Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2018 w kategorii: obraz !!!
Baek Heena jest tegoroczną laureatką jednej z dwóch najbardziej prestiżowych nagród dla twórców książek dla dzieci – Astrid Lindgren Memorial Award. Kiedy ogłoszono werdykt, bardziej skupiłam się na żalu z powodu nienagrodzenia przez jury Iwony Chmielewskiej, której kibicowałam. Dopiero później zainteresowałam się samą laureatką. Przypomniałam sobie, że jedna z jej książek została wydana w Polsce przez dość niszowe wydawnictwo Kwiaty Orientu specjalizujące się w literaturze koreańskiej i nominowana w pierwszym Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA.
„Księżycowy sorbet” to krótka opowieść o pewnej upalnej nocy – tak upalnej, że aż księżyc zaczął się topić. Choć sam pomysł zrobienia sorbetu z księżyca wydał mi się fascynujący, to cała zawarta w tej książce historia jakoś do mnie nie przemówiła. Szczerze mówiąc – nie do końca zrozumiałam, o co w niej chodzi. W jednej z nielicznych znalezionych w sieci recenzji przeczytałam taką jej interpretację: kiedy my coś zyskujemy, ktoś inny traci. Świat, który nas otacza nie jest nieskończony. Musimy rozsądnie się nim dzielić i zrobić wszystko, żeby każdy miał z niego to, co najlepsze. Może i tak. Nie jestem zbyt dobra w interpretacji baśni i im dłużej o niej myślałam, tym bardziej przekombinowywałam 😉
Z posłowia dowiedziałam się, że pojawiające się tam króliki z księżyca pochodzą ze starej koreańskiej legendy. Uświadomiło mi to, ile jednak zależy od znajomości kontekstów kulturowych. Dla czytelników koreańskich obecność królików na księżycu jest zapewne tak oczywista, jak dla nas możliwość spotkania tam Pana Twardowskiego (z kogutem). Bez tej wiedzy ta historia staje się po prostu absurdalna.
Dlatego bardziej przemawia do mnie to, co napisała o tej książce autorka bloga Mała Ka(f)ka: Można też, zupełnie po prostu, nie doszukiwać się żadnych głębszych sensów, tylko cieszyć oczy tym cudem, zaglądać bezwstydnie w okna wilków, sprawdzać, jak są urządzone ich domy, podziwiać kunszt artystki przy oddawaniu najmniejszych szczegółów.
Tak, strona wizualna tej książki przemówiła do mnie zdecydowanie bardziej. Baek Heena tworzy trójwymiarowe makiety swoich ilustracji, a następnie fotografuje je. W efekcie mamy nie tylko wrażenie odczuwania dusznej, upalnej nocy, ale także wydaje nam się, ze zaglądamy przez okna do mieszkań w bloku.
Nie mogę powiedzieć, że dzięki „Księżycowemu sorbetowi” zrozumiałam werdykt jurorów nagrody ALMA, ale poczułam się zainteresowana innymi książkami tej autorki.
Poza tym chciałabym wiedzieć, czy (parafrazując Michała Rusinka) ona się po polsku deklinuje czy nie, bo bardzo ułatwiłoby mi to pisanie o jej twórczości 😉
Małgorzata Karolina Piekarska została nominowana do Nagrody ALMA czyli Astrid Lindgren Memorial Award – gratulacje !!!
Przypominam wpis z 22 stycznia 2013 roku o „Tropicielach” i „Dzikiej”. Pisałam też wcześniej o „Klasie pani Czajki”, która była jedną z ulubionych książek Najstarszej z moich córek. Potem ukazały się jej kontynuacje – „LOteria” i „Licencja na dorosłość”. Napiszę o nich więcej niebawem. (edit: już napisałam —>>> tutaj )
Kuba wcale nie chciał przeprowadzać się na Saską Kępę. Całe życie mieszkał na Żoliborzu, tu miał kolegów z podstawówki i razem mieli iść do gimnazjum. Tymczasem po śmierci dziadka, rodzice zdecydowali, że przeniosą się do domu, który po nim odziedziczyli, domu, w którym wychowała się mama. Niewielkim pocieszeniem było to, że w nowym mieszkaniu udało się wygospodarować dla niego oddzielny pokój i nie będzie musiał już mieszkać razem z młodszą siostrą.
Saska Kępa nie podobała mu się wcale. Wkurzały go ciasne uliczki, domki i brak podwórek. W domu dziadka nie mieszkał nikt w jego wieku. W ogóle w okolicy nie było żadnych rówieśników. Nie wiedział też, gdzie ich szukać. W sklepach przeważali starsi ludzie, w ogródku jordanowskim siedziały dzieciaki w wieku Oli, a najbliższe podwórka mieściły się parę przecznic dalej i wydawały się prawie tak odległe, jak pozostawieni na drugim końcu miasta koledzy z dzieciństwa. Zupełnie nie przekonywały go słowa mamy, że jest to ekskluzywna dzielnica artystów, malarzy, ludzi sztuki i kultury.
Warszawa jest metropolią, ale i zbiorem małych miasteczek, choć zgrupowanych w jednym wielkim mieście – napisała Małgorzata Karolina Piekarska przy okazji wystawy „Miejsce akcji: Warszawa”. Te małe miasteczka to między innymi: Sadyba, Żoliborz Oficerski czy Saska Kępa. Od trzynastu lat mieszkam na Saskiej Kępie w domu po prababci, do którego przeprowadziłam się po śmierci rodziców.
Tu jest wielkie miasto w tle, bo zaledwie cztery przystanki jazdy tramwajem do Centrum. Jest tu i małe miasteczko, bo Saska Kępa ma wszystko co jest charakterystyczne dla małego miasteczka. Ma główną ulicę – Francuską, różne przedszkola, szkoły, sklepy, urzędy pocztowe, ośrodki zdrowia, pomniki, place zabaw, galerie, knajpki i podobnie jak małe miasteczko nie ma kina, a jedynie Dom Kultury. Pobliski Park Skaryszewski i teren ogródków działkowych z powodzeniem może robić za charakterystyczne dla małych miasteczek okalające je obszary leśne czy wiejskie.
