Świąteczny kalendarz Gabrysi

Świąteczny kalendarz Gabrysi

… czyli moje największe tegoroczne zaskoczenie w kategorii lektur świątecznych. Bardzo miłe zaskoczenie 🙂

W ogóle kategoria książkowych kalendarzy adwentowych rozwija się w całkiem interesujący sposób. Najpierw były to historie mniej lub bardziej związane ze Świętami i podzielone na 24 rozdziały. W kolejnych akcja była umieszczana już wyraźniej w kolejnych dniach grudnia, a ostatnio pojawiły się takie, które skrupulatnie rozpisują przygotowania świąteczne od 1 grudnia do Wigilii (na to, że Adwent może zacząć się zarówno wcześniej jak i później, spuśćmy tym razem zasłonę milczenia). Moim zeszłorocznym odkryciem było „W grudniu po południu”. Jedynym zastrzeżeniem, jakie miałam do tej książki, było to, że przeciętnej rodzinie trudno jest podporządkować cały grudzień wyłącznie przygotowaniom do Świąt …

i o tym właśnie jest „Świąteczny kalendarz Gabrysi”.

Gabrysię i jej rodziców – Ewę i Krzysztofa Jeżyków poznajemy 30 listopada. Już pierwsze spotkanie z nimi pokazuje, że tej rodzinie daleko jest do przedświątecznej sielanki rodem filmów Netflixa. Mama w dość zaawansowanej ciąży i zapracowany Tata kompletnie nie mają głowy do przygotowań, których oczekuje od nich córka, więc Gabrysia sama przygotowuje adwentowy kalendarz z zadaniami. Żeby było jak co roku czyli wspaniale.

Bardzo polubiłam całą tę rodzinę, bo są tacy zwyczajni. Rozmawiają ze sobą normalnie, czasem żartują, czasem się złoszczą czy kłócą, ale potrafią się dość szybko pogodzić. Zapracowany Tata nie jest zaniedbującym rodzinę pracoholikiem i naprawdę stara się wszystkiemu sprostać. Widzę w nim odpowiedzialnego mężczyznę, który z jednej strony chciałby spędzać więcej czasu z żona i córką, ale z drugiej – wie, że w ich życiowej sytuacji nie może sobie pozwolić na stratę pracy, nawet jeśli jego pracodawca zdecydowanie przekracza granice. Naprawdę się stara ! Czyta Gabrysi wieczorem świąteczne książki (przygotowanie ich listy jest zadaniem na jeden z dni), ale największą tajemnicą tego adwentu pozostanie dla mnie odpowiedź na pytanie, jak udało mi się zdobyć jemiołę, żeby się jego córce kalendarzowy harmonogram nie posypał 😉

Mama w ciąży jest taka jak… normalne kobiety w ciąży. Trochę szczęśliwa, trochę zmęczona, trochę pełna obaw o to, czy wszystko dobrze się skończy. Cieszy się, ale równocześnie rozumie, że Gabrysia musi się to tej sytuacji przyzwyczaić.

Gdy rodzice powiedzieli jej, że będzie miała rodzeństwo, bardzo się ucieszyła. Znajomym dzieciakom przybywało braci i sióstr i Gabrysia też chciała, żeby w ich domy pojawił się dzidziuś. Nie wiedziała jednak, że ciąża trwa tak długo, tak niesłychanie długo i że jest taka… NUDNA. Gabrysi zdawało się, że ten stan będzie trwał już zawsze, a pęczniejąca mama w końcu zamieni się w balon i odfrunie. W dodatku mama nie czuła się zbyt dobrze i ciągle odpoczywała, zamiast jeździć na rowerze i wygłupiać się wieczorami. Od dwóch tygodni była na zwolnieniu i wcale nie chodziła do pracy. I to też było dziwne.

W tej historii są także Babcia i Dziadek, którzy zjawiają się wtedy, kiedy są najbardziej potrzebni. To właśnie babciom i dziadkom Autorka zadedykowała też książkę, bo zawsze wiedzą, kiedy przybyć z odsieczą.

