Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: fakt !!!
Być może słyszeliście kiedyś o Morskim Oku, Kasprowym Wierchu albo Giewoncie. Wszystkie te tajemniczo brzmiące nazwy łączą się z jednym miejscem: z Tatrami. To najwyższe góry w Polsce, które od lat przyciągają tłumy turystów z całego świata. Tatry są także najwyższą częścią Karpat. Leżą na południu Polski, na granicy ze Słowacją. Niemal 78 procent, czyli zdecydowanie większa część Tatr, znajduje się na terenie Słowacji. Pozostała część leży w Polsce – i właśnie polskim Tatrom poświęcona będzie nasza opowieść. Zanim ją rozpoczniemy, warto też wiedzieć, że Tatry dzielą się na Zachodnie, Wysokie i Bielskie. No, to chyba tyle teorii… w końcu nie szykujemy się do klasówki w szkole, tylko na wesołą wycieczkę z mnóstwem przygód ! Gotowi do drogi ? Ruszamy !
Zanim jednak wyruszymy na szlak, musimy się na tę wycieczkę odpowiednio ubrać i spakować niezbędne rzeczy:
Aż trudno uwierzyć, że jest to (jak zapewniają Autorzy) pierwsza książka dla dzieci o Tatrach !!! A nawet jeżeli tak nie jest, to na pewno pierwsza napisana przez taki duet fachowców, bo znakomitej (i nie pierwszy raz o górach piszącej) pisarce towarzyszy były dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego i wieloletni ratownik TOPR. Efektem ich współpracy jest książka nie tylko pełna ciekawostek przyrodniczych i krajoznawczych, ale także ucząca szacunku dla gór i ich mieszkańców, pokazująca je w całej, często niebezpiecznej, krasie.
Dowiemy się z niej nie tylko co to jest grań, halny, jakie zwierzęta żyją w Tatrzańskim Parku Narodowym i z czego składa się strój góralski, ale przede wszystkim – jak zachowywać się w górach, aby pobyt tam był dla nas nie tylko przyjemny, ale też bezpieczny.
Ludzie są w Tatrach tylko gośćmi, a góry te są domem wielu zwierząt i dlatego powinniśmy szanować ich spokój. Nie tylko dla ich, ale także dla własnego dobra, bo spotkanie ze zdenerwowanym niedźwiedziem może być niebezpieczne. Paweł Skawiński opowiada tu parę historii, które naprawdę przydarzyły się turystom, którzy z niewiedzy bądź (nie bójmy się tego słowa !) głupoty, zaniepokoili zwierzęta i skłonili je do zachowań, które mogły się dla nich bardzo niemiło skończyć.
Ta książka uczy też ostrożności i uważnego obserwowania pogody. Historie największych tragedii, jakie się w Tatrach wydarzyły w ostatnich latach (piorun na Giewoncie i lawina pod Rysami), pojawiają się tu nie po to, żeby czytelników wystraszyć, tylko żeby zrozumieli, że z tymi górami naprawdę żartów nie ma. Dlatego tak ważne jest odpowiednie przygotowanie, zaplanowanie trasy i uważna obserwacja pogody, która może tam się zmieniać bardzo szybko.
Kreskę Adama Pękalskiego, który zilustrował tę książkę, znałam już wcześniej z leksykonów „Dawniej czyli drzewiej” i „Dzieje się je !” oraz z „Mamy Gęsi”. Wiedziałam już, czego się spodziewać i dlatego nie zdziwił mnie ani rozmach tych ilustracji, ani ich staranność, ani pewna zadzierżystość widoczna choćby w wyrazie twarzy (pyska) niektórych zwierząt.
Szczególnie zachwyciła mnie wyklejka przedstawiająca panoramę Tatr według rysunku Zbigniewa Korosadowicza. Jego nazwisko nie pojawia się w tekście książki, ale warto je wygooglać, bo to postać bardzo interesująca.
Mimo sporych rozmiarów „Tatry. Przewodnik dla dużych i małych” to książka, która oczywiście nie wyczerpuje tematu. Może jednak stać się początkiem pięknej przygody – i z górami, i z książkami o nich.