Do harcerstwa Kuba też trafił przypadkiem. Po prostu odprowadził młodszą siostrę na zbiórkę zuchową i okazało się, że nie ma sensu wracać do domu, bo zaraz będzie musiał znów po nią przychodzić.
Byłam harcerką długie lata. Wśród moich lektur z tego czasu nie przypominam sobie zbyt wielu książek, które opowiadałyby o tym, co się dzieje w harcerstwie, w sposób ciekawy i bliski prawdzie. Chyba tylko „Czarne Stopy” Seweryny Szmaglewskiej (i ich kontynuacja) dawały się czytać bez bólu zębów i nie raziły sztucznością i dydaktyzmem.
Małgorzacie Karolinie Piekarskiej udało się pokazać drużynę harcerską przede wszystkim jako grupę rówieśników spędzających ciekawie czas razem. Bez ideologicznego zadęcia 😉 Bo tak naprawdę o tym, że ktoś zostaje harcerzem nie decyduje jego chęć do przestrzegania Prawa Harcerskiego, ale to czy trafi na fajną drużynę, w której się odnajdzie. A o tym, jaka jest drużyna decyduje to, jaki jest jej drużynowy, a nie to np. do której z organizacji harcerskich należy.
Kuba nie chciał przeprowadzać się na Saską Kępę, do harcerstwa trafił przypadkiem, ale to dzięki harcerstwu przeżył na Saskiej Kępie fajne przygody, rozwiązał razem z poznanymi tu kolegami zagadkę z przeszłości i… zakochał się po raz pierwszy naprawdę 😉
Umieszczenie akcji moich powieści w Warszawie na Saskiej Kępie jest nieprzypadkowe – napisała także autorka tej książki. Zrobiłam to nie tylko dlatego, że tam mieszkam. Chciałam, by moi czytelnicy odnajdowali na kartach książki siebie. Odnajdą więc tam siebie nastolatkowi z dużych miast, a także ci, którzy zamieszkują większość obszaru Polski, czyli małe miasteczka. Osadzenie akcji książek w Warszawie daje pisarzowi wiele możliwości. Tu wszystko może się zdarzyć.
W Warszawie można zaszyć się jak w lesie i pozostać anonimowym, a można też wystawić się jak na świeczniku i dać się poznać wszystkim. Stąd jest krok do wielkiego świata pełnego kin, teatrów i klubów z gwiazdami filmowymi czy telewizyjnymi, a także krok do zupełnej głuszy, bo przecież znaczną część miasta stanowią parki i lasy, choć w Śródmieściu tego nie widać. Warszawa kusi, by być niemą bohaterką kryminałów, a także powieści przygodowych. A ja lubię, gdy moje rodzinne miasto wodzi mnie na pokuszenie.
Bohaterów „Tropicieli” można spotkać ponownie w książce „Dzika”, choć tym razem głównym bohaterem jest Rafał, przyjaciel Kuby. Poza tym znów jest Saska Kępa i tajemnica do rozwikłania, i pierwsza miłość…
Przygotowałam w tym roku listę lektur dodatkowych dla klasy Najmłodszej z moich córek. Wybierałam według klucza: współczesne, interesujące dla szóstoklasistów i dobrze napisane czyli takie, za których wartość ręczę głową 😉 Znaleźli się na niej nie tylko „Tropiciele” i „Dzika”, ale też wcześniejsza saskokępska książka tej samej autorki: „Klasa Pani Czajki”.
Małgorzata Karolina Piekarska „Tropiciele”, ilustr.: Robert Trojanowski, wyd.: Nowy Świat, Warszawa 2006
Własny ogród ! I to miłe uczucie, że można mieć własne mrówki i nadać im imiona. Zresztą nie tylko im ! Również własnym ślimakom, jeżom i innym zwierzętom żyjącym zaskakują blisko człowieka.
„Mały atlas zwierzaków Ewy i Pawła Pawlaków” to trzecia po atlasach ptaków i motyli publikacja poświęcona tym co skaczą i fruwają w naszym najbliższym otoczeniu. Te książki nie pretendują do miana kompendium wiedzy ani ornitologicznej, ani lepidopterologicznej (Ha ! Kto wiedział, że tak się nazywa nauka o motylach ???), ani tym bardziej zoologicznej. One po prostu zachęcają do tego, żeby się uważniej rozejrzeć i dostrzec, kto mieszka całkiem niedaleko nas.
Kiedy pisałam tu o ilustracjach Ewy Kozyry – Pawlak do „Księżniczki na ziarnku grochu”, twierdziłam, że wiedziałam, że tak będzie (że będą zachwycające). Teraz mówię – nie przypuszczałam, że to jest możliwe.
Po cudownych ptakach i przepięknych motylach nie wydawało mi się, że coś może być jeszcze piękniejsze. A jednak…
… zwierzaki w trzecim z atlasów właśnie takie są 🙂 Występują w wersjach: namalowanej akwarelą, wyaplikowanej z materiałów, ulepionej z masy papierowej (plus patyczki i inne takie – np. fragment wycieraczki 😉 ), fotograficznej oraz (tak jak w poprzednich tomach) narysowanej przez Hanię – małą znajomą Autorów. We wszystkich tych wersjach są zachwycające !!!
Zastanawiałam się, jak to się stało, że bohaterowie tego atlasu są tacy wyraziści i sympatyczni i doszłam do wniosku, że tu po raz pierwszy modele portretowani przez Autorów mogli mieć wyraz twarzy (sympatyczny oczywiście). Trudno go osiągnąć u posiadacza dzioba, że o poważnym braku – braku twarzy u motyli nie wspomnę (choć niektóre wyaplikowane przez Ewę Kozyrę – Pawlak jednak posiadają coś jakby cień jej wyrazu 😉 ).
