Polska. Na tropie historii

Polska. Na tropie historii

Ubocznym skutkiem koronawirusa jest to, że po raz kolejny odczuwam niekłamaną radość z faktu, że wszystkie moje córki od Najstarszej przez Środkową po Najmłodszą zdążyły już zakończyć swoje (i moje przy okazji też) przygody z polskim systemem oświatowym.

Chcę równocześnie przekazać wyrazy współczucia dla tych rodziców, którzy muszą teraz stawić czoła zdalnemu nauczaniu swoich dzieci w czasie przymusowych korona-nie-ferii, szczególnie jeśli mają tych dzieci więcej niż jedno, a sami też muszą pracować zdalnie. Z tego, co z różnych stron słyszę, łatwo nie jest.

Może w tej walce przyda się taka pomoc naukowa ? Można jej używać analogowo, oglądając pełne szczegółów ilustracje oraz czytając zamieszczone tam teksty i wykonując polecenia. Można też ściągnąć z sieci pliki audio (kod dostępu podany jest w książce) i już offline wysłuchać komentarza historycznego.

12 rozkładówek wypełniają kipiące szczegółami ilustracje Zuzy Wollny, której kreskę miałam okazję poznać, kiedy ilustrowała książki swojego ojca Mariusza Wollnego (m.in. smoczy przewodnik po Krakowie), ukazujące życie codzienne w różnych okresach historii od czasów wczesnopiastowskich po okres PRL-u. Nie zobaczycie tam znanych postaci, ani ważnych wydarzeń historycznych tylko codzienne życie zwyczajnych ludzi, to czym się zajmowali, jakich przedmiotów używali i jak się ubierali.

I choć na ogół piszę tu o książkach, które służą do czytania, tym razem, w wyjątkowej sytuacji robię wyjątek, bo naprawdę warto sięgnąć po tę publikację 🙂

Dr Sebastian Adamkiewicz (tekst), Zuza Wollny (ilustr.) „Polska. Na tropie historii” (seria: Kapitan Nauka”), wyd.: Edgard, Warszawa 2020

Klasa pani Czajki; LO-teria; Licencja na dorosłość

Klasa pani Czajki; LO-teria; Licencja na dorosłość

czyli cykl Małgorzaty Karoliny Piekarskiej, w którym przeprowadza ona swoich bohaterów od pierwszej klasy w saskokępskim gimnazjum, przez licea i studia do dorosłości.

Co prawda między wydaniem części pierwszej i ostatniej minęło piętnaście lat, a w tak zwanym międzyczasie nastąpiła reforma likwidująca gimnazja, więc można się zastanawiać, czy te książki się nie zdezaktualizowały, ale problemy, jakie się ma w tym wieku są ponadczasowe i niezależne od tego, jak się nazywa szkoła, w której się je przeżywa. O „Klasie pani Czajki” pisałam 29 kwietnia 2006 roku, to była dwunasta książka, która stanęła na ówczesnych półkach Małego Pokoju z Książkami.

Znowu piszesz o książkach ? Napisz o „Klasie pani Czajki” ! – mówiła często Najstarsza z moich córek, widząc mnie przy komputerze. Dlaczego akurat o niej ? – pytałam. Bo jest fajna – taka prawdziwa i życiowa. No, skoro tak, to proszę bardzo…

„Klasa pani Czajki” opowiada trzy lata życia uczniów pewnego gimnazjum na warszawskiej Saskiej Kępie – poznajemy ich w dniu rozpoczęcia roku w pierwszej klasie, a żegnamy, gdy kończą szkołę i rozchodzą się do różnych liceów. Małgosia, Kamila, Maciek, Kaśka, Kinga, dwóch Michałów, Aleks, Wojtek i inni – ich kłopoty szkolne i problemy domowe, radości i smutki, pierwsze miłości i rozczarowania, sympatie i antypatie… Zwyczajna klasa, przeciętne dzieciaki, normalne życie.

Czas gimnazjum to taki trudny i głupi wiek – z podstawówki przychodzą dzieci (z pretensjami do bycia młodzieżą), a po trzech latach szkołę opuszcza młodzież (z pretensjami do dorosłości). Na pierwszy rzut oka wyglądają już niemal jak dorośli, ale w głowach mają groch z kapustą, a głęboko w środku siedzą w nich jeszcze małe dzieciaki, które bardzo potrzebują czułości i oparcia w dorosłych.

Bohaterowie tej książki są w sumie dość grzeczni – nie mają większych konfliktów z rodzicami (którzy, z małymi wyjątkami, też wyglądają rozsądnie i sympatycznie), uczą się, nie rozrabiają, nawet wagary niespecjalnie im wychodzą.

W klasie pani Czajki chyba nikt nie pali i (poza jednym klasowym „wyrzutkiem”) nikogo nie ciągnie do alkoholu. Z narkotykami i ich dealerami uczniowie nie spotykają nawet przypadkiem i to jest moje podstawowe zastrzeżenie do rzetelności kronikarskiej tej książki. Trudno mi uwierzyć, że przez całe trzy lata nikt z klasy nie ma najmniejszego kontaktu z narkotykami w żadnej postaci, nikt nie jest namawiany na spróbowanie, nie widzi nikogo zaćpanego. Szkoda – bo byłaby to niezła okazja, żeby pokazać, jak odmawiać, nie tracąc przy tym twarzy.

Szkoła, do której chodzą bohaterowie – normalna, państwowa i rejonowa, w niczym nie przypomina piekła opisywanego przez panią Musierowicz w Jeżycjadzie, a nauczyciele (z tytułową wychowawczynią klasy na czele) też mają ludzkie oblicza. Pani Barbara Czajka jest zresztą postacią autentyczną – była ukochaną polonistką autorki, choć w rzeczywistości nie uczy w gimnazjum. W książce jest dość surową, ale sprawiedliwą wychowawczynią klasy i wymagającą, ale uczącą w sposób interesujący polonistką. Najstarsza zauważyła kiedyś, że w kilku czytanych przez nią współczesnych książkach młodzieżowych bohaterki (lub autorki) bardzo lubią swoje nauczycielki polskiego. Zapytała mnie, czy jest to warunek sine qua non zostania pisarką, bo jeśli tak, to ona na razie chyba nie ma szans. Teraz już ma, bo polubiła swoją polonistkę 😉

Ta książka nie jest powieścią – składają się na nią felietony, które przez trzy lata ukazywały się w piśmie „Victor. Gimnazjalista”. Z tego wynika brak jednolitej akcji i trochę denerwujące powtórzenia – przypomnienia, bo każdy rozdział zajmuje się inną sprawą, sygnalizuje inny problem.