Barbara Gawryluk, Paweł Skawiński „Tatry. Przewodnik dla dużych i małych”, ilustr.: Adam Pękalski, wyd.: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021
Książka nominowana w konkursie Książka Roku 2021 Polskiej Sekcji IBBY w kategorii literackiej
i nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: tekst !!!
oraz nagrodzona Nagrodą Żółtej Ciżemki w kategorii: tekst !!!
oraz NAGRODZONA w konkursie Literacka Podróż Hestii !!!
oraz wpisana na listę White Ravens 2022 !!!
Roksanę Jędrzejewską–Wróbel znałam dotąd jako autorkę piszącą dla dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym. Jej wcześniejsze książki to głębokie i mądre historie (jak stosunkowo niedawna „Pracownia Aurory” czy „Jeleń”) na ogół rozgrywające się w anturażu, który określiłabym jako mniej lub bardziej baśniowy. Całą jej półkę znajdziecie —>>> tutaj Dotychczas najbardziej realistyczne (czy też obyczajowe) były historie o Florce – oczywiście pomijając fakt, że tytułowa bohaterka jest ryjówką 😉
Kiedy dowiedziałam się, że napisała powieść dla nastolatków, zdziwiłam się trochę, ale moje zdziwienie urosło jeszcze bardziej, kiedy wzięłam tę książkę do ręki i zobaczyłam jej objętość. Zaryzykuję twierdzenie, że (jeśli wziąć pod uwagę tylko ilość znaków) autorka co najmniej zdublowała nią całą swoją wcześniejszą twórczość. I to z jakim skutkiem !!!
Ta historia poruszyła wiele czułych strun w mojej duszy. Ważną jej częścią jest starość, śmierć i stosunek współczesnego świata do ludzi u kresu życia. Ale nie tylko o nich jest ta opowieść, bo to także gorzkie rozliczenie z życiem obecnych dorosłych i z tym, jak urządzają oni teraźniejszość i przyszłość swoim dorastającym dzieciom.
„Stan splątania” to powieść, która nie ma jednego głównego bohatera, bo jest ich tam… aż sześcioro. Najpierw poznajemy trójkę ósmoklasistów, uczniów renomowanej szkoły niepublicznej, których poza czasem spędzanym w tej samej sali szkolnej, łączy jeszcze miejsce zamieszkania czyli to samo podmiejskie osiedle. Potem łączy ich jeszcze wolontariat w domu seniora, który mieści się niedaleko. Tam Lena, Maria i Miłosz poznają Bertrama, Elodię i Jarminę…
„Stan splątania” to bardzo gorzki obraz współczesności. Świat, w którym żyją bohaterowie tej książki, niepokojąco przypomina realia znane z „Dawcy”. Tym bardziej niepokojąco, że mamy tu Polskę teraz, a powieść Lois Lowry to dystopia z akcją nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy, ale zdecydowanie w przyszłości. Lawendowe Wzgórze, osiedle na którym mieszkają nastoletni bohaterowie, to świat zadbany, uporządkowany, bezpieczny i oddzielony ogrodzeniem i szlabanem od wszystkiego, co znajduje się po drugiej jego stronie. To miejsce, poza które się nie wychodzi, najwyżej jedzie samochodem do miasta albo do centrum handlowego. Na osiedlu ma być miło i przyjemnie dla oka, a jeśli coś tę harmonię zakłóca, najlepiej odwrócić wzrok, albo zmienić kanał w telewizorze.
Schowana za wysokim ogrodzeniem i kutą, ozdobną bramą Zaciszna Przystań, gdzie mieszkają Bertram, Elodia i Jarmina, to miejsce komfortowe (i nie tanie). Pensjonariusze mają własne pokoje, do których mogli zabrać własne meble, obrazy, książki, mają opiekę i zajęcia aktywizujące, a jednak trudno powiedzieć, że toczy się tam jakieś życie. Kiedy Lena, Maria i Miłosz przychodzą tam po raz kolejny, wydaje im się, żeprzez cały zeszły tydzień nic tu się nie zmieniło. Mają wrażenie, że podczas gdy oni pisali testy próbne i sprawdziany, skakali w dal i rzucali piłką lekarską, spóźniali się na korepetycje, tworzyli projekty, uczyli się wzorów, grali na wiolonczeli i komputerze, powtarzali słówka, wyjeżdżali co rano do miasta i wracali z niego wieczorem, rezydenci tego pokoju nie zrobili absolutnie nic. Jakby czas tutaj zastygł w przezroczystą, nieruchomą bryłę i zatopił mieszkańców jak muchy w bursztynie.