Szukałam książki, która pasowałaby na dzisiejszą pięćdziesiątą rocznicę lądowania na Księżycu i najbardziej mi do tego dnia pasuje „Nocny Maciek”, którego opisałam 26 października 2008 roku 🙂
Maciek przyjechał ze mną do domu z wystawy Ewy Kozyry – Pawlak i Pawła Pawlaka w ramach akcji „Łap Bakcyla”. Wiem oczywiście, że moje córki są już na tę książkę za duże, ale nie mogłam się jej oprzeć. Zresztą – na okładce jest napis: wiek 3+, więc w zasadzie wszyscy w naszej rodzinie się na tę kategorię wiekową łapiemy… 😉
„Nocny Maciek” to druga po „Jajuńćku”autorska książka Pawła Pawlaka. Tam były wędrujące po świecie zajączki, tu mamy Robaczka (który dziwnie mi kogoś przypomina 😉 ) i Księżyc ( a właściwie jego połówkę). Robaczek jest malutki, nic jeszcze o świecie nie wie i bardzo przestraszył się zniknięcia Słońca, które oświetlało pierwsze chwile jego życia. Księżyc Maciek tłumaczy mu, że nie ma się czego bać, bo: wieczorem słońce chowa się za horyzont i wtedy po dniu przychodzi noc. W nocy słońce świeci gdzie indziej, a ja go tutaj zastępuję. Ale następnego ranka słońce wraca i znowu jest dzień.
„Nocny
Maciek” to
książka dobra na
dobranoc.
Wiele dzieci podobnie jak Robaczek boi
się ciemności. Ta ciepła historyjka i urocze, nocne ilustracje (a
szczególnie ta z Robaczkiem śpiącym słodko w objęciach Maćka)
pomogą pokonać ten strach. Łatwiej jest zasnąć, kiedy ma
się pewność, że po ciemnej nocy na pewno przyjdzie jasny dzień.
Przywykliśmy myśleć o księżycu jako o Srebrnym Globie, a tymczasem Maciek jest złoty ! Trochę mnie to zdziwiło, ale tylko na krótko. Następnego wieczora wracaliśmy całą rodziną do domu. Na niebie złocił się półksiężyc i wyglądał zupełnie tak, jakby to pan Paweł osobiście go wyciął i tam umieścił. Zawołałam do dziewczyn: Patrzcie, nocny Maciek na niebie !
Zaraz
potem naszła
mnie refleksja
rodem z jednego z moich ulubionych filmów: To,
co widzę, przypomina mi to, co kiedyś czytałam. Może powinno być
odwrotnie ? 😉
Paweł Pawlak (tekst i ilustracje) „Nocny Maciek”, wyd.: Wydawnictwo Piotra Marciszuka Stentor, Warszawa 2008
Edit: Paweł Pawlak został nominowany do Nagrody ALMA – Astrid Lindgren Memorial Award – gratulacje !!!
Żyjemy
w czasach, w których każde
urządzenie zakupione w sklepie wyposażone jest w instrukcję we
wszystkich językach świata, rozmiarów bez
mała Encyklopedii
Olgerbranda. Zawiera ona często tak doniosłe rady jak to, że nie
należy wkładać kanapek do kieszeni na kasety video w odtwarzaczu
😉
Żyjemy w czasach, w których największy dział w księgarniach stanowią poradniki i nie ma chyba problemu, na który nie znalazło by się w nich antidotum.
Panowie Wojciech Widłak i Paweł Pawlak czyli duet autorski, którego pierwszym dziełem było „Sekretne Życie Krasnali w Wielkich Kapeluszach”, poszli jeszcze o krok dalej i stworzyli dzieło nowatorskie – Podręczny Nieporadnik, poradnik a rebours czy też inaczej: Instrukcję Nieobsługiwania przyrządu wydawałoby się oczywistego.
„Młotek” to książka dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Począwszy od okładki, której skrzydełko posiada własną instrukcję obsługi, i skończywszy na stopce redakcyjnej. Spotkaliście się kiedyś z książką, w której stopka jest interesującą lekturą ? Nad całością unosi się Duch Dobrej Zabawy, a frajda, jaką Panowie W&P (vel Profesor Kurzawka i Adiunkt Kwas) mieli podczas jej tworzenia, wręcz się z jej kartek wylewa 😉
Z nadzieją czekam na, zapowiedziane pod koniec tej książki, kolejne Nieporadniki. (Edit: ukazały się jeszcze dwa – Grzebień i Rękawiczka oraz absolutne mistrzostwo świata w dziedzinie absurdu czyli „NIEkalendarz” (uniwersalny, pasuje do każdego roku i jeszcze można go kupić !!! 😉 ).
Wydawnictwo „Czerwony Konik” (kolejne bardzo obiecujące, małe wydawnictwo, które pojawiło się na naszym rynku !) wspólnie z portalem „Bajkopisarze” ogłosiłokonkurs na kolejne Niezastosowania Młotka. Wydawać by się mogło, że twórcy Nieporadnika wyczerpali już wszystkie możliwości tego rodzaju, ale…
Na
własne oczy mogłam się kiedyś przekonać, że Młotek
Nie Służy do
tłuczenia kotletów schabowych. Rzeczony kotlet, utłuczony z
zaangażowaniem przez dziarskiego harcerza podczas obozowej służby
kuchennej:
po
pierwsze –
trudno jest następnie oddzielić od deski;
po
drugie –
trudno jest go usmażyć;
po
trzecie –
może zawierać drzazgi i to w ilościach większych niż śladowe
😉
P.S.
