Jędruś chłopak ze Lwowa

Jędruś chłopak ze Lwowa

„Jędruś chłopak ze Lwowa” to w serii Wojny dorosłych – historie dzieci trzecia po „Asiuni” Joanny Papuzińskiej i „Ostatnim piętrze” Ireny Landau książka autobiograficzna. Jej bohater Andrzej Perepeczko był marynarzem i wykładowcą Akademii Morskiej w Gdyni. Jest także autorem popularnego w czasach PRL (i wznowionego niedawno) cyklu przygodowo – podróżniczych książek dla młodzieży o Dzikiej Mrówce.

Jak sobie z niejakim już trudem przypominam, urodziłem się dość dawno w jednym z najpiękniejszych, a na pewno najweselszych miast przedwojennej Polski, a mianowicie we Lwowie. Między innymi z tego powodu moje życie zapowiadało się wesoło i szczęśliwie…

Tytuł tej książki jest trochę mylący. Sięgając po nią spodziewałam się historii kogoś, kto we Lwowie spędził czas wojny i okupacji. Tymczasem jej bohater co prawda urodził się tam i mieszkał we wczesnym dzieciństwie, ale w kiedy miał 5 lat jego rodzina przeprowadziła się do Modlina. Tata Jędrusia był oficerem i otrzymał przydział do tamtejszego Centrum Wyszkolenia Broni Pancernej. Rodzina Perepeczków zamieszkała wtedy w twierdzy modlińskiej, a Jędrek i jego o rok starsza siostra Krysia rozpoczęli naukę w tamtejszej Szkole Rodzin Wojskowych.

Niestety gdy byłem jeszcze dzieckiem, wybuchła wojna, która jest najtragiczniejszym i… najgłupszym pomysłem, na jaki mogła wpaść ludzkość.

Potem była wrześniowa tułaczka zakończona we wsi Luszawa pod Kockiem, okupacja spędzona w Warszawie (choć Jędrek na jeden rok wyjechał do swojej matki chrzestnej, do leśniczówki na Huculszczyźnie) i wreszcie wakacje w Stobiecku Szlacheckim koło Radomska, gdzie spędził lipiec 1944 roku. Do Warszawy miał wrócić 1 sierpnia…

Tytuł tej książki jest może mylący, ale prawdziwy i trudno mieć do autora pretensje, że jego okupacyjne losy zaprowadziły go do Lwowa tylko na kilka dni, kiedy jechał z babcią na Huculszczyznę. Szkoda jednak, że temat wojny w tej części Polski, której dane było przeżyć dwie okupacje, nadal nie znalazł odbicia w literaturze dla młodych czytelników. Mogło być na to miejsce już w „Wysiedlonych”, ale autorka prześlizgnęła się tam nad okupacją sowiecką, kwitując ją jednym zdaniem.

W czasach PRL oprócz serii o Dzikiej Mrówce Andrzej Perepeczko napisał też „Wojtka Warszawiaka” – powieść z akcją umieszczoną podczas wojny. Teraz, czytając jego autobiografię, zrozumiałam, że nieprzypadkowo na kartach tamtej książki pojawiają się Jędrek i Krysia, rodzeństwo z Modlina, których Wojtek poznaje, kiedy we wrześniu 1939 roku dociera z mamą do Luszawy koło Kocka. Okupacyjne losy Wojtka, syna kolejarza z Warszawy, były inne niż autora, ale widać, że zawarł on w tej historii swoje niespełnione marzenia o przyłączeniu się do oddziału partyzanckiego i o udziale w Powstaniu Warszawskim, marzenia nastolatka, który był trochę za młody, żeby walczyć i bardzo tego zazdrościł starszym od siebie.

W rzeczywistości udało mu się (tylko ???) należeć do Szarych Szeregów i wziąć udział w działalności Małego Sabotażu w ostatnich miesiącach wojny w Radomsku. To wystarczyło, żeby za karę zamiast do normalnego wojska trafił po maturze do Batalionu Górniczego, gdzie takie jak on elementy niepewne wydobywały węgiel. Udało mu się jednak potem zostać marynarzem i zrealizować chłopięce marzenie o dalekich podróżach.