Autorka konfrontuje swoich bohaterów (a wraz z nimi czytelników) z tym, z czym dorośli sami sobie nie radzą, więc odsuwają poza pole widzenia i podobnie chronią swoje dzieci – ze starością i ze śmiercią. Nie bez powodu Jarmina mówi w pewnym momencie z goryczą: My nikogo nie obchodzimy. Tracimy wzrok, słuch, zanikają nam mięśni, kości, pamięć. Nie po to nas tu zamknęli, żeby ktoś z nami rozmawiał. Zamknęli nas, żeby nas schować przed światem, bo do niego nie pasujemy, tylko zaśmiecamy krajobraz. Niczego nie produkujemy i przypominamy o niewygodnych rzeczach. Starość zamknięta w komfortowych warunkach, schowana za ogrodzeniem nie przestaje istnieć, trudno także się nią zarazić. To choroba, która rozwija się od urodzenia. Każdy ją w sobie nosi, ale nikt w to nie wierzy, dopóki go nie dopadnie. Więc w zasadzie racja, jest się czego bać. Śmierć jest jedyną pewną rzeczą w życiu i ona także nie zniknie, jeśli się o niej nie będzie mówić.
W tej historii trudna i bolesna jest nie tylko starość trójki bohaterów. Niełatwo jest także nastolatkom, mimo że wydawać by się mogło, że żyją wygodnie i komfortowo. W ich życiu nie ma miejsca na beztroską przyjemność, nie ma miejsca na pasje, co dobitnie i przewrotnie przypomina im wiszące na szkolnym korytarzu motto Moja szkoła – moja pasja. Wszystko jest po coś, wszystko podporządkowane jest walce o punkty, którą mogą przekreślić drobiazgi – zapomnienie o legitymacji na egzamin czy nieodpowiedni długopis. Czarny. Wyłącznie czarny, bo niebieskiego długopisu komputer nie zobaczy i test pójdzie do kosza. Nawet jeśli będzie świetnie rozwiązany. Cały wysiłek pójdzie do kosza, wszystko pójdzie do kosza. Bez czarnego długopisu nie dostaniesz się do dobrego liceum, a bez tego nie masz szans na dobre studia, które przesądzą o twojej karierze i dalszym udanym życiu. Jeżeli więc nie masz kieszeni pełnej czarnych długopisów, najlepiej od razu się zabij.
Dalszym udanym życiu ? Co to w ogóle znaczy ? Czy ich rodzice sami to wiedzą ? Czy ta ich ciągła wspinaczka po szczeblach kariery jak wiewiórki po orzechy dokądś prowadzi ? Czy jest tylko rozpaczliwą walka o to, żeby się utrzymać na powierzchni ?
Wbrew temu, co mogło by się wydawać na podstawie tego, co napisałam, „Stan splątania” nie jest powieścią li i jedynie depresyjną. Mniej więcej 2/3 jej akcji to rzeczywiście gorzki realizm, ale Autorka nie pozostawiła swoich bohaterów (i czytelników) bez nadziei, że jednak może być lepiej. Zapowiadają to zresztą tytuły kolejnych części – Uśpieni, Spotkanie, Przebudzenie i nie, po przebudzeniu nie ma już powrotu do tego co wcześniej, musi być Rewolucja i Wolność.
Wiem, że były osoby, które ten zwrot akcji i zmiana nastroju zaskoczyły i nie do końca przekonały, ale dla mnie to, co tam się potem dzieje było logiczne i konsekwentne…
i w tym miejscu muszą zakończyć, bo nie jestem w stanie napisać o tej książce nic więcej bez spoilerowania, które odebrałoby przyszłym czytelnikom przyjemność lektury. Uważam, że nie jest to książka tylko dla nastolatków, dorośli znajdą tam też wiele dla siebie.
Tych, którzy chcą się dowiedzieć więcej o moich odczuciach i refleksjach z nią związanych zapraszam poniżej zdjęcia.
Roksana Jędrzejewska – Wróbel „Stan splątania”, wyd.: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021
To zdjęcie nie jest przypadkowe.