W naszym domu ta książka zdecydowanie bardziej zainteresowała dorosłych niż dzieci – myślę, ze to ze względu na różnice doświadczeń związanych z młotkami i innymi tego rodzaju narzędziami. Dlatego zaliczam ją do książek wbrew pozorom – nie dla dzieci.
Książka
nagrodzona tytułem Książki
Roku IBBY 2009 za
ilustracje i projekt graficzny.
Wojciech Widłak (tekst), Paweł Pawlak (ilustr.) „Młotek. Podręczny Nieporadnik Profesora Kurzawki & Adiunkta Kwasa”, wyd.: Czerwony Konik, Kraków 2009
Edit: Paweł Pawlak został nominowany do Nagrody ALMA – Astrid Lindgren Memorial Award – gratulacje !!!
czyli nietypowa książka Widłaka, z nietypowymi ilustracjami Pawlaka i raczej nie dla dzieci– jak powiedział o niej sam autor.
Wpis z 28 grudnia 2008 roku:
Wygląda jak stary kajet znaleziony gdzieś na strychu i pobieżnie oczyszczony z kurzu i pajęczyn. Czarna okładka, wytarta nieco na rogach, pożółkłe kartki, wyklejka w charakterystyczny, staroświecki wzorek, napisy w w kolorze starego złota… i tylko znaczki reklamowe na ostatniej okładce świadczą o tym, że rzecz jest całkiem współczesna.
A
w środku – krasnale. W dziwnych nakryciach głowy – zupełnie
nie przypominających czerwonych czapeczek do jakich przyzwyczaiły
nas tradycyjne baśnie. Krasnale
zadumane nad Sensem Wszystkiego. Krasnale tajemnicze – kryjące
twarze pod rondami. Krasnale w Wielkich Kapeluszach.
Można je spotkać we Wrocławiu na fontannie przed Teatrem Lalek zaprojektowanej przez Pawła Pawlaka.
zdjęcie autorstwa Pawła Pawlaka – dziękuję 🙂
Zobaczyłem tę fontannę jeszcze przed jej uruchomieniem – powiedział Wojciech Widłak – i zrozumiałem, że każdy z tych krasnali jest osobą, każdy z nich ma swoją historię. A ja poczułem, że muszę te historie spisać.
Tak jak umiałem, opisałem osobników w kapeluszach oraz wierzbę i kota, po czym wysłałem tekst do Pawła. Po jakimś czasie Paweł przysłał mi coś, co uważał za szkice ilustracji, natomiast ja od razu miałem poczucie, że to są już niemal gotowe ilustracje. Paweł dał się przekonać, wycyzelował je oczywiście, dodał smaczków, pokropił złotem i szkice w końcu znalazły się w książce. Moje opowieści też są właściwie szkicami – w tym sensie, że zapraszają czytelnika do dopowiedzenia sobie różnych różności.
zdjęcie autorstwa Pawła Pawlaka – dziękuję 🙂
Wierzbownik, Spragniony, Karmiący Ptaki, Puszczający Stateczki, Parasolnik, Ogrodniczka, Niewidzialnik, Rapsodnik nie są jedynymi krasnalami we Wrocławiu. Można je tam spotkać na każdym kroku.
Nic dziwnego – w końcu Wrocław to miasto Pomarańczowej Alternatywy , a ona zaczęła się właśnie od krasnoludków. W stanie wojennym wszystkie antysocjalistyczne hasła na murach (w rodzaju: TV KŁAMIE albo WRONA SKONA) były starannie zamazywane białą farbą i straszyły plamami wyraźnie odcinającymi się od brudnych tynków. Któregoś dnia… na tych białych plackach pojawiły się krasnoludki. Trochę koślawe, w krzywych czapeczkach, zaskakujące i absurdalne. Od tamtego czasu i tamtych krasnali minęło 25 lat, a Krasnale w Wielkich Kapeluszach różnią się od nich właściwie wszystkim. Są po prostu z innej epoki.
Podobno
zdarzają się tacy, którzy uważają, że wszystkie Krasnale w
Wielkich Kapeluszach są jednakowe. Sądzą po pozorach ! Wielkie
kapelusze zdają się im podstawowym wyróżnikiem, cechą
najważniejszą, dominującą i skazującą krasnale na duchową,
intelektualną i uczuciową szarość. Niech ten, kto tak sądzi, ma
się jednak na baczności bo sam siebie osądza !
Każdy
może znaleźć wśród nich Krasnala, z którym łączy go
powinowactwo duchowe. Takie własne, krasnalowe alter
ego.
Dla mnie jest nim rzecz jasna Wierzbownik,
z jego pasją przeczytania wszystkich książek świata 😉 A dla
Ciebie ?
„Sekretne życie Krasnali w Wielkich Kapeluszach [opowieść o fontannie] * spisał Wojciech Widłak dzięki uprzejmości Pawła Pawlaka i krasnala Raspodnika, zilustrował Paweł Pawlak”, wyd.: Format, Łagiewniki 2008
Edit: Paweł Pawlak został nominowany do Nagrody ALMA – Astrid Lindgren Memorial Award – gratulacje !!!
… czyli wpis, w którym najpierw przypominam, co napisałam dawno temu na temat pierwszych dwóch książek o tych przemiłych stworzonkach, a następnie wyjaśniam, dlaczego uważam, że powinny one zostać wydane ponownie razem z dwoma pozostałymi, niepublikowanymi dotąd nigdzie 🙂
Wpis z 3 stycznia 2010 roku:
Pamiętacie „Sekretne życie Krasnali w Wielkich Kapeluszach” – pierwszą wspólną książkę Wojciecha Widłaka i Pawła Pawlaka ? Właśnie ukazała się druga pozycja tej znamienitej spółki autorskiej ale o „Młotku”napiszę innym razem. Dziś, po cudownym spacerze po zimowym lesie naszło mnie na Czupieńki 😉 Bowiem Krasnale w Wielkich Kapeluszach nie były pierwszymi osobnikami w tych nakryciach głowy stworzonymi przez Pawła Pawlaka. Na długo przed nimi były Les Tchoux – stworki znane dotychczas tylko dzieciom francuskim. Czyli po naszemu – Czupieńki.
