprosta.

„Czarodzieje ilustracji” powstawali równolegle z książką Barbary Gawryluk i w znaczącej części dotyczą tych samych osób. Od samego początku lektury nie sposób więc było uciec od porównań. Zdecydowanie lepiej czytało mi się te fragmenty „Czarodziejów”, które dotyczyły twórców w poprzedniej publikacji niewystępujących. Cały czas jednak miałam wrażenie, że Autorka nie do końca wiedziała, o czym chce z nimi rozmawiać. Pozwalała więc, aby rozmowy wędrowały w kierunku narzucanym przez rozmówcę, a często niedotyczącym tematu książki. O ile opowieści Andrzeja Heidricha o projektowaniu banknotów były interesujące, choć luźno powiązane z ilustracją dziecięcą, o tyle sięgając po taką publikację niekoniecznie chcę znać (ocierające się miejscami o Pudelka) kulisy rozstania pewnej pary ilustratorów. Nie wszystko, co rozmówca powie, musi znaleźć się w wywiadzie. Rola dziennikarza nie polega tylko na włączeniu magnetofonu i spisaniu rozmowy. Czasem szacunek dla rozmówcy objawia się właśnie tym, że nie publikuje się wszystkiego, co mówił.

Kiedy mam po raz pierwszy w ręku interesującą książkę, czytam ją dość szybko i nieuważnie, więc na ogół nie zauważam zwykłych literówek. Tak było i w tym przypadku. Przez sporą część „Czarodziei” wydawało mi się, że największym zastrzeżeniem, jakie będę miała, są pewne niezręczne sformułowania w biogramach – na przykład o tym, że ktoś otrzymał srebrną Glorię Artis, podczas gdy według mojej wiedzy nazwy tego medalu się nie odmienia (i w innych biogramach tak było).

Lampka ostrzegawcza zapaliła mi się po raz pierwszy, gdy przeczytałam takie zdanie włożone w usta Edwarda Lutczyna: Świetna jest też Emilia Dudziak, ilustrowała m.in. książki Basi Kozłowskiej. Nazwisko tej ilustratorki pojawia się na jednej stronie trzy razy, wraz z informacją, że debiutowała w 2011 roku, więc zdziwiłam się bardzo, że nigdy o niej nie słyszałam. Dopiero podany tam tytuł („Rok w lesie”) naprowadził mnie na właściwe skojarzenie – chodzi o Emilię Dziubak i ilustrowane przez nią książki Barbary Kosmowskiej. Od tego momentu zaczęłam czytać uważniej i zwracać uwagę na pisownię. Niestety – tak niestarannie wydanej publikacji o ambicjach naukowych chyba nigdy nie miałam w ręku 😦

Anita Wincencjusz – Patyna jest zapewne przyzwyczajona, że jej nazwisko sprawia ludziom trudność, bo trzeba przyznać – łatwe nie jest 😉 Jednak czym innym jest przejęzyczenie w rozmowie, a zdecydowanie innym – puszczenie takiej pomyłki do druku. I to dwa razy – w samym tekście i w (niezbyt długiej przecież !) bibliografii. W dodatku chodzi o osobę należącą do bardzo wąskiego kręgu specjalistów i znawców tematu, któremu poświęcona jest ta publikacja.

Szkoda, że ta, tak dopieszczona edytorsko książka, została tak niechlujne przygotowana. Literówek w nazwiskach (czasem pisanych kilka razy w różny sposób) oraz błędów w datach jest więcej, a pewnie nie wszystkie udało mi się wyłapać. Może więc dobrze, że ukazała się w aptekarskim nakładzie zaledwie 300 egzemplarzy ?

Z różnych stron słyszałam pytania o dodruk. Mam nadzieję, że, jeśli on nastąpi, to tym razem wydawnictwo zadba o staranniejszą redakcję.