Grudniowe życie Gabrysi to nie tylko dom, ale też szkoła i tam się także sporo dzieje. Emocje związane z przygotowaniami do świątecznego spektaklu trochę blakną, kiedy okazuje się, że Majka, którą dotychczas uważała za swoją najlepszą przyjaciółkę, woli siedzieć w ławce i bawić się na przerwach z kim innym. Z Kaśką, która jest typem takiej klasowej królowej, bez zmrużenia oka rozstawiającej po kątach wszystkich i wygłaszającej złośliwości pod adresem tego, kogo akurat ma na celowniku. W każdej klasie jest taka Kaśka, nieważne, jak ma na imię 😉 Warto jednak rozejrzeć się uważnie, bo może w kącie czeka ktoś inny…

Napisałam, że „Świąteczny kalendarz Gabrysi” był moim największym tegorocznym zaskoczeniem, jakoś podświadomie nie spodziewałam się, że ta książka może zawierać w sobie tak głęboką historię. Myślę, że problemem była okładka, bo bardzo nie lubię tego koloru, gryzie mi się z czerwienią sukienki i ozdób choinkowych 😉 W ogóle ilustracje trochę mnie rozczarowały. Bardzo ładne są choinkowo – pierniczkowe winietki zaczynające każdy dzień, ale nie do końca trafia do mnie kreska, jaką rysowane są tutaj postacie ludzkie i ich twarze. Jednak nie zawsze, bo na przykład cała rodzina przy wigilijnym stole podoba mi się bardzo.

Dzięki temu odległemu od oczekiwań grudniowi Gabrysia (a wraz z nią także czytelnicy tej książki) zrozumiała, że (jak tłumaczyła jej Mama) w życiu nie zawsze jest tak, jak sobie zaplanujemy. I rzadko kiedy jest idealnie. Ale czy w ogóle musi być idealnie i zgodnie z planem ?

Ważne, żeby wszystko się dobrze skończyło i wszystkim było dobrze.

Anna Włodarkiewicz „Świąteczny kalendarz Gabrysi”, ilustr.: Katarzyna Bukiert, wyd.: Wydawnictwo BIS, Warszawa 2022

Projekt Breslau

Projekt Breslau

Kiedy zaczynałam pisać o książkach w Małym Pokoju z Książkami, ten blog miał podtytuł: książki, które lubią moje córki. Minęło kilkanaście lat i nawet Najmłodsza z nich wyrosła już z tego rodzaju literatury, więc ten podtytuł się zdezaktualizował. Jednak cały czas starałam się pisać o książkach, które mi się podobały. Na inne szkoda mi było czasu. Bywa jednak tak, że jakaś książka rozczaruje mnie, mimo że jej temat wydawał mi się bardzo obiecujący i wtedy po prostu szkoda mi go. Tak jest właśnie w tym przypadku 😦

A ! I uprzedzam, że recenzja zawiera spoiler, bo poprzednio Autorka miała do mnie żal, że ujawniłam zakończenie i nie uprzedziłam o tym wcześniej. Więc uprzedzam, choć moim zdaniem jest ono tak przewidywalne, że raczej nikogo nie zaskoczy.

Wpis z 16 lutego 2017 roku:

Szóstka gimnazjalistów z Wrocławia odkrywa w swojej szkole nieużywany przedsionek. Znajdują tam stary kufer oraz zeszyt zapisany po niemiecku – pamiętnik ich rówieśnika sprzed lat Hugona Harnischa. Okazuje się, że Hugo chodził kiedyś do szkoły, która mieściła się w tym samym budynku, co ich gimnazjum, a kufer… Kufer jest mocno tajemniczy, nie daje się otworzyć, a od czasu do czasu… przenosi kogoś w przeszłość.

To mogła być bardzo dobra książka…

„Projekt Breslau” przełamuje swoistą nie-pamięć, którą przez ostatnie 70 lat otoczona była przeszłość Wrocławia. Pamiętam książki z akcją w tym mieście (np. Stanisławy Platówny) ale zawsze to było „tu i teraz”. Nawet w „Zawsze jakieś jutro” Wieczerskiej, gdzie mamy koniec lat czterdziestych i ruiny, brakuje odwołań do całkiem wtedy niedalekiej przeszłości. W literaturze dla dorosłych tę nie-pamięć przełamał jako pierwszy chyba Marek Krajewski cyklem o komisarzu Mocku.

Wrocław jest fascynujący właśnie ze względu na swoją historię. To miasto stanowi niezwykłą mieszankę tradycji – tego co pozostało z czasów niemieckich z tym, co przynieśli ze sobą jego nowi powojenni mieszkańcy oraz tego, co sami stworzyli, bo przecież wyrosło już kilka pokoleń, dla których to Wrocław a nie Breslau jest małą ojczyzną, innej nie znają. Przykładem tego przenikania jest na przykład pomnik Aleksandra Fredry, przywieziony ze Lwowa i stojący na rynku w miejscu, gdzie kiedyś był pomnik króla Prus Fryderyka Wilhelma III. Albo obecna prawosławna katedra Narodzenia Przenajświętszej Bogurodzicy, zbudowana jako katolicki kościół św. Barbary, która potem przez kilka wieków była ewangelickim kościołem garnizonowym

To mogła być bardzo dobra książka…

Niestety jest jednowymiarowa, bo sięgając do przeszłości pokazuje jedynie jej część niemiecką. Opowieść Hugona dotyczy czasów, kiedy do Wrocławia przybywali już pierwsi nowi mieszkańcy, ale w jego pamiętniku mamy niemal wyłącznie wyprawy w przeszłość. Odniesień do ówczesnej codzienności jest niewiele – gruzy, głód, konieczność wyprzedawania rzeczy i niepewność co do dalszego losu.

Współcześni gimnazjaliści, tak przejęci odkrywaniem przeszłości, ani przez chwilę nie zadają sobie pytania, skąd we Wrocławiu wzięły się ich rodziny i gdzie wcześniej były domy ich przodków ? Kiedy zjawili się we Wrocławiu i co wtedy tam zastali ? Aż prosi się o wplecenie w akcję opowieści rówieśnika Hugona o tym, jak po tygodniach podróży wagonem towarowym wysiedli w obcym, zrujnowanym mieście, a tam, gdzie nie było ruin, wszystko wyglądało inaczej niż w Lwowie, Stanisławowie czy Buczaczu.

To mogła być bardzo dobra książka…

I byłaby, gdyby autorce udało się tchnąć w opisywaną historię trochę życia i emocji, gdyby wszystko, co opisane, nie było takie jakieś… papierowe 😦

Mamy szóstkę bohaterów, ale wcale ich nie poznajemy. Maks gra na gitarze, Olga interesuje się ciuchami i nie lubi czytać książek, a Ada i Adam to bliźnięta – ona jest lepiej zorganizowana i trochę pilnuje roztrzepanego brata. Leon kocha się w Natalii, która jest narratorką tej książki, ale nawet o niej nie dowiadujemy się zbyt wiele, poza tym, że czyta książki (a czasem streszcza Oldze lektury) i że po jakimś czasie zaczęła odwzajemniać uczucie Leona. To wszystko.

Bohaterowie przeżywają rzeczy naprawdę niesamowite, a przyjmują je tak, jakby chodziło o obejrzenie filmu na youtubie. Naturalną reakcją młodzieży na opowieść kolegi o tym, że właśnie odbył wycieczkę do przeszłości, będzie raczej niedowierzanie, i propozycja, żeby zmienił dilera 😉 tymczasem oni uwierzyli Leonowi niemal od razu, bez zastrzeżeń. O samym kufrze też w zasadzie nic nie wiemy – na przykład skąd się wziął tam, gdzie go znaleźli po wielu latach funkcjonowania w tym budynku szkoły i dlaczego dopiero im się taka przygoda przytrafiła ?

Potem wszyscy kolejno przenoszą się w czasie, a po powrocie (poza tym że mają coś w rodzaju jet lag) zachowują się tak, jakby nie zdarzyło się nic szczególnego. Jedynie Natalia, której kufer zafundował przeżycie nalotu i doświadczenie pobytu w zasypanej piwnicy, z większym trudem powraca do rzeczywistości XXI wieku. Nawet (i to jest właśnie ten spoiler) niespodziewane pojawienie się w przedsionku szkoły Hugona Harmischa we własnej osobie nie robi na nich większego wrażenia. Mimo że musi być to człowiek wiekowy (na pewno po osiemdziesiątce) rozmawiają z nim tak, jak z widywanym codziennie sąsiadem. Spotykają się, dowiadują o jego losach, razem odbywają jeszcze jedną wycieczkę w przeszłość, żegnają się i już. Żadnych emocji, żadnych głębszych refleksji, ot tak, po prostu.

To mogła być bardzo dobra książka, a nie jest. Szkoda…

Magdalena Zarębska „Projekt Breslau”, wyd.: BIS, Warszawa 2016