Chlapieniek, Sapieniek, Wiepieniek, Tycipieniek i inne, których imion jeszcze nie znamy (i niewątpliwie kończą się one też na -pieniek). Spod Wielkich Kapeluszy wystają im okazałe… nosy ? …pyszczki ? …ryjki ? Nieważne – jak zwał, tak zwał, grunt, że wyglądają sympatycznie 😉 Żyją w lesie, w domkach na drzewach.
Narysował je, jako się rzekło, Paweł Pawlak, historyjki o nich napisał Gerard Mancomble (znany co poniektórym jako autor „Kotka, który chciał merdać ogonkiem” również z ilustracjami P. Pawlaka), a spolszczyła je w niezwykle sympatyczny sposóbEwa Kozyra – Pawlak. „Gwiazdka” to pierwsza z czterech książeczek o Czupieńkach, których wydanie zapowiada wydawnictwo Media Rodzina. (Edit: ale w końcu wydało tylko dwie 😦 )
Był zimowy wieczór, zupełnie taki, jak dzisiejszy – idealny na to, żeby siedzieć przy rozpalonym kominku i czytać. Nagle za oknem usłyszeli ciche pacnięcie. – Patrzcie ! Gwiazda spadła na śnieg ! – zawołał Wapieniek. Gwiazdka była niewielka. Całkiem blada i zziębnięta. Nie świeciła jaśniej niż robaczek świętojański. Czupieńki podniosły ja ostrożnie…
Jest
w tej historii coś niezwykle urzekającego – to dziecięca
wiara w cudowną moc przytulania,
które jest lekiem na wszystkie problemy.
Ta książeczka to wymarzona lektura na zimowe wieczory, szczególnie te w okolicy Świąt, bo przecież owa Gwiazdka nie była taką sobie zwykłą gwiazdką, jakich na niebie tysiące. Była to, moi kochani, Gwiazda Betlejemska. I aż strach pomyśleć, co mogłoby stać się z Trzema Królami w drodze do Betlejem, gdyby nie malutkie Czupieńki ?
Ufff… Czupieńki skończyły własnie zbieranie owoców pokrzepidełka. A pokrzepidełko to prawdziwy skarb: na herbatkę, konfitury, kompocik – mniam, mniam ! Nagle…
…
w pobliżu rozległo się okropne chrumkanie, a ziemię zalał cień
głęboki jak noc.
Ten
cień nazywał się SMOK ŻARŁOK ! W jednej chwili połknął całe
zbiory Czupieńków.
Czupieńki mają w sobie coś, co mnie rozczula – taką dziecięcą naiwność i serdeczność. W poprzedniej części lekiem na wszystkie problemy było przytulanie, tutaj – zachwyciło mnie ich przekonanie, że skoro Smok płacze, to na pewno nie jest zły. Przecież kiedy ktoś płacze, to trzeba mu pomóc – to jest oczywiste nie tylko dla Czupieńków. A wtedy…
… okazuje
się, ze groźny smok nie jest groźny, tylko głodny – a głodny
jest dlatego, że nie potrafi sam dosięgnąc do jedzenia.
Wystarczyło nauczyć go stawać na tylnych łapach i… problem
rozwiązany 🙂
Te książeczki są potrójnie urocze. Składa się na to zarówno prosta i ciepła historyjka, jak i przekład Ewy Kozyry – Pawlak, za szczególnym uwzględnieniem słowa pokrzepidełko. Cóż za piękny neologizm !!! No i Smok Żarłok oczywiście – tak nazywam moje córki, kiedy wykazują się nadmiernym apetytem.
Całość dopełniają ilustracje Pawła Pawlaka, w których szczególnie zachwyciła mnie przemiana smoka – z groźnego zębatego i rogatego potwora w leniwie rozciągniętą na ziemi ogromną przytulankę, która znakomicie może służyć jako zjeżdżalnia dla Czupieńków.
A
wiecie, co mnie w tej książczce cieszy najbardziej ? To, że jest
ich w sumie cztery, czyli jeszcze dwie przed nami ! 🙂
Gerard Moncomble „Czupieńki. Smok”, przekł.: Ewa Kozyra – Pawlak, ilustr.: Paweł Pawlak, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2010
No właśnie – cieszyłam się, cieszyłam, a minęło już dziewięć lat i ciągle się ich nie doczekałam. Wydawnictwo uznało wtedy, że sprzedaż była za mała i nie zdecydowało się na kontynuację tego cyklu, a mnie oprócz książek został jeszcze Tycipieniek (rodem z Budki). I zapomniałabym w ogóle o tym, że czekałam na kolejne części i że ciągle nie wiem, co przydarzyło się Czupieńkom wiosną i latem (bo każda z nich opisywała inną porę roku), gdyby nie to, że wczoraj Paweł Pawlak zaprezentował na swoim profilu na Facebooku szkice ilustracji do części trzeciej, wiosennej. Niestety tylko szkice, bo ilustracje właściwe już nie powstały…
… ale ich autor mówi (to cytat:) gdy zobaczyłem te szkice, to wezbrała we mnie jakaś taka rodzicielska tkliwość, że kto wie? Może potrafiłbym do Czupieńków wrócić, gdyby pojawił się zdecydowany wydawca?
Apeluję więc do P.T. Wydawców – zastanówcie się nad Czupieńkami, bo pokolenie obecnych kilkulatków IMO zasługuje na przyjaźń z nimi !!! Myślę, że teraz nie byłoby już problemów z zadowalającą sprzedażą, bo wtedy, kiedy wydano je po raz pierwszy, rynek książek dziecięcych w Polsce dopiero nabierał rozpędu, a nazwiska ilustratora i tłumaczki – znaczenia.