Było bardzo różnie i częścią moich wspomnień chcę się z Wami, Drogie Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy, podzielić, życząc jednocześnie, aby w życiu nic złego Was nie spotkało i żebyście zawsze mieli się do kogo uśmiechać.

Andrzej Perepeczko „Jędruś chłopak ze Lwowa”, ilustr.: Magdalena Pilch, wyd.: Literatura, Łódź 2019

Andrzej Perepeczko „Wojtek Warszawiak”, ilustr.: Stanisław Rozwadowski, wyd.: Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1984

Asiunia

Asiunia

Kontynuując autobiograficzne książki Joanny Papuzińskiej – wpis z 31 maja 2011 roku:

Na skraju miasta stal sobie taki nieduży blok, w tym bloku było mieszkanie, a w tym mieszkaniu mieszkała moja rodzina. Było w niej bardzo dużo dzieci, dużo książek, bajek i piosenek, a wszystkim tym zarządzała moja mama. Na podwórku rosła wierzba płacząca, pod którą bardzo dobrze było bawić się w chowanego. Nie byłam wtedy jeszcze panią Joanną, tylko Asiunią, małą dziewczynką w szpiczastym kapturku.

Na tegoroczne Targi Książki poszłam właściwie tylko po „Asiunię”, która miała tam swoją premierę. No i oczywiście po to, żeby przy okazji spotkać parę miłych osób 🙂

Kibicuję gorąco serii „Muzeum Powstania Warszawskiego dla dzieci”. Po dwóch książkach wydanych wspólnie z Wydawnictwem Muchomor, po długiej przerwie ukazuje się już druga, będąca owocem współpracy z Literaturą. Mam nadzieję, że na tym się nie skończy. (Edit: seria przekształciła się potem w serię „Wojny dorosłych – historie dzieci” i ma się świetnie, co mnie nadal bardzo cieszy)

W dodatku – byłam bardzo ciekawa, jak można napisać drugą książkę o tym samym. Historię dzieciństwa Joanny Papuzińskiej znałam już z „Darowanych kresek”. Moja Najstarsza czytała je chyba z 10 razy. „Darowane kreski” to książka o nietypowym domu i nietypowej rodzinie, w której wychowywała się autorka. „Asiunia” natomiast – to adresowana do nieco młodszych czytelników – opowieść o wojnie widzianej z perspektywy małej dziewczynki.

Trudno powiedzieć, że wojna zmieniła życie Asiuni. Urodzona w styczniu 1939 roku nie pamiętała życia przed wojną i to rzeczywistość okupacyjna była dla niej normalna.

– O, przed wojną… – mówiła babcia – to było inne życie.

Ale ja nie znałam żadnej przedwojny, ani tego innego życia, bo jeszcze mnie wtedy nie było na świecie. Ale tak naprawdę nie znałam też wojny, była sobie gdzieś daleko, „na froncie” – jak się mówiło, była też na ulicach, w postaci żołnierzy, którzy chodzili, tupali nogami i mogli do ludzi strzelać i łapać ich do samochodów. Ale do domu dotychczas nie wchodziła.

Ta książka opisuje właściwie tylko ostatni rok wojny, bo właśnie wtedy, tuz po piątych urodzinach Asiuni, rozpadł się jej dotychczasowy świat. Mama została aresztowana, dom przestał istnieć, a dzieci rozdzielili między siebie dobrzy ludzie.

Teraz okazało się, ze wojna może nie tylko przyjść do domu, ale nawet go zabrać. Nie ma domu, nie ma twojego łóżka, poduszki ani kołderki. Musisz iść spać do innego, cudzego domu, gdzie zamiast mamy jest jakaś obca pani, obce meble, i musisz pić mleko z cudzego kubeczka, zamiast z tego, co zawsze. I jeszcze zamiast własnej piżamy dają ci do spania jakieś okropne, porozciągane koszulisko do ziemi.