Eliza Leszczyńska – Pieniak „Czarodzieje wyobraźni. Portrety polskich ilustratorów”, wyd.: Ośrodek „Brama Grodzka – teatr NN”, Lublin 2019

Ilustratorki i ilustratorzy: Antoni Boratyński, Bohdan Butenko, Stasys Eidrigevicius, Maria Ekier, Elżbieta Gaudasińska, Janusz Grabiański, Andrzej Heindrich, Adam Kilian, Edward Lutczyn, Krystyna Michałowska, Elżbieta i Marian Murawscy, Wanda i Bogusław Orlińscy, Zbigniew Rychlicki, Olga Siemaszko, Janusz Stanny, Andrzej Strumiłło, Jan Marcin Szancer, Bożena Truchanowska, Teresa Wilbik, Józef Wilkoń, Zdzisław Witwicki, Bohdan Wróblewski

Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki z okładki i smoki bez wąsów

Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki z okładki i smoki bez wąsów

… czyli portrety 11 ilustratorek i 13 ilustratorów, których twórczość składała się na Polską Szkołę Ilustracji.

Barbara Gawryluk rozmawiała z tymi z nich, którzy jeszcze żyją, oraz z najbliższymi tych, których już nie ma. Ich opowieściom towarzyszą okładki i ilustracje – i takie, które wszyscy pamiętamy i te czasem już zapomniane, wydobyte z zakamarków pracowni, czeluści szuflad, skrzyń, czasem tapczanów, a także z przepastnych magazynów Muzeum Książki Dziecięcej, BWA w Zamościu oraz paru innych niespodziewanych miejsc 🙂

W przedmowie autorka napisała: O pamięć chodzi w tej książce przede wszystkim. Chciałabym, żeby moja opowieść, czasem dziurawa, często niekompletna, bywa, że amatorska, miejscami bardzo osobista, wywołała u Czytelników dobre powroty do dzieciństwa spędzanego z książką. Kiedy byliśmy dziećmi, my, dzisiejsi czterdziesto-, pięćdziesięcio-, sześćdziesięciolatkowie, nie zauważaliśmy przecież nazwisk wypisanych na okładkach czy stronach tytułowych. Ale obrazy tych okładek mamy wdrukowane w pamięć, zatrzymujemy się, widząc je za szybą w witrynie antykwariatu, odnajdując na jakimś blogu poświęconym literaturze dla dzieci, uśmiechamy się, odkrywając wznowienia wierne dawnym wydaniom.

Bardzo trudno jest powiedzieć o „Ilustratorkach, ilustratorach” coś więcej niż to, że jest to książka wspaniała i wciągająca, bo od razu chce się napisać tyle, że znacznie przekroczyłoby to ramy zwykłej blogowej recenzji. Pierwszy raz przeczytałam ją od razu po premierze, niemal całą w jeden wieczór. Potem już na spokojnie przeglądałam ilustracje, odnajdując w nich całą masę rzeczy, o których dawno zapomniałam. Do kolejnej lektury przystąpiłam niedawno i wtedy zaznaczałam sobie w tekście wszystkie przypomnienia, zaskoczenia i odkrycia. Oto moja lista, ale zapewne każdy z czytelników tej książki ma własną 😉

Pierwsze przypomnienie – zaskoczenie dotyczyło tego, co znajdowało się na tylnej okładce (obwolucie) „Cukierni pod Pierożkiem z Wiśniami”. Ta ukochana książka mojego dzieciństwa obwolutę straciła dość szybko i o ile domek z tytułową cukiernią, który był z przodu, pamiętałam bardzo dobrze, to kompletnie zapomniałam londyńskie widoczki z tyłu. Zapewne dlatego, że wtedy jeszcze te miejsca z niczym mi się nie kojarzyły.

Drugie, tym razem odkrycie związane było z „Emilem ze Smalandii”, bo tak mi się jakoś wydawało, że w książce, którą czytałam dawno temu, były ilustracje podobne do tych, które pamiętałam z „Dzieci z Bullerbyn”. Okazało się, że miałam rację i pierwsze polskie wydanie „Emila” było ilustrowane przez Hannę Czajkowską.