Te książki i ich bohaterowie są takie urocze, ciepłe, sympatyczne, rozczulające (tę listę synonimów mogłabym ciągnąć jeszcze długo 😉 ), że tylko brać, wydawać i cieszyć się nimi (i wdzięcznością czytelników) !!!
Edit: Paweł Pawlak został nominowany do Nagrody ALMA – Astrid Lindgren Memorial Award – gratulacje !!!
Dziś ostatnia (na razie !) z książek Iwony Chmielewskiej, która wraca na półki Małego Pokoju. Wpis z 20 października 2012 roku:
Kiedy byłam jeszcze w szkole podstawowej, nasza drużyna harcerska przyjmowała imię Janusza Korczaka. Z tej okazji został zorganizowany m.in. Konkurs wiedzy o jego życiu. Przeczytałam wtedy książkę Hanny Mortkowicz – Olczakowej, do niedawna główne źródło wiedzy o życiu Starego Doktora. Córka autorki tak tę biografię oceniła po latach: Napisana niedługo po kataklizmie ma ów podniosły ton epitafiów, w których brakuje uczłowieczających konkretów. Dlatego ponad pięćdziesiąt lat później owa córka Joanna Olczak – Ronikier podjęła próbę stworzenia biografii Janusza Korczaka. Biografii w miarę możliwości pełnej – a nawet jeszcze więcej, bo luki w udokumentowanej wiedzy o jego życiu dopełniła tym, co wiemy o życiu jego rówieśników, ludzi z pokolenia, o którym Bogdan Cywiński napisał „Rodowody niepokornych”, Żydów, który próbowali odnaleźć się w polskości nie odrzucając zupełnie swojej żydowskości. Powstała fascynująca książka „Korczak. Próba biografii” i jest to próba ze wszech miar udana. Korczak, którego ukazuje nam autorka nie jest postacią z pomnika, widzimy jego rozterki, wątpliwości, słabości i dzięki temu możemy zobaczyć Człowieka. To oczywiście nie jest książka dla dzieci, ale wspominam o niej w odpowiedzi na pytania o to, co czytam dla siebie.
Pamiętamy o Korczaku – pisarzu, żywa jest też legenda Korczaka – wychowawcy, który nie opuścił swoich wychowanków do końca… *
Tymczasem jego książki niestety nie wytrzymały próby czasu, ich język, poetyka, dojmujący smutek, są dla współczesnych dzieci trudne do przyjęcia. Obawiam się, że nawet piękne ilustracje Marianny Oklejak nie są w stanie reanimować Króla Maciusia – książki, przez którą razem z córką Środkową brnęłyśmy z mozołem. Kajtusia Czarodzieja ja sama w dzieciństwie nie dałam rady przeczytać, z moimi córkami w ogóle nie próbowałam. Paradoksalnie – może szansą dla jego twórczości są przekłady, bo tam (co widzimy chociażby na przykładzie „Księgi dżungli” ) można tchnąć trochę życia w niedzisiejszy język.
Jego legendarna śmierć (przy całym dla niej szacunku) była oczywistą konsekwencją całego życia i trudni sobie wyobrazić, że mógłby podjąć inną decyzję. Pamiętać należy ponadto, że wychowawców, którzy podobnie jak Korczak nie opuścili dzieci w tym momencie było wielu – razem z Domem Sierot na Umschlagplaz poszła też Stefania Wilczyńska, która również całe życie poświęciła temu domowi, poszli też inni wychowawcy. Były też w getcie inne sierocińce. Marek Edelman w książce „I była miłość w getcie” pisze m.in. O Hendusi Himmelfarb, która też nie zostawiła dzieci mimo że miała szansę się uratować.
„Śmierć nie jest trudna – znacznie trudniejsze jest życie”, pisał kiedyś na początku swojej drogi. Męstwo jego życia zostało zepchnięte w cień przez męstwo śmierci. A przecież wyboru dokonał znacznie wcześniej. (…) Na pewno tam gdzieś w górze boleśnie uraża go fakt, że wierność dzieciom w chwili ostatecznej próby uważana jest za jego główną zasługę. Tak jakby domniemywano, że mógł zaprzeczyć sam sobie, zdradzić na starość sprawę, dla której w młodości zrezygnował z własnej rodziny, kariery naukowej, sławy pisarskiej.*
„Pamiętnik Blumki” pokazuje Korczaka w roli,w której wywarł największy wpływ na nas wszystkich czyli wychowawcy, który zrewolucjonizował wychowanie.
Pan Doktor mówi, że każde dziecko ma prawo, do swoich tajemnic i do swoich marzeń. I że dzieciom należy mówić prawdę.
Pan Doktor jest zdania, że ważniejsze od kar są nagrody, a jeśli dziecko zrobi coś złego, to najlepiej mu przebaczyć i czekać, aż się poprawi. I że nie wolno dzieci do niczego przymuszać.
Pan Doktor uczy nas, że dziewczynki i chłopcy mają równe prawa i mogą robić to samo.
Aż
trudno uwierzyć, że jeszcze sto lat temu (czyli raptem trzy
pokolenia wstecz) to co dla nas jest oczywiste, wywoływało
zdziwienie, niedowierzanie, opór.
„Pamiętnik Blumki” to książka, która uświadamia nam również, że na ów mityczny Dom Sierot składało się wiele indywidualności, że każde z tych dzieci miało imię, twarz, zainteresowania. Ktoś był ciągle głodny i lubił nawet tran, ktoś lubił czytać i umiał pięknie opowiadać, inny był świetnym stolarzem, a jeszcze inny szył najlepiej ze wszystkich… Niewiele o nich wiemy, nie wiemy nawet czy naprawdę była jakaś Blumka, która pisała pamiętnik. Ale dzięki Iwonie Chmielewskiej możemy sobie wyobrazić, że była, a kolaże, które towarzyszą ascetycznemu tekstowi przybliżają nam życie, jakie mogło być udziałem ich wszystkich.
