Z Wojciechem Widłakiem nie tylko o Panu Kuleczce…

Z Wojciechem Widłakiem nie tylko o Panu Kuleczce…

… Kaczce Katastrofie, psie Pypciu i muszce Bzyk – Bzyk rozmawiałam w grudniu 2008 roku. Bardzo miło wspominam to spotkanie. Mimo że od naszej rozmowy minęło już prawie 11 lat, myślę że warto ją przypomnieć 🙂

zdjęcie z Wikipedii

Leży przed nami książka niezwykła – książka, która wygląda tak, jakby była starym zeszytem znalezionym gdzieś na strychu, książka o niezwykłej atmosferze, książka, która ma w sobie tajemnicę. Ta książka to „Sekretne życie Krasnali w Wielkich Kapeluszach”.

Jest ona tym bardziej zaskakująca, że w niczym nie przypomina żadnej z wcześniejszych książek, które stworzyli Wojciech Widłak i Paweł Pawlak…

Tak. Jest to nietypowa książka Widłaka, z nietypowymi ilustracjami Pawlaka i raczej nie dla dzieci. Od jakiegoś czasu myśleliśmy z Pawłem o wspólnej książce, ale jakoś nic z tego nie wychodziło. Aż kiedyś, gdy byłem we Wrocławiu, Paweł pokazał mi swoją fontannę…

Czyli najpierw była fontanna ?

Najpierw były krasnale. W książkach, które Paweł ilustrował, od czasu do czasu pojawiały się osobniki w wielkich kapeluszach, których obecność nie do końca była uzasadniona treścią książki.

Potem Paweł, jako uznany ilustrator, dostał od Urzędu Miasta propozycję zaprojektowania fontanny na placu przed Teatrem Lalek. Na tej fontannie pojawiły się Krasnale w Wielkich Kapeluszach. Każdy z krasnali jest inny i każdy kapelusz jest inny.

zdjęcie autorstwa Pawła Pawlaka

Zobaczyłem tę fontannę jeszcze przed jej uruchomieniem i zrozumiałem, że każdy z tych krasnali jest osobą, każdy z nich ma swoją historię. A ja poczułem, że muszę te historie spisać.

Tak jak umiałem, opisałem osobników w kapeluszach oraz wierzbę i kota, po czym wysłałem tekst do Pawła. Po jakimś czasie Paweł przysłał mi coś, co uważał za szkice ilustracji, natomiast ja od razu miałem poczucie, że to są już niemal gotowe ilustracje. Paweł dał się przekonać, wycyzelował je oczywiście, dodał smaczków, pokropił złotem i szkice w końcu znalazły się w książce. Moje opowieści też są właściwie szkicami – w tym sensie, że zapraszają czytelnika do dopowiedzenia sobie różnych różności. Może poza opowiadaniem o Niewidzialniku, które chyba lubię najbardziej.

Niezwykłe w „Krasnalach” jest to, że bohaterowie istnieją fizycznie. Każdy, kto przyjedzie do Wrocławia, może przyjść pod fontannę i ich dotknąć.

zdjęcie autorstwa Pawła Pawlaka

Zadebiutował Pan dość późno. Czy pisarstwo było Pana marzeniem od zawsze czy też przydarzyło się przypadkiem?

Właściwie przez całe dorosłe życie jestem redaktorem. Zaraz po studiach byłem dziennikarzem w tygodniku „Służba Zdrowia”. Potem między innymi pracowałem jako handlowiec – sprzedawałem części do cukrowni w Iranie i komputery do kraju, który nazywał się ZSRR. Równocześnie jednak redagowałem podziemne pismo „Karta”. To był bardzo istotny okres w moim życiu. Ludziom, których wtedy spotkałem, a zwłaszcza twórcy „Karty” Zbigniewowi Gluzie, zawdzięczam poczucie, że słowo jest bardzo ważne, szczególnie słowo zapisane, które gdzieś tam pozostaje.