„Klasa pani Czajki” była przebojem wśród koleżanek Najstarszej pod koniec piątej i na początku szóstej klasy mimo, że (a może właśnie dlatego, że…) opowiada o gimnazjalistach. W tym wieku chętniej czyta się o perypetiach osób trochę starszych od siebie i problemach, do których się dopiero pretenduje. Sama wtedy zaczytywałam się Siesicką i wydawało mi się, że jej bohaterowie są okropnie dorośli i mają bardzo dorosłe problemy 😉

Małgorzata Karolina Piekarska „Klasa Pani Czajki”, ilustr. Paweł Włodarczyk, wyd.: Agencja Wydawnicza AGA-PRESS, Warszawa 2004

Małgorzata Karolina Piekarska „Klasa Pani Czajki”,  wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2016

Klasa pani Czajki skończyła gimnazjum i rozeszła się do szkół średnich. Część z nich trafiła do (również saskokępskiego) liceum imienia Bolesława Prusa i grono bohaterów kolejnej części cyklu powiększy się ich koleżanki i kolegów z klasy pani Janeckiej, ale nie tylko… Nowi coraz starsi bohaterowie, nowe problemy, które stawia przed nimi życie… Nieuchronne wchodzenie w dorosłość – dla jednych łagodniejsze, dla innych trudniejsze, bo nie zawsze mogą liczyć na wsparcie rodziców, a czasem sami muszą wejść w ich rolę.

Jakiś czas temu na jednym z książkowy forów w sieci zadano pytanie o książki opisujące życie młodzieży 18+ czyli takie rzeczywiste wchodzenie w dorosłość już pod skończeniu szkoły. Okazało się, że prawie nie ma takich. Ja sama kojarzę tylko owocowy cykl Izabeli Sowy oraz „Przyjaciół” i „Ślimaki z ogródka” Marty Madery, ale są to pozycje sprzed kilkunastu lat. Z nowości – przez chwilę miałam nadzieję, że taką powieścią będzie „Hodowla” Katarzyny Ryrych, jednak tam bohater co prawda jest już po studiach, ale powraca do miasteczka, w którym chodził do liceum, żeby się wewnętrznie rozliczyć z tamtym czasem.

Wynika z tego, że „Licencja na dorosłość” jest w kategorii literatury Young Adult zdecydowanym wyjątkiem, bo jej bohaterowie rzeczywiście mierzą się z problemami dorosłości. Niektórzy z nich mogą jeszcze funkcjonować w rodzinnych domach na prawach dzieci, nie troszcząc się specjalnie o materialną stronę życia, ale są też tacy, którzy studiują w innych miastach i tam (na przykład w konfrontacji z osobami, od których wynajmują miejsce do mieszkania) są zdani głównie na siebie. Ich związki to już nie są pierwsze nastoletnie miłości, konflikty z prawem też już grożą dorosłymi konsekwencjami – robi się coraz poważniej, ale też coraz ciekawiej.

Żegnamy się z bohaterami tego cyklu, kiedy obie klasy – i ta pani Czajki, i ta pani Janeckiej spotykają się w parku Skaryszewskim. Być może to ich ostatnie spotkanie w takim gronie, choć już kilku osób zabrakło. Część z nich za chwilę będzie pisało licencjat, ale czy to znaczy, że mają już tytułową licencję na dorosłość ?

Co to jest ten licencjat ? Maciek wiedział, że nie dla wszystkich oznacza koniec studiów. Nie jest też żadnym patentem na to, jak żyć, ani co robić ze swoim życiem. Jest etapem w podróży. Jednym z wielu takich, które nie rozwiązują niczego. Jest jak stacja przesiadkowa. Tylko który pociąg teraz wybrać ? Dokąd ? I jaki ? Nie dla wszystkich jazda ekspresem jest korzystna. Można przegapić jakieś ważne stacje.

Małgorzata Karolina Piekarska „LO-teria”,  wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2017

Małgorzata Karolina Piekarska „Licencja na dorosłość”,  wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2019

Mama zawsze wraca

Mama zawsze wraca

Zosię poznałam dawno. Podczas pierwszego, a może drugiego przyjazdu do Izraela, chyba w połowie lat dziewięćdziesiątych – napisała w posłowiu do tej książki Agata Tuszyńska. (…) Dotykałam losu okupacyjnych dzieci – wychowanków sierocińców, klasztorów, ulicy. Mierzyłam się z ich lękiem.

Wysłuchałam wielu dramatycznych historii. Z pokorą i rozpaczą. (…) Na ich tle historia Zosi była szczególna. Nie tylko dlatego, że jej bohaterka urodziła się w maju 1939 roku i tak wyraziście zapamiętała swoje przeżycia, ale także z uwagi na sposób, w jaki o nich opowiadała

Połączenie języka i wrażliwości dziecka z okrucieństwem tej relacji sprawiło, że wówczas przerosła mnie ta opowieść. Zamknęłam ją na długo na dnie pamięci. Otworzyłam po latach, silniejsza…

„Mama zawsze wraca” to historia, która kojarzy mi się z przejmującym filmem „Życie jest piękne” Roberto Benigniego. Podobnie jak ten film, ta książka nie jest przeznaczona dla dzieci, mimo że może budzić skojarzenia z serią Wojny dorosłych – historie dzieci Wydawnictwa Literatura. Podobnie jak ojciec w tym filmie, mama Zosi stworzyła dla niej w piwnicy świat zupełnie odrębny od koszmarnej rzeczywistości poza kryjówką, świat utkany z wyobraźni. Podobnie jak ojciec w tym filmie, mama Zosi zrobiła wszystko, co w jej mocy, aby jej dziecko nie tylko przeżyło, ale także aby jak najdłużej nie musiało się zetknąć z koszmarem tamtych czasów.

Ta historia wydarzyła się naprawdę, mimo że nam, współczesnym rodzicom może nie mieścić się w głowie pozostawienie dwu czy trzyletniego dziecka samego w takich warunkach nawet na parę godzin. Zosia spędziła tam całe miesiące sama, bo Mama, jak opowiada: Czasem zostawała ze mną na noc, ale zwykle tylko na godzinę lub dwie. Schowała mnie i wychodziła. Opowiadała o świecie na zewnątrz, którego jej córeczka nie znała, czasem coś przynosiła – jesienne liście czy wełnę, którą Zosia potem bawiła się w haftowanie – czasem coś jej rysowała w kurzu na podłodze, ale zostać nie mogła, jeśli chciała, żeby przeżyły. Niebezpieczeństwo czyhało i na zewnątrz, bo, wbrew zapewnieniom, mogła któregoś razu jednak nie wrócić, albo ktoś mógł odkryć kryjówkę, i wewnątrz, bo mała dziewczynka sama w piwnicy mogła sobie przecież zrobić jakąś krzywdę. Nam, współczesnym rodzicom może nie mieścić się w głowie pozostawianie dziecka bez opieki tak długo, podobnie, jak trudno nam wyobrazić sobie noszenie go w worku pod węglem, a jednak takie to był czasy…

Opowieści Zosi Zajczyk, która w Izraelu nazywa się Yael Rosner, spisanej przez Agatę Tuszyńską towarzyszą ilustracje Iwony Chmielewskiej. Tak o nich napisała na stronie Wydawnictwa:

Moim zadaniem było dopełnić ten wstrząsający i zachwycający tekst obrazami, które (to jedyne, czego byłam pewna) nie będą ilustrowały go w tradycyjnie pojmowany sposób. Jak to zrobić, żeby książka symbolicznie otwierała się i zamykała przed odbiorcą, jak tamta ciemna piwnica ? Jak zachować i pokazać sakralny wymiar tego miejsca ? Jak je oświetlić, wydobyć z tamtych czasów i przenieść jak najdelikatniej do dzisiejszego świata ? I pamiętać, żeby swoją zbyt narzucającą się wizją nie przeszkadzać odbiorcy w osobistym, intymnym przeżyciu ? Przecież każdy ma na swój sposób obcować z tą tajemnicą. Obraz ma tu milczeć, ma być w pewnym sensie niewidzialny, a jednak ważny i dotkliwy.