Stalówka jej pióra zamienia się pod koniec książki w yad, metalową rękę z palcem wskazującym, której używa się w synagogach by nie dotykać czytanych świętych tekstów. Nie dotykam tego co stało się potem, nie potrafię. Ale cieszę się, że mogłam przywołać szczęśliwy choć często trudny czas sprzed wojny. Bo w książce można zakochane dzieci umieścić na huśtawce, by zostały na zawsze w tej chwili radości, a na uszach roześmianego Doktora na zawsze zawiesić czereśnie – napisała autorka na stronie wydawnictwa.
Format tej książki, stosunek ilości tekstu i ilustracji mogą sugerować, że jest ona przeznaczona dla dzieci kilkuletnich – nic bardziej mylnego ! Według mnie „Pamiętnik Blumki” to znakomity wstęp do rozmowy z dziećmi wczesnoszkolnymi – każde zdanie, każdy element ilustracji może być jej początkiem, możliwości są nieograniczone. Bo pamiętnik jest po to, żeby nie zapomnieć…
Iwona Chmielewska otrzymała wczoraj tytuł „Projektantki Roku 2018”, a „Jak ciężko być królem”nagrodę w kategorii ilustracji w konkursie Polish Graphic Design Awards !!!
Z tej okazji przypomnę jej kolejną książkę, o której pisałam 2 listopada 2013 roku:
Gdzieś w Europie, nad wielką rzeką Wisłą wznosi się bardzo stare miasto. Jego historia jest długa i zawiła, niepodobna do historii innych miast, ale ludzie tu żyjący mają takie same marzenia, zmartwienia i radości jak ludzie na całym świecie.
Na czworokątnym rynku w środku miasta stoi ogromny ratusz zbudowany sześćset lat temu. Nad ratuszem góruje czworokątna wieża z czterema tarczami zegara zwróconymi w cztery strony świata. Zegar ten, złocąc się w świetle słońca i księżyca, wskazuje czas ludziom żyjącym tu dziś, tak samo jak wskazywał przed wiekami.
„Cztery strony czasu” to książka mocno osadzona w realiach geograficznych i historycznych Torunia, ale równocześnie uniwersalna.
Kiedy
uczymy się historii skupiamy się na wydarzeniach politycznych,
wojnach, rewolucjach, odkryciach, wynalazkach czy życiu wielkich
ludzi, którzy swą działalnością zmieniali świat. Tymczasem
miedzy tymi ważnymi datami toczyło się, toczy i toczyć będzie
normalne, codzienne życie normalnych, zwykłych ludzi. Nie tylko w
Toruniu, ale w każdym miejscu na świcie, także w Korei, gdzie ta
książka ukazała sie najpierw.
Polacy,
Niemcy, Żydzi mieszkający przy rynku od wieków otwierają kluczami
drzwi, przynoszą zakupy, myją naczynia, czeszą włosy, siadają do
stołu, przytulają dzieci, chorują, ziewają, przyszywają guziki,
czytają książki, rozmyślają o przyszłości… Robią codziennie
wszystko to, co zwykle robią ludzie – teraz i pięćset lat temu.
Począwszy
o roku 1500, co 100 lat zaglądamy do tych samych czterech okien po
czterech stronach toruńskiego rynku. Za każdym razem jest inna pora
roku i inna pora dnia, zmieniają się stroje i wygląd pokoi, ale
to, co najważniejsze, pozostaje niezmienne. Ludzie kochają się,
tęsknią do siebie, troszczą się o dzieci – i te małe, i te
duże, myślą z nadzieją o tym, co nastąpi i wspominają tych,
których już nie ma…
Oczy mieszkańców rynku – niebieskie, piwne, zielone, wesołe lub pełne łez, młode i stare, piękne i nijakie, od wieków coś łączy: patrzą przez te same okna swoich mieszkań na wielki pozłacany zegar, który co dzień, z każdej z czterech stron pokazuje te same godziny.
Też sam czas jednym ucieka za szybko, dla drugich wlecze się nieznośnie. Ta sama godzina dla jednych jest godziną narodzin, a innym przynosi śmierć. Jedni spieszą się, aby zdążyć na ważne spotkanie, które przesądzi o całym ich życiu, inni muszą o tej godzinie wyjąć ciasto z pieca, żeby się nie spaliło, a dla jeszcze innych ta sama godzina minie niezauważenie.
To kolejna, po „Pamiętniku Blumki” książka Iwony Chmielewskiej, która w fantastyczny sposób dotyka spraw pozornie nieopisywalnych. I kolejna, która zachwyca wizualnie – od stylowej okładki przez kipiące życiem kolażowe ilustracje wewnątrz, aż po kod kreskowy starannie wkomponowany w jej plecy 😉
Nie wiadomo, co zdarzy się w mieście przez następnych sto.. dwieście… trzysta lat… Jednak pewne jest to, że latem będzie mocno grzało słońce, zimą będzie padał śnieg, drzewa będą żółkły jesienią i kwitły wiosną…
Czas będzie mijał bezpowrotnie. Dzieci, które urodzą się w domach przy rynku, po latach staną się prababciami, po stu latach ktoś je już tylko wspomni, a po stu następnych ten ktoś będzie wspominany jako pradziadek. Do mieszkań wprowadzą się nowi ludzie, a pamięć o tych, którzy setki lat temu wchodzili przez te same drzwi i wyglądali przez te same okna, minie bezpowrotnie.