Kolejne odkrycie to Leonia Janecka – jedyne nazwisko w tej książce, które początkowo z niczym mi się nie kojarzyło, aż odkryłam, że to właśnie ona ilustrowała jedną z moich ukochanych książek – „Jadwigę i Jagienkę” Czesławy Niemyskiej – Rączaszkowej.

Następne dotyczyło „Fizi Pończoszanki”, bo pod takim imieniem poznałam Pippi mniej więcej w tym samym czasie co Emila. Książkę pod tym tytułem pożyczałam z biblioteki, a potem już nigdy nie miałam jej w ręku. Ilustracje pamiętałam jak przez mgłę, ale zdecydowanie nie były one podobne do tych kanonicznych Ingrid Van Nyman, z którymi teraz Pippi jest wydawana. Z rozdziału poświęconego Janinie Krzemińskiej dowiedziałam się wreszcie, że ich autorem był jej długoletni partner Zbigniew Piotrowski.

W tym samym rozdziale przypomniałam sobie okładkę i ilustracje Janiny Krzemińskiej do „Naszej mamy czarodziejki” Joanny Papuzińskiej – tę mamę płynącą nad miasteczkiem na poduszce jak księżniczka na latającym dywanie, naprawdę czarodziejską.

Potem zobaczyłam zdjęcie Jerzego Srokowskiego i zrozumiałam, skąd jego postaci brały te charakterystyczne migdałowe, rozmarzone oczy…

Jeszcze potem odkryłam z zaskoczeniem, że autorem pamiętnej drzeworytowej okładki (oraz ilustracji) do „Klechd domowych” był Zbigniew Rychlicki, którego kojarzyłam przede wszystkim z Misiem Uszatkiem .

Ostatni rozdział poświęcony Bohdanowi Butence, który niestety (podobnie jak Zdzisław Witwicki) nie dożył premiery tej książki, czytałam kilka dni po wiadomości o jego śmierci. Co prawda jako dziecko nie lubiłam jego ilustracji, ale były one częścią mojego dzieciństwa, a z czasem doceniłam ich oryginalność i absolutną niepodrabialność. Kiedy byłam już dorosła, razem z moimi córkami odkryłam „Donga, co ma świecący nos” i zachwyciłam się tą książką, tak odmienną, której wygląd doskonale korespondował z absurdalnością treści – przede wszystkim dzięki czarnym kartkom z białymi literami.

Lektura „Ilustratorek, ilustratorów” uświadomiła mi, jak wiele zawdzięczam WSZYSTKIM bohaterom tej książki (a także tym, dla których w niej miejsca nie starczyło, a których twórczość także współtworzyła Polską Szkołę Ilustracji), bo dzięki różnorodności ich kresek szara rzeczywistość PRLu nabierała barw, a ja nauczyłam się, jak różnie można widzieć świat.

Wiedzieliśmy, że dla dziecka wszystko musi być najlepsze. To jest jego pierwsza galeria sztuki – powiedziała pani Krystyna Michałowska. W tej galerii sztuki i ja się wychowałam – dziękuję za nią bardzo !!!

Barbara Gawryluk „Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki z okładki i smoki bez wąsów”, projekt książki: Anna Pol, wyd.: Marginesy, Warszawa 2019

Ilustratorki: Maria Orłowska – Gabryś, Hanna Czajkowska, Ewa Salamon, Olga Siemaszko, Leonia Janecka, Elżbieta Gaudasińska, Danuta Konwicka, Janina Krzemińska, Krystyna Michałowska, Bożena Truchanowska, Teresa Wilbik

Ilustratorzy: Jan Marcin Szancer, Jerzy Srokowski, Kazimierz Mikulski, Adam Kilian, Janusz Grabiański, Zdzisław Witwicki, Zbigniew Rychlicki, Mirosław Pokora, Janusz Stanny, Antoni Boratyński, Józef Wilkoń, Mieczysław Piotrowski, Bohdan Butenko

