Sto. Rzeczy, których nauczysz się w życiu

Sto. Rzeczy, których nauczysz się w życiu

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: Od A do Z !!!

Pomysł na tę książkę…

pojawił się, gdy patrzyłam na moją nowo narodzoną siostrzenicę, która – opatulona niczym mumia – leżała w łóżeczku i przyglądała się światu. Pomyślałam: „Przed tobą wyjątkowa podróż”. Z jednej strony zazdrościłam jej tych wszystkich wspaniałych, czekających ją rzeczy, z drugiej – współczułam jej z powodu przykrych doświadczeń, które staną się jej udziałem.

I wówczas w pobliżu przejechał samochód. Przekręciła główkę w stronę, z której dochodził dźwięk. Jeszcze nie wiedziała, że nie ma on dla niej żądnego znaczenia.

Gdy po kilku tygodniach znów ją zobaczyłam, nie zwracała już uwagi na odgłosy samochodów. Rozpoczął się nieustanny proces kolejno następujących po sobie: zdziwienia, ewaluacji i selekcji – proces, których chroni nas przed nadmiarem bodźców, żebyśmy mogli kiedyś dotrzeć z punktu A do punktu B, nie podnosząc po drodze każdego pięknego kamienia i nie wskakując do każdej napotkanej kałuży. Aż w końcu jako dorośli przyzwyczajamy się do świata i nawet tak wspaniałe rzeczy, jak góry, pełnia czy miłość – uznajemy za oczywiste. Aby ponownie dostrzec ich wielkość, musimy spojrzeć na nie z innej perspektywy. Książka ta mówi właśnie o tym, jak z biegiem lat zmienia się nasz punkt widzenia – napisała jej Autorka w posłowiu, które jest zdecydowanie dłuższe o tekstu właściwego.

„Sto. Rzeczy, których nauczysz się w życiu” to książka, która pokazuje, że każdy wiek przynosi nam coś nowego. W każdym momencie życia poznajemy nowe rzeczy, nowe odczucia, zyskujemy nowe spojrzenie na świat. Heike Faller nie opierała się wyłącznie na własnym doświadczeniu, bo wiekowo jest dopiero gdzieś w połowie zbierania go. Rozmawiała z wieloma osobami w różnym wieku, żyjącymi w różnych miejscach i mającymi za sobą różne przeżycia. Wszystkim zadawała to samo pytanie: Czego nauczyło cię życie ? Odpowiedzi były różne, nie wszystkie oczywiście wykorzystała, ale to właśnie dzięki jednemu z rozmówców pojawiła się tam marmolada z jeżyn, która powraca w tekście jako proustowska magdalenka.

Valerio Vidali zilustrował to w sposób, który nazwałabym ogólnikowym. Trochę schematycznie, bez drobiazgowego cyzelowania szczegółów i bez wyraźnych rysów twarzy, co powoduje, że każdy może zobaczyć w bohaterach siebie samego.

Książka powstała w języku niemieckim, a w nim w drugiej osobie mówimy tak samo, niezależnie od płci osoby, do której się zwracamy. To było problemem polskiego przekładu, ale Iwona Mączka wybrnęła z tego, tłumacząc na zmianę w rodzaju żeńskim i męskim.

Autorka zakończyła swoje posłowie następująco: Z doświadczeniami życiowymi związany jest jednak pewien problem: niewiele nam one mówią, dopóki nie staną się również naszym udziałem. Jednym ze sposobów, by temu zaradzić, jest przeczytanie tej książki z kimś, kto przeżył więcej od nas. I podyskutowanie o tym, co dla niego oznaczają zawarte w książce stwierdzenia. Na przykład przed snem, kiedy rozmawiamy o podobnych sprawach z rodzicami czy z dziadkami. Tak to sobie przynajmniej wyobrażałam.

Podoba mi się ten pomysł i bardzo Was to takiej międzypokoleniowej rozmowy o tej książce zachęcam !