Można powiedzieć, że Asiunia miała szczęście. Nie znalazla się z mamą w więzieniu i obozie, łańcuszek dobrych ludzi, którzy robili wszystko, aby było jej jak najlepiej, przekazywał ją sobie z rąk do rąk, aż w końcu znalazła się znów z Babcią i rodzeństwem. To jeszcze nie było koniec przygód, bo w Warszawie wybuchło Powstanie i cała ich gromadka została odcięta od Taty w drewnianym domku na podwarszawskim letnisku. Potem nadciągnął front, a kiedy przeszedł zaczęła się bodaj najtrudniejsza dla nich zima…

Asiunia miała szczęście, bo to nie ona musiała się troszczyć o to, jak przeżyć i co zjeść, to o nią się troszczono, a odpowiedzialność za to spadała na jej babcię i braci.

Tak, najtrudniejsze było życie chłopców, moich starszych braci. To oni wystawali na zimnie, sprzedawali bułki i papierosy na stacji, mieli poodmrażane ręce, dziurawe buty, które uszczelniali papierem i szmatami, podarte i wyrośnięte kurtki z za krótkimi rękawami. Pracowali jak dorośli, a przecież byli zwykłymi nastolatkami, jakich dziś uważa się za dzieci, a co najwyżej za młodzież. Żeby rosnąć, potrzebowali więcej jedzenia i nowych ubrań, a nie mieli ani jednego, ani drugiego.

Na szczęście wkrótce skończyła się wojna, odnalazł się Tata i….

… jeśli chcecie wiedzieć, co było dalej, sięgnijcie koniecznie po „Darowane kreski”.

Ta właśnie książka, z pięknymi malarskimi ilustracjami, pozwoli rodzicom poważnie porozmawiać z dziećmi o wojnie, nie wykraczając poza bezpieczne obrazy i emocje, i tym samym nie narazi dzieci na traumatyczne doświadczenia. Jeśli jednak po przeczytaniu książki dzieci zapytają, dlaczego nie wróciła mama Asiuni, spokojnie powiedzmy im prawdę. Bo przecież taka była ta wojna… (dr Anna Piekarska, psycholog, Wydział Psychologii UW – o „Asiuni” na okładce tej książki)

Joanna Papuzińska „Asiunia” (seria: Muzeum Powstania Warszawskiego dla dzieci, t.2), ilustr.:Maciej Szymanowicz, wyd.: Muzeum Powstania Warszawskiego, Warszawa 2011, Literatura, Łódź 2011

Edit: w późniejszych wydaniach ta książka ukazywała się w ramach serii „Wojny dorosłych – historie dzieci”.

Audiobook – czyta Agata Kulesza
Darowane kreski

Darowane kreski

Aktualizacja z 22 stycznia 2020 roku – „Darowane kreski” zostały wznowione przez Wydawnictwo Literatura w serii „Wojny dorosłych – historie dzieci” !!!

Dziś przypominam wpis z samego początku Małego Pokoju ( z 2 maja 2006 roku). To była jedna z ukochanych książek Najstarszej z moich córek i, jak sądzę, jedna z tych, które doprowadziły ją do studiów historycznych 🙂

Bardzo lubię słuchać opowiadań starszych o tym, co było dawniej – lubiłam to odkąd pamiętam i miałam tej przyjemności zawsze pod dostatkiem. Szczególnie miło wspominam te momenty, kiedy Tata wyjeżdżał i zostawałyśmy w domu w babskim gronie – we trzy z Mamą i Babcią. Bywało wtedy tak, że poobiednia herbatka przeciągała się aż do kolacji okraszana wspominkami 😉 Lubiłam słuchać o dzieciństwie Babci, które zahaczało jeszcze o końcówkę XIX wieku i o przedwojennym i okupacyjnym dzieciństwie moich rodziców. Z tego lubienia wzięło się zapewne moje późniejsze studiowanie historii, a ulubionymi źródłami historycznymi były dla mnie zawsze wspomnienia i prasa, bo były one najbliższe normalnemu życiu. Nie zajmuję się historią zawodowo, ale nadal z przyjemnością czytam taką literaturę, szczególnie gdy opowiada o zwykłym życiu zwykłych ludzi.

Darowane kreski” to książka, którą czyta się tak, jak opowieść babci lub cioci snutą wieczorem zamiast bajki na dobranoc.