Te ilustracje właśnie takie są, ale zanim je zobaczymy, książka trafia w ręce czytelnika zamknięta opaską. Mimo że nie ma na niej Gwiazdy Dawida, oczywiste jest tu skojarzenie z opaskami noszonymi przez Żydów w czasie okupacji. Są na niej wyhaftowane kwiaty, bo właśnie haftowania Zosia nauczyła się siedząc w kryjówce, a największym jej skarbem były przyniesione przez Mamę kłębuszki kolorowej wełny. Haftowanie pozostało jej ulubionym zajęciem także po wojnie.

Odwrotnie niż opaski noszone wtedy przez Żydów, które miały ich wyróżniać i piętnować, ta stworzona przez Iwonę Chmielewską chroni tę historię przed przypadkowym wzrokiem, zamyka ją, ukrywa. Żeby ją poznać, trzeba opaskę zdjąć, co nie jest takie proste. Raz zdjętej nie da się już założyć z powrotem, podobnie jak nie da się tej historii już poznanej zapomnieć, odsunąć od siebie.

Przeglądam się w lustrze tej historii – napisała Agata Tuszyńska. Historii miłości i nadziei. Historii, która pozwala wierzyć w moc słowa.

Agata Tuszyńska (tekst), Iwona Chmielewska (ilustr.) „Mama zawsze wraca”, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2020

Trzynastka na karku

Trzynastka na karku

i jej kontynuacja: „Marzycielki”, „Po co mi chłopak ?”, „Miłość Ci wszystko wypaczy” i „Gdybym była czekoladą” – czyli tak zwany cykl nowohucki 🙂

zdjęcie pożyczone ze strony Autorki 🙂

Przypominam go dopiero teraz, bo w czasie przenosin zawartości bloga z dawnej miejscówki przepadła mi gdzieś recenzja pierwszej części. Udało mi się ją wreszcie odzyskać i proszę !!!

Cykl zasadniczy stanowią części pierwsza, trzecia, czwarta i piąta napisane w formie pamiętnika Ani Szuch. „Marzycielki” są trochę obok, ale warto mimo to czytać te książki w kolejności.

„Trzynastka na karku” należała do ulubionych książek Najstarszej z moich córek. Pamiętam, że na targach książki podsunęłam pani Katarzynie Majgier do podpisu nasz nieco sfatygowany egzemplarz, tłumacząc, że wygląda tak, bo córka czytała w wannie i wpadł jej do wody. Pani Katarzyna odpowiedziała, że taki stan zaczytania książki jest największym komplementem dla autorki 🙂

Wpis z 1 października 2006 roku:

Spadło mi toto jak z nieba tuż przed trzynastymi urodzinami Najstarszej z córek. Właśnie zostałam na lodzie – bez prezentu dla niej, bo premierę „Atramentowej krwi”, na którą niecierpliwie czekałyśmy obie, przesunięto o pół roku. Kupiłam w desperacji – głównie z powodu tytułu i trochę dlatego, że bohaterka jest imienniczką Najstarszej. Zakup okazał się strzałem w dziesiątkę znalazłam to, czego od dawna szukałam i na co już straciłam nadzieję: dobrą, współczesną powieść obyczajową dla młodzieży, mocno osadzoną w polskich realiach. Autorka konsultowała się z nastolatkami, piszącymi na prowadzonym przez Nią (edit: dziś już nieistniejącym) forum Junior Reporter – miała więc z pierwszej ręki informacje o tym, co lubią i czym się zajmują obecne trzynastolatki.

Ania z tej książki jest typową przedstawicielką swojej grupy wiekowej, może tylko trochę inteligentniejszą i bardziej oczytaną niż norma przewiduje. Z nieubłaganą logiką dostrzega wszystko, co dorośli chcieliby ukryć, i konsekwentnie punktuje każdą ich niekonsekwencję. Czasem jest nad wiek dojrzała i rozumie więcej niż, jak się wydaje, powinna rozumieć, a chwilę później reaguje w sposób godny przedszkolaka. Taki wiek… Mam podobny egzemplarz w domu, to wiem 😉 Problemy też ma typowe dla swojego wieku trądzik, biust (a właściwie jego brak), szkoła, rodzice i młodsze rodzeństwo. Jej rodzice dostrzegają w niej wyłącznie wady, podczas gdy u cudzych dzieci widzą same zalety i stawiają ich córce za wzór. Co gorsza stawiają za wzór również samych siebie, kiedy byli w jej wieku 😉

Dużo ważniejszym niż rodzice punktem odniesienia dla trzynastolatki są już jednak rówieśnicy. Anka ma przyjaciółki z tej samej klatki, z którymi zaprzyjaźniła się jeszcze w wieku przedszkolnym, a teraz chodzą do tej samej klasy. Z piaskownicy już wyrosły wszystkie ważne sprawy omawiają przy śmietniku, co czasem skutkuje rzeczą niezwykłą – szlabanem na wynoszenie śmieci. Bohaterka mieszka w bloku, tak jak pewnie ponad połowa jej rówieśników w tym kraju. Na hasło bloki wszyscy na ogół myślą o blokersach, ale ich mieszkańcy stanowią pełen przekrój społeczeństwa. W nowohuckim bloku z tej książki – tata Ani jest naukowcem, rodzice Marii z parteru są lekarzami, a rodzice Niki pracują w agencji reklamowej. Najbliższa blokowym stereotypom jest rodzina Blondi, a szczególnie jej brat Shrek i jego ziomy, ale znajomość z nimi nie musi od razu prowadzić na margines. Nie trzeba chodzić do prywatnej szkoły, żeby mieć poukładane w głowie. Mieszkając w zwykłym bloku i ucząc się w rejonowej podstawówce też można uzyskać 40 punktów (czyli maksimum) na teście kompetencji. Blok to nie wyrok.

Moje życie jest nudne: szkoła, dom, zwyczajne kumpelki, zwyczajna rodzina może trochę bardziej zakręceni niż większość społeczeństwa, ale każdy ma jakichś ekscentryków w rodzinie albo wśród przyjaciół, więc pewnie niczym się nie wyróżniam. I nigdy nic się nie dzieje…

No, jak na to, że nic się nie dzieje, to dzieje się całkiem dużo i naprawdę fajnie się o tym czyta 😉

Katarzyna Majgier „Trzynastka na karku” ilustr.: Karina Znamirowska, wyd.: Akapit Press Łódź 2006

Wpis z 2 kwietnia 2007 roku:

Kontynuacja ”Trzynastki na karku” i jeśli jednak ktoś, tak jak Najstarsza z moich córek, liczy na ponowne spotkanie z Marią z parteru (która okazała się być jej idolką 😉 ), to się trochę rozczaruje, bo pojawia się ona tylko przelotnie. Większość akcji w ogóle nie dzieje się w bloku, ani nawet w Nowej Hucie…

Nika Rosińska wraz z rodzicami wyprowadziła się do domku na przedmieściach, a do jej mieszkania wprowadzają się Monika i Liliana z Mamą. Początkowo miała zamieszkać z nimi jeszcze Kaśka z Zielonymi Włosami ale… A zresztą, co Wam będę mówić – przeczytajcie sami 😉 Dotychczas, czyli do rozwodu rodziców, mieszkały w miasteczku Jasne, w eleganckiej willi przy snobistycznej ulicy Kasztanowej. W Jasnem wszystko było jasne 😉 i wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli. Wiadomo było, kto należy do dobrej, a kto – do nieco gorszej rodziny i to tworzyło klucz przyjaźni i kontaktów towarzyskich. Rodzina Moniki i Liliany zaliczała się do tych lepszych – rozwód i przeprowadzka wyrzucają je poza nawias tej skostniałej społeczności i powodują, że Monika zaczyna postrzegać świat zupełnie inaczej niż dotąd.