Czytałam „Stan splątania” dwa miesiące po śmierci mojej Mamy, a temat starości i odchodzenia zdominował ostatnich kilka lat mojego życia. Dlatego sceny w Zacisznej Przystani były dla mnie tak bolesne, bo choć Mama do końca była z nami w domu, to jednak nie był to jej dom. Zrozumiałam bardzo dobrze powiedzenie o tym, że starych drzew się nie przesadza. Mimo że nie było innego wyjścia, że Mama się na przeprowadzkę zgodziła, a my staraliśmy się stworzyć jej jak najlepsze warunki, temat jej powrotu do domu pojawiał się do końca.
Mama bardzo chciała też pojechać na swoją działkę. Z różnych przyczyn nie było to możliwe, a ja sama pojechałam tam kilka tygodni po pogrzebie. W tym miejscu, które było tak bardzo jej i Taty, a którego nikt nie odwiedzał przez trzy lata, najboleśniej odczułam odejście Rodziców. Dlatego tak bardzo wzruszyło mnie pragnienie Bertranda, żeby pojechać do jego ukochanego i własnoręcznie zbudowanego domu letniskowego i poczułam wyrzuty sumienia, że jednak Mamy tam nie zabrałam.
A to, co wydarzyło się potem, kiedy tam już dotarli…
„Stan splątania” to nie jest oczywiście pierwsza książka dla młodzieży, w której ktoś umiera, ale chyba pierwsza, w której ten moment jest tak dokładnie opisany. Przeżyłam to sama, więc wiem, jak przejmująca jest cisza, która zapada po ostatnim oddechu i jak silnie odczuwa się nieobecność tej osoby w ciele, które pozostało… Scena śmierci Bertranda jest, myślę, trudna dla młodego czytelnika, ale jest bardzo potrzebna. Przynosi łzy i ulgę jednocześnie.
W całym ciągu zdarzeń, które następują po spotkaniu trzech pokoleń na Lawendowym Wzgórzu, jedyną sytuacją, która mi zgrzyta jest zniknięcie ciała Bertranda, ale pewnie dałoby się to jakoś wytłumaczyć. Myślę jednak, że to dobre wyjście, bo dla nastolatków konfrontacja z wkładaniem ciała do worka do przewozu zwłok mogłaby być zbyt trudna.
Duże wrażenie zrobił też na mnie opis Wigilii – i w domach bohaterów, i w Zacisznej Przystani, wrażenie tak duże, że nadal nie jestem w stanie o tym pisać. Te święta tak odległe i od ich religijnego sensu, i od tego co zwykliśmy nazywać świątecznym nastrojem bolą mnie za każdym razem, gdy sobie o nich przypominam…
Ta książka nazywana jest kalendarzem adwentowym, ale mam z nią podobny problem jak ten, o którym pisałam, kiedy przypominałam tu „Prezent dla Cebulki”. Na moim profilu na FB wywołało to małą dyskusję o tym, jaką książkę można takim kalendarzem nazwać? Napisałam wtedy: czym innym jest „historia, którą można przeczytać w Adwencie”, a czym innym książka, która ma być kalendarzem adwentowym. Od tej drugiej oczekuję jednak jakiegoś związku z religijnym wymiarem Bożego Narodzenia (a w każdym razie – nie pomijania go) oraz takiej konstrukcji akcji, która wprowadzi czytelnika w nastój świąteczny płynnie, stopniując go z dnia na dzień. Być może chcę zbyt wiele, bo na razie nie spotkałam książki, która by te moje oczekiwania spełniła. Uprzedzając – nie spełniła ich także „Tajemnica Bożego Narodzenia” Gaardera, choć wydaje mi się, że była najbliżej.
Doświadczenie ostatnich lat uczy, że nie powinnam się tego spodziewać po książce skandynawskiej, więc nie miałam takich oczekiwań wobec „Śnieżnej siostry”. I słusznie, bo dzięki temu się nie rozczarowałam, za to odkryłam przepiękną historię, którą na pewno warto przeczytać – nie tylko w Adwencie. I naprawdę to, że jest ona podzielona na 24 rozdziały, nie robi jeszcze z niej kalendarza adwentowego. Jest tak interesująca i wciągająca, że trudno mi sobie wyobrazić rozkładanie czytania na tyle wieczorów, bo kolejne części kończą się tak, że nie można jej tak po prostu odłożyć. Ja pochłonęłam ją na jeden raz, od pewnego momentu czytałam przez łzy, ale nie potrafiłam się od niej oderwać.