„Cztery strony czasu” to książka, która znakomicie wpisuje się w atmosferę wczorajszych Zaduszek. Uświadamia nam, że jesteśmy tylko ogniwem w długim łańcuchu pokoleń – przed nami było ich wiele i po nas nastąpią kolejne…
Zapalałam
dziś z moimi córkami znicze na grobach ich pradziadków i
prapradziadków, a przy okazji na grobach rozmaitych innych osób z
naszej rodziny – zmarłych nierzadko na długo przed moim
narodzeniem. Jak co roku starałam się im opowiedzieć o tych
ludziach jak najwięcej, ale sama wiem tyle, co z opowiadań innych,
więc niewiele. Wiemy jak się nazywali, jakie pokrewieństwo nas
łączy, czym zajmowali, kiedy zmarli, ale poza tym ? Jacy byli ? Co
ich cieszyło, co lubili jeść, a czego nie znosili robić ?
Oni
nawet nie przeczuwali naszego obecnego istnienia, tak jak my nie
wiemy, kto za kolejne sto lat stanie nad naszymi grobami i w jakim
świecie będzie żył…
Iwona Chmielewska (tekst & ilustr.) „Cztery strony czasu”, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2013
Edit: Iwona Chmielewska została nominowana do Nagrody ALMA – Astrid Lindgren Memorial Award – gratulacje !!!
Skoro pojawił się temat książek obrazowych, myślę, że to najwyższa pora, że wstawić na półki Małego Pokoju kolejne książki Iwony Chmielewskiej.
Wpis z 3 maja 2014 roku:
Gdy dwoje ludzi żyje razem, to jest im łatwiej, bo są razem i jest im trudniej, bo są razem…
„Dwoje ludzi” to książka, którą czyta się i ogląda dość szybko, ale myśli o niej – długo. I, co najciekawsze, po każdym kolejnym kontakcie z nią dostrzegam w niej coś innego i myśli nią wywołane wędrują inną drogą.
Ta
książka zawiera więcej prawdy o miłości i związkach dwojga
ludzi niż wszystkie romanse świata, mimo że słowa w niej zawarte
zmieściłyby się na jednej stronie maszynopisu…
Tym
słowom towarzyszą obrazy, które dopełniają tekst i same są
przez niego dopełniane. Dopiero razem tworzą tę opowieść.
Szperając po internecie w poszukiwaniu rzeczy pomocnych w napisaniu o tej książce, trafiłam na dwa bardzo ciekawe wywiady z Iwoną Chmielewską. Pierwszy, filmowy znajduje się na Portalu Edukacji Medialnej Civilia (edit: a raczej – znajdował się, bo teraz nie mogę znaleźć w necie tego portalu, zniknął 😦 ), a drugi to rozmowa z Agnieszką Sikorską – Celejewską dla portalu Qulturka. W tym ostatnim na pytanie: Tworzy Pani książki obrazkowe czy obrazowe? padła taka odpowiedź:
– Ech, dużo kłopotu z tą nazwą. Ja staram się tworzyć książki obrazowe. To dlatego, że nie zgadzam się na infantylizację sztuki dla dzieci. Słowo obrazek niesie ze sobą rodzaj uproszczenia i sprowadzenia obrazu w książce do funkcji podrzędnej tekstowi. Książka z obrazkami to opowieść z dołączonymi ilustracjami.
Zarówno w autorskich, jak i wspólnych projektach nie tworzę obrazków i nie zajmuję się tylko ilustracją. Staram się osiągać taki związek obrazu z tekstem, żeby powstawał rodzaj hybrydy, w której tekst jest niepełny bez obrazu, a obraz nie może byc odebrany w pełni bez tekstu.
A
tak o tym, czym jest obraz, Iwona Chmielewska opowiadała Civilii:
– Obraz jest znakomitym narzędziem do prowadzenia narracji. W nieoczekiwany sposób można za jego pomocą, poza słowami dowiedzieć się o tym, co było przedtem, ale też dowiedzieć się można o tym, co było potem, dowiedzieć się, co było w miejscu, w którym nie jesteśmy w tekście…
Obraz nie powinien być łatwy, ponieważ za pomocą łatwo przyswajalnego obrazu nie dajemy szansy dzieciom i odbiorcom dorosłym na rozwój.
Obraz powinien zawsze wychodzić krok naprzód i zmuszać niejako inteligencję odbiorcy do samodzielnego współtworzenia tego obrazu już w głowie odbiorcy – do samodzielnego współtworzenia narracji w książce.
Dlatego ja nawet nie próbuję tutaj ani cytować kolejnych fragmentów tekstu, ani opowiadać, co jest na towarzyszących im ilustracjach. To po prostu trzeba przeczytać, zobaczyć i przeżyć samodzielnie !
Jak
to zwykle bywa z książkami Iwony Chmielewskiej, z racji niewielkiej
ilości tekstu i dużej ilości ilustracji również ta odbierana
jest jako przeznaczona dla dzieci. Ona sama powiedziała:
– „Dwoje ludzi” jest książką, która może być odczytywana na każdym etapie życia. Równie dobrze może stanowić prezent na złote gody dla małżonków, jak i na 14. urodziny.
Staram się zawsze tak budować swoje książki, żeby były książkami dla ludzi, a nie książkami dla dzieci.
Jeśli opowiada się prostymi słowami i jednoczesnym obrazem, używając do tego prostych metafor, to można mówić nawet małym dzieciom o najtrudniejszych sprawach. Poza tym zawsze przyświeca mi myśl, że książka będzie dopełniana przez odbiorców na różnym etapie rozwoju świadomości ich własnymi koncepcjami, dlatego staram się robić książki otwarte. I raczej zadawać pytania, a nie formułować kategoryczne odpowiedzi.
Ale to, jakie pytania stawia ta książka, zależy wyłącznie od czytelnika. Bo każdy z nas musi je tak naprawę postawić sobie sam…
Iwona Chmielewska (tekst i ilustr.) „Dwoje ludzi”, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2014
Edit: Iwona Chmielewska została nominowana do Nagrody ALMA – Astrid Lindgren Memorial Award – gratulacje !!!