Autorka tych książek pisze na  swojej stronie (edit: a raczej – pisała, bo teraz tego odnaleźć nie mogę) ze zdziwieniem: raz po raz dowiaduję się, że moje książki „walczą ze stereotypami rodziny w bloku (a nawet czasem owe stereotypy obalają)”. Zauważa również: Wychowałam się w Nowej Hucie, mieszkałam w dziesięciopiętrowym „mrowiskowcu”, a co więcej – teraz też mieszkam w bloku. (…) Większość moich znajomych też mieszka w blokach i w blokach się wychowała. Nikt z nas nie jest bandziorem, dresem, tipsiarą, blacharą itp. Nie ganiamy z bejsbolami i nie wyrywamy sobie szalików, ani nawet nie kradniemy fur. Ani komór.

Skąd to zdziwienie, pani Katarzyno, skoro Pani własna bohaterka – Monika, na początku postrzega swoje nowe miejsca zamieszkania właśnie przez pryzmat tych stereotypów ? Nie rozwód, który obie z siostrą przyjęły ze spokojem, tylko właśnie przeprowadzka wywraca jej widzenie świata do góry nogami. Stwierdza ze zdziwieniem: wierzyłam, że patologiczna rodzina to taka, która nie składa się z mamy, taty i dzieci i nie mieszka w zadbanym domu. Żadnej z nas nie przychodziło do głowy, że właśnie takie rodziny bywają jeszcze bardziej patologiczne, wystarczyło spojrzeć na nas same. W Jasnem wszystko było jasne, a w bloku trudno przewidzieć, co się kryje za jednakowymi drzwiami mieszkań i czego można się spodziewać po sąsiadach.

Ja również wychowałam się w bloku i w moim bloku też wyrósł jeden pisarz. Blok zresztą blokowi nierówny. Są bloki małe, kameralne, zatopione w zieleni – bloczki właściwie ;-), gdzie na jednej klatce jest najwyżej kilkanaście mieszkań. Są też bloki – monstra, w których w pionie mieszka tyle ludzi, ile w poziomie zamieszkiwałoby dużą wieś czy niewielkie miasteczko. Takie bloki stoją w poprzek struktur społecznych. W miasteczku, w którym wcześniej mieszkały Monika i Lilianna, te struktury były bardzo sztywne, a pozycję w nich w dużym stopniu wyznaczało miejsce zamieszkania. W bloku, obok siebie, drzwi w drzwi żyje pełen przekrój społeczeństwa. W tym moim przed laty dyplomata z dalekiego kraju i profesor zwyczajny sąsiadowali przez ścianę z miejscowym pijaczkiem zwanym przez lokatorów Marginesem. W nowohuckim bloku z tych książek obok zupełnie normalnych ludzi ( i normalnych Pipścińskich 😉 ) można spotkać osoby tak zaskakujące jak Przystojny Harleyowiec czy mama Desmonda, a rodziny pozornie patologiczne okazują się zadziwiająco normalne.

Jakość życia nie zależy od jego poziomu materialnego. Można wegetować mając: duży, piękny dom, dwa samochody i trzy telewizory, w tym dwa plazmowe. Można też znaleźć spełnienie w małym mieszkanku w bloku. Trzeba tylko zrozumieć, co tak naprawdę jest w życiu ważne i odważyć się spełnić swoje marzenia.

Katarzyna Majgier „Marzycielki”, wyd.: Akapit Press, Łódź 2006

Wpis z 15 listopada 2008 roku:

Najstarsza z moich córek, wielbicielka poprzednich części (ze szczególnym uwzględnieniem Marii z Parteru) rzuciła się na tę książkę z wielkim entuzjazmem. Przeczytała i stwierdziła ze smutkiem: Chyba już wyrosłam z tych książek 😦 Faktycznie – kiedy czytała „Trzynastkę na karku”, była dokładną rówieśniczką jej bohaterek. Od tego czasu w ich życiu minęło jakieś pół roku, a w jej – dwa i pół. One właśnie przeżywają początek nauki w gimnazjum, ona – głowi się już nad wyborem liceum.

No i piknie, jak mawia moja kochana prababcia. Za cztery dni idziemy do szkoły, a wszystkie moje przyjaciółki powariowały. Z pozoru nic się nie zmieniło – trochę urosły przez wakacje, do szkoły wchodzą innym wejściem, bo są już w gimnazjum, ale nadal ich ulubionym miejscem spotkań jest ławka przy śmietniku. Z pozoru nic się nie zmieniło, tylko ich rozmowy stały się jakby monotematyczne i wszystko kręci się wokół miłości. Ania (ta książkowa, nie moja 😉 zupełnie ich nie rozumie…

Po co mi chłopak ?” to (podobnie jak „Trzynastka”) pamiętnik Ani Szuch, a ona zdołała się tej monotematyczności oprzeć i dzieki temu sporo się w tej książce dzieje.

Znalazłam tam też echo  mojej wiosennej rozmowy jej autorką (edit: czyli wywiadu, który niestety odpłynął w niebyt razem z portalem, dla któreg go przeprowadzałam). Na pytanie: czym różni się dorastanie w czasach internetu od tego, które było udziałem dzisiejszych rodziców ? pani Katarzyna odpowiedziała: Dawniej młoda osoba o nietypowych zainteresowaniach była w swoim środowisku osamotniona, trudno było jej znaleźć kogoś, z kim mogła dzielić tę pasję. Dziś – bez problemu może znaleźć w sieci odpowiednie forum i spotkać tam podobnych do siebie „maniaków” w różnym wieku. Dzięki obcowaniu ze starszymi od siebie (czasem o kilka lat, a czasem wręcz dorosłymi) internautami, nastolatki rozwijają się, poszerza im sie zasób słownictwa, „podciągają się” intelektualnie. Największy problem książkowej Ani polega na tym, że jej rodzice tego nie rozumieją, za to wiele słyszeli o zagrożeniach jakie czekają na nastolatki w sieci.

Ta książka nie powstałaby bez nastolatków z Forum Juniora, dzięki którym mam wyobrażenie, jak wygląda ich świat… – napisała autorka w dedykacji na pierwszej stronie tej książki. Niedawno z portalu Junior Reporter wypączkował kolejny – przeznaczony dla nieco starszych nastolatków, który już zaczęli z tamtego wyrastać. Nazywa się ”Amanita” (ale nie pytajcie mnie, dlaczego, bo nie wiem 😉 ) i jest bardzo sympatycznym miejscem dla myślących i czytających nastolatków. Znajdziecie tam sporo (w tej chwili 135, ale niewątpliwie będzie więcej) recenzji książek – w większości są opinie z pierwszej ręki, bo pisane przez ludzi kilkunastoletnich. Jest też forum – na razie jeszcze niezbyt tłumnie odwiedzane.