Heike Faller „Sto. Rzeczy, których nauczysz się w życiu”, ilustr.: Valerio Vidali, przekł.: Iwona Mączka, wyd.: Format, Wrocław 2021

Małe

Małe

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA – książka dla niedorosłych w kategorii Od A do Z !!!

Popatrz ! To jest małe, które nazywa się Małe. I dwoje dużych, którzy nazywają się Jedno i Drugie…

Bywają takie książki – niewielkie, niepozorne, a jednak walą w czytelnika jak obuchem. „Świat Mundka”, o którym pisałam niedawno, ma 278 stron gęstego tekstu. „Małe” to zaledwie 15 kartek, a cały tekst tej książki zmieściłby się zapewne na jednej. Czy to jednak znaczy, że pisze się o nim 278 razy łatwiej ???

Nie, zdecydowanie nie, a nawet – wręcz przeciwnie.

„Małe” to książka, która wygląda, jakby była dla małych dzieci, ale ostrożnie z nią !!! To nie jest lektura do poduszki, którą można przeczytać każdemu dziecku i zostawić je same z myślami, które wywołuje. Kontakt z nią boli, nawet bardzo i dlatego trzeba się z nią obchodzić ostrożnie. Ale są takie dzieci i takie sytuacje, kiedy może bardzo pomóc…

Dziś jest wesoły dzień. Dobry wesoły dzień w przedszkolu.

Lecz w domu nie będzie wesoło…

Drugie mówi, że Małe zrobiło coś nie tak.

W domu wybucha jeszcze większa awantura.

U Małego w domu kłótnie robią się zawsze takie duże. Za duże.

„Małe” to opowieść o tym, co czuje dziecko doznające przemocy ze strony dorosłych. Ta przemoc może być różna – zarówno fizyczna, na którą wskazuje choćby ciemniejsza plama wokół oka Małego, której w pierwszej chwili można nie zauważyć, jak i psychiczna. Są nią nie tylko kłótnie dorosłych, za które jest ono obwiniane, ale też ich późniejsza obojętność.

Stina Wirsen opowiada o tym nie tylko ascetycznym tekstem, ale także (czy może przede wszystkim ?) przejmującymi ilustracjami. Wszyscy mali i duzi na nich są trochę niezgrabnymi stworkami, a poza nimi jest tam tylko trochę (na pozór !) niedbałych bazgrołów. Mimo to widzimy na nich wyraźnie wszystkie emocje, które Autorka chce nam przekazać – również dzięki temu, że im bardziej emocje kipią, tym większy bałagan robi się dookoła nich, a kropki z tapety na ścianach przestają stać w równych rządkach.

Jest więcej małych, które przeżywają to, co Małe.

Jest więcej małych, którzy boją się w domu.

Jeśli się o tym opowie, znajdą się duzi, którzy pomogą.

Bo duzi powinni opiekować się tymi, którzy są mali.

Tak po prostu jest.

Stina Wirsen zilustrowała także „Żadnej przemocy !” Astrid Lindgren. Te książki stanowią, można powiedzieć, komplet, nie tylko ze względu na te ilustracje. Obie mają pomóc małym, aby nie byli krzywdzeni przez dużych.

Książka zawiera numery do telefonów zaufania zarówno dla dzieci i młodzieży (—>> 116 111), jak i dla dorosłych, którzy potrzebują wsparcia w zakresie pomocy psychologicznej dzieciom oraz reagowania na przemoc wobec dzieci (—>> 800 100 100) prowadzonych przez Fundację Dajemy Dzieciom Siłę.