Atramentowe serce

Atramentowe serce

czyli pierwsza część „Atramentowej Trylogii”, której kolejnymi tomami są „Atramentowa krew” i „Atramentowa śmierć”. Było dla mnie pewnym rozczarowaniem, kiedy okazało się, że dwie ostatnie to po prostu typowe fantasy, ale pierwsza z cyklu zdecydowanie jest wymykającą się gatunkom książką inną niż wszystkie 🙂

Wpis z 17 września 2007 roku:

Tamtej nocy padał deszcz – drobny, szemrzący deszcz. Jeszcze wiele lat później wystarczyło, że Meggie zamknęła oczy, a znów go słyszała, jakby ktoś stukał w szybę delikatnymi paluszkami. Dziewczynka nie mogła zasnąć, więc wyciągnęła książkę, którą miała pod poduszką. Podeszła do okna, żeby zapalić świecę i wtedy usłyszała kroki na zewnątrz. Ujrzała postać, kryjącą się w mroku…

Kim był ten człowiek ? Po co przybył i dlaczego nazywał jej Ojca Czarodziejskim Językiem ???

Nic z tego. 🙂 Ode mnie się tego nie dowiecie – musicie przeczytać „Atramentowe serce”. Uchylając tu choć rąbka tajemnicy, odebrałabym Wam całą przyjemność lektury, a takiego świństwa nie potrafię zrobić nikomu. Nic na to nie poradzę 😦

Nie potrafię – i dlatego mam teraz spory problem. Jak, nie ujawniając nic z treści książki opisać jej niezwykły urok, który kryje się przede wszystkim w pomyśle fabuły ? Jednak spróbuję… Przede wszystkim jest to książka o książkach i o ludziach, którzy je tworzą. Książka o miłości do książek i o radościach, które się z nimi wiążą, ale także o niebezpieczeństwach, jakich mogą stać się przyczyną „Atramentowe serce” jest także próbą odpowiedzi na pytanie – czy pisarz, który opisuje na kartach swoich książek odrębny świat, tworzy go od nowa, czy jedynie ujawnia jego istnienie ? Czy świat ów istnieje tylko w tej części, którą znamy z książki, czy może autor opisał jedynie jego wycinek, a całość funkcjonuje gdzieś poza nią ? Kto ma decydujący wpływ na wydarzenia – pisarz czy postaci, które powołał do życia ?

Każdy rozdział zaczyna się cytatem z jakiejś klasycznej książki dziecięcej czy młodzieżowej, a cytat ów łączy się z tym, co wydarzy się w tym rozdziale. Dzięki temu zabiegowi uświadamiamy sobie, że w książkach właściwie wszystko już było. Mimo to autorce udało się stworzyć z tych znanych od dawna motywów opowieść zupełnie nową i zaskakującą.

Na drzwiach pracowni introligatorskiej Mo, ojca Meggie widniał  napis: Niektórych książek wystarczy skosztować, inne się połyka, a tylko nieliczne trzeba przeżuć i strawić do końca. „Atramentowe serce” należy do tych ostatnich. Obie z Najstarszą z córek czytałyśmy je niejeden raz, bo jest to jedna z tych książek dla młodzieży, po którą z przyjemnością sięgną również dorośli. Dla Środkowej z nich jest to jeszcze lektura zbyt trudna do samodzielnego przeczytania. Nie odważyłabym się jednak czytać jej tego na głos… 

Dlaczego ? Niestety – ode mnie się tego nie dowiecie…   😉

Cornelia Funke „Atramentowe serce” (z ilustracjami autorki), przekł.: Jan Koźbiał, wyd.: Egmont, Warszawa 2005

P.S. Książka została zekranizowana i ten film także był jednym z ulubionych przez moje córki 🙂

Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia

Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia

Wpis z 30 września 2016 roku :

To zdecydowanie nie jest książka dla dzieci.