W słowie wstępnym do „Amanity” pani Katarzyna Majgier wyraża nadzieję, że wokół niej zgromadzi się duże grono fantastycznych osób z fantazją i pomysłami. I że tak jak Junior będzie rozwijana przy udziale użytkowników. Życzę tego serdecznie nowemu serwisowi i jego twórcom 🙂

Edit: oba te miejsca już nie istnieją. W ogóle – w ciągu kilkunastu lat, które upłynęły od czasu, kiedy to pisałam, fora internetowe też stały się przeszłością. Zastąpiły je grupy na Facebooku oraz… inne miejsca i formy aktywności w internecie, których ja już nie ogarniam.

Katarzyna Majgier „Po co mi chłopak ?”, wyd.: Akapit Press, Łódź 2008

Kolejne części pamiętnika Ani Szuch to „Miłość Ci wszystko wypaczy”

i „Gdybym była czekoladą” 🙂

7 dni

7 dni

Wpis z 14 października 2015 roku:

Tydzień to tylko 7 dni, jednak w ciągu nich może wydarzyć się bardzo wiele dobrych i złych rzeczy.

Jest to 168 godzin, podczas których każdy z bohaterów – a także każdy z czytelników – może znaleźć czas, by podjąć tę jedną, być może najważniejszą decyzję, która zmieni całe jego życie.

Jessica i Keren mają po 14 lat, mieszkają niedaleko od siebie i chodzą do tej samej szkoły. Obie mają też (mówiąc eufemistycznie) pokręconą sytuację rodzinną. Pozornie wiele je łączy, pozornie również wiele je dzieli. Dzieli je (i łączy) przede wszystkim to, że jedna z nich jest ofiarą przemocy szkolnej, a druga – jej prześladowczynią.

Jess i Kez są równoległymi narratorkami tej książki, której akcja zamyka się w tytułowych siedmiu dniach, a każdy z tych dni poznajemy z dwóch perspektyw.

„7 dni” to kolejna po „Grze Bailey’a” i „Dziewiętnastu minutach” książka o przemocy szkolnej, które mną wstrząsnęła. Stawia pytania – przede wszystkim o to, co powoduje, że ktoś staje się prześladowcą, a ktoś ofiarą ? Co o tym decyduje ? Przeznaczenie czy wybór ? Czy to kwestia charakteru ? A może przypadek i w innej sytuacji byłoby odwrotnie ?

Przykład Jess i Kez pokazuje zresztą, że paradoksalnie to rola ofiary wymaga większej odwagi, siły charakteru i nonkonformizmu. Im więcej o nich wiemy, tym wyraźniej widzimy, że w tym układzie nikt nie jest górą i trudno powiedzieć, kto płaci wyższą cenę.

„7 dni” to także książka o rodzinie, bo chociaż jedna jej bohaterek żyje w teoretycznie pełnym domu, to obie nie mają w swoich najbliższych oparcia. Są rozpaczliwie samotne, a świat, w którym żyją, jest smutny, nie tylko dlatego, że ciągle pada deszcz (jak to w Anglii jesienią). Dorośli, którzy powinni być ich oparciem, sami nie radzą sobie ze swoją dorosłością, z odpowiedzialnością, którą ona ze sobą niesie. Szkoła również nie potrafi im pomóc, mogą to zrobić tylko one same…

Eve Ainsworth „7 dni”, przekł.: Marcin Mortka, wyd.: Zielona Sowa, Warszawa 2015

Dawca

Dawca

Lois Lowry napisała „Dawcę” w 1993 roku. Nie wiem, czy od razu miała pomysł na cały cykl, bo następna część – „Skrawki błękitu” ukazała się dopiero siedem lat później. W 2004 roku wydano „Posłańca”, a w 2012 „Syna”, który tworzy z trzech poprzednich części całość, domykając i łącząc zaczęte w nich historie.

Po polsku „Dawca” ukazał się po raz pierwszy w 2003 roku, natomiast pozostałe części doczekały się przekładu dopiero w 2014 i 2015 roku, zaraz po tym, jak do kin trafiła jego ekranizacja. Nie widziałam tego filmu, ale moje córki, które bardzo lubiły tę książkę, były nim rozczarowane i to mi wystarczy. Nad jego tytułem, który zawiera spoiler, spuśćmy zasłonę milczenia 😦

„Dawca” to książka, która moim zdaniem wcale nie potrzebuje kontynuacji. Zakończenie jest otwarte i możemy sobie domyślić różne końce tej historii. Dziś przypominam, co pisałam o niej 13 listopada 2006 roku, a o kolejnych tomach cyklu napiszę… być może… kiedyś 😉

Wszystkim dzieciom, którym powierzamy przyszłość…

Na ogół nie zwracam uwagi na dedykacje umieszczane na początku książek, bo zwykle autorzy załatwiają przy ich pomocy prywatne, pozaksiążkowe zobowiązania. Pierwszy raz spotkałam się jednak z sytuacją, gdy książkę zadedykowano po prostu jej własnym czytelnikom.

Niedługo Święta i znowu wszyscy wszystkim będą życzyć zdrowia, szczęścia, pomyślności, często dodając jeszcze i spokoju, przede wszystkim spokoju. Ostrożnie z tymi życzeniami, bo podobno jak Pan Bóg chce człowieka pokarać, to spełnia jego modlitwy. Jonasz, bohater „Dawcy” żyje właśnie w świecie, w którym ziściły się wszystkie takie życzenia. Nie ma w nim chorób, cierpienia, bólu, ba – nie zdarza się nawet zła pogoda. Każdy członek społeczności wie, że wszystkie jego potrzeby będą zaspokojone, nie grozi mu żaden niedostatek, lęk, ani samotność. W odpowiednim wieku otrzyma Przydział i pozna swoją dorosłą rolę w społeczności, a będzie ona idealnie dopasowana do jego możliwości i zainteresowań. Potem założy komórkę rodzinną, wychowa parkę dzieci i będzie żyć spokojnie, aż do momentu eufemistycznie nazywanego zwolnieniem. Życie uporządkowane, przewidywalne i bezbolesne, bez klęsk żywiołowych, chorób, przestępstw i wojen. W zamian za to – rezygnacja z samodzielnego myślenia, z tradycji (tej bliższej – rodzinnej i tej ogólnoludzkiej), z książek i muzyki oraz ze wszystkich głębszych uczuć – nie tylko tych złych, jak nienawiść czy lęk, ale i dobrych. Czy o to właśnie nam chodzi ?