Niestety, obawiam się, że czas pandemii i lockdownów spowodował, że problem nasilił się. Coraz więcej dużych zamkniętych z najbliższymi w domach ma problemy z własnymi emocjami. Coraz więcej małych zamkniętych w domach z takimi dużymi nie może o tym opowiedzieć Pani, która mogłaby im pomóc…

Stina Wirsen „Małe”, przekł.: Katarzyna Skalska, wyd.: Zakamarki, Poznań 2020

Admirałowie wyobraźni

Admirałowie wyobraźni

Dawno, dawno temu, gdy dzieci nie miały jeszcze komputerów, smartfonów, a nawet telewizji, książka była pierwszym kluczem do nieznanych światów. To dzięki książkom dziecko poznawało odległe lądy i galaktyki, egzotyczne zwierzęta, pracę lekarza i strażaka, konstrukcję samolotu albo radaru, geniusz Kopernika, Newtona czy Bacha, greckie mity i arabskie baśnie, urwisów z polskiego Wilczkowa i dzieci ze szwedzkiego Bullerbyn, historię książąt i królów albo historię ziemniaka… ( Jacek Friedrich)

Gdybyśmy mieli w tegorocznej Lokomotywie kategorię Wydarzenie roku, niewątpliwie wygrali by ją, jak to się mówi, w cuglach „Admirałowie wyobraźni”. Od momentu, kiedy wydawnictwo Dwie Siostry zapowiedziało polską edycję wydanych wcześniej po angielsku „Captains of Illustration”, oczekiwano na nią z rosnąca niecierpliwością. Pierwszy nakład rozszedł się pod koniec zeszłego roku jak świeże bułeczki, mimo ceny równie konkretnej jako rozmiar tej publikacji 😉 Obecnie przyjmowane są zapisy na dodruk.

Wersja angielska została wydana przez Instytut Adama Mickiewicza (we współpracy z wydawnictwem Dwie Siostry) w ramach Programu Niepodległa, a premierę miała na Targach Książki we Frankfurcie w 2019 roku, gdzie towarzyszyła jej wystawa ilustracji i książek dla dzieci.

Jeśli miałabym opisać tę książkę jednym słowem, brzmiałoby ono: monumentalna. Zawiera w sobie ponad 900 prac ponad 200 ilustratorów, którzy tworzyli na przestrzeni 100 lat. Ten ogromny materiał pogrupowany został w 100 hasłach tematycznych, do których teksty napisało jedenaścioro specjalistów (jak ich określono na stronie wydawnictwa:) zajmujących się teorią i praktycznym wymiarem ilustracji książkowej, grafiką projektową czy książką dla dzieci. Ich różnorodne specjalizacje i obszary zainteresowań nadały książce urozmaicony, kolażowy charakter.

Teksty są w tej książce jednak tylko pretekstem, bo służy ona przede wszystkim do oglądania – długiego i nieśpiesznego. To nie jest lektura na jeden wieczór i zdecydowanie nie wyczerpuje tematu, raczej zaostrza na niego apetyt 😉 Temat polskiej ilustracji dziecięcej jest tak rozległy, że nie da się go szybko wyczerpać, a ta publikacja jedynie sygnalizuje mnogość możliwych spojrzeń na niego. Nie można traktować jej także jako klasycznego leksykonu. Gdyby chciała nim być, hasła nazwane by było inaczej, oczywiściej i przewidywalniej, tak żeby na przykład koty można było znaleźć pod K, psy pod P, a Warszawę… A nie, przepraszam, Warszawa akurat jest pod W 😉

Teksty towarzyszące hasłom są bardzo różne. Anita Wincencjusz – Patyna napisała we wstępie: nie dążyliśmy do ujednolicania ich formy ani stylistyki, uznając różnorodność perspektyw, ujęć i języków za wartość. Niektóre ciut mnie rozczarowały, ale są też wśród nich bardzo interesujące. Jednym z odkryć, które zawdzięczam tej publikacji jest na przykład to, że w czasie okupacji ukazywały się nowe polskie ilustrowane książki dla dzieci.

Jedyną jej wadą jest wielkość, z trudem mieści się ona na typowych regałach książkowych. No i waga – trudno ją czytać trzymając w ręku. Rozmiarowo to coffee table book i powinna być sprzedawana razem z odpowiednim stoliczkiem. Może wydawnictwo zechciałoby taką sprzedaż wiązaną rozpatrzyć ???

