Abecadło krakowskie; Abecadło warszawskie

Abecadło krakowskie; Abecadło warszawskie

Myślałam, że to nigdy nie nastąpi, a jednak doczekałam się…

Abecadło krakowskie”, które na liście Najważniejszych Książek Mojego Dzieciństwa zajmuje chronologicznie pierwsze miejsce, zastało właśnie wznowione !!!

A wraz z nim „Abecadło warszawskie”, o którego istnieniu dowiedziałam się, kiedy już byłam dorosła, natomiast o tym, że także zilustrował je Jan Marcin Szancer – dopiero teraz.

To nie była moja pierwsza książka w życiu, ale jest pierwszą, którą do dziś pamiętam. Myślę, że nie będzie przesadą, jeśli powiem, że od „Abecadła” zaczęło się wszystko, co w moim życiu ważne, czyli maniackie czytanie i zainteresowanie historią.

Uwielbiałam ją, znałam ją na pamięć i na niej właśnie nauczyłam się czytać. Jak opowiadała moja Mama – jeszcze zanim posiadłam tę umiejętność, po mistrzowsku ją udawałam i ”czytałam” na głos recytując z pamięci, ale palcem cały czas wodziłam po tekście utrzymując tempo 😉 Dzięki „Abecadłu” nie tylko nauczyłam się alfabetu, ale także poznałam Kraków na długo przedtem, zanim tam pojechałam. Kiedy wreszcie zobaczyłam to miasto na własne oczy… rozczarowałam się srodze. W tzw. realu wczesnych lat siedemdziesiątych nie dorastał do tego z ilustracji Jana Marcina Szancera, szczególnie w mroźną, ale bezśnieżną zimę.

Tamta książka z mojego dzieciństwa przepadła już dawno. Być może ówczesne broszurowe wydanie nie przetrwało mojego uwielbienia. Jeśli nie, to zapewne padła ofiarą naszej przeprowadzki do Warszawy, kiedy rodzice stojący wobec konieczności spakowania i przewiezienia własnego, niemałego księgozbioru, drastycznie ograniczyli mój, oddając wszystkie książki, z których już wyrosłam. Pamiętałam ją doskonale – jej tytuł, ilustratora (bo kreska Szancera jest nie do pomylenia), ale nie wiedziałam, kto był autorem. Dopiero po wielu latach odkryłam, że napisała ją Wanda Chotomska.

Kilka lat temu, kiedy w Muzeum Narodowym w Krakowie zwiedzałam z córkami wystawę #dziedzictwo, z radością odkryłam na niej oryginały wszystkich ilustracji z tej książki. Niestety aparat w moim ówczesnym telefonie robił bardzo kiepskie zdjęcia…

Czytam tę książkę dziś i mam wrażenie, że jednak wytrzymała próbę czasu. W końcu co to jest pięćdziesiąt lat dla takiego miasta jak Kraków ? Tyle co nic 😉 Wszystkie te miejsca istnieją nadal – od Akademii Sztuk Pięknych po dzwon Zygmunta przez Muzeum Czartoryskich, Rynek i Teatr Słowackiego. Nie wiem tylko jak z Fafikiem, czy nadal jest w Krakowie POSTACIĄ ?

Swój urok ma nadal także jej zakończenie – z przymrużeniem oka łączące krakowski genius loci z duchem czasów, w których powstawało: Zachwycony Krakowem i uroczą wycieczką, wszystkim padam do nóżek – Obywatel Słoneczko.

Jedyne, co mnie rozczarowało, to nowa wersja okładki. Taka kolorowa, żeby nie powiedzieć – oczowalista 😦 Strasznie dużo się na niej dzieje, za dużo. Kiedy ją zobaczyłam, aż bałam się zajrzeć do środka. Na szczęście tam wszystko jest tak, jak stworzył Mistrz Szancer. No prawie wszystko, bo mam wrażenie, że numeracja stron wyglądała inaczej, ale to drobiazg.