Oczywiście uważny czytelnik szybko zauważy, że wizja Lois Lowry ma wiele słabych punktów i miejscami, jak to się mówi, nie trzyma się kupy. Przykład pierwszy z brzegu – skoro nie wszyscy dorośli zakładają rodziny, to norma dwojga dzieci na rodzinę powoduje zmniejszanie się populacji, zamiast utrzymywać ją w niezmiennej liczebności. Te nieścisłości nie są jednak ważne, bo nie o refleksję nad tamtym światem chodzi. „Dawca” to książka, która pokazuje, dokąd może zaprowadzić pragnienie, aby życie uczynić jak najwygodniejszym. Świat Jonasza, mimo że teoretycznie oddalony od nas w czasie, niepokojąco przypomina podmiejskie osiedla w których żyje amerykańska (i nie tylko) klasa średnia, czyli model życia, do którego aspiruje spora część ludzkości. Żyje się w nich wygodnie i spokojnie, odsuwając poza pole swojego widzenia wszystko, co mogłoby wywoływać uczucie dyskomfortu. Jest tam miejsce tylko dla zdrowych, zamożnych, aktywnych zawodowo. Macierzyństwo to jedną z najmniej prestiżowych ról społecznych, a starość nie istnieje. Ludzie starzy usuwani są na margines życia, izolowani w specjalnych placówkach o nazwach równie eufemistycznych jak zwolnienie. Powinni tam dożyć dni swoich, ciesząc się z dobrej opiekę i komfortowych warunków. Pomału, krok za krokiem zbliżamy się do świata opisanego w tej książce. Przestaje dziwić dedykacja na pierwszej stronie, bo to jej dzisiejsi czytelnicy zdecydują, czy uczynimy krok następny.

No dobrze – ale kim jest tytułowy Dawca i jak jest jego rola w społeczności ? Tego nie wie nawet większość spośród jej członków. Wy macie szansę się dowiedzieć…

Lois Lowry „Dawca”, przekł.: Piotr Szymczak, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2003

Lois Lowry „Dawca”, przekł.: Piotr Szymczak, wyd.: Galeria Książki, Kraków 2015

Dzieje się je. Mała historia kuchni

Dzieje się je. Mała historia kuchni

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA – książka dla niedorosłych w kategorii – fakt !!!

Czytaj duszkiem albo smakuj z wyrafinowaniem !

Takim hasłem Wydawnictwo Bajka zachęca do lektury swojej nowej książki „Dzieje się je. Mała historia kuchni” Łukasza Modelskiego. Autor jest historykiem i dziennikarzem, w radiowej Dwójce prowadzi audycje kulinarno – literackie, a niedawno ukazała się także ich książkowa wersja – „Droga przez mąkę czyli literatura dla kucharek”. Przeczytałam ją z ogromną przyjemnością – to przegląd kulinarnych wątków w dziełach literatury światowej od starożytności do współczesności. Odkąd Wydawnictwo Bajka zapowiedziało jego książkę dla młodych czytelników, czekałam na nią z zainteresowaniem.

I nie zawiodłam się ! Kiedy trafiła w moje ręce, zgodnie z hasłem przywołanym na początku, najpierw (duszkiem 😉 ) przejrzałam ją od deski do deski, aby potem już na spokojnie oddać się smakowaniu szczegółów 😉 Ta książka to przegląd historii kuchni od starożytnego Egiptu po współczesność. Można powiedzieć, że jest to zbiór arcyciekawych ciekawostek kulinarnych, ale razem tworzą one kompendium wiedzy o tym, co i jak jadano na przestrzeni wieków i jak to się zmieniało w czasie. Plus przewidywanie na przyszłość czyli Siedem dań, które na pewno będziemy jedli. Z tym ostatnim rozdziałem mam najwięcej problemu, pocieszam się jednak, że może już tych zmian nie dożyję 😉

„Drogę przez mąkę” zilustrowała bardzo finezyjnie Zofia Różycka, natomiast ta książka nie istniałaby bez ilustracji Adama Pękalskiego, które są równie erudycyjne jak tekst 🙂 Podobnie jak w poprzednich ilustrowanych przez Niego publikacjach Wydawnictwa Bajka („Dawniej czyli drzewiej” czy „Mamie Gęsi”) zachwyca mnie z jednej strony staranność w doborze najdrobniejszych szczegółów, aby nic nie zgrzytało historycznie, a z drugiej – rozmach i swoboda kreski.

„Dzieje się je” to lektura na długo, tak wypełniona szczegółami i ciekawostkami, że nie da się poprzestać na jej jednorazowym przeczytaniu. Szkoda, że skutkiem ubocznym koronawirusa są także problemy z dotarciem do nowowydanych książek, bo ten czas przymusowych nieferii sprzyjałby zapewne niespiesznemu delektowaniu się nią. Ale także potem, kiedy już (mam nadzieję !) wrócimy do normalności, zdecydowanie warto po nią sięgnąć. Jest po prostu ponadczasowa 🙂

Łukasz Modelski „Dzieje się je. Mała historia kuchni”, ilustr.: Adam Pękalski, wyd.: Bajka, Warszawa 2020

Łukasz Modelski „Droga przez mąkę czyli literatura dla kucharek”, ilustr.: Zofia Różycka, wyd.: Znak, Kraków 2019

Gofrowe serce. Lena i ja w Zatoce Pękatej Matyldy

Gofrowe serce. Lena i ja w Zatoce Pękatej Matyldy

Dzięki przymusowym feriom czasu na czytanie zrobiło się więcej, więc przypominam kolejną książkę, która wciąga lepiej niż niejedna gra komputerowa 😉 Czytałam ją wiele lat temu w pierwszym wydaniu Naszej Księgarni, teraz została wznowiona przez Dwie Siostry.

Wpis z 18 lipca 2011 roku:

Lena i ja mieszkamy w zatoce zwanej Pękatą Matyldą. Dziadziuś mówi, ze Pękata Matylda to królestwo. Dziadziuś przeważnie buja, ale lubię myśleć, że ma rację i Pękata Matylda jest królestwem; naszym królestwem. Mamy tu rozległe pola między domami a fiordem, do którego brzegu wiedzie wąska droga żwirowa. Wzdłuż tej drogi rosną jarzębiny, na które można się wspinać. Każdego ranka, gdy wstanę, patrzę przez okno na fiord i jaka jest pogoda. Gdy porządnie wieje, fale walą w pomost, aż woda bryzga wysoko na pola. A gdy nie wieje, fiord wygląda jak ogromna kałuża. Jakby się uważnie przyjrzeć, to widać, że woda ma codziennie inny odcień. Patrząc na fiord, jednocześnie rozglądam się za łódką dziadziusia. On wstaje codziennie o piątej i wyrusza na połów. Powyżej naszych domów przebiega droga samochodowa. A powyżej drogi samochodowej są górki do zjeżdżania zima na sankach i nartach.

Czujecie to ? (że zapytam jak Serce z moich ulubionych reklam 😉 ) Takie miejsce do mieszkania, gdzie przez okno widać wodę, marzy mi się od zawsze. Ale to nie jedyny powód, dla którego podoba mi się ta książka.

Tym, którzy zadają sobie pytanie, gdzie się podziały ciepłe, mądre i błogie opowiadania w stylu „Dzieci z Bullerbyn”, gorąco polecamy „Gofrowe serce” – napisano na okładce. Mnie kojarzy się ono jednak bardziej z inną moją ukochaną książką Astrid Lindgren – „Dlaczego kąpiesz się w spodniach wujku ?” (czyli „My na wyspie Saltkrakan”) i to nie tylko z powodu nadmorskiego anturażu.