Dzieciństwo Joanny Papuzińskiej przypadło na czas okupacji i trudne lata tużpowojenne. Autorka urodziła się w 1939 r. i nie pamięta, jak było przed wojną. Dla niej jej okupacyjny dom – dom z nieobecnym, bo ukrywającym się Tatą; dom z mnóstwem tajemnic, których musiały dochować także małe dzieci; dom, który dawał schronienie wszystkim, którzy tego potrzebowali – był domem normalnym. Jej powojenna rodzina – nietypowa nawet na tamte nietypowe czasy, bo bez Mamy, ale za to z Tatą, Babcią i Ciocią oraz licznym rodzeństwem o różnych stopniach pokrewieństwa – też była normalna, bo własna. Muszę jednak powiedzieć, że jeszcze gdy chodziłam do szkoły, postanowiłam sobie, że kiedy będę już duża i będę miała, tak jak ojciec, własną maszynę do pisania, wtedy opiszę dokładnie cały nasz dom. Żeby już nikt się nie dziwił: „Taak ? To tak jest u ciebie ?” lecz żeby każdy mógł sobie wziąć książkę i spokojnie przeczytać o tym. Teraz od dawna mam już maszynę, więc wypada dotrzymać postanowienia.

Oczywiście w jej dzieciństwie były też chwile trudne i tragiczne – aresztowanie Mamy i późniejsza samotna wędrówka po zaprzyjaźnionych domach, popowstaniowa niepewność co do losów Taty, powojenne niedostatki. Nie trzeba by się specjalnie starać, żeby to wszystko opowiedzieć w sposób smutny i martyrologiczny, a jednak „Darowane kreski” są książką wesołą. Czy sprawił to zawadiacki duch obowiązujący w jej rodzinie czy też to, że mimo wszystko cały czas otoczona była troskliwością starszych – trudno powiedzieć.

Udało się zachować w tych wspomnieniach perspektywę małej Joasi z tamtych czasów mimo, że duża Joanna teraz zapewne opowiedziałaby o tych sprawach inaczej. Nie znajdziemy tam żadnych niepotrzebnych dzieciom szczegółów, żadnych dat, ani nazwisk, które nie mają dla nich żadnego znaczenia. Nie dowiemy sie nawet, kto z licznej gromady rodzeństwa autorki był jej rodzonym bratem i siostrą – to również było bez znaczenia, byli po prostu rodziną. My, dorośli czytelnicy możemy się tylko domyślać, jaka to doniosła uroczystość odbywała się w odbudowanym gmachu Politechniki – tak doniosła, że uświęciły ją ognie sztuczne, pierwszy raz widziane przez małą Joasię.

Co było ważne ? Tramwaj widoczny nocą przez dziurkę w rolecie, jabłko zostawione przez św. Mikołaja w ostatnie wojenne Boże Narodzenie – całe dla niej (na co dzień jabłuszko było tylko dla najmłodszego braciszka, starszej Joasi przysługiwał wyłącznie duży ogryzek), a później po wojnie: zabawki na choinkę, klejone z mozołem przez cały grudzień, słodycze, kupowane na spółkę z przyjaciółkami w sklepiku koło szkoły i mur okalający Filtry, po którym chodziły wracając do domu po lekcjach  oraz wiele innych rzeczy, często niezauważanych przez dorosłych.

Nasz dom pełen był książek i piosenek. I z jednych i z drugich płynęły słowa, a ja słuchałam i z tego wszystkiego sama zaczynałam bawić się w słowa. Bo słowa, to były takie dobre zabawki, które zawsze miało się ze sobą i do ich noszenia niepotrzebne były ani kieszenie, ani żadne torebki. Słowa można było rozbierać i ubierać jak lalki, ustawiać i przestawiać jak klocki i tworzyć z nich różne budowle.

Czy można się dziwić, że w takim domu wyrosła znakomita pisarka ?

P.S. Potem tę samą (choć kończącą się nieco wcześniej) historię Joanna Papuzińska opowiedziała w „Asiuni” w wersji dla młodszych dzieci.

Joanna Papuzińska „Darowane kreski”, wyd.: „Literatura” Łódź 2002