„Admirałowie wyobraźni. 100 lat polskiej ilustracji w książkach dla dzieci”, red. merytoryczna: Anita Wincencjusz – Patyna, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2020

teksty: Anna Boguszewska, Tomasz Broda, Małgorzata Cackowska, Aleksandra Cieślak, Jacek Friedrich, Elżbieta Jamróz-Stolarska, Krystyna Rybicka, Piotr Rypson, Anita Wincencjusz-Patyna, Jakub Woynarowski, Michał Zając

Na Jowisza ! Uzupełniam Jeżycjadę

Na Jowisza ! Uzupełniam Jeżycjadę

„Jeżycjada” pojawiła się w moim życiu ponad 40 lat temu, kiedy byłam jeszcze w szkole podstawowej. Do niedawna wydawało mi się, że zaczęłam od „Kwiatu kalafiora”, potem cofnęłam się do „Szóstej klepki” i „Kłamczuchy”, a poczynając od „Idy sierpniowej” już byłam na bieżąco z kolejnymi tomami, ale spojrzałam na daty i chyba to jednak nie było tak 😉 Od pewnego czasu po nowe części cyklu sięgam raczej z przyzwyczajenia i za każdym razem zastanawiam się, czy następnego już sobie nie odpuścić. Ale jakoś nie odpuszczam, choć potem lektura kończy się dla mnie rozczarowaniem, że to już nie to co kiedyś…

Jestem także uczestniczką (choć ostatnio tylko podczytującą) forum internetowego, które nazywało się kiedyś Fani Małgorzaty Musierowicz. Obecnie ma ono tytuł ESD, ale w podtytule powinno być: ROZCZAROWANI Fani MM. Ja nie jestem rozczarowana aż w takim stopniu i uważam, że jego uczestnicy w swojej krytyce bardzo często zapędzają się zbyt daleko. Niemniej doceniam ich stopień zaangażowania w literaturę, skoro chce im się tworzyć fanfiki oraz analizować business plan gospodarstwa Floriana i Partycji czy strukturę wydatków Gizeli w grudniu 1935 roku. Myślę, że (paradoksalnie !) autorka „Jeżycjady” powinna być dumna z jego istnienia, bo świadczy to o tym, że cykl doczekał się licznego grona nieobojętnych i uważnych czytelników 😉

Kiedy dowiedziałam się, że ma się ukazać książka będąca swoistym, autorskim uzupełnieniem cyklu, nie bardzo wiedziałam, czy będę chciała po nią sięgnąć. Znałam wcześniej autobiograficzne (i od dawna nie wznawiane) „Tym razem serio” oraz rodzinne wzmianki w książkach kulinarnych Małgorzaty Musierowicz, więc obawiałam się powtórzeń. Zaufałam jednak pozytywnym ocenom usłyszanym od dwóch kobiet, których wiedzy o literaturze ufam. I dobrze zrobiłam !!!

Nie ma tam zbyt wielu powtórzeń (a te, które są, musiały się tam znaleźć, żeby całość była zrozumiała także dla czytelników mniej w twórczości autorki oczytanych), jest za to sporo ciepłych rodzinnych historii. Są też autorskie uzupełnienia – wzmianki o postaciach, które pojawiły się w rozmaitych tomach na planach odleglejszych wraz z portretami obrazującymi, jak wyobrażała ich sobie autorka oraz (czasem) opowieściami o osobach, które były ich pierwowzorami. Pewnym rozczarowaniem było tutaj dla mnie jednak brak słynnej tabliczki na drzwiach z nazwiskami Żak-Hajduk-Kołodziej. Liczyłam, że będę mogła zobaczyć, jak ona wyglądała 😦

Wśród znajdujących się tam historii rodzinnych fantastyczne są przede wszystkim te, które dotyczą brata autorki – Stanisława Barańczaka. Szczególnie zachwyciła mnie opowieść o tym, jak trafili w antykwariacie na antologię dramatu amerykańskiego oraz wizytówki, które stworzył on dla mamy i siostry. Dzięki dwuwierszowi o działach zapamiętam też na zawsze, czym jest rym homonimiczny 🙂

Urzekająca jest także (choć nie zawiera w sobie Stanisława Barańczaka 😉 ), historia o słoikach z kapustą w prezencie gwiazdkowym dla syna autorki oraz przepis na sałatkę jarzynową jej mamy.