Jej głowni bohaterowie – Kręciołek i Lena bardzo przypominają mi Pellego i Tjorwen, tylko troszkę starszych. Co prawda – fizycznie trudno dopatrzyć się podobieństwa, bo Lena zupełnie nie wygląda jak mała dobrze wypchana kiełbaska, okrąglutka i apetyczna, wręcz przeciwnie – jak mówi o niej Dziadziuś Kręciołka – je jak koń, a wygląda jak rower, ale charakterek ma podobny i szalone pomysły również 😉

Podobnie jak na Saltkrakan, w Zatoce Pękatej Matyldy smutek i radość razem wędrują i obok rzeczy śmiesznych dzieją się tam również smutne. Jak w życiu. Gdzieś pomiędzy szalonymi zabawami dzieci i kolejnymi wstrząśnieniami mózgu Leny, umiera ciocia – babcia, siostra Dziadziusia i ukochana zastępcza Babcia Kręciołka, stary sąsiad musi iść do domu starców, a Lena na jakiś czas opuścić Zatokę. Kręciołek tęskni, ale, jak tłumaczy to Dziadziuś, jeśli komuś jest smutno, bo tęskni do jakiegoś człowieka, to znaczy, że tego człowieka kocha. A kochać kogoś to najpiękniejsze, co może być. Tych za którymi tęsknimy, mamy w sobie.

„Gofrowe serce” to książka, którą mogę zaliczyć do kategorii z Tatą w roli głównej, mimo że Lena nie ma taty, a Tata Kręciołka pozostaje gdzieś w tle. Okazuje się jednak, że choć nie do końca wiadomo do czego służy Tata, to jest on bardzo potrzebny.

Mam tylko jeden problem. Staram się opisywać tutaj książki, które lubią moje córki. Tymczasem Najmlodsza – jedyna z nich, która jest w wieku odpowiednim do „Gofrowego serca” – z przyczyn dla mnie kompletnie niezrozumiałych (być może po prostu dlatego, że jest uparta jak stary kozioł 😉 ) zdecydowanie odmówiła wszelkiego kontaktu z nią. Nie i już ! Za to wszystkim pozostałym znanym mi dzieciom, które ją czytały, bardzo się podobała. Więc tym razem jest to książka sprawdzona na dzieciach – tylko że nie moich 🙂

W dodatku znakomicie wpisująca się w moje skandynawskie skrzywienie, które jak widać nie ogranicza się tylko do literatury szwedzkiej. Ta książka przypomina mi, że Norwegia ciągle na nas czeka, a ja ciągle mam nadzieję, że kiedyś w końcu uda nam się tam dotrzeć.

Maria Paar „Gofrowe serce. Lena i ja w Zatoce Pękatej Matyldy”, przekł.: Aneta W. Haldorsen, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2007

Maria Paar „Gofrowe serce. Lena i ja w Zatoce Pękatej Matyldy”, ilustr.: Heleen Brulot, przekł.: Aneta W. Haldorsen, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2007

Nakładem Wydawnictwa Dwie Siostry ukazała się też kontynuacja przygód Leny i Kręciołka czyli „Bramkarka i morze”

oraz równie zwariowane przygody „Tonji z Glimmerdalen”.

Biuro detektywistyczne Lassego i Mai

Biuro detektywistyczne Lassego i Mai

W związku z zamknięciem szkół z powodu zagrożenia koronawirusem pewien pan (spuśćmy zasłonę milczenia na to, jak się nazywa 😉 ) wygłosił dziś kuriozalne słowa: To nie jest czas ferii. Dajmy im gry komputerowe, dajmy im dostęp do Netfliksa, albo książkę w ostateczności. 😉

W ostateczności czy nie – „Biuro detektywistyczne Lassego i Mai” to seria, która wciąga bardziej niż niejedna gra komputerowa. To dzięki niej rozczytała się Najmłodsza z moich córek, a potem całą serię przekazaliśmy jej młodszym siostrom ciotecznym i tam też odniosła zasłużony sukces 🙂

Wpis, który przypominam, pochodzi z 16 marca 2009 roku. Stan wydawniczy na dziś to 26 części cyklu oraz 5 tomów dodatkowych (z zagadkami, łamigłówkami oraz propozycją zabawy w teatr), więc jest co czytać. Kolejność tomów w tej serii nie ma znaczenia, każdy jest oddzielną historią. Jest też co oglądać, bo serię zekranizowano w trzech filmach, ale nie wiem, jak się one mają do kolejnych tomów.

„Biuro detektywistyczne Lassego i Mai” czyli zakamarkowa seria kryminałów dla dzieci wczesnoszkolnych. Na razie nakładem Wydawnictwa Zakamarki ukazały się dwie części, kolejne dwie są w zapowiedziach wydawnictwa. W Szwecji wydano ich już szesnaście.

Lasse i Maja są najlepszymi przyjaciółmi. Chodzą do tej samej klasy i razem prowadzą biuro detektywistyczne. Biuro Detektywistyczne Lassego i Mai. Mieści się ono w piwnicy domu Mai. Jest tam wszystko, czego potrzeba do szpiegowania i obserwacji: lornetka, aparat fotograficzny, lusterka, latarki i szkło powiększające. A teraz mają nawet własny komputer.

Lasse i Maja to zwykłe dzieciaki. Nie dysponują żadnymi nadprzyrodzonymi zdolnościami – wystarcza im spostrzegawczość, dociekliwość i logiczne myślenie. No i komputer oczywiście ! Bez Googli teraz ani rusz 😉

Kryminały dla dzieci charakteryzują się na ogól dość prosta intrygą – taką, że czytający je dorośli (i co bystrzejsze dzieci) niemal od pierwszej strony wiedzą doskonale, jakie będzie rozwiązanie. Martinowi Widmarkowi udała się rzecz rzadka. Tajemnice, jakie rozwiązują Lasse i Maja, oczywiste nie są. Mimo to pozostają zrozumiałe dla niespełna dziesięcioletnich czytelników tych książek.

Wciągająca akcja plus fajne ilustracje, plus dobry przekład Barbary Gawryluk równa się interesująca lektura dla początkujących czytelników. A do tego jeszcze dzieci, które okazują się bystrzejsze od dorosłych – bezcenne !!! 😉

P.S. Dla wszystkich, których wciągnęło rozwiązywanie zagadek i chcieliby choć przez chwilę być jak Lasse i Maja – „Brązowa księga. Detektywistyczne łamigłówki Lasego i Mai” pełna zagadek, szyfrów i rebusów. Z nagrodami !!!