Dla kogo więc ?

Dla tych dorosłych, którzy jako dzieci czytali utwory Wandy Chotomskiej – czyli dla… wszystkich, bo nie ma w Polsce osoby, która by się z jej twórczością nie zetknęła.

Pierwszą ważną książką w moim życiu było „Abecadło krakowskie” – sympatyczna rymowana historia wędrówki Słoneczka po Krakowie, w której każdej literze alfabetu przypisane było jakieś ważne miejsce lub rzecz w tym mieście. Uwielbiałam ją, znałam ją na pamięć i na niej właśnie nauczyłam się czytać. Jak opowiada moja Mama, jeszcze zanim posiadłam tę umiejętność, po mistrzowsku ją udawałam – czytałam na głos recytując z pamięci, ale palcem cały czas wodziłam po tekście utrzymując tempo 😉 Dzięki „Abecadłu” nie tylko nauczyłam się alfabetu, ale także poznałam Kraków na długo przedtem, zanim tam pojechałam. Do dziś pamiętam, co było pod każdą literą: od Akademii Sztuk Pięknych po dzwon Zygmunta przez Elementarz, Fafika i Igrce. (edit: a kiedy w zeszłym roku zwiedzałam z córkami wystawę #dziedzictwo w krakowskim Muzeum Narodowym, z radością odnalazłam tam oryginały ilustracji Szancera do tej książki)

Myślę, że nie będzie przesadą, jeśli powiem, że od „Abecadła” zaczęło się wszystko, co w moim życiu ważne, czyli maniackie czytanie i zainteresowanie historią. Nie mam już tamtej książki z mojego dzieciństwa, zapewne padła ofiarą naszej przeprowadzki do Warszawy, kiedy rodzice stojący wobec konieczności spakowania i przewiezienia własnego, niemałego księgozbioru, drastycznie ograniczyli mój, oddając wszystkie książki, z których ich zdaniem już wyrosłam. Pamiętałam ją doskonale – jej tytuł, ilustratora (bo kreska Szancera jest nie do pomylenia), ale nie wiedziałam, kto był autorem. Dopiero po wielu latach odkryłam, że napisała ją Wanda Chotomska. Nie był to, jak się okazuje, mój pierwszy kontakt z jej twórczością, bo przecież (jak wszystkie dzieci wówczas) oglądałam w telewizji Jacka i Agatkę !

W ogromnym dorobku Wandy Chotomskiej nie da się wskazać jednego utworu, który znają wszyscy, jak „Lokomotywę”, „Akademię Pana Kleksa” czy „Dzieci z Bullerbyn”. Nie ma jednak osoby (nawet wśród tych, które kontakt z książką miały i mają niewielki), która by się żadnym z jej utworów nie zetknęła – jeśli nie z podręcznika do języka polskiego to chociażby jako piosenki „Gawędy”. Czy był w Polsce ktoś, kto w latach siedemdziesiątych nie słyszał choć raz „Gry w kolory” ? Nie należałam do Gawędy, ale miałam tam koleżanki, chodziłam na ich koncerty, słuchałam płyt i wszystkie piosenki, które na nich były, umiałam na pamięć.

ogląda się kiepsko, ale posłuchać można 😉

Moje córki najlepiej znają chyba „Tadka niejadka”. Czarna płyta z tym słuchowiskiem (z cudowną Ireną Kwiatkowską w roli Babci !) pochodziła z czasów dzieciństwa mojego Męża, a ja przegrałam ją dla dziewczyn na kasetę magnetofonową. Kiedyś usłyszałam, jak któraś z nich śpiewa piosenkę o balonikach uwzględniając w niej to miejsce, w którym podczas nagrywania płyta się zacięła 😉