Reasumując: „Na Jowisza ! Uzupełniam Jeżycjadę” to urocza i ciepła lektura na długie jesienne i zimowe wieczory, ale wyłącznie dla czytelników (a raczej czytelniczek), które „Jeżycjadę” znają na wyrywki i uwielbiają (przynajmniej do pewnego jej momentu). A więc – dla osób, które się na niej wychowały i które z nią dorastały. Czyli: dla takich w moim wieku lub niewiele młodszych 🙂

Małgorzata Musierowicz (przy współpracy Emilii Kiereś) „Na Jowisza ! Uzupełniam Jeżycjadę”, wyd.: HarperCollins Polska, Warszawa 2020

Żadnej przemocy !

Żadnej przemocy !

Gdybym była Bogiem,

płakałabym,

nad ludźmi,

których stworzyłam

na swoje podobieństwo.

Jakżebym płakała

nad ich złem

i podłością,

i okrucieństwem,

i głupotą,

ich nieszczęsną dobrocią

i bezradną rozpaczą,

i smutkiem.

W 1978 roku Astrid Lindgren otrzymała Pokojową Nagrodę Księgarzy Niemieckich.

Nieduża książeczka pięknie wydana właśnie przez poznańskie Wydawnictwo Zakamarki zawiera w sobie oprócz przemowy, którą Astrid Lindgren wygłosiła na uroczystości wręczenia tej nagrody oraz jej wiersza Gdybym była Bogiem… także napisane w 2018 roku: przedmowę autorstwa Marty Santos Pais, Specjalnej Przedstawicieli Sekretarza Generalnego ONZ do Spraw Przemocy wobec Dzieci i posłowie Tomasa Hammarberga, Doradcy w Komitecie Praw Człowieka ONZ i członka pierwszego Komitetu Praw Dziecka. W tym posłowiu czytamy:

Tekst, który przygotowała i przekazała organizatorom, nie został dobrze odebrany i poproszono ją, by jednak nie wygłaszała przemówienia. Jego przesłanie uznano za zbyt kontrowersyjne. Lecz Lindgren tak łatwo się nie poddała. Oświadczyła, że jeśli nie będzie mogła przedstawić swojej wizji tego, jak stworzyć bardziej pokojowy świat wraz z dziećmi i dla dzieci, to nie zamierza w ogóle przyjeżdżać. Koniec końców organizatorzy ustąpili, autorka pojechała do Frankfurtu i wygłosiła swoją słynna mowę „Żadnej przemocy !”.

Powiedziała wtedy między innymi takie słowa:

Mówić o pokoju, to mówić o czymś, co nie istnieje. Prawdziwy pokój nie istnieje w naszym świecie i chyba nigdy nie istniał inaczej, niż jako cel, którego wyraźnie nie potrafimy osiągnąć. Odkąd człowiek żyje na tym globie, używa przemocy i rozpętuje wojny, a kruchy pokój, który czasem nastaje, jest nieustannie zagrożony. (…)

Może powinniśmy, po tylu tysiącleciach nieustannych wojen, zadać sobie pytanie, czy nie ma jakiegoś błędu konstrukcyjnego w ludzkiej naturze, skoro zawsze sięgamy po przemoc ?