Kiedy byłem bardzo młody, oczywiście jak wszyscy pisałem wiersze. Na szczęście nikt ich nie czytał. Potem, podczas studiów w Moskwie, pisywałem do naszej odbijanej na powielaczu gazetki polskich studentów, coś, co się nazywało „Bajeczki z tamtej strony”. Niestety, nie mam ani jednego egzemplarza tych pisemek.

Chyba w 1985 roku w piśmie „Karta” ukazało się moje opowiadanie „Łowca jeleni”. Jego akcja rozgrywała się w moskiewskim metrze, a bohaterem był mężczyzna opowiadający swoje przeżycia z wojny w Afganistanie. Do końca nie było wiadomo, czy mówił prawdę czy rzeczywiście szukał jeleni, którzy by uwierzyli w tę jego historię…

I to był koniec, jeśli chodzi o moje związki z literaturą przez nieduże „L”…

…do czasu, kiedy pojawił się Pan Kuleczka…

Można by powiedzieć, że to się zdarzyło przypadkiem, ale ja nie wierzę w przypadki. Myślę, ze wszystko, co nas spotyka, jest darem i taki dar właśnie dostałem.

Pracowałem wtedy w miesięczniku „Dziecko” i z grubsza rzecz biorąc prowadziłem tam wspólnie z krakowską artystką Elżbietą Wasiuczyńską dział dla dzieci.

Kiedyś Ela przysłała mi małą karteczkę, którą pokazuję teraz dzieciom na spotkaniach. Był na niej narysowany osobnik, a właściwie tylko jego głowa, w meloniku i w muszce i słowa: Wojtku, to jest Pan Kuleczka, może Cię natchnie. Potem Ela mi przysłała kolorowy obrazek, na którym oprócz tego pana, był pies, kaczka, mucha i motyl. Wszyscy stali na kolorowych piłkach i mieli parasole. Kiedy spojrzałem na tę ilustrację, wiedziałem od razu, kto jak się nazywa – że kaczka to Katastrofa, pies to Pypeć, a mucha – Bzyk-Bzyk. Motyl nie miał imienia i odfrunął; może jeszcze kiedyś wróci, ale na razie jakoś nie chce.

Pan Kuleczka nosi muszkę. Pan również. Który z Was był pierwszy ?

To zagadkowa historia. Ela mieszka w Krakowie, a ja w Warszawie. Nie znaliśmy się osobiście, widzieliśmy się kiedyś raz przelotnie. Ja noszę muszki, a wtedy nosiłem też melonik. Kiedy zobaczyłem, że Pan Kuleczka jest w muszce i meloniku, wydało mi się to niesamowite.

Potem była druga ilustracja i trzecia… Pierwsze trzy opowiadania miały trochę inny charakter niż następne. To było trochę tak, jakby świat Pana Kuleczki i jego podopiecznych powoli mi się odsłaniał. Zaczynałem widzieć, kim oni są – w ogóle i dla siebie wzajemnie, jakie mają charaktery. Potem było mi coraz łatwiej o nich pisać.

A więc to nie Pan ich wymyśla ?

Nie jestem ich stwórcą – raczej obserwatorem.

Kiedyś pisząc zimowe opowiadanie, miałem taki pomysł, że wyjdą sobie na dwór i tam się będzie coś działo. Pisałem, pisałem… a oni dochodzili do przedpokoju i po prostu nie mogli wyjść. Wreszcie zostali w domu. To było niezwykłe doświadczenie, bo wtedy poczułem, że oni się mnie nie słuchają. Dzięki temu, że nie narzucałem im tego, co mi się wydawało, że powinni robić, mogłem zobaczyć, co robią naprawdę.