„Abecadło warszawskie” nie należało do książek mojego dzieciństwa. Dowiedziałam się o jego istnieniu kilkanaście lat temu, ale wydaje mi się, że wydanie, które znalazłam wtedy w bibliotece, było ilustrowane przez kogoś innego. W tym – ilustracje Szancera stanowią miłe zaskoczenie, ale całość wypada jakoś blado, bez wyrazu. Nie wiem, czy to z powodu tego, że czytam tę książkę bez sentymentu z dzieciństwa, czy po prostu Warszawa lat sześćdziesiątych miała zdecydowanie mniej uroku niż Kraków ? A może po prostu brakuje tutaj Obywatela Słoneczko z jego podróżnym, żółtym pledem i dlatego to wszystko jakoś się nie klei ?

Wanda Chotomska „Abecadło krakowskie”, ilustr.: Jan Marcin Szancer, wyd.: G&P, Poznań 2022

Wanda Chotomska „Abecadło warszawskie”, ilustr.: Jan Marcin Szancer, wyd.: G&P, Poznań 2022

Tyle miłości nie może umrzeć

Tyle miłości nie może umrzeć

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów Lokomotywa 2021 w kategorii: tekst



Dopóki żyją nasze matki, ciągle jesteśmy dziewczynkami. / Cóż z tego, że wielu mężczyzn odeszło, / a nasze córki podorastały ? – od tych słów rozpoczyna się wiersz Anny Piwkowskiej „Dopóki żyją nasze matki”, który ostatnio często mi się przypomina.

A co jeśli matka umiera, kiedy jej córka jest jeszcze właściwie dzieckiem, a jej własna matka żyje nadal ? „Tyle miłości nie może umrzeć” to na półkach Małego Pokoju trzecia książka, w której mamy taką sytuację, a równocześnie za każdym razem jest ona inna. W „Świecie do góry nogami” Beaty Ostrowickiej mama bohaterki ginie w wypadku samochodowym – to sytuacja nagła, której nikt nie mógł przewidzieć. W „Comedy queen” mamy do czynienia z samobójstwem poprzedzonym długą depresją. Natomiast mama Lei, której historię opisuje Moni Nilsson, umiera długo, świadomie i robi wszystko, aby ten ostatni czas przeżyć z rodziną jak najpiękniej.

Wszystkie inne mamy są w pracy. Moja prawie cały czas siedzi w domu. Tak jest, odkąd zaczęłam pierwszą klasę. Mama mówi, że jej praca polega na tym, żeby wyzdrowieć. I żeby mnie kochać przez okrągłą dobę. (…)
Prawie nie pamiętam, jak to było, zanim mama zachorowała i zaczęła mieć czas, żeby kochać mnie przez okrągłą dobę. Wcześniej kochała też swoją pracę w gazecie. Teraz nie ma siły pracować. Za to ma siłę mnie kochać nawet wtedy, gdy budzę się w środku nocy i wślizguję do jej łóżka. Albo gdy zapodzieję gdzieś klucze lub strój na wuef.
Czasami jest bardzo chora i wymiotuje do sedesu, i gubi włosy, przez co robi się bardziej łysa od ryby. Wtedy biorę pisaki i rysuję na jej głowie tatuaże. Czasami jest zdrowa i włosy jej odrastają. Chciałabym, żeby moja mama zawsze była zdrowa. Bo kiedy jest zdrowa, staramy się robić fajne rzeczy.


„Tyle miłości nie może umrzeć” to historia odchodzenia, ale jest to odchodzenie heroiczne i pełne troski o tych, którzy zostają. Mama Lei dzielnie walczy o to, żeby ten ostatni wspólny czas był jak najdłuższy i jak najpiękniejszy, ale troszczy się także o to, co będzie z jej najbliższymi potem. Planuje prezenty na kolejne urodziny dzieci, nagrywa audiobooka ze swojej ulubionej książki i w najdrobniejszych szczegółach wymyśla swój pogrzeb. Chce być obecna w ich życiu także po śmierci, chce żeby czuli się otoczeni jej miłością.

Przywołany przeze mnie wiersz Anny Piwkowskiej opowiada sytuację, rzekłabym, normalną. Dopóki żyją nasze matki (i ojcowie), a my sami jesteśmy już dorośli, stanowią oni taki rodzaj buforu między nami a śmiercią. Kiedy oni odchodzą, my przejmujemy tę rolę wobec naszych dzieci. W tej książce nie tylko Lea i Lukas tracą mamę. Ich babcia i dziadek tracą swoją córkę, to jest kompletne odwrócenie naturalnego porządku rzeczy. Babci jest mi chyba w tej całej historii najbardziej żal, bo jakoś tak tam jest, że jej ból wydaje się być przez wszystkich traktowany z najmniejszą empatią

Rodzina Lei przeżywa wszystkie etapy żałoby jeszcze zanim jej Mama umrze. Przechodzą razem od szoku, przez zaprzeczanie, smutek, aż do ukojenia.

Usypiamy spokojne i budzimy się ufne, / dopóki żyją nasze matki.

„Tyle miłości nie może umrzeć” to wzruszająca (jest kilka scen, przy których płaczę za każdym razem !) opowieść o miłości tak wielkiej, że przeżyje śmierć i będzie dawać Lei i Lukasowi siłę na całe ich życie. Jest też pięknym obrazem rodziny, która przezywa to razem, razem bojąc się, tego, co będzie potem i wreszcie razem dając mamie przyzwolenie na to, żeby już dłużej nie walczyła. Pozwolić komuś odejść, to najtrudniejsze doświadczenie miłości.

Moja mama kochała mnie jak stąd do wszechświata . Każdego dnia, przez całe nasze życie. Tyle miłości nie może umrzeć…

Moni Nilsson „Tyle miłości nie może umrzeć”, ilustr.: Joanna Hellgren, przekł.: Agnieszka Stróżyk, wyd.: Zakamarki, Poznań 2021

Wybór wierszy Natalii Usenko

Wybór wierszy Natalii Usenko

Kiedy moje córki były małe, a wybór książek na rynku był bez porównania mniejszy niż teraz, do ich ulubionych należały takie małe, kwadratowe, sztywnostronicowe, a każda zawierała jeden wiersz. Wydawało je chyba wydawnictwo Wilga, ale tego nie jestem pewna, a nie udało mi się teraz znaleźć tej informacji. Ilustracje miały… mówiąc oględnie – takie sobie, ale to nie były czasy, w których można było mieć przesadnie wysokie wymagania 😉 Była wśród ich oczywiście klasyka klasyk czyli Konopnicka, Brzechwa i Tuwim, ale także poetki bardziej współczesne, a wśród nich – Dorota Gellner z naszą ukochaną „Piłką”, która do dziś umiem na pamięć oraz Natalia Usenko.

W jej wierszach często pojawiała się rodzina w składzie: Mama, Tata, Kacper i pies Pucek. Ostatnią trójkę najlepiej pamiętam z wiersza „Bałwanki” zaczynającego się od słów Do przedszkola szły przez skwerek trzy bałwany… Te wiersze były takie zwyczajne – sympatyczne i ciepłe, ale bez morału, bez przesłania – można powiedzieć, że w sumie po nic 😉

Teraz po latach, kiedy toniemy wręcz w klęsce urodzaju książek pięknych, wartościowych, mądrych, pełnych wiedzy i niosących głębokie przesłania, dochodzę do wniosku, że bardzo brakuje mi wśród nich takich, które właśnie byłyby po nic. I dlatego z taką radością przyjęłam ten „Wybór wierszy” Natalii Usenko.

Bo powiedzcie – jaką przydatną w szkole wiedzę można wynieść z wiersza o kotku, który uwielbiał patrzeć w księżyc, albo o tycich kosmitach spóźnionych na Zjazd Kosmiczny, albo z mojego ulubionego – Czarodzieju i jego czterech smokach ? Żadną, ale czy to znaczy, że takie wiersze nie są w życiu potrzebne?

Są potrzebne i to jeszcze jak ! Do czego ?

Na przykład do przewietrzenia czasem umysłu bombardowanego wciąż wiedzą konieczną i niezbędną (głównie do tego, żeby zdać egzaminy i skończyć wreszcie szkołę 😉 ).

Są potrzebne do tego, żeby puścić wodze nieprzyzwyczajonej do tego wyobraźni.

I wreszcie – do kompletnie nieutylitarnego poobcowania z pięknem.

Towarzyszące im ilustracje Marianny Jagody bardzo dobrze wpisują się w ten klimat i znakomicie go współtworzą. Są trochę baśniowe, trochę naiwne, trochę zwariowane i po prostu piękne.

Warto wejść w ten świat – tak po prostu po nic. Spróbujcie tylko, a zobaczycie, jakie to przyjemne 🙂

Edit: Już po tym, jak napisałam wszystko, co powyżej, Małgorzata Narożna, twórczyni szczecińskiej księgarni FIKA, przypomniała mi cytat z „Gry na wielu bębenkach” Olgi Tokarczuk:

– Musimy, droga pani, robić rzeczy bezcelowe. Inaczej nasze życie byłoby płaskie i nijakie (…) – Potrzeba irrealna jest tym, co różni nas od zwierząt. Nie nasze myślenie, nie mądre książki. Musimy robić rzeczy niepotrzebne, nieprzydatne, których żywot jest krótki, lecz olśniewający, rzeczy, które zadziwiają, nawet jeśli zaraz się je zapomni. Nasze istnienie musi być pełne takich fajerwerków. Inaczej popadlibyśmy w niepokój i stali się bezpłodni.

Bardzo mi on pasuje do tego co napisałam o wierszach Natalii Usenko 🙂

Natalia Usenko „Wybór wierszy”, ilustr.: Marianna Jagoda, wyd.: Wydawnictwo Olesiejuk, Ożarów Mazowiecki 2022

Maja i przyjaciele

Maja i przyjaciele

„Maja i przyjaciele” to książka dwujęzyczna, do czytania z dwóch stron – po polsku i ukraińsku.

Na okładce wydawnictwo umieściło informację:

Zysk ze sprzedaży książki przeznaczamy na pomoc dzieciom z Ukrainy, wspierając działalność Stowarzyszenia SOS Wioski Dziecięce

… i na tym w zasadzie kończą się dobre rzeczy, które mogę o niej powiedzieć.

„Maja i przyjaciele” to książka, z którą mam problem.

Nie żałuję tego, że ją kupiłam. Jest cegiełką na słuszny cel, nie była to też jedyna podobna zbiórka, w której wzięłam udział. Po jej przeczytaniu zadałam sobie jednak pytanie – czy sama słuszność celu, w jakim ją wydano, wystarczy ? Czy wątpliwości, jakie budzi we mnie jej zawartość, są równoznaczne z kwestionowaniem tego celu ?

Mój problem z tą publikacją polega na tym, że nie znajdziemy w niej tego, co sugeruje poprzedzający polskie wydanie wstęp autorki, który pozwolę sobie obszernie zacytować:

Książkę, którą trzymacie w dłoniach, o różnych dzieciach z różnych ukraińskich rodzin, pisałam w 2017 roku, kiedy Krym był zaanektowany, a część obwodów donieckiego i ługańskiego tymczasowo okupowała Federacja Rosyjska.

Ten tekst piszę z kolei w korytarzu, gdzie chowamy się z mamą, która jako dziecko przeżyła II wojnę światową, i psem, bo nad kijowskim niebem rozbrzmiewa kolejny alarm rakietowy…

Wyobrażam sobie, że ktoś z klasy Mai modli się teraz w schronie przeciwlotniczym, ktoś inny chce tylko, żeby tacie nic się nie stało, a mama wróciła z patrolu policyjnego, ktoś siedzi w autobusie ewakuacyjnym, a wcześniej tydzień pod bezlitosnym ostrzałem, bez ciepła, wody, światła i jedzenia tulił się do mamy. Ktoś nie rozumie, dlaczego w jego mieście porządki zaprowadzają wrodzy wojskowi, a ktoś już stracił bliską osobę. Jeszcze ktoś inny ponad pięć dób docierał do granicy, za którą znalazł pomoc i schronienie, i teraz płacze zawinięty w koc, połyka słodki batonik i mówi po polsku „dziękuję”. (…)

Wojna zawsze jest przeciwko dzieciom. I tym tekstem chcę krzyczeć o tym, że dzieci z mojego kraju potrzebują międzynarodowej ochrony, dzieci z mojego kraju mają prawo do teraźniejszości i przyszłości nie w oblężeniu, nie pod okupację, nie w schronach przeciwbombowych pod ostrzałem, a w domach kochających rodzin na Ukrainie.

Świat musi to zrozumieć.

Po przeczytaniu tego wstępu spodziewałam się, że dalej znajdę opowieść o tytułowych dzieciach z klasy Mai, o ich życiu przed wojną i o tym, jak zmieniło się ono po jej wybuchu. Nie znalazłam tam tego, bo tak naprawdę nie o tym jest ta książka. A o czym ?

Przypomniał mi się teraz stary dowcip żydowski, w którym ktoś poprosił rabina o to, żeby streścił Talmud stojąc na jednej nodze. Ten stanął i powiedział: Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe. Reszta to tylko komentarze 😉 Gdybym miała w ten sposób streścić „Maję i przyjaciół” wystarczyłoby przywołać blurba, który znajduje się na okładce w pionowym, fioletowym pasku i raczej nie da się go odczytać, jeśli się ją kupuje przez internet:

Nie ma znaczenia, czy jesteś częścią małej, czy wielkiej rodziny, czy łączą was więzy krwi, czy nie oraz ile masz mam lub tatusiów. Najważniejsze jest to, by się wzajemnie kochać i szanować. To prawdziwe wartości, o nich jest ta książka.

Reszta to tylko rozwinięcie 😉

Można powiedzieć, że „Maja i przyjaciele” to lista obecności jednej (czy typowej ?) ukraińskiej klasy wraz z opisem rozmaitych sytuacji rodzinnych jej uczniów.

Podsumowując te sytuacje: poza Mają, Sofijką pierwszą i Solomiją, których sytuacja już na etapie poczęcia była nietypowa, w klasie jest 14 dzieci. U dwojga z nich jedno z rodziców nie żyje, więc można powiedzieć, że na ich sytuację rodzinną wpłynęła siła wyższa. Z pozostałej dwunastki tylko troje ma pełną rodzinę i mieszka ze swoimi biologicznymi rodzicami, reszta żyje w rozmaitych niepełnych i paczworkowych kombinacjach rodzinnych. Nie wiem, jak to przed wojną wyglądało na Ukrainie statystycznie, ale 75% niepełnych rodzin to chyba jednak trochę dużo nawet jak na kraj postsowiecki ?

Kiedy czytałam ją po raz pierwszy, zdziwiło mnie to, że klasa Mai liczy tylko 17 dzieci. Potem jednak doszłam do wniosku, że po prostu autorce wyczerpały się pomysły na nietypowe konfiguracje rodzinne. Z trójki wychowywanej w pełnych rodzinach – Taja ma adoptowanego brata, Rajis jest Tatarem z Krymu, a Petro – Romem, więc ich rodziny są też w jakimś stopniu inne. Trudno jednak powiedzieć, od czego inne, skoro nie ma tam żadnej rodziny nazwijmy to zwyczajnej (żeby nie użyć słowa normalnej). W całej tej klasie tylko dwoje dzieci zostało dotkniętych przez wojnę – Sofijka trzecia, która przyjechała z mamą z Ługańska, a jej tata zniknął podczas wojny oraz Rajis, który stracił swój dom na Krymie.

Żeby była jasność – nie mam nic przeciwko rozmawianiu z dziećmi o nietypowych rodzinach oraz o in vitro, ale w książce, która sugeruje, że opowiada o wojnie, szukam czego innego. Zwłaszcza teraz, kiedy temat jest tak aktualny. Poza tym – takie książki już na polskim rynku wydawniczym są, na przykład ta

Widzę w „Mai i przyjaciołach” pewną wewnętrzną sprzeczność. Jeśli rzeczywiście nie ma znaczenia, czy jesteś częścią małej, czy wielkiej rodziny, czy łączą was więzy krwi, czy nie oraz ile mam lub tatusiów , to czemu dzieci w tej książce są opisywane niemal wyłącznie poprzez swoje sytuacje rodzinne ? Poza tym dowiadujemy się o nich niewiele, drobiazgi typu: monobrew u Rajisa najczęściej mieszczą się w jednym zdaniu. Nie jestem również pewna, czy dzieciom z klasy potrzebne są aż takie szczegóły dotyczące poczęcia ich koleżanek, jakie podane są w przypadku Sofijki i Solomii ? Skoro to są takie dzieci jak my wszyscy ? Bo przecież są !

W tej książce najbardziej brakuje mi… dzieci. Wbrew tytułowi jest ona bardziej o dorosłych. Więcej dowiadujemy się o ich problemach zdrowotnych, orientacji seksualnej i problemach, jakie mają sami ze sobą, a z którymi muszą mierzyć się ich dzieci, niż o tym, czym one same żyją poza tym.

Co lubią robić bez dorosłych ? Kto się z kim przyjaźni, a kto kogo nie lubi i dlaczego ? O czym marzą i czego się boją ?

Szkoda, że tego nie ma w tej książce i że żadnego z jej bohaterów nie możemy zapamiętać ze względu na niego samego.

Szkoda też, że tak mało jest w niej wojny, która na Ukrainie trwa przecież przez całe życie tych dzieci.

Larysa Denysenko (tekst), Masha Foya (ilustr.) „Maja i przyjaciele”, przekł.: Zuzanna Yevtushyk, wyd.: Kropka, Warszawa 2022

Sobowtór

Sobowtór

czyli trzeci (po „Królu myszy” i „Powietrznym żeglarzu”) tom cyklu „Uczeń sztukmistrza”. Dwa pierwsze zostały wyróżnione w konkursie Książka Roku 2021 Polskiej Sekcji IBBY

i nominowane w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: tekst !!!

„Uczeń sztukmistrza” to cykl rozpisany na trzy tomy. W takich sytuacjach najczęściej pierwszy służy zawiązaniu akcji i przedstawieniu głównych jej uczestników. Drugi tom jest takim pomostem miedzy nimi, rozwijającym zaczęte wcześniej wątku, ale tak, aby niczego nie dokończyć, bo na to jest czas dopiero w trzecim. Tak jest także tutaj, choć nie można powiedzieć, że ostatni tom służy wyłącznie zamknięciu wszystkich wątków i rozwiązaniu tajemnic. Jest w nim coś jeszcze, ale o tym potem.

Pierwszego stycznia roku 1807 wjechały do Warszawy dwie osobistości. Około godziny ósmej wieczorem pojawił się Napoleon Bonaparte. Cesarz Francuzów i król włoski w asyście oddziału mameluków stanął na Zamku Królewskim, gdzie powitał go przybyły nieco wcześniej jego brat Hieronim i książę Bergu, Joachim Murat. Stolica, która oczekiwała wielkiego wodza już od poprzedniego dnia, przyjęła go odświętną iluminacją.

Pół godziny później na praskim brzegu zatrzymał się Marcin Zięba…

Akcja „Sobowtóra” toczy się na dwóch planach czasowych. Pierwszy rozpoczyna się właśnie w pierwszym dniu 1807 roku i służy przede wszystkim domknięciu wątków rozpoczętych w poprzednich tomach. W misternie splecioną intrygę poszukiwań Wielkiej Pieczęci Francji mniej lub bardziej bezpośrednio wciągnięci zostają wszyscy bohaterowie, których poznaliśmy w poprzednich częściach – zarówno ci, którzy istnieli naprawdę (jak Antoni Magier czy pisarz i kompozytor Ernst Teodor Amadeusz Hoffmann), jak i ci, których do życia powołała wyłącznie wyobraźnia Autorki. Nie zdradzę oczywiście tego, jak się cała sprawa skończyła, powiem tylko, że dzieje się sporo. Wszystko to (równie misternie !) wpisane jest w realia Warszawy, w której stacjonuje spora część armii francuskiej i powstaje Księstwo Warszawskie (ze swoją armią). Czytając ten tom pomyślałam sobie, że jest on przede wszystkim ilustracją starego powiedzenia mającego zobrazować wszystkie możliwe dopusty Boże czyli jak nie urok to przemarsz wojska…

Jeszcze wyraźniej widać to w drugim planie czasowym, w którym Autorka wybiera się wraz z wieloma swoimi bohaterami na wyprawę moskiewską.

Nie wyobraża pan sobie, jak wygląda krajobraz po przejściu wojsk. Wsie opuszczone, domy o wybitych oknach, płoty porozbierane na opał i nawet strzechy zjedzone przez konie, dla których zabrakło paszy. Łany zboża poniszczone, wydeptane, stodoły popalone. Na drogach leżą końskie trupy i bydło, nad którymi gromadzą się drapieżne ptaki. Po lasach pełno maruderów, parę razy o mało nie padliśmy ofiarą zbójców. Zdaje się, jakby armia, która przeszła przez te ziemie, uciekała w popłochu, a nie szła do natarcia. – opowiada wtedy Antoniemu Magierowi Ludwika Adam Dmuszewski, który w latem 1812 roku przyjechał z Wilna do Warszawy. Jakże inny to obraz tego czasu od znanego wszystkim O roku ów ! Kto ciebie widział w naszym kraju !

Zuzanna Orlińska wysłała swoich bohaterów razem z armią dowodzoną przez księcia Józefa Poniatowskiego pod Smoleńsk. Towarzyszymy im w oblężeniu tego miasta i w tragicznym powrocie stamtąd:

Straszna to była droga ! Wydeptana przez tysiące nóg, rozjeżdżona kołami armat i wozów zamarzła, gdy tylko na początku listopada chwycił mróz. Oddziały wojska uległy rozproszeniu, przemieszały się z wędrującymi obok armii cywilami, urzędnikami, markietankami, z ambulansami wiozącymi lżej rannych. Krok za krokiem poruszała się po wyślizganym trakcie owa ruchoma, kłębiąca się masa, złożona z ludzi, wozów i koni…

Wojna, którą Autorka opisuje, jest w oczywisty sposób odmienna od tej, która niespodziewanie, już po napisaniu tego tomu zaczęła dziać się tak blisko nas. Nie sposób jednak uciec od myśli o tym, że po dwóch wiekach, które przyniosły ogromny postęp techniczny, wojna z bliska wygląda nadal tak samo, jak ją w Smoleńsku zobaczył Jordaki Kuparenko: smród, chaos i straszliwe zniszczenia…

Oba te plany czasowe rozgrywają się w książce równolegle i nie jestem do końca przekonana, czy jest to dobry zabieg. Szczególnie na początku, kiedy akcja obu umieszczona jest w Warszawie i spotykamy tam tych samych bohaterów, trudno jest (a przynajmniej mi było !) zorientować się, co się dzieje kiedy. Trzeba zwracać uwagę na daty rozpoczynające każdy rozdział (lub jego część), a kluczowe dla akcji są ich ostatnie dwie cyfry. Może jednak czytelniej byłoby, gdyby książka została podzielona na dwie części ? Wtedy w pierwszej zakończyłby się wątek pieczęci, a druga stanowiłaby tragiczny aneks i epilog wszystkiego, co się tam w tle historycznym działo.

Jak w poprzednich tomach (i poprzednich jej książkach historycznych) nieodmiennie zachwyca mnie kunszt i precyzja, z jaką Zuzanna Orlińska umieszcza swoich bohaterów w realiach epoki i krzyżuje ich drogi z postaciami autentycznymi. I jak zwykle czekam już na to, do jakich czasów zabierze czytelników w swojej kolejnej wyprawie wehikułem czasu.

P.S. Podobnie jak w poprzednich tomach warto jest obejrzeć uważnie wyklejkę końcową, która (podobnie jak ilustracje na okładkach) wyszła spod ręki Marcina Minora.

Zuzanna Orlińska „Sobowtór” (cykl: „Uczeń sztukmistrza” t.3), wyd.: Literatura, Łódź 2022