Martin Widmark (tekst), Helena Willis (ilustr.) „Tajemnica diamentów”(seria: „Biuro Detektywistyczne Lassego i Mai”), przekł.: Barbara Gawryluk, wyd.: Zakamarki. Poznań 2008

Martin Widmark (tekst), Helena Willis (ilustr.) „Tajemnica hotelu”(seria: „Biuro Detektywistyczne Lassego i Mai” ), przekł.: Barbara Gawryluk, wyd.: Zakamarki. Poznań 2008

Martin Widmark (tekst), Helena Willis (ilustr.) „Brązowa księga. Detektywistyczne łamigłówki Lasego i Mai”, przekł.: Barbara Gawryluk, wyd.: Zakamarki. Poznań 2008

Flawia de Luce

Flawia de Luce

Wpis z 30 października 2010 roku, w którym opisałam pierwsze dwa tomy cyklu o Flawii de Luce. Do dziś ukazało się ich osiem, ale przyznam, że swoją przygodę z tą bohaterką zakończyłam chyba na tomie czwartym, bo z każdym kolejnym robiło się niestety coraz mniej ciekawie 😦 Autor zahibernował swoją bohaterkę jako podlotka i z tomu na tom nie pozwalał jej dorosnąć, mimo że czas dookoła niej ewidentnie sobie normalnie płynął. Ale pierwsze dwa tomy zdecydowanie warto !!!

Gdzieś na angielskiej prowincji leży sobie cicho miejscowość Bishop’s Lacey. Malowniczo położona- nad rzeczką, wśród lasów, niezbyt daleko od kolei. Na pozór zupełnie zwyczajna, a jednak właśnie tam latem roku 1950 ginie śmiercią nagłą dwóch przyjezdnych, pozornie nikomu nieznanych ludzi. Świadkiem obu tych zdarzeń (za drugim razem – w licznym towarzystwie) jest jedenastoletnia Flawia de Luce i to jej właśnie udaje się rozwikłać tajemnice tych śmierci, które, jak się okazuje, powiązane są z wydarzeniami sprzed lat. Roztajemnicza przy tej okazji również tajemnice tamtych zbrodni i radzi sobie z tym dużo sprawniej od miejscowej policji.

Flawia de Luce jest dziewczynką… zdecydowanie nietuzinkową. Niewiele znam jedenastolatek, które potknąwszy się o świcie o wystającą z grządki ogórków rękę nieznajomego mężczyzny, który następnie w tychże ogórkach wydał ostatnie tchnienie, zareagowałyby w następujący sposób:

Chciałabym powiedzieć, że pękło mi serce, ale nie pękło. Chciałabym powiedzieć, że instynkt podpowiadał mi, abym dała drapaka, ale nie podpowiadał. Zamiast biec z krzykiem, dokąd oczy poniosą, wpatrywałam się z trwogą w umierającego, chłonąc każdy szczegół: drgające palce, ledwo widoczne brązowo – metaliczne tchnienie, jakie powlekło jego skórę, niczym oddech śmierci.

I wreszcie całkowity bezruch.

Chciałabym powiedzieć, że się bałam, ale nie. Przeciwnie. Była to ze wszech miar najciekawsza rzecz, jaka mi się przydarzyła w całym dotychczasowym życiu.

Prawdę mówiąc – nie znam żadnej dziewczynki zdolnej do takiej reakcji. Podobnie jak nie znam żadnej, której pasją byłyby trucizny. I chyba nie żałuję 😉

Flawia jest najmłodszą z trzechm córek właściciela Buckshaw – ogromnej, choć w ostatnim czasie podupadłej rezydencji rodziny de Luce, położonej na skraju Bishop’s Lacey. Jej matka, Harriet zginęła w górach rok po jej narodzinach i można powiedzieć, że Buckshaw nadal jest pogrążone w cieniu jej śmierci. Ojciec dziewcząt większość czasu spędza w zaciszu swojego gabinetu pogrążony w klaserach ze znaczkami, a ulubionym zajęciem starszych sióstr jest pastwienie się nad najmłodszą. Ona też, w miarę swoich możliwości, nie pozostaje im dłużna.

Flawia jest dziewczynką odrębną. Jej azylem i królestwem jest znakomicie wyposażone laboratorium, odziedziczone (podobnie jak wybitny talent chemiczny) po przodku Tankredzie de Luce. Tam zupełnie sama zgłębia tajniki chemii. Tam obmyśla i realizuje plany zemsty na Ofelii i Dafne.

Jest bardzo samotna – samotnością geniusza i samotnością dziecka niekochanego. Z nikim nie łączy jej głębsza więź. No, może z wyjątkiem Doggera, który jest w Buckshaw kierowcą, ogrodnikiem i człowiekiem do wszystkiego, ale Dogger też jest… specyficzny.

Nie ma żadnych koleżanek (że o przyjaciółkach nie wspomnę). Można wręcz odnieść wrażenie, że Flawia jest jedynym dzieckiem w okolicy. Co prawda są wakacje, ale przecież jedenastolatka musi chodzić do jakiejś szkoły (o nauce w domu też nie ma wzmianek). Tymczasem jedynym jej rówieśnikiem, który pojawia się na kartach tych książek jest Robin Ingelby, który jednakowoż nie żyje już od pięciu lat.

Jej zdolność kojarzenia, przenikliwość i nieustępliwość w dążeniu do rozwiązania tajemnicy powodują, że może być uznana za (sporo młodszą) emanację Miss Marple, choć z wyglądu przypomina raczej Wednesday Adams 😉

Z książkami dla młodzieży jest na ogół tak, że nastolatki chętnie czytają o bohaterach trochę starszych od siebie. Flawia ma jedenaście lat, ale jej przygody raczej nie są dla jej rówieśników. Stopień skomplikowania intrygi, wiedza ogólna konieczna do jej zrozumienia i wreszcie ciemna strona ludzkiej duszy, która się w tych powieściach odsłania, umieszcza je w kategorii: dla dorosłych i starszych nastolatków. Pierwszy tom ukazał się z resztą w dwoch okładkach – bardziej młodzieżowej i bardziej dorosłej, do wyboru.

Alan Bradley, autor tych książek, całe życie przemieszkał w Kanadzie – a jednak udało mu się stworzyć klimat zbliżony do książek Agathy Christie. Poza tym (i to dochodzi do głosu moje skrzywienie historyczne 😉 ) znakomicie oddał realia Anglii powojennej – ciągle liżącej wojenne rany i będącej już tylko cieniem dawnego Imperium.

P.S. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie wytknęła wydawnictwu małej obsuwy redaktorskiej 😉 Tytuł pierwszej z tych książek „The Sweetness at the Bottom of the Pie” nawiązuje do jej motta Jeśli ciasteczko nie słodkie u dna, cóz po tym, że kryzy ma ? i bardziej pasuje tu wersja tytułu „Ciasteczko słodkie u dna”, która nota bene (przez, jak mniemam, przeoczenie redaktorskie) znalazła się w posłowi autora.

Pomińmy już kwestię tego, że pie to nie jest ciasteczko (podobny problem ze spolszczeniem pojawił się w przypadku książki „Harriet and a Cherry Pie” ) – ważniejsze jest to, że ciasto w tej książce wcale nie było zatrute, a sugerowanie tego nie było zamysłem autora !

Na koniec chciałabym zachęcić Was do obejrzenia programu„Połykacze książek” poświęconego książkom o Flawii de Luce – z udziałem ich autora, tłumacza oraz Padmy, autorki bloga Miasto książek i znawczyni literatury angielskiej. Oto część pierwsza

i część druga. Warto !!!

Alan Bradley „Flawia de Luce. Zatrute ciasteczko”, przekł.: Jędrzej Polak, wyd.: Vesper, Poznań 2010

Alan Bradley „Flawia de Luce. Badyl na katowski wór”, przekł.: Jędrzej Polak, wyd.: Vesper, Poznań 2010