Pękaty jegomość w meloniku, pies, kaczka i mucha – to nietypowa kompania, a jednak te opowiadania stanowią piękny opis życia rodzinnego…

Cóż, szyfr nie jest zbyt skomplikowany. Nawet całkiem małe dzieci wyczuwają, że to historie o czymś dobrze im znanym, czyli o rodzinie. Skoro tak, to w naturalny sposób rodzi się pytanie, kto kryje się za poszczególnymi postaciami, prawda? Najprostsza sprawa jest z Pypciem i Katastrofą, bo oni są jak starszy brat i młodsza siostra. Natomiast dalej rzecz się nieco komplikuje. Kim jest muszka Bzyk-Bzyk? Ja sam myślałem, że to malutkie dziecko, które kiedyś urośnie i zacznie mówić coś więcej niż bzyk, bzyk i nie. Tymczasem Bzyk-Bzyk się nie zmienia. Spotkałem się kiedyś z interpretacja, która mnie wzruszyła – że to dziecko chore, niepełnosprawne, które już nic więcej poza tym bzyk, bzyk nie powie.

Ale jest i jest ważne.

Jest ważne i kochane, i uczestniczy w ich życiu. Trudno sobie wyobrazić tę rodzinę bez Bzyk-Bzyk, chociaż wydawać by się mogło, że ona pozostaje w cieniu.

A Pan Kuleczka – czy jest samotnym ojcem ?

No właśnie, to jest największa tajemnica: Kim jest Pan Kuleczka? Najprostsza odpowiedź jest taka, że to idealny tata. Tylko wtedy pojawia się pytanie, które dzieci kilka razy zadały mi na spotkaniach: Dlaczego Pan Kuleczka nie ma żony?

Czasem mówię, że może kiedyś ją miał, ale tak naprawdę to nie wiem. Całkiem niedawno przyszło mi do głowy, że Pan Kuleczka jest idealnym małżeństwem – takim, które stanowi idealną jedność.

I samotnemu ojcu, i samotnej mamie jest strasznie trudno. Dlatego Pan Bóg wymyślił małżeństwo, żebyśmy się jakoś wspierali i uzupełniali się wzajemnie w tych cechach, które są bardziej przypisane do kobiecości i do męskości. Mówi się trochę żartobliwie moja druga połowa, a dwie połowy stanowią całość. Całość, która łatwiej sobie może radzić z wyzwaniami, jakie się wiążą z wychowaniem psa, kaczki i muchy.

Pan Kuleczka nie powstałby bez Eli Wasiuczyńskiej, krasnale – bez Pawła Pawlaka, a kolejną Pana książkę „Opowieści do poduszki” zilustrowała Agnieszka Żelewska.

Uważam się za człowieka hojnie obdarowywanego przez los. Dzięki Panu Kuleczce zaprzyjaźniliśmy się z Elą, a dzięki Eli poznałem kwiat ilustratorstwa polskiego – Agnieszkę Żelewską, Ewę i Pawła Pawlaków i jeszcze wielu bardzo fajnych i niesamowicie zdolnych ludzi.

Kiedy Pan Kuleczka wywędrował z „Dziecka” do książek, jego miejsce zajął król Jęzorek z żoną i bliźniakami. Te opowiadania ilustrowała Agnieszka Żelewska.

Potem się pojawił (i jest do dziś) osobnik, który się nazywa Wesoły Ryjek. Bardzo lubię Wesołego Ryjka, bo z pogodą przyjmuje to, co niesie każdy dzień, a w dodatku codziennie czegoś się dowiaduje. Mam nadzieję granicząca z pewnością, że opowiadania o nim, również ilustrowane przez Agnieszkę Żelewską, ukażą się w wersji książkowej.

Poduszka narodziła się z zabawy słowem. Pomyślałem sobie: opowieści do poduszki i zobaczyłem poduszkę, która domaga się bajek na dobranoc, a potem dziewczynkę, której trafiła się taka marudna poduszka. A potem je opisałem, i już.

Jak to się stało, że opowiadania o Panu Kuleczce ukazały się w wersji książkowej ?

Opowiadania ukazywały się w „Dziecku” przez pięć lat. Kiedyś podzieliłem się z redaktor naczelną tego pisma Justyną Dąbrowską moim marzeniem o ujrzeniu Pana Kuleczki w książce. Justyna złapała mnie za słowo i za rękę i pojechaliśmy do Poznania, do wydawnictwa Media Rodzina. Tam przedstawiła sprawę tak, że oto jest gotowa książka – jest tekst, są ilustracje i jest grono sympatyków – czytelników „Dziecka”, którzy polubili Pana Kuleczkę i całe to towarzystwo. Wydawca, pan Bronisław Kledzik zdecydował się i dał szansę dość leciwemu debiutantowi.

Książka się ukazała i było to dla mnie ogromną radością. Do dziś, choć ukazało się już pięć tomów Pana Kuleczki oraz dwie książki niekuleczkowe, wciąż tak do końca nie mogę uwierzyć, że to ja je napisałem. Może dlatego, ze tak późno zadebiutowałem i jeszcze nie zdążyłem się do tego przyzwyczaić?

P.S. Długo by wymieniać książki Wojciecha Widłaka, które powstały od czasu naszej rozmowy. Wspomnę tylko najnowszą – znów w duecie z Elżbietą Wasiuczyńską 🙂

Monika Kowaleczko – Szumowska – wywiad

Monika Kowaleczko – Szumowska – wywiad

Tę rozmowę z autorką „Galopu ’44”, „Fajnej ferajny” i „Gupikowa” odbyłam 20 kwietnia 2015 roku:

Akcja Pani książki „Galopu ’44” rozgrywa się w czasie Powstania Warszawskiego i jest jedną z niewielu nowych polskich powieści historycznych dla młodzieży, jakie się w ostatnich latach ukazały. Bardzo niewielu – można je policzyć na palcach jednej ręki. Także druga z pani książek „Fajna ferajna” opisuje tamte czasy i ludzi wtedy żyjących. Dlaczego pisze Pani właśnie o historii ?

Monika Kowaleczko – Szumowska: Przede wszystkim dlatego, że historia to kopalnia świetnych tematów, niezrównanych zwrotów akcji, niezwykłych postaci, którym moja wyobraźnia nie dorównuje. Jeśli historia podana jest bez morału, ale tak, żeby czytelnik identyfikował się z bohaterem i rozumiał jego dylematy, czytelnik po prostu czyta. Można pisać o historii, można o przyrodzie, można o matematyce. Wydaje mi się, że czasem sięgamy po historię po to, żeby moralizować. Tego bym się wystrzegała. Na to młodzież jest wyczulona.

A dlaczego właśnie Powstanie Warszawskie ? Skąd ta tematyka ?

Oczywiście z Muzeum Powstania Warszawskiego. Przez pewien czas nie mieszkałam w Stanach, do Polski wróciliśmy w 2000 roku. Po jakimś czasie zobaczyłam ogłoszenie, że Muzeum potrzebuje tłumacza, więc się zgłosiłam. A kiedy tam weszłam, to już zostałam…

Rozumiem doskonale, ze mną było podobnie 😉

Tłumaczyłam na angielski podpisy pod zdjęciami na ekspozycji, a potem pracowałam przy wydanym przez Muzeum albumie Eugeniusza Lokajskiego „Broka”. Zrobiłam tam podpisy do 800 fotografii. Obejrzałam je wszystkie i to mi bardzo zapadło w pamięć. Rozmaici ludzie, którzy pojawili się na jednym zdjęciu i potem zniknęli bez kontynuacji, a szczególnie dzieci – to były (jak to nazywa Joanna Bator) takie zahaczki, które mnie bardzo zafascynowały.

Musiało minąć kilka lat zanim to mi się ułożyło w głowie. Ja zawsze chciałam pisać dla młodzieży, dlatego że sama mam czwórkę dzieci, kłębią się i cały czas mam ich w głowie. Mam dwóch synów – Wojtka i Mikołaja i kiedy tak mi zaleźli za skórę, pomyślałam sobie: A może ja Was teraz umieszczę w książce i zobaczymy jak to wtedy będzie. Zawsze mnie interesowało, co by oni wtedy zrobił, współczesna młodzież gdyby trafiła do powstania. Ja uważam, że zrobiliby to samo, co ówcześni powstańcy czyli stanęliby na wysokości zadania i sprawdzili się. Więc to chyba stąd. Pomysł dojrzewał dosyć długo, ale rzeczywiście – Muzeum plus te dzieciaki szalejące po domu, te wszystkie utwory, które są w „Galopie: to były rzeczy, których ja na okrągło musiałam słuchać, kiedy usiłowałam pracować na górze tłumacząc. A z drugiej strony – jak byłam w muzeum, pracując w czytelni, cały czas słyszałam wybuchy na ekspozycji. Trudno mi było się przyzwyczaić, bo podrywałam się do góry za każdym wybuchem, one są usytuowane blisko czytelni. To wszystko jakoś tak się zmieszało…

Ja uwielbiam tę ekspozycję. Nie czytam nigdy napisów pod zdjęciami, po prostu chodzę tamtędy i jakby to wszystko tak wchłaniam. I stąd się wziął „Galop”.

Ta książka adresowana jest do młodszych nastolatków czyli obecnych gimnazjalistów. Ta grupa wiekowa uważana jest za trudną…

Dla mnie jest ona naturalna, po prostu mam dzieci w tym wieku i mogę podglądać ich zachowania i reakcje. Mówi się, że to jest najtrudniejszy wiek i tak jest. Oni chowają się jakby za jego fasadą – noszą kaptury i robią różne dziwne rzeczy. ale my też je robiliśmy w ich wieku. To jest normalne. Ale równocześnie jest w nich jest ogromny potencjał i są bardzo wrażliwi. Obserwuję to, kiedy jeżdżę z „Galopem ’44” na spotkania autorskie w gimnazjach.

Dla mnie jako dla historyczki ogromną zaletą „Galopu” była jego zgodność z realiami historycznymi i to, że autentyczne postacie historyczne zostały tak wplecione w akcję, że można być spokojnym o to, że naprawdę mogli być właśnie wtedy właśnie w tych miejscach. To rzadkość obecnie, raczej pisząc o historii czy kręcąc o niej filmy podchodzi się do realiów z pewną nonszalancją…

Bardzo szybko przekonałam się, że prawdziwe historie są niebywale interesujące i nie ma powodu, żeby coś wymyślać. Nawet bym się nie odważyła konkurować z nimi. Tam nie ma nic wymyślonego, oprócz dialogów, ale one są wpisane w sytuacje realne i też zawierają w sobie elementy prawdziwe. Na przykład – ten Brytyjczyk mówi, że jechał rzemiennym dyszlem, a ja nawet nie wiedziałam, ze jest takie określenie, ale to jest zapisane w relacji pana Korbońskiego.

Także umiejscowienie w Warszawie powodowało, że ja już nie musiałam niczego szukać i wymyślać. To było tak a nie inaczej, zdarzyło tam, a nie gdzie indziej i koniec. Jestem rozgrzeszona z wszystkiego. Poza tym – bałam się takich czytelników jak Pani 🙂 Wiem, że ludzie bardzo dokładnie czytają książki i bezlitośnie wypunktują wszystkie nieścisłości.

Nie obawiała się Pani, że książka wywoła szturm na replikę kanału w Muzeum ?

Ja bardzo bym chciała, bo bardzo to miejsce lubię. Pisząc „Galop” nie wiedziałam jeszcze, że ten kanał kończy się autentycznym włazem z czasow Powstania. Takie autentyczne rzeczy jak ten właz czy pamiętnik z Powstania, który pożyczył mi pan Michał Pluta mają w sobie magiczną siłę. Wydaje mi się, że wystarczy ich dotknąć i dzieje się coś niesamowitego.

Po „Galopie” ukazała się kolejna Pani książka – znów o tematyce powstańczej czyli „Fajna ferajna”, ale tym razem nie jest to powieść…

Nie, jest to książka na którą składa się osiem opowieści ludzi, którzy przeżyli Powstanie jako dzieci. Taki był pomysł pani Lidki (nazwisko ?) z wydawnictwa Bis – żeby to były opowiadania o dzieciach z tamtych czasów i żeby ta książka była adresowana do młodszych dzieci niż „Galop”. Opierałam się ich na relacjach znajdujących się w Archiwum Historii Mówionej, ale z większością z nich zrobiłam też wywiady.