Jej zdaniem przyczyną jest to, że od zarania dziejów przemoc jest częścią doświadczenia dzieciństwa, a dziecko wychowane w ten sposób, otrzymaną przemoc przekaże dalej – innym ludziom, w tym także swoim dzieciom. Powiedziała wtedy także:

A zatem – jeśli będziemy wychowywać nasze dzieci bez przemocy i surowego rygoru, czy rezultatem stanie się nowy rodzaj człowieka, który żyje w trwałym pokoju ? Tylko autorka książek dla dzieci może żywić tak naiwne nadzieje ! Wiem, ze to utopia. Bo oczywiście jest wiele innych rzeczy na tym nieszczęsnym chorym świecie, które muszą zostać zmienione, żeby zapanował pokój…

Od tamtego dnia minęło ponad 40 lat i w tym czasie na szczęście sporo się zmieniło – przynajmniej w kwestii stosunku do przemocy wobec dzieci. Ale przesłanie tej książki pozostaje nadal aktualne. To, jakie dzieciństwo każdy z nas stworzy swoim dzieciom jest naszym małym wkładem w pokój na świecie.

P.S. Co prawda wydaje mi się to oczywiste, ale na wszelki wypadek zaznaczę wyraźnie – to nie jest książka adresowana do dzieci !!!

Astrid Lindgren „Żadnej przemocy !”, ilustr.: Stina Wirsen, przekł.: Anna Węgleńska, wyd.: Zakamarki, Poznań 2020

Gdzie jest moja córka ?

Gdzie jest moja córka ?

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA – książka dla niedorosłych w kategorii – obraz !!!

„Gdzie jest moja córka ?” to jedna z tych książek Iwony Chmielewskiej, które najpierw ukazały się w Korei, a dopiero później w Polsce. Czekała na swoja polską edycję dziewięć lat, a kilka lat temu jej autorka powiedziała w wywiadzie: Polskie wydawnictwa chyba się jej boją.

To zdanie przypomniało mi się niedawno, kiedy wreszcie mogłam ją obejrzeć i przeczytać, i kiedy doszłam do jej puenty. Jak zwykle w takich sytuacjach mam problem, bo chyba nie da się powiedzieć o niej tego, co chciałabym, nie zdradzając, o co chodzi, a więc odbierając czytelnikowi przyjemność odkrywania jej do końca.

Umówmy się więc, że dalej dalej czytają tylko ci, którzy już lekturę tej książki mają za sobą, dobrze ? Albo tacy, którzy przyjmują do wiadomości, że zdradzam zakończenie i wchodzą na własną odpowiedzialność 😉

Biała przejrzysta organza i wszystkie szmatki, z których uszyta jest ta książka, były zbierane latami. Pochodzą ze sklepów z używaną odzieżą. Organza wisiała nie wiadomo gdzie jako firana. Fragmenty męskich gatek, poszewek na poduszki, zasłonek, chustek, piżam,wielkich spódnic i dziewczyńskich sukienek, które gdzieś, nie wiadomo gdzie, komuś, nie wiadomo komu, kiedyś służyły, zostały zszyte w tej książce w jedną całość…

„Gdzie jest moja córka ?” nie jest pierwszą książką Iwony Chmielewskiej, której ilustracje zastały uszyte, ale chyba pierwszą, w której zaglądamy także na ich drugą stronę. Patrząc na nie od spodu widzimy nie tylko lewą, tę z założenia brzydszą i nie przeznaczoną do pokazywania stronę materiału, ale także szwy, podwinięte brzegi, supełki i plątaninę nitek.

Moja córka jest radosna jak ptak, ale czasem jest smutna jak foka.

Moja córka jest spokojna jak królik, ale czasem jest gwałtowna jak krokodyl.

Widzimy też rzeczy nieoczekiwane, których nie zobaczylibyśmy oglądając je tylko z wierzchu – na przykład, że ptak jest także foką, a królik krokodylem. Każdy awers ma swój rewers i odwrotnie, więc dopiero patrząc z obu stron możemy zrozumieć.

Moja córka jest dla mnie wszystkim.

Ostatnia ilustracja kryje w sobie niespodziankę i buduje kolejny kontekst tej książki. Dziewczynka, której buzię widzimy przez organzową szybę w drzwiach (w tym przypadku można powiedzieć, że najpierw oglądamy spód ilustracji, ale tak naprawