Abecadło krakowskie; Abecadło warszawskie

Abecadło krakowskie; Abecadło warszawskie

Myślałam, że to nigdy nie nastąpi, a jednak doczekałam się…

Abecadło krakowskie”, które na liście Najważniejszych Książek Mojego Dzieciństwa zajmuje chronologicznie pierwsze miejsce, zastało właśnie wznowione !!!

A wraz z nim „Abecadło warszawskie”, o którego istnieniu dowiedziałam się, kiedy już byłam dorosła, natomiast o tym, że także zilustrował je Jan Marcin Szancer – dopiero teraz.

To nie była moja pierwsza książka w życiu, ale jest pierwszą, którą do dziś pamiętam. Myślę, że nie będzie przesadą, jeśli powiem, że od „Abecadła” zaczęło się wszystko, co w moim życiu ważne, czyli maniackie czytanie i zainteresowanie historią.

Uwielbiałam ją, znałam ją na pamięć i na niej właśnie nauczyłam się czytać. Jak opowiadała moja Mama – jeszcze zanim posiadłam tę umiejętność, po mistrzowsku ją udawałam i ”czytałam” na głos recytując z pamięci, ale palcem cały czas wodziłam po tekście utrzymując tempo 😉 Dzięki „Abecadłu” nie tylko nauczyłam się alfabetu, ale także poznałam Kraków na długo przedtem, zanim tam pojechałam. Kiedy wreszcie zobaczyłam to miasto na własne oczy… rozczarowałam się srodze. W tzw. realu wczesnych lat siedemdziesiątych nie dorastał do tego z ilustracji Jana Marcina Szancera, szczególnie w mroźną, ale bezśnieżną zimę.

Tamta książka z mojego dzieciństwa przepadła już dawno. Być może ówczesne broszurowe wydanie nie przetrwało mojego uwielbienia. Jeśli nie, to zapewne padła ofiarą naszej przeprowadzki do Warszawy, kiedy rodzice stojący wobec konieczności spakowania i przewiezienia własnego, niemałego księgozbioru, drastycznie ograniczyli mój, oddając wszystkie książki, z których już wyrosłam. Pamiętałam ją doskonale – jej tytuł, ilustratora (bo kreska Szancera jest nie do pomylenia), ale nie wiedziałam, kto był autorem. Dopiero po wielu latach odkryłam, że napisała ją Wanda Chotomska.

Kilka lat temu, kiedy w Muzeum Narodowym w Krakowie zwiedzałam z córkami wystawę #dziedzictwo, z radością odkryłam na niej oryginały wszystkich ilustracji z tej książki. Niestety aparat w moim ówczesnym telefonie robił bardzo kiepskie zdjęcia…

Czytam tę książkę dziś i mam wrażenie, że jednak wytrzymała próbę czasu. W końcu co to jest pięćdziesiąt lat dla takiego miasta jak Kraków ? Tyle co nic 😉 Wszystkie te miejsca istnieją nadal – od Akademii Sztuk Pięknych po dzwon Zygmunta przez Muzeum Czartoryskich, Rynek i Teatr Słowackiego. Nie wiem tylko jak z Fafikiem, czy nadal jest w Krakowie POSTACIĄ ?

Swój urok ma nadal także jej zakończenie – z przymrużeniem oka łączące krakowski genius loci z duchem czasów, w których powstawało: Zachwycony Krakowem i uroczą wycieczką, wszystkim padam do nóżek – Obywatel Słoneczko.

Jedyne, co mnie rozczarowało, to nowa wersja okładki. Taka kolorowa, żeby nie powiedzieć – oczowalista 😦 Strasznie dużo się na niej dzieje, za dużo. Kiedy ją zobaczyłam, aż bałam się zajrzeć do środka. Na szczęście tam wszystko jest tak, jak stworzył Mistrz Szancer. No prawie wszystko, bo mam wrażenie, że numeracja stron wyglądała inaczej, ale to drobiazg.

„Abecadło warszawskie” nie należało do książek mojego dzieciństwa. Dowiedziałam się o jego istnieniu kilkanaście lat temu, ale wydaje mi się, że wydanie, które znalazłam wtedy w bibliotece, było ilustrowane przez kogoś innego. W tym – ilustracje Szancera stanowią miłe zaskoczenie, ale całość wypada jakoś blado, bez wyrazu. Nie wiem, czy to z powodu tego, że czytam tę książkę bez sentymentu z dzieciństwa, czy po prostu Warszawa lat sześćdziesiątych miała zdecydowanie mniej uroku niż Kraków ? A może po prostu brakuje tutaj Obywatela Słoneczko z jego podróżnym, żółtym pledem i dlatego to wszystko jakoś się nie klei ?

Wanda Chotomska „Abecadło krakowskie”, ilustr.: Jan Marcin Szancer, wyd.: G&P, Poznań 2022

Wanda Chotomska „Abecadło warszawskie”, ilustr.: Jan Marcin Szancer, wyd.: G&P, Poznań 2022

Sobowtór

Sobowtór

czyli trzeci (po „Królu myszy” i „Powietrznym żeglarzu”) tom cyklu „Uczeń sztukmistrza”. Dwa pierwsze zostały wyróżnione w konkursie Książka Roku 2021 Polskiej Sekcji IBBY

i nominowane w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: tekst !!!

„Uczeń sztukmistrza” to cykl rozpisany na trzy tomy. W takich sytuacjach najczęściej pierwszy służy zawiązaniu akcji i przedstawieniu głównych jej uczestników. Drugi tom jest takim pomostem miedzy nimi, rozwijającym zaczęte wcześniej wątku, ale tak, aby niczego nie dokończyć, bo na to jest czas dopiero w trzecim. Tak jest także tutaj, choć nie można powiedzieć, że ostatni tom służy wyłącznie zamknięciu wszystkich wątków i rozwiązaniu tajemnic. Jest w nim coś jeszcze, ale o tym potem.

Pierwszego stycznia roku 1807 wjechały do Warszawy dwie osobistości. Około godziny ósmej wieczorem pojawił się Napoleon Bonaparte. Cesarz Francuzów i król włoski w asyście oddziału mameluków stanął na Zamku Królewskim, gdzie powitał go przybyły nieco wcześniej jego brat Hieronim i książę Bergu, Joachim Murat. Stolica, która oczekiwała wielkiego wodza już od poprzedniego dnia, przyjęła go odświętną iluminacją.

Pół godziny później na praskim brzegu zatrzymał się Marcin Zięba…

Akcja „Sobowtóra” toczy się na dwóch planach czasowych. Pierwszy rozpoczyna się właśnie w pierwszym dniu 1807 roku i służy przede wszystkim domknięciu wątków rozpoczętych w poprzednich tomach. W misternie splecioną intrygę poszukiwań Wielkiej Pieczęci Francji mniej lub bardziej bezpośrednio wciągnięci zostają wszyscy bohaterowie, których poznaliśmy w poprzednich częściach – zarówno ci, którzy istnieli naprawdę (jak Antoni Magier czy pisarz i kompozytor Ernst Teodor Amadeusz Hoffmann), jak i ci, których do życia powołała wyłącznie wyobraźnia Autorki. Nie zdradzę oczywiście tego, jak się cała sprawa skończyła, powiem tylko, że dzieje się sporo. Wszystko to (równie misternie !) wpisane jest w realia Warszawy, w której stacjonuje spora część armii francuskiej i powstaje Księstwo Warszawskie (ze swoją armią). Czytając ten tom pomyślałam sobie, że jest on przede wszystkim ilustracją starego powiedzenia mającego zobrazować wszystkie możliwe dopusty Boże czyli jak nie urok to przemarsz wojska…

Jeszcze wyraźniej widać to w drugim planie czasowym, w którym Autorka wybiera się wraz z wieloma swoimi bohaterami na wyprawę moskiewską.

Nie wyobraża pan sobie, jak wygląda krajobraz po przejściu wojsk. Wsie opuszczone, domy o wybitych oknach, płoty porozbierane na opał i nawet strzechy zjedzone przez konie, dla których zabrakło paszy. Łany zboża poniszczone, wydeptane, stodoły popalone. Na drogach leżą końskie trupy i bydło, nad którymi gromadzą się drapieżne ptaki. Po lasach pełno maruderów, parę razy o mało nie padliśmy ofiarą zbójców. Zdaje się, jakby armia, która przeszła przez te ziemie, uciekała w popłochu, a nie szła do natarcia. – opowiada wtedy Antoniemu Magierowi Ludwika Adam Dmuszewski, który w latem 1812 roku przyjechał z Wilna do Warszawy. Jakże inny to obraz tego czasu od znanego wszystkim O roku ów ! Kto ciebie widział w naszym kraju !

Zuzanna Orlińska wysłała swoich bohaterów razem z armią dowodzoną przez księcia Józefa Poniatowskiego pod Smoleńsk. Towarzyszymy im w oblężeniu tego miasta i w tragicznym powrocie stamtąd:

Straszna to była droga ! Wydeptana przez tysiące nóg, rozjeżdżona kołami armat i wozów zamarzła, gdy tylko na początku listopada chwycił mróz. Oddziały wojska uległy rozproszeniu, przemieszały się z wędrującymi obok armii cywilami, urzędnikami, markietankami, z ambulansami wiozącymi lżej rannych. Krok za krokiem poruszała się po wyślizganym trakcie owa ruchoma, kłębiąca się masa, złożona z ludzi, wozów i koni…

Wojna, którą Autorka opisuje, jest w oczywisty sposób odmienna od tej, która niespodziewanie, już po napisaniu tego tomu zaczęła dziać się tak blisko nas. Nie sposób jednak uciec od myśli o tym, że po dwóch wiekach, które przyniosły ogromny postęp techniczny, wojna z bliska wygląda nadal tak samo, jak ją w Smoleńsku zobaczył Jordaki Kuparenko: smród, chaos i straszliwe zniszczenia…

Oba te plany czasowe rozgrywają się w książce równolegle i nie jestem do końca przekonana, czy jest to dobry zabieg. Szczególnie na początku, kiedy akcja obu umieszczona jest w Warszawie i spotykamy tam tych samych bohaterów, trudno jest (a przynajmniej mi było !) zorientować się, co się dzieje kiedy. Trzeba zwracać uwagę na daty rozpoczynające każdy rozdział (lub jego część), a kluczowe dla akcji są ich ostatnie dwie cyfry. Może jednak czytelniej byłoby, gdyby książka została podzielona na dwie części ? Wtedy w pierwszej zakończyłby się wątek pieczęci, a druga stanowiłaby tragiczny aneks i epilog wszystkiego, co się tam w tle historycznym działo.

Jak w poprzednich tomach (i poprzednich jej książkach historycznych) nieodmiennie zachwyca mnie kunszt i precyzja, z jaką Zuzanna Orlińska umieszcza swoich bohaterów w realiach epoki i krzyżuje ich drogi z postaciami autentycznymi. I jak zwykle czekam już na to, do jakich czasów zabierze czytelników w swojej kolejnej wyprawie wehikułem czasu.

P.S. Podobnie jak w poprzednich tomach warto jest obejrzeć uważnie wyklejkę końcową, która (podobnie jak ilustracje na okładkach) wyszła spod ręki Marcina Minora.

Zuzanna Orlińska „Sobowtór” (cykl: „Uczeń sztukmistrza” t.3), wyd.: Literatura, Łódź 2022

Powietrzny żeglarz

Powietrzny żeglarz

czyli drugi (po „Królu myszy”) tom cyklu „Uczeń sztukmistrza”. Oba zostały wyróżnione w konkursie Książka Roku 2021 Polskiej Sekcji IBBY

oraz nominowane w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: tekst !!!

„Uczeń sztukmistrza” to cykl rozpisany na trzy tomy. W takich sytuacjach najczęściej pierwszy służy zawiązaniu akcji i przedstawieniu głównych jej uczestników, a w trzecim wszystkie wątki znajdują swoje rozwiązanie. Drugi tom jest takim pomostem miedzy nimi, rozwijającym zaczęte wcześniej wątki, ale tak, aby niczego nie dokończyć. Tak jest także i tutaj, choć nie można powiedzieć, że w tej części nic się nie dzieje !!!

Już w pierwszej scenie znany dobrze czytelnikom z poprzedniego tomu Antoni Magier znajduje na lodzie pod mostem zwłoki i nie jest to jedyna tajemnicza śmierć, z jaką mamy tu do czynienia. W dodatku wiele wskazuje na to, że te morderstwa są ze sobą w jakiś sposób powiązane…

Na kartach tej części spotykamy oczywiście wszystkich najważniejszych bohaterów, których poznaliśmy w poprzedniej, ale w tle pojawiają się także nowe postaci historyczne. Jest rok 1805, Warszawę opuszczają Prusacy i wkraczają do niej Francuzi pod wodzą marszałka Joachima Murata. Zuzanna Orlińska swoim zwyczajem z rozmachem wplata w akcję osoby, które jej czytelnicy znają ze szkolnych podręczników, więc na końcu nie odmówiła sobie także….

Nie, nie zdradzę, kto się tam we własnej ośmioletniej osobie pojawia. Musicie przeczytać sami 😉

A kim jest tytułowy powietrzny żeglarz ? To znany nam również z pierwszego tomu (i ku mojemu zaskoczeniu będący postacią autentyczną) Jordaki Kuparenko, który naprawdę był pionierem lotów balonowych na ziemiach polskich. Czytelnikom tych książek trudno sobie nawet wyobrazić jakie to wówczas miało znaczenie ! Większość ludzi żyjących w początku XIX wieku nie wspięło się wyżej niż na pierwsze czy drugie piętro budynku, a w najlepszym razie na wieżę kościelną, nie znali więc w ogóle widoku z wysokości. Przypomniała mi się przy tej okazji scena z mojego ukochanego „Pożegnania z Afryką”, w której Karen wspominając pierwszy lot samolotem mówi, że zobaczyła wtedy ziemię, tak jak widzi ją Bóg. A obecnie nawet osoby, które nigdy nie leciały samolotem, doskonale wiedzą, jak wygląda widok z niego. Ba ! wszyscy doskonale wiemy, jak wygląda Ziemia z kosmosu, a przecież tylko nieliczni tam byli. 😉

Dla współczesnych nastolatków, dla których lot samolotem nie jest już niczym szczególnie ekscytującym, ciekawie będzie dowiedzieć się, z jakimi niebezpieczeństwami musieli mierzyć się pierwsi powietrzni żeglarze. I tylko tak się zastanawiam – czy owieczka Jordakiego jest też postacią autentyczną ? Bo jej rola w rozwoju sztuki awiacji jest nie do przecenienia.

No i jak to się wszystko skończy ??? Tajemnic w tej książce wiele, żadna nie doczekała się jeszcze rozwiązania, ale na szczęście ostatni tom cyklu jest już przez wydawnictwo zapowiadany na wiosnę 🙂

A ! I dodam jeszcze, że wyklejka, której autorem podobnie jak w poprzednim tomie jest Marcin Minor, mimo że wygląda na tę samą, tylko różniącą się kolorem tła, przy bliższym zapoznaniu okazuje się byc zupełnie inna 🙂

Zuzanna Orlińska „Powietrzny żeglarz” (cykl: „Uczeń sztukmistrza” t.2), wyd.: Literatura, Łódź 2021

Król Myszy

Król Myszy

Dwie pierwsze części cyklu „Uczeń sztukmistrza” czyli „Król myszy” i „Powietrzny żeglarz” zostały wyróżnione w konkursie Książka Roku 2021 Polskiej Sekcji IBBY w kategorii literackiej !!!

oraz nominowane w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: tekst

Nigdy nie będzie takiej zimy jak ta, gdy się miało dwanaście lat. Kłopot w tym, że kiedy masz dwanaście lat, nie możesz tego wiedzieć. Wydaje ci się wtedy, że ta melodia dzwonków brzęczących u sań na Krakowskim Przedmieściu, że drobne płatki śniegu, trzepoczące jak ćmy w żółtawym świetle ulicznych latarni, że ten mróz szczypiący policzki i cudowny zapach, dochodzący ze straganu kiełbaśnika, obracającego na rożnie kiełbaski, to coś, co powtórzy się za rok i powtarzać się będzie już zawsze…

Jak się pisze współczesną powieść sensacyjną ?

Najpierw trzeba wymyślić, co ma się w niej dziać, całą intrygę od początku do końca oraz zastanowić, jak rozmieścić zwroty akcji, aby utrzymać zainteresowanie czytelnika od początku do końca i nie ujawnić za dużo od razu. Potem trzeba wymyślić bohaterów, tak żeby byli wyraziście, rozpoznawalni, mieli zarysowane charaktery, a w dodatku ci, którzy mają być sympatyczni, rzeczywiście sympatię budzili, w przeciwieństwie do postaci negatywnych. Natomiast realia, w których się to wszystko będzie działo, to bułka z masłem, wystarczy tylko rozejrzeć się dookoła. A potem już tylko wystarczy to napisać…

Zdecydowanie trudniej jest, kiedy chcemy stworzyć sensacyjną powieść historyczną.

Wtedy nie wystarczy tylko wymyślić intrygi i bohaterów oraz zaplanować akcji, trzeba jeszcze zadbać o to, żeby to wszystko było zgodne z realiami. Czyli na przykład – żeby bohaterowie nie przemieścili się za szybko z miejsca na miejsce, chodzili po ulicach miasta, które wyglądają tak, jak wyglądały w ich czasach oraz żeby ubierali się, jedli, żyli zgodnie z ówczesnymi realiami i tak postrzegali świat – to znaczy, żeby ich wiedza ogólna nie wyprzedzała tego, co mogli wówczas wiedzieć. A jeśli jeszcze w dodatku autorowi przyjdzie do głowy wprowadzenie na karty powieści postaci autentycznych – żeby ich obecność właśnie tam i właśnie wtedy była realna, uzasadniona i nie skutkowała czymś, co zmieniłoby bieg późniejszych wydarzeń historycznych. I potem już tylko wystarczy to napisać. Uffff ! 🙂

Są tacy, którzy tego próbują i wychodzi im nie za bardzo, są też tacy, którzy to po prostu potrafią. Zuzanna Orlińska należy do tych ostatnich i IMO jest jedną z najlepszych obecnie osób piszących o przeszłości dla młodych czytelników. W dodatku nie ogranicza się do jednej epoki. Nosiło już ją od lat trzydziestych XX wieku („Detektywi z klasztornego wzgórza”) po średniowiecze („Z Bożej łaski Jadwiga, król”), a tym razem wskazówka jej wehikułu czasu zatrzymała się na roku 1804. Autorka zaprasza czytelników do Warszawy z okresu, o którym rzadko pamiętamy, że był – czyli do czasu między III rozbiorem a utworzeniem Księstwa Warszawskiego, kiedy nasza stolica znajdowała się pod zaborem pruskim. Rozbiory i Warszawa kojarzą się najczęściej z zaborem rosyjskim, ale to przecież nastąpiło dopiero po Kongresie Wiedeńskim.

Na ulicach naszego, pozbawionego wówczas przywileju stołeczności, miasta Autorka skrzyżowała drogi wielu postaci – autentycznych (mniej i bardziej znanych) oraz wymyślonych przez nią. Do tych pierwszych należą na przykład patronujący dziś warszawskim ulicom Antoni Szeliga Magier, Jan Kiliński czy Wincenty Skorochód-Majewski, a także ówczesny urzędnik pruski Ernst Teodor Amadeus Hoffmann, obecnie pamiętany przede wszystkim jako autor „Dziadka do orzechów”. Jest tam także liczne grono Francuzów, towarzyszących osobie, o której możemy przeczytać, że nie było w Warszawie człowieka, który nie wiedziałby, że francuski arystokrata, podający się za hrabiego de Lille, to w rzeczywistości rodzony brat zamordowanego w czasie rewolucji króla Ludwika XVI, brat, który przez zwolenników dawnego porządku uważany był za następcę ściętego władcy i nosił miano Ludwika XVIII. Wiedzieliście, że późniejszy (w latach 1815 – 1824) król Francji mieszkał w Warszawie ??? A Zuzanna Orlińska to wie 😉

Z bohaterami stworzonymi przez Autorkę mam pewien problem, bo nie wiem, kogo naprawdę wymyśliła, a kogo znalazła podczas niezwykle starannej kwerendy, którą poprzedziła pisanie tej książki. Przez długi czas byłam przekonana, że fascynujący Jordaki Kuparenko istniał tylko w jej wyobraźni, ale okazał się postacią autentyczną. Przypuszczam, że wymyśliła Marcina – głównego bohatera przed którym Warszawa nie miała tajemnic, choć wcale nie zdziwiłabym się, gdyby okazało się, że był wtedy na Piwnej warsztat szewca nazwiskiem Antoni Michał Zięba i że miał on syna o tym imieniu.

Autorzy piszący powieści historyczne popełniają najczęściej dwa, rzekłabym, przeciwstawne błędy. Bywa, że nie znają wystarczająco realiów czasów, o których piszą i wtedy po prostu nie może im wyjść ciekawa historia. Bywa też odwrotnie – ich wiedza o realiach jest tak duża, że aż szkoda im się nią z czytelnikami nie podzielić w całości i wtedy akcja ginie gdzieś pod tymi ciekawostkami. Zuzanna Orlińska realia zna znakomicie, ale potrafi znaleźć złoty środek w ich opisywaniu tak, żeby czytelnika nie zanudzić. Wręcz przeciwnie ! Tam cały czas dzieją się rzeczy interesujące i zaskakujące.

Nie ma w „Królu Myszy” ilustracji, ale nie mogę nie wspomnieć tu z zachwytem okładki, która znakomicie koresponduje z pierwszym zdaniem tej książki. Wyszła ona spod ręki Marcina Minora. On także jest autorem kończącej książkę wyklejki, na której możemy zobaczyć przegląd ówczesnej mody w kategorii nakryć głowy. Kilkadziesiąt postaci (żeby je policzyć, musiałabym stawiać przy nich jakieś znaczki, a nie zwykłam mazać po książkach 😉 ) i każda inna. A może jakieś się powtarzają ? Ja nie znalazłam. I nie, nie wstawię tu jej skanu, zajrzyjcie do książki ! Na wyklejce początkowej mamy natomiast plan ówczesnej Warszawy autorstwa Mikołaja Kamlera – bardzo przydatny w czasie lektury.

Zaczyna się niewinnie, ale nie dajcie się na to nabrać! Z biegiem stron opowieść się rozkręca, mroczne intrygi i postacie kryją się tylko po to, żeby znienacka wyskakiwać i zaskakiwać nas, czytelników. Kończysz czytanie i pytasz: „No, dobrze, ale co dalej było? Kiedy dalszy ciąg?” Na to pytanie postawione przez Joannę Papuzińską w blurbie na okładce odpowiedź już znamy – drugi tom ukaże się 7 października. To akurat tyle czasu, żeby ci, którzy tego jeszcze nie zrobili, zdążyli przeczytać pierwszy 😉

P.S. Ten drugi tom to jeszcze nie koniec. Będzie trzeci !!! 🙂

Zuzanna Orlińska „Król Myszy” (cykl: „Uczeń sztukmistrza” t.1), wyd.: Literatura, Łódź 2021

Miasto pamięci. Czternaście rodzinnych spacerów po Powązkach

Miasto pamięci. Czternaście rodzinnych spacerów po Powązkach

To już ponad rok, jak żyjemy w mocno specyficznym czasie pandemii. Jaki ma to wpływ na kwestie książkowe ? No cóż – najprościej mówiąc: dwojaki. Z jednej strony – podobno rośnie czytelnictwo, co jest o tyle zrozumiałe, że czytanie książek pozostało jedną z niewielu aktywności, którym w tych warunkach można się oddawać analogowo. Z drugiej jednak – książki, które ukazały się w tym czasie, mają niestety pod górkę. Trudniej jest z nimi dotrzeć do czytelników, nie odbywają się targi książki, a spotkania autorskie online to zdecydowanie nie to samo. Nie da się tego nadrobić, jak już się to wszystko skończy (a skończy ???), bo przecież cały czas wydawane są kolejne nowości.

„Miasto pamięci” to jedna z takich publikacji, których ukazanie się przeszło niemal kompletnie bez echa, mimo że książka bardzo na nie zasługuje. Jej premiera miała miejsce na początku listopada zeszłego roku. Moment wybrany został bardzo trafnie, bo jest to okres, który szczególnie kojarzy się z wizytami na cmentarzach – niestety nie w zeszłym roku. W normalnych czasach zapewne moglibyśmy w ramach promocji pójść na spacer po Powązkach razem z Autorką, ale cmentarze akurat zostały zamknięte.

Teraz mamy wiosnę, więc warto to nadrobić. Galerie i muzea nadal są zamknięte. Nie wiem, jak Wy, ale ja tęsknię do nich bardzo. Oglądanie dzieł sztuki na ekranie komputera to jak lizanie lodów przez szybę. Cmentarz Powązkowski łączy w sobie walor i parku, i muzeum, a dzięki książce Zuzanny Orlińskiej możemy do odwiedzin tam dołożyć jeszcze atrakcyjność gry miejskiej. „Miasto pamięci” to spacerownik – razem z jego bohaterami: rodzeństwem Kubą i Mają oraz ich Dziadkiem, emerytowanym przewodnikiem możemy wędrować po Powązkach czternastoma trasami. Autorka prowadzi nas przez ten najstarszy w Warszawie cmentarz opowiadając nie tylko o ludziach na nim pochowanych i roli, jaką odegrali w naszej historii i kulturze, ale także o ich nagrobkach, które często są niezwykłymi dziełami sztuki. Te spacery są też czasem pretekstem do opowieści o tym, co się wydarzyło na Powązkach w przeszłości – na przykład w czasie Powstania Warszawskiego.

Tej książki nie da się czytać po prostu od deski do deski. Trzeba robić przerwy, bo nagromadzenie faktów historycznych, ciekawostek, ilustracji Autorki i zdjęć jest zbyt duże, żeby wszystko przyswoić. Optymalnie byłoby, gdyby po każdy rozdziale udało się pojechać tam, żeby zobaczyć to, o czym się czytało, w tak zwanym realu. Można też stworzyć sobie własny plan wycieczki, wybierając z kolejnych spacerów te miejsca, które nas najbardziej zainteresują.

Na miejscu na pewno znajdziemy też groby osób, dla których miejsca w tej książce nie starczyło, a które nas z jakiś przyczyn zainteresują. Dawniej, gdy natrafiłam na coś takiego, zapisywałam sobie dane w notesie, żeby po powrocie do domu poszukać informacji (na przykład w encyklopedii – ktoś jeszcze pamięta, co to było ? 😉 ). Żyjemy jednak w czasach, kiedy każdy z nas nosi w kieszeni urządzonko dające dostęp do wiedzy całego świata. Jest to więc znakomita okazja, aby pokazać młodzieży, że może służyć ono do czegoś więcej niż tylko do pokazywania zdjęć śmiesznych kotków (i innych memów).

Oprowadzając nas po Powązkach jak po muzeum Zuzanna Orlińska nie zapomina jednak o tym, że jest to cmentarz czyli miejsce smutku, zadumy i tęsknoty za tymi, którzy już odeszli. Bohaterowie tej książki pojawiają się tam co miesiąc – w dniu, w którym umarła ich Babcia, przede wszystkim po to, żeby odwiedzić jej grób.

Zmietli z nagrobka liście, zapalili znicze. Dziadek długo ustawiał kwiaty. Kuba ułożył na gładkim granicie krzyżyk z kasztanów. Pomilczeli chwilę w zadumie.

Myślisz, że babcia naprawdę nie wie, że ją odwiedzamy ? – zapytał Kuba.

To trudne pytanie – odezwał się dziadek po chwili zastanowienia. – Bo tak naprawdę pytasz mnie o sprawę zasadniczą: czy śmierć wszystko przerywa, czy nie. Odpowiem pytaniem: czy kochasz babcię, mimo że nie żyje ?

– No pewnie.

– To znaczy, że śmierć nie kończy wszystkiego. Naszych uczuć nie zakończyła.

– No tak – zgodził się Kuba. – Ale co z uczuciami babci ? Czy mogą istnieć, kiedy jej już nie ma ?

– Mogą – zapewnił dziadek uroczystym tonem. – Dopóki o nich pamiętamy. (…)Dlatego lubię tutaj przychodzić – powiedział. Bo tu się czuje te wszystkie nieumarłe uczucia.

„Miasto pamięci” to nie tylko przewodnik – spacerownik. To także książka, która zachęca nas do zadumy nad sprawami trudnymi i ostatecznymi. Warto dać się jej do tego namówić. A potem odwiedzić Powązki.

Czytelników spoza Warszawy oczywiście także zapraszamy do wizyty tam, ale pamiętajmy o tym, że podobnie można zwiedzić także stare cmentarze w innych miastach. Każdy z nich to lekcja historii – może bardziej lokalnej, ale nie mniej ważnej.

Zuzanna Orlińska „Miasto pamięci. Czternaście rodzinnych spacerów po Powązkach”, wyd.: Literatura, Łódź 2020

Amelia i Kuba. Złota karta

Amelia i Kuba. Złota karta

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA – książka dla niedorosłych w kategorii – tekst !!!

Kolejny, ósmy już tom cyklu Rafała Kosika o Amelii, Kubie, Mi i Albercie. Nie czytałam poprzednich dwóch, więc nie wiem, kiedy to nastąpiło, ale w tej części młodsze rodzeństwo tytułowych bohaterów awansowało do roli postaci równorzędnych i pełnowymiarowych. Szczególnie Mi, która w tym tomie ma fantastyczne teksty oraz misia o cudownym imieniu Duhast 😉

Lektura „Złotej karty” okazała się bardzo pouczającym przeżyciem, bo zmusiła mnie do zastanowienia się nad własnymi kompetencjami recenzenckimi 😉 Lata całe temu, kiedy moje córki były całkiem małe i zaczynałam z nimi chodzić do teatrów, czytałam recenzje spektakli dla dzieci w „Gazecie Stołecznej”. Nie pamiętam już, kto je pisał, ale dość szybko zorientowałam się, że moim dzieciom zdecydowanie bardziej podobają się te przedstawienia, które nie znalazły jego uznania, jako mało odkrywcze, wręcz zachowawcze. Te, które chwalił, szczególnie za nowatorskie łączenie planu aktorskiego z lalkowym oraz inne odkrywcze zabiegi inscenizacyjne, były dla dzieci po prostu zbyt trudne i niezrozumiałe. Teraz ze mną było podobnie…

Kiedy przeczytałam tę książkę, moje pierwsze wrażenie było… takie sobie. Rozczarowało mnie, że autor ograniczył się tylko do przeniesienia baśni o Złotej Kaczce w realia współczesne (a nawet bardzo współczesne, bo znajdziemy tam, dopisane, jak się domyślam, tuż przed drukiem, nawiązania do sytuacji pandemicznej, w której wypadła premiera tego tomu). Sama nie wiem, czego się jeszcze po niej spodziewałam, ale czegoś jeszcze 😉 Na szczęście zanim zdążyłam upublicznić swoje rozczarowanie, przeczytałam parę opinii osób, które sprawdziły „Złotą kartę” na żywym materiale czytelniczym czyli skonfrontowały ją z tymi, dla których została napisana (na przykład Zosia z Małej Czcionki >>>>> tutaj ). Ja niestety takiej możliwości nie mam.

Uświadomiłam sobie, że dla przeciętnego czytelnika tego cyklu jest to prawdopodobnie pierwszy kontakt z tą, tak dobrze mi znaną, baśnią, a przecież jej przesłanie w dzisiejszych czasach jest nadal bardzo ważne. Rafał Kosik znakomicie wpisał je w realia świata, w którym żyjemy i w którym żyć będą jego czytelnicy. Świat, w którym nie ma już dukatów w złocie, są za to złote karty z wirtualnymi pieniędzmi, świat rozpasanej konsumpcji i umów pisanym drobnym drukiem… Czy doświadczenie pandemii zmieni go choć trochę ?

Rafał Kosik „Amelia i Kuba. Złota karta”, ilustr.: Jakub Grochala, wyd.: Powergraph, Warszawa 2020

Uwaga ! Poniżej filmu znajduje się coś dla osób o silnych nerwach, więc zaglądacie tam na własną odpowiedzialność 🙂

Nie wiem, w jaki sposób moje córki poznały baśń o Złotej Kaczce, nie pamiętam już. Mam w domu książkę wydaną w 2004 roku, a więc w czasach przedszkolnych Najmłodszej, ale na pewno jej tego nie czytałam. Zdecydowanie również nie ja ją kupiłam, a natychmiast po pierwszym przejrzeniu schowałam w miejsce niedostępne dzieciom, szczerze żałując, że rzeczy raz zobaczonych nie da się odzobaczyć 😉 W rankingu najgorszych książek, jakie w życiu widziałam, ta zajmuje wysoką pozycję.

Spuśćmy zasłonę milczenia na autora ilustracji, które nie są zupełnie tragiczne. Tfurca wierszowanej treści pozostał anonimowy i specjalnie się nie dziwię temu, że się pod tym dziełem nie podpisał. Dziwię się natomiast tym, którzy to wydali, bo dla nich powinien być specjalny krąg w piekle 😦

Oto początek tego dzieła:

a to, pożal się Boże !, puenta:

Jędruś chłopak ze Lwowa

Jędruś chłopak ze Lwowa

„Jędruś chłopak ze Lwowa” to w serii Wojny dorosłych – historie dzieci trzecia po „Asiuni” Joanny Papuzińskiej i „Ostatnim piętrze” Ireny Landau książka autobiograficzna. Jej bohater Andrzej Perepeczko był marynarzem i wykładowcą Akademii Morskiej w Gdyni. Jest także autorem popularnego w czasach PRL (i wznowionego niedawno) cyklu przygodowo – podróżniczych książek dla młodzieży o Dzikiej Mrówce.

Jak sobie z niejakim już trudem przypominam, urodziłem się dość dawno w jednym z najpiękniejszych, a na pewno najweselszych miast przedwojennej Polski, a mianowicie we Lwowie. Między innymi z tego powodu moje życie zapowiadało się wesoło i szczęśliwie…

Tytuł tej książki jest trochę mylący. Sięgając po nią spodziewałam się historii kogoś, kto we Lwowie spędził czas wojny i okupacji. Tymczasem jej bohater co prawda urodził się tam i mieszkał we wczesnym dzieciństwie, ale w kiedy miał 5 lat jego rodzina przeprowadziła się do Modlina. Tata Jędrusia był oficerem i otrzymał przydział do tamtejszego Centrum Wyszkolenia Broni Pancernej. Rodzina Perepeczków zamieszkała wtedy w twierdzy modlińskiej, a Jędrek i jego o rok starsza siostra Krysia rozpoczęli naukę w tamtejszej Szkole Rodzin Wojskowych.

Niestety gdy byłem jeszcze dzieckiem, wybuchła wojna, która jest najtragiczniejszym i… najgłupszym pomysłem, na jaki mogła wpaść ludzkość.

Potem była wrześniowa tułaczka zakończona we wsi Luszawa pod Kockiem, okupacja spędzona w Warszawie (choć Jędrek na jeden rok wyjechał do swojej matki chrzestnej, do leśniczówki na Huculszczyźnie) i wreszcie wakacje w Stobiecku Szlacheckim koło Radomska, gdzie spędził lipiec 1944 roku. Do Warszawy miał wrócić 1 sierpnia…

Tytuł tej książki jest może mylący, ale prawdziwy i trudno mieć do autora pretensje, że jego okupacyjne losy zaprowadziły go do Lwowa tylko na kilka dni, kiedy jechał z babcią na Huculszczyznę. Szkoda jednak, że temat wojny w tej części Polski, której dane było przeżyć dwie okupacje, nadal nie znalazł odbicia w literaturze dla młodych czytelników. Mogło być na to miejsce już w „Wysiedlonych”, ale autorka prześlizgnęła się tam nad okupacją sowiecką, kwitując ją jednym zdaniem.

W czasach PRL oprócz serii o Dzikiej Mrówce Andrzej Perepeczko napisał też „Wojtka Warszawiaka” – powieść z akcją umieszczoną podczas wojny. Teraz, czytając jego autobiografię, zrozumiałam, że nieprzypadkowo na kartach tamtej książki pojawiają się Jędrek i Krysia, rodzeństwo z Modlina, których Wojtek poznaje, kiedy we wrześniu 1939 roku dociera z mamą do Luszawy koło Kocka. Okupacyjne losy Wojtka, syna kolejarza z Warszawy, były inne niż autora, ale widać, że zawarł on w tej historii swoje niespełnione marzenia o przyłączeniu się do oddziału partyzanckiego i o udziale w Powstaniu Warszawskim, marzenia nastolatka, który był trochę za młody, żeby walczyć i bardzo tego zazdrościł starszym od siebie.

W rzeczywistości udało mu się (tylko ???) należeć do Szarych Szeregów i wziąć udział w działalności Małego Sabotażu w ostatnich miesiącach wojny w Radomsku. To wystarczyło, żeby za karę zamiast do normalnego wojska trafił po maturze do Batalionu Górniczego, gdzie takie jak on elementy niepewne wydobywały węgiel. Udało mu się jednak potem zostać marynarzem i zrealizować chłopięce marzenie o dalekich podróżach.

Było bardzo różnie i częścią moich wspomnień chcę się z Wami, Drogie Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy, podzielić, życząc jednocześnie, aby w życiu nic złego Was nie spotkało i żebyście zawsze mieli się do kogo uśmiechać.

Andrzej Perepeczko „Jędruś chłopak ze Lwowa”, ilustr.: Magdalena Pilch, wyd.: Literatura, Łódź 2019

Andrzej Perepeczko „Wojtek Warszawiak”, ilustr.: Stanisław Rozwadowski, wyd.: Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1984

Klasa pani Czajki; LO-teria; Licencja na dorosłość

Klasa pani Czajki; LO-teria; Licencja na dorosłość

czyli cykl Małgorzaty Karoliny Piekarskiej, w którym przeprowadza ona swoich bohaterów od pierwszej klasy w saskokępskim gimnazjum, przez licea i studia do dorosłości.

Co prawda między wydaniem części pierwszej i ostatniej minęło piętnaście lat, a w tak zwanym międzyczasie nastąpiła reforma likwidująca gimnazja, więc można się zastanawiać, czy te książki się nie zdezaktualizowały, ale problemy, jakie się ma w tym wieku są ponadczasowe i niezależne od tego, jak się nazywa szkoła, w której się je przeżywa. O „Klasie pani Czajki” pisałam 29 kwietnia 2006 roku, to była dwunasta książka, która stanęła na ówczesnych półkach Małego Pokoju z Książkami.

Znowu piszesz o książkach ? Napisz o „Klasie pani Czajki” ! – mówiła często Najstarsza z moich córek, widząc mnie przy komputerze. Dlaczego akurat o niej ? – pytałam. Bo jest fajna – taka prawdziwa i życiowa. No, skoro tak, to proszę bardzo…

„Klasa pani Czajki” opowiada trzy lata życia uczniów pewnego gimnazjum na warszawskiej Saskiej Kępie – poznajemy ich w dniu rozpoczęcia roku w pierwszej klasie, a żegnamy, gdy kończą szkołę i rozchodzą się do różnych liceów. Małgosia, Kamila, Maciek, Kaśka, Kinga, dwóch Michałów, Aleks, Wojtek i inni – ich kłopoty szkolne i problemy domowe, radości i smutki, pierwsze miłości i rozczarowania, sympatie i antypatie… Zwyczajna klasa, przeciętne dzieciaki, normalne życie.

Czas gimnazjum to taki trudny i głupi wiek – z podstawówki przychodzą dzieci (z pretensjami do bycia młodzieżą), a po trzech latach szkołę opuszcza młodzież (z pretensjami do dorosłości). Na pierwszy rzut oka wyglądają już niemal jak dorośli, ale w głowach mają groch z kapustą, a głęboko w środku siedzą w nich jeszcze małe dzieciaki, które bardzo potrzebują czułości i oparcia w dorosłych.

Bohaterowie tej książki są w sumie dość grzeczni – nie mają większych konfliktów z rodzicami (którzy, z małymi wyjątkami, też wyglądają rozsądnie i sympatycznie), uczą się, nie rozrabiają, nawet wagary niespecjalnie im wychodzą.

W klasie pani Czajki chyba nikt nie pali i (poza jednym klasowym „wyrzutkiem”) nikogo nie ciągnie do alkoholu. Z narkotykami i ich dealerami uczniowie nie spotykają nawet przypadkiem i to jest moje podstawowe zastrzeżenie do rzetelności kronikarskiej tej książki. Trudno mi uwierzyć, że przez całe trzy lata nikt z klasy nie ma najmniejszego kontaktu z narkotykami w żadnej postaci, nikt nie jest namawiany na spróbowanie, nie widzi nikogo zaćpanego. Szkoda – bo byłaby to niezła okazja, żeby pokazać, jak odmawiać, nie tracąc przy tym twarzy.

Szkoła, do której chodzą bohaterowie – normalna, państwowa i rejonowa, w niczym nie przypomina piekła opisywanego przez panią Musierowicz w Jeżycjadzie, a nauczyciele (z tytułową wychowawczynią klasy na czele) też mają ludzkie oblicza. Pani Barbara Czajka jest zresztą postacią autentyczną – była ukochaną polonistką autorki, choć w rzeczywistości nie uczy w gimnazjum. W książce jest dość surową, ale sprawiedliwą wychowawczynią klasy i wymagającą, ale uczącą w sposób interesujący polonistką. Najstarsza zauważyła kiedyś, że w kilku czytanych przez nią współczesnych książkach młodzieżowych bohaterki (lub autorki) bardzo lubią swoje nauczycielki polskiego. Zapytała mnie, czy jest to warunek sine qua non zostania pisarką, bo jeśli tak, to ona na razie chyba nie ma szans. Teraz już ma, bo polubiła swoją polonistkę 😉

Ta książka nie jest powieścią – składają się na nią felietony, które przez trzy lata ukazywały się w piśmie „Victor. Gimnazjalista”. Z tego wynika brak jednolitej akcji i trochę denerwujące powtórzenia – przypomnienia, bo każdy rozdział zajmuje się inną sprawą, sygnalizuje inny problem.

„Klasa pani Czajki” była przebojem wśród koleżanek Najstarszej pod koniec piątej i na początku szóstej klasy mimo, że (a może właśnie dlatego, że…) opowiada o gimnazjalistach. W tym wieku chętniej czyta się o perypetiach osób trochę starszych od siebie i problemach, do których się dopiero pretenduje. Sama wtedy zaczytywałam się Siesicką i wydawało mi się, że jej bohaterowie są okropnie dorośli i mają bardzo dorosłe problemy 😉

Małgorzata Karolina Piekarska „Klasa Pani Czajki”, ilustr. Paweł Włodarczyk, wyd.: Agencja Wydawnicza AGA-PRESS, Warszawa 2004

Małgorzata Karolina Piekarska „Klasa Pani Czajki”,  wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2016

Klasa pani Czajki skończyła gimnazjum i rozeszła się do szkół średnich. Część z nich trafiła do (również saskokępskiego) liceum imienia Bolesława Prusa i grono bohaterów kolejnej części cyklu powiększy się ich koleżanki i kolegów z klasy pani Janeckiej, ale nie tylko… Nowi coraz starsi bohaterowie, nowe problemy, które stawia przed nimi życie… Nieuchronne wchodzenie w dorosłość – dla jednych łagodniejsze, dla innych trudniejsze, bo nie zawsze mogą liczyć na wsparcie rodziców, a czasem sami muszą wejść w ich rolę.

Jakiś czas temu na jednym z książkowy forów w sieci zadano pytanie o książki opisujące życie młodzieży 18+ czyli takie rzeczywiste wchodzenie w dorosłość już pod skończeniu szkoły. Okazało się, że prawie nie ma takich. Ja sama kojarzę tylko owocowy cykl Izabeli Sowy oraz „Przyjaciół” i „Ślimaki z ogródka” Marty Madery, ale są to pozycje sprzed kilkunastu lat. Z nowości – przez chwilę miałam nadzieję, że taką powieścią będzie „Hodowla” Katarzyny Ryrych, jednak tam bohater co prawda jest już po studiach, ale powraca do miasteczka, w którym chodził do liceum, żeby się wewnętrznie rozliczyć z tamtym czasem.

Wynika z tego, że „Licencja na dorosłość” jest w kategorii literatury Young Adult zdecydowanym wyjątkiem, bo jej bohaterowie rzeczywiście mierzą się z problemami dorosłości. Niektórzy z nich mogą jeszcze funkcjonować w rodzinnych domach na prawach dzieci, nie troszcząc się specjalnie o materialną stronę życia, ale są też tacy, którzy studiują w innych miastach i tam (na przykład w konfrontacji z osobami, od których wynajmują miejsce do mieszkania) są zdani głównie na siebie. Ich związki to już nie są pierwsze nastoletnie miłości, konflikty z prawem też już grożą dorosłymi konsekwencjami – robi się coraz poważniej, ale też coraz ciekawiej.

Żegnamy się z bohaterami tego cyklu, kiedy obie klasy – i ta pani Czajki, i ta pani Janeckiej spotykają się w parku Skaryszewskim. Być może to ich ostatnie spotkanie w takim gronie, choć już kilku osób zabrakło. Część z nich za chwilę będzie pisało licencjat, ale czy to znaczy, że mają już tytułową licencję na dorosłość ?

Co to jest ten licencjat ? Maciek wiedział, że nie dla wszystkich oznacza koniec studiów. Nie jest też żadnym patentem na to, jak żyć, ani co robić ze swoim życiem. Jest etapem w podróży. Jednym z wielu takich, które nie rozwiązują niczego. Jest jak stacja przesiadkowa. Tylko który pociąg teraz wybrać ? Dokąd ? I jaki ? Nie dla wszystkich jazda ekspresem jest korzystna. Można przegapić jakieś ważne stacje.

Małgorzata Karolina Piekarska „LO-teria”,  wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2017

Małgorzata Karolina Piekarska „Licencja na dorosłość”,  wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2019

Banany z cukru pudru

Banany z cukru pudru

Wpis z 16 marca 2016 roku. Potem ta sama spółka autorska wydała jeszcze dwie książki – podtarzańską „Na Giewont się patrzy” i morską „Marsz, marsz Batory” oraz serię zeszytów, które zachęcają dzieci do poznawania rodzinnej i lokalnej przeszłości.

Czy wyobrażaliście sobie kiedykolwiek swoją prababcię, jak robi fikołki na trzepaku, albo dziadka, który gra aniołka w jasełkach ? A babcię, jak łapie żaby ?

„Banany z cukru pudru” to bezpretensjonalna opowieść o dzieciństwie z historią w tle, o zwykłym życiu na podwarszawskiej (wówczas) Sadybie. Jej autorki – Barbara Caillot Dubus i Aleksandra Karkowska – nazywające siebie sadybiankami z wyboru, zaprosiły swoich wiekowych już sąsiadów do rozmowy o ich dzieciństwie i o tym, jak żyło się w Mieście Ogrodzie, którym wtedy była Sadyba przed wojną, podczas okupacji i w trudnych powojennych latach. Z ich wypowiedzi i zdjęć wydobytych z rodzinnych albumów powstała książka. W zamierzchłych czasach, kiedy studiowałam historię, nazywało się to wywoływaniem źródła, teraz w powszechnym użyciu jest określenie historia mówiona.

Wtedy było inaczej. Nikt nie grymasił. Jedzenie się dostawało i jadło. Mój talerz zawsze był z obwódką łusek z owsianki. Dziadek groźnym okiem patrzył. Trzeba było zjeść wszystko, siedzieć prosto z rękami na stole.

Dziewczyny lubiły się czesać, najbardziej w kotlety, to znaczy dwa warkocze zwinięte w ślimaki, albo na zająca czyli w kitkę. Było też uczesanie za karę, czyli w kupkę, to taki rozpłaszczony kok na czubku głowy.

Podobnie jak w książkach Joanny Papuzińskiej, w których wraca ona do czasów swojego dzieciństwa (od „Darowanych kresek” przez „Asiunię” po najnowsze spacerowniki warszawskie) oglądamy przeszłość z perspektywy jednostek – i to jednostek całkiem małych, przyjmujących to, co się wokół nich dzieje w sposób naturalny, bezrefleksyjny.

Tatuś zabrał mnie do domu towarowego Braci Jabłkowskich, a tam w holu zabawki od podłogi do sufitu. Ogrom zabawek. Osłupiałam. Ojciec mówi: „Wybieraj”. Długo stałam i myślałam, upatrzyłam sobie lalkę w niebieskiej jedwabnej sukience z białym kołnierzykiem i halką. Miała czarne włosy i niebieskie otwierane oczy. Mówiła „Mama”. Dwa tygodnie później wybuchła wojna.

Kiedy wróciłyśmy do domu po Powstaniu, dom był spalony, tylko piwnica została. A w niej materace i dwie świnki. Przecież trzeba był coś jeść.

Bawiliśmy się też w chowanego w pałacu w Wilanowie. Niektóre okna były zakryte deskami. Można było taką deskę odgiąć i wejść do środka. Sale były puste.

Dorosły czytelnik poświęci być może w tym miejscu chwilę refleksji losom przedwojennych mieszkańców Wilanowa, którzy wówczas byli na zesłaniu koło Krasnogorska, tudzież dziełom sztuki wywiezionym z pałacu przez Niemców, ale dla dzieci te puste sale były po prostu przestrzenią zabaw.

Znajdziemy w tej książce zarówno życie codzienne – odmienne od dzisiejszego…

Prawdziwy telefon, czarny z tarczą i słuchawką na widełkach, miał tylko jeden sąsiad na ulicy. Chodziliśmy do niego, jak trzeba było zadzwonić.

Przed wojną ubrania zamawiało się u krawcowej. Nosiliśmy pończochy na guziki. Chłopcy też. Strasznie tego nie lubiłam, więc jak tylko wychodziłam z domu, to szybko zwijałam je w skarpetki.

Przychodził ostrzyciel. Wołał: „Noże ostrzę, nożyczki !”. Cała ulica się zbierała. Sąsiadki plotkowały stojąc w kolejce.

… świat dziecięcych zabaw, na które współczesne dzieci już nie mają szansy…

Starszy kolega zabierał mnie do kazamat w forcie obok szkoły. Ciemno tam strasznie było, łaziliśmy tam godzinami. Trudno było się potem wydostać przez wąskie przejścia.

Bawiliśmy się w ślady wojny, podchody na gruzach domów. Tu było dużo miejsca, było gdzie ganiać. Jak się wyszło z rana, to się wracało wieczorem

Wchodziliśmy też na słup. Z nudów.

… szkołę zupełnie inną niż teraz…

Na początku roku szkolnego każdy uczeń musiał przynieść do szkoły trzy cegły i gazetę. Siedzieliśmy na nich. U nas w szkole, zaraz po wojnie, nie było nic, żadnych mebli.

… i Wielką Historię, która czasem wkraczała także na Sadybę.

W czasie Powstania w naszym domu był szpital. Jako 12-letnia dziewczynka pomagałam sanitariuszkom, zwijałam bandaże i cerowałam skarpetki. W piwnicach w pralni gotowano dla powstańców, ja obierałam ziemniaki. Miałam opaskę AK, byłam harcerką.

„Banany z cukru pudru” to książka z jednej strony lokalna, a z drugiej – uniwersalna, bo przecież podobne opowieści można usłyszeć z ust wielu osób, które żyją pośród nas. Trzeba tylko chcieć ich posłuchać.

Kiedy spotkasz starszą osobę na ulicy, pamiętaj, że ona też kiedyś była dzieckiem…

Barbara Caillot Dubus, Aleksandra Karkowska „Banany z cukru pudru”, wyd.: Oficyna Wydawnicza Oryginały, Warszawa 2015

Tropiciele

Tropiciele

Małgorzata Karolina Piekarska została nominowana do Nagrody ALMA czyli Astrid Lindgren Memorial Award gratulacje !!!

Przypominam wpis z 22 stycznia 2013 roku o „Tropicielach” i „Dzikiej”. Pisałam też wcześniej o „Klasie pani Czajki”, która była jedną z ulubionych książek Najstarszej z moich córek. Potem ukazały się jej kontynuacje – „LOteria” i „Licencja na dorosłość”. Napiszę o nich więcej niebawem. (edit: już napisałam —>>> tutaj )

Kuba wcale nie chciał przeprowadzać się na Saską Kępę. Całe życie mieszkał na Żoliborzu, tu miał kolegów z podstawówki i razem mieli iść do gimnazjum. Tymczasem po śmierci dziadka, rodzice zdecydowali, że przeniosą się do domu, który po nim odziedziczyli, domu, w którym wychowała się mama. Niewielkim pocieszeniem było to, że w nowym mieszkaniu udało się wygospodarować dla niego oddzielny pokój i nie będzie musiał już mieszkać razem z młodszą siostrą.

Saska Kępa nie podobała mu się wcale. Wkurzały go ciasne uliczki, domki i brak podwórek. W domu dziadka nie mieszkał nikt w jego wieku. W ogóle w okolicy nie było żadnych rówieśników. Nie wiedział też, gdzie ich szukać. W sklepach przeważali starsi ludzie, w ogródku jordanowskim siedziały dzieciaki w wieku Oli, a najbliższe podwórka mieściły się parę przecznic dalej i wydawały się prawie tak odległe, jak pozostawieni na drugim końcu miasta koledzy z dzieciństwa. Zupełnie nie przekonywały go słowa mamy, że jest to ekskluzywna dzielnica artystów, malarzy, ludzi sztuki i kultury.

Warszawa jest metropolią, ale i zbiorem małych miasteczek, choć zgrupowanych w jednym wielkim mieścienapisała Małgorzata Karolina Piekarska przy okazji wystawy „Miejsce akcji: Warszawa”. Te małe miasteczka to między innymi: Sadyba, Żoliborz Oficerski czy Saska Kępa. Od trzynastu lat mieszkam na Saskiej Kępie w domu po prababci, do którego przeprowadziłam się po śmierci rodziców.

Tu jest wielkie miasto w tle, bo zaledwie cztery przystanki jazdy tramwajem do Centrum. Jest tu i małe miasteczko, bo Saska Kępa ma wszystko co jest charakterystyczne dla małego miasteczka. Ma główną ulicę – Francuską, różne przedszkola, szkoły, sklepy, urzędy pocztowe, ośrodki zdrowia, pomniki, place zabaw, galerie, knajpki i podobnie jak małe miasteczko nie ma kina, a jedynie Dom Kultury. Pobliski Park Skaryszewski i teren ogródków działkowych z powodzeniem może robić za charakterystyczne dla małych miasteczek okalające je obszary leśne czy wiejskie.

Do harcerstwa Kuba też trafił przypadkiem. Po prostu odprowadził młodszą siostrę na zbiórkę zuchową i okazało się, że nie ma sensu wracać do domu, bo zaraz będzie musiał znów po nią przychodzić.

Byłam harcerką długie lata. Wśród moich lektur z tego czasu nie przypominam sobie zbyt wielu książek, które opowiadałyby o tym, co się dzieje w harcerstwie, w sposób ciekawy i bliski prawdzie. Chyba tylko „Czarne Stopy” Seweryny Szmaglewskiej (i ich kontynuacja) dawały się czytać bez bólu zębów i nie raziły sztucznością i dydaktyzmem.

Małgorzacie Karolinie Piekarskiej udało się pokazać drużynę harcerską przede wszystkim jako grupę rówieśników spędzających ciekawie czas razem. Bez ideologicznego zadęcia 😉 Bo tak naprawdę o tym, że ktoś zostaje harcerzem nie decyduje jego chęć do przestrzegania Prawa Harcerskiego, ale to czy trafi na fajną drużynę, w której się odnajdzie. A o tym, jaka jest drużyna decyduje to, jaki jest jej drużynowy, a nie to np. do której z organizacji harcerskich należy.

Kuba nie chciał przeprowadzać się na Saską Kępę, do harcerstwa trafił przypadkiem, ale to dzięki harcerstwu przeżył na Saskiej Kępie fajne przygody, rozwiązał razem z poznanymi tu kolegami zagadkę z przeszłości i… zakochał się po raz pierwszy naprawdę 😉

Umieszczenie akcji moich powieści w Warszawie na Saskiej Kępie jest nieprzypadkowe – napisała także autorka tej książki. Zrobiłam to nie tylko dlatego, że tam mieszkam. Chciałam, by moi czytelnicy odnajdowali na kartach książki siebie. Odnajdą więc tam siebie nastolatkowi z dużych miast, a także ci, którzy zamieszkują większość obszaru Polski, czyli małe miasteczka. Osadzenie akcji książek w Warszawie daje pisarzowi wiele możliwości. Tu wszystko może się zdarzyć.

W Warszawie można zaszyć się jak w lesie i pozostać anonimowym, a można też wystawić się jak na świeczniku i dać się poznać wszystkim. Stąd jest krok do wielkiego świata pełnego kin, teatrów i klubów z gwiazdami filmowymi czy telewizyjnymi, a także krok do zupełnej głuszy, bo przecież znaczną część miasta stanowią parki i lasy, choć w Śródmieściu tego nie widać.
Warszawa kusi, by być niemą bohaterką kryminałów, a także powieści przygodowych. A ja lubię, gdy moje rodzinne miasto wodzi mnie na pokuszenie.

Bohaterów „Tropicieli” można spotkać ponownie w książce „Dzika”, choć tym razem głównym bohaterem jest Rafał, przyjaciel Kuby. Poza tym znów jest Saska Kępa i tajemnica do rozwikłania, i pierwsza miłość…

Przygotowałam w tym roku listę lektur dodatkowych dla klasy Najmłodszej z moich córek. Wybierałam według klucza: współczesne, interesujące dla szóstoklasistów i dobrze napisane czyli takie, za których wartość ręczę głową 😉 Znaleźli się na niej nie tylko „Tropiciele” i „Dzika”, ale też wcześniejsza saskokępska książka tej samej autorki: „Klasa Pani Czajki”.

Małgorzata Karolina Piekarska „Tropiciele”, ilustr.: Robert Trojanowski, wyd.: Nowy Świat, Warszawa 2006

Małgorzata Karolina Piekarska „Tropiciele”, ilustr.: Agnieszka Świątek, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2016

Małgorzata Karolina Piekarska „Dzika”, ilustr.: Robert Trojanowski, wyd.: Nowy Świat, Warszawa 2007

Małgorzata Karolina Piekarska „Dzika”, ilustr.: Agnieszka Świątek, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2017