Na początku miała byś tylko książka, ale później, kiedy poznałam tych ludzi, stwierdziłam, ze nie można tego nie utrwalić.

I powstał film z ich udziałem, którego była Pani producentem.

Wszyscy bohaterowie tej książki przeżyli powstanie, ale nie wszyscy żyją do tej pory. Piątkę, która mieszka w Warszawie zaprosiliśmy do udziału w filmie. Jest tam także tak zwana Mała Ferajna czyli czwórka dzieci, które w tym wszystkim uczestniczą, słuchają ich opowieści i jakby przenoszą się w czasy powstania.

Nakręcenie filmu wymaga dużo większych pieniędzy niż wydanie książki. Skąd je wzięliście ?

To była trudna sprawa, ale na szczęście znalazły się dwie niesamowite firmy -Bank Zachodni WBK i Polska Grupa Energetyczna, które po prostu wyłożyły pieniądze, wsparły nas w produkcji filmu. Jesteśmy im bardzo wdzięczni. Patronat honorowy objęło Muzeum Powstania Warszawskiego oraz środowiska „Pomarańczarni” i „Baszty”. Wsparło nas również Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w m.st. Warszawie, które umożliwiło nam realizację zdjęć w kanałach.

Tych prawdziwych ?

Tak, wpuścili nas do prawdziwych kanałów. Najpierw do takich bardziej salonowych, gdzie wpuszcza ekipy się filmowe i które są przygotowane i wywietrzone. Później wdarliśmy się do prawdziwych kanałów, takich w jakich pełnił służbę „Hipek” i tam na początku leżał martwy szczur, wszystko było oblepione, smród… no po prostu – kanał. Z resztą nawet w tym luksusowym kanale, gdzie oczywiście nie ma światła (my mieliśmy generator na górze i lampy), jak się odchodziło kilka kroków od włazu, panowała absolutna ciemność.

„Hipek” wszedł tam po raz pierwszy po 70 latach i powiedział, że to jednak jest piekło. W filmie tego też nie ukrywa. Mówił, że się bał, że to było straszne, bo po jakimś czasie zaczynał mieć omamy słuchowe i wzrokowe. Pełniąc wartę w kanałach, miał rozkaz strzelać do każdego, kto nie poda hasła, a miał wtedy 14 lat. Na szczęście nigdy nie musiał. Ja mam bardzo podatną wyobraźnię i nawet w muzeum czuję się tak, jakbym się przeniosła w czasy powstania, więc te prawdziwe kanały zrobiły na mnie piorunujące wrażenie.

Film został nakręcony i jakie są jego dalsze losy ?

Jest pokazywany w Muzeum Powstania w Sali małego Powstańca podczas zajęć dla dzieci. Prawdopodobnie będzie pokazywany również w czasie Nocy Muzeów. Ukazał się na DVD i można go kupić razem z książką. Staramy się także zainteresować nim telewizje. Został także zgłoszony na festiwale filmowe, ale wydaje mi się, że nie ma on potencjału festiwalowego. Szczególnie na zachodzie jest chyba niezrozumiały mimo że ma napisy po angielsku. To, co tam pokazujemy, to są już relacje szczegółowe, które wymagają pewnej wiedzy podstawowej, a tej widzom stamtąd brak.

Napisała Pani już trzy książki (bo przed „Galopem” i „Ferajną” było jeszcze całkiem współczesne „Gupikowo”), zrealizowała Pani film… Co dalej ?

Na razie nie wiem. Wydaje mi się że temat powstańczy temat na razie wyczerpałam. Myślę o czymś innym – też historycznym, ale niekoniecznie dla dzieci, raczej dla starszych. Fascynuje mnie postać Julii Brystygier. Chciałabym poza tym kontynuować cykl „Gupikowo”, bo jego drugą część pisze już trzy lata. Marzy mi się także nakręcenie jeszcze jakiegoś filmu, bo to jest po prostu niesamowite przeżycie.

Życzę Pani realizacji tych planów i dziękuję za rozmowę.