Barbara Gawryluk przez dwa lata odwiedzała Wandę Chotomską w jej mieszkaniu na rogu Tamki i Warszawy i… rozmawiały. Te rozmowy (jak mogliśmy dowiedzieć się na bardzo miłym spotkaniu w Muzeum Książki Dziecięcej) zaczynały się w chwili, gdy gospodyni otwierała drzwi mieszkania, a kończyły dopiero, kiedy za gościem zamykały się drzwi windy. Rozmawiały o wszystkim począwszy od najwcześniejszego dzieciństwa Poetki, przez wojnę i lata tużpowojenne, ale najwięcej oczywiście jest opowieści o literaturze i literatach, o książkach, spotkaniach autorskich i podróżach. Rozmowom towarzyszyło przeglądanie zawartości przepastnych szuflad pełnych zdjęć, listów, ręko- i maszynopisów, nierzadko budzących zaskoczenie ich właścicielki. Wiele z tych znalezisk znalazło się w książce, a dwa być może będą miały ciąg dalszy… 😉

Są tam też opowieści licznych znajomych z branży (i nie tylko). Wszystkich nie wymienię, ograniczę się tylko do Joanny Papuzińskiej, Bohdana Butenki i Grzegorza Kasdepke, który powiedział tam: Szwedzi mają Astrid Lingdren, Finowie Tove Janson, a Polacy – Wandę Chotomską. Naprawdę nie wyszliśmy na tym źle ! Też tak uważam – szczególnie, że Polacy znają świetnie książki obu tych autorek, a czy Skandynawowie mieli okazję poznać twórczość Wandy Chotomskiej ???

P.S. Cieszę się, że ja również w maciuciupuleńkim stopniu przyczyniłam się do tej publikacji, bo cytowana tam dedykacja: Będzie miała Ania dużo do czytania pochodzi z książki „Tańce polskie”, którą moja córka przyniosła ze spotkania w swojej szkole 🙂

Barbara Gawryluk „Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia”, wyd.: Marginesy, Warszawa 2016

Przygody Astrid – zanim została Astrid Lindgren

Przygody Astrid – zanim została Astrid Lindgren

Wydawnictwo Zakamarki świętuje jutro w swoim rodzinnym Poznaniu 12 urodziny 🙂 a ja do najlepszych urodzinowych życzeń dołączam przypomnienie pierwszego wpisu na ich temat, jaki znalazł się w Małym Pokoju z Książkami 5 września 2007 roku (plus parę aktualizacji z roku 2019 🙂 ):

Poznańskie wydawnictwo „Zakamarki” pojawiło się na naszym rynku wydawniczym jakby w odpowiedzi na moje narzekania (edit: dotyczące polityki wydawniczej Naszej Księgarni w stosunku do książek Astrid Lindgren – vide: cykl o Katie) i od razu zabrało się za realizację moich życzeń. Wygląda na to, że jeszcze w tym roku możemy się spodziewać książeczek Astrid Lindgren: o tym, jak Lotta uczyła się jeździć na rowerze, o Madice i śniegu oraz o Bożym Narodzeniu w Bullerbyn. Książki innych skandynawskich autorów zapowiadane w najbliższym czasie również wyglądają bardzo smakowicie 😉 A potem… cóż szkodzi pomarzyć… może będziemy mogli poznać Kajsę… może doczekam się się też wreszcie baśni o grającej lipce (nie mylić ze „Śpiewającą lipką”, z którą Astrid nie miała nic wspólnego)…. a może  książki o Peterze i Lenie  ???

(edit: książki o Peterze i Lenie rzeczywiście wydały wkrótce potem Zakamarki, natomiast historię o dzielnej Kajsie – Nasza Księgarnia w zbiorze pod takim samym tytułem, a baśń o grającej lipce znalazła się w „Południowej łące”).

Na początek wydano „Przygody Astrid – zanim została Astrid Lindgren” i jest to zdecydowanie dobry początek 🙂

Jakaż to urocza książka !!! Począwszy od okładki z dziewczynką beztrosko bujającą się na gałęzi, przez wyklejkę, która wygląda wypisz wymaluj tak, jak owe prześliczne tapety z małych, malutkich bukiecików kwiatów, jakie miała Lisa w swoim pokoiku w Bullerbyn, a skończywszy na treści. Jej tematem, zgodnie z tytułem, jest dzieciństwo Astrid i jej rodzeństwa, uzupełnione swoistymi przypisami – czyli wskazówkami, w której z jej książek możemy znaleźć odniesienia  opisywanych tam zdarzeń.

Zastanawiam się, dla kogo bardziej jest ta książka – dla mnie czy dla moich córek ? Książki Astrid były moimi ukochanymi lekturami od zawsze. Mam do nich ogromny sentyment i dlatego towarzyszą również dzieciństwu moich córek. Wieczorne czytanie „Przygód Astrid” Najmłodszej z córek (w towarzystwie córki Środkowej) przerodziło się w rodzinną zgaduj zgadulę – kto szybciej powie, z jakiej to książki ? Stało też się dla nas zachętą, by sięgnąć do tych z książek Astrid, które dotychczas mniej lubiłyśmy. Na pierwszy ogień poszła Madika z Czerwcowego Wzgórza.

Ta książka to prosty przepis na szczęśliwe dzieciństwo – kontakt z naturą, dużo swobody i jeszcze więcej miłości. Proste prawda ? Astrid i jej rodzeństwo prawie nie mieli zabawek, nie znali też telewizji i komputerów, a jednak nie brakowało im pomysłów na wspaniałe zabawy. Dziwne, ze nie zabawiliśmy się na śmierć ! – mówiła potem. Książki dostawali tylko na Boże Narodzenie, nikt im nie czytał od niemowlęctwa 20 minut dziennie, a mimo to wyrośli na ludzi obdarzonych wspaniałą wyobraźnią (nie znaczy to oczywiście, ze mam coś przeciwko czytaniu dzieciom książek !!! 😉 ). W ich domu rodzinnym żyło się skromnie i pracowicie, ale jednego nigdy im nie brakowało – miłości i akceptacji rodziców.

Oprócz opowieści o Astrid i jej rodzeństwie, znajdziemy tam również przewodnik po miejscach, w których żyli – Vimmerby, Nas i Sevedstorp, które było pierwowzorem Bullerbyn. W Vimmerby można również odwiedzić „Świat Astrid Lindgren” – bajkowe miasteczko poświęcone jej książkom. Nasza wakacyjna podróż marzeń czyli tour de Bałtyk zyskała w ten sposób kolejny punkt programu. (edit: i rzeczywiście byliśmy tam w następnym roku 🙂 )

Autorka „Przygód Astrid” – Christina Bjork popełniła jeszcze kilka innych książek opowiadających dzieciom o świecie sztuki. „Linneę w ogrodzie Moneta” pożyczałyśmy z biblioteki, ale chętnie miałybyśmy ją na własność. „Vendela w Wenecji” i „Alicja w rzeczywistości” budzą moje żywe zainteresowanie – pierwsza ze względu na Wenecję, a druga… ze względu na Alicję 😉 A może… cóż szkodzi pomarzyć…wydawnictwo „Zakamarki” uwzględni w swoich planach… kiedyś tam, w przyszłości… może „Linneę”… i jeszcze może „Vendelę”… i jeszcze „Alicję” ;-)))  Ech, rozmarzyłam się…

(edit: Linneę rzeczywiście Zakamarki wydały niebawem, na pozostałe wciąż czekamy 😉 )

Christina Bjork „Przygody Astrid – zanim została Astrid Lindgren”,przekł.: Hanna Dymel – Trzebiatowska, ilustr.: Eva Eriksson, wyd.: Zakamarki, Poznań 2007

Zbuntowane słowa

Zbuntowane słowa

W ramach serii „ Wojny dorosłych – historie dzieci” początkowo ukazywały się książki opisujące losy polskich dzieci podczas II Wojny Światowej. Potem pojawiały się w niej wojenne historie bardziej współczesne i dziejące się (na szczęście !) z dala od naszego kraju. Najnowsza sięga znów do naszej (nieco mniej odległej) przeszłości – do czasu nazywanego przez niektórych wojną polsko – jaruzelską czyli do stanu wojennego.

Historia, którą opowiadają „Zbuntowane słowa”, nie ma w sobie nic z tragizmu wojennych losów Asiuni, Jutki czy Chmurki z wcześniejszych tomów serii. To opowieść o drugim obiegu literatury w czasach PRL, a poprzez to także po prostu o życiu w tamtych czasach.

Na drugi obieg książkowy w latach osiemdziesiątych składały się trzy rodzaje publikacji – drukowane w podziemiu oraz przywiezione z tzw. Zachodu – normalnej wielkości i miniaturowe, z założenia przeznaczone do przemytu w taki sposób, jak opisany przez Joannę Papuzińską. Ponieważ w tym czasie byłam już studentką, miałam do czynienia ze wszystkim z nich. I tak na przykład – Orwella czytałam w wydaniu podziemnym. O ile „Folwark zwierzęcy”, który do mnie dotarł, był wydrukowany nie najlepiej i lektura wymagała pewnej determinacji, to już kilka lat późniejszy „Rok 1984” był publikacją o całkiem niezłej jakości.

Nie pamiętam już, w jaki sposób zdobyłam miniaturowe „Rodowody niepokornych” Cywińskiego – wydaje mi się, że było to już w okolicach Okrągłego Stoły, kiedy na Uniwersytecie Warszawskim stoiska z prasą i książkami drugoobiegowymi funkcjonowały zupełnie jawnie. Była to lektura w tym samym stopniu fascynująca co trudna i zapewne między innymi jej zawdzięczam dzisiejszy stan mojego wzroku 😉 Kiedy tylko było to możliwe, nabyłam ją już w wydaniu normalnych rozmiarów, ale gdzie się podziała tamta maleńka ?

Mam też do dziś przywiezione z Londynu książki, które przybysze z PRL mogli sobie wybrać w Polskim Ośrodku Społeczno – Kulturalnym. Przywiozłam wtedy nielegalnie m.in. jedną niezbędną mi do pracy magisterskiej, która w bibliotece uniwersyteckiej była w dziele cimeliów dostępna za specjalnym pozwoleniem, natomiast w Bibliotece Narodowej dostęp do niej był nieograniczony, ale w żadnej z nich nie było możliwości zrobienia ksera, więc musiałabym jej spore fragmenty przepisywać ręcznie. Ot, takie codzienne absurdy życia w PRL 😉

„Zbuntowane słowa” to książka – matrioszka czyli książka w książce. Zawiera w sobie reprint wydanej w podziemiu, a przeznaczonej dla dzieci bajki Joanny Papuzińskiej o Smoku Niewawelskim, napisanej bez wiedzy i zgody K.M. Wzorowana na znanych wszystkim pierwszych polskich komiksach dla dzieci autorstwa duetu Kornel Makuszyński i Marian Walentynowicz, z czarno – białymi ilustracjami, które dziecko mogło sobie pokolorować, była próbą wyjaśnienia małym czytelnikom podzielonego żelazną kurtyną świata, w którym żyli.

Dla współczesnych jej czytelników jest także Posłowie czyli kolejna próba wyjaśnienie tamtych czasów – tym razem dzieciom, które ich już nie znają, bo żyją w świecie zupełnie innym, bardziej normalnym. Czy jednak będą w stanie dziś zrozumieć, że wtedy ktoś był gotów narazić może nie swoje życie, ale wolność dla książki ?

Joanna Papuzińska „Zbuntowane słowa” (seria: Wojny dorosłych – historie dzieci), ilustr.: Sylwia Szyrszeń, wyd.: Literatura, Łódź 2019