Jestem pewny, że dokładnie wiecie, jak powinny wyglądać święta. Z kim chcecie je spędzić, czym powinny pachnieć i co powinno wisieć na choince. I pewnie chcecie, żeby tak było co roku. Ja też tego chciałem…
W tym roku święta w domu Juliana, narratora tej historii, rzeczywiście stanęły pod znakiem zapytania. Kilka miesięcy wcześniej umarła jego siostra Juni i rodzice pogrążyli się w żałobie, kompletnie nie zwracając uwagi ani na niego, ani na jego młodszą siostrę Augustę. Miałem wrażenie, że przy stole siedzą kopie moich rodziców, które nie do końca wiedzą, jak się kiedyś zachowywali. (…) Nie byli sobą, tylko siebie przypominali. (…) Ale najbardziej brakowało mi Juni, mojej starszej siostry, Wszystkim nam jej brakowało, wiedziałem o tym. Chętnie wybrałbym się z rodziną na cmentarz, żeby ją odwiedzić, ale mama i tata nigdy tego nie chcieli. Nie wiedziałem dlaczego. Raz poszedłem tam sam. Grób był ciemny i pusty, bez żadnych ozdób czy zniczy. Juni leżała tam na dole. Podobno. Nie mogłem tego pojąć…
„Śnieżna siostra” to przepiękna, magiczna i wzruszająca opowieść o stracie, żałobie i pamięci, znakomicie wpisująca się w ten przedświąteczny czas. Czytając ją, cały czas miałam gdzieś w tyle głowy „Kolędę dla nieobecnych”: A nadzieja znów wstąpi w nas, nieobecnych pojawią się cienie…
W jej nastrój i smutny, i świąteczny wpisują się też znakomicie miejscami mroczne, ale także urokliwe, a przy tym zdecydowanie nieprzesłodzone ilustracje Lisy Aisato.
To książka wymykająca się kategoriom, także wiekowym 😉 Myślę, że nie ma górnej granicy wieku czytelników. Dolną tez trudno mi określić – to zależy od osobistych możliwości udźwignięcia tej historii i smutku, który niesie. Nie bójmy się go! Łzy wypłakane nad książką oczyszczają, pomagają uporać się z tym, co siedzi gdzieś głęboko i co czasem trudno nawet przed sobą nazwać…
Maja Lunde „Śnieżna siostra. Opowieść świąteczna” ilustr.: Lisa Aisato, przekł.: Milena Skoczko, wyd.: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019
Wykopalisk blogowych ciąg dalszy czyli kolejna jedna z pierwszych książek opisanych przeze mnie w Małym Pokoju z Książkami – wpis z 15 marca 2006 roku. Po latach skonstatowałam, że w końcu nie napisałam o „Dziecku czarownicy”, mimo że chciałam, ale wtedy jakoś mnie to przerastało. Może teraz, kto wie…
Ta niepozorna książeczka jest niezwykła nie tylko dlatego, że jest książką podwójną, na którą składają się dwie zupełnie różne historie – do czytania od dwóch końców, a każda ze swoją stroną tytułową. Niezwykłe jest w niej również to, że stanowi swoistą klamrę twórczości literackiej Doroty Terakowskiej.
“Babci Brygidy szalona podróż po Krakowie” była jej debiutem literackim. Napisała ją w 1979 roku, kiedy jeszcze ani jej, ani nikomu innemu nie przychodziło do głowy, że będzie w życiu kimś innym niż znakomitą dziennikarką. Pierwsze wydanie ukazało się w 1987 roku (nakładem Krajowej Agencji Wydawniczej) z pięknymi ilustracjami Marii Orłowskiej – Gabryś. Na tych obrazkach Kraków, smutny wówczas i szary jak cała Polska lat osiemdziesiątych, nabrał blasku i urody. Podobnie odbierałam wcześniej ilustracje Jana Marcina Szancera do “Abecadła krakowskiego” Wandy Chotomskiej – kiedy sama pierwszy raz zobaczyłam Kraków, okazał się on dużo mniej atrakcyjny od moich wyobrażeń o nim.
Mimo swojego baśniowego klimatu ta książka jest właściwie normalnym reportażem. Baśniowa jest tu sama Babcia Brygida, która pojawia się w wyobrażni chorego chłopca oraz jej czarodziejska czerwona parasolka, służąca w zależności od potrzeby chwili do latania, czarowania, oświetlania ciemnych schodów i otwierania zamkniętych drzwi. Pojawiają się tam też jedyne w swoim rodzaju krasnoludki w krakowskich czapkach i całkiem miły Smok Wawelski.
Cała ta szalona podróż Babci tkwi jednak mocno w realiach Krakowa. Może wręcz służyć za przewodnik po tym mieście – sprawdziłam to na własnych córkach. Kiedy nie tak dawno wybrałam się do Krakowa z córkami Najstarszą i Środkową, wędrowałyśmy sobie po nim tropami Babci Brygidy. Zaczęłyśmy od Bramy Floriańskiej i naszym pierwszym celem był Hotel “Pod Różą”, gdzie odnalazłyśmy słynny napis (budząc przy okazji spore zdumienie recepcjonistek indagowanych na jego okoliczność). Potem wspięłyśmy się na wieżę Kościoła Mariackiego i tu widzę niewątpliwą zasługę Babci Brygidy, bo normalnie moje córki za żadne skarby świata nie wlazłyby tak wysoko po schodach. Nie dysponowałyśmy magiczną parasolką i w dół też trzeba było zejść schodami, co okazało się być trudniejsze niż wchodzenie na górę. Niestety, ku ogromnemu rozczarowaniu dziewczyn, ani tam, ani w kawiarni Noworolskiego, dokąd udałyśmy się na kawę i ciastka, nie spotkałyśmy krasnoludków 😉 Następnym punktem programu był Wawel i odwiedziny w Smoczej Jamie, a całość zakończyła się karmieniem gołębi na Rynku. Z książką w ręku zaliczyłyśmy prawie wszystkie najważniejsze atrakcje turystyczne Krakowa.
“Dzień i noc czarownicy” to ostatnia książka Doroty Terakowskiej. Opowiada historię czarownicy, której po wielu latach normalnego dla tej profesji żywota zaczyna dogryzać sumienie i odczuwa ona potrzebę ekspiacji za zło, które czyniła. Okazuje się jednak, że jej działalność jest bardzo potrzebna – wręcz niezbędna dla istnienia świata baśni. Świat bez zła byłby płaski i jednowymiarowy – zło musi istnieć, abyśmy wyraźniej odczuwali dobro.
Podejmowane
przez nią próby czynienia dobra i spełniania życzeń wszystkich
potrzebujących kończą się fatalnie i wszyscy w ten sposób
uszczęśliwieni szybko proszą o powrót do stanu poprzedniego. Nie
można ot, tak sobie zmieniać ustalonego porządku rzeczy, a
szczęścia, które przyszło zbyt łatwo, nie ceni się tak, jak
tego, które zostało okupione pracą i cierpieniem.
Nie wiem, czy Dorota Terakowska pisząc tę książkę miała świadomość bliskiego końca. Kiedy jednak czytałyśmy ją (już po śmierci autorki w styczniu 2004 r.) nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że przeczuwała i że żegnała się w ten sposób z czytelnikami.
W końcowej scenie widzimy małą Kasię – bohaterkę “Jednej nocy czarownicy”, po wielu latach już jako staruszkę, jak odchodzi razem z czarownicą między kartki swojej ulubionej książki. Zostaje po niej tylko pusty fotel.
Po Dorocie Terakowskiej pozostało wiele pięknych książek, które mogą nam towarzyszyć przez całe życie – od lat późnoprzedszkolnych (jak historia babci Brygidy i Czarownicy ze Strasznego Lasu) przez dorastanie (“Córka czarownic) po dorosłość (“Ono”, “Poczwarka”). Czytając którąkolwiek z nich pamiętajcie proszę, że ich autorka jest gdzieś między ich kartkami. Człowiek umiera naprawdę, kiedy kończy się pamięć o nim. Pisarz żyje tak długo, jak długo czytane są jego książki.
Dorota Terakowska “Babci Brygidy szalona podróż po Krakowie. Dzień i noc czarownicy” ilust. Bohdan Butenko, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003
Dorota Terakowska “Babci Brygidy szalona podróż po Krakowie” ilust. Maria Orłowska – Gabryś, wyd.: KAW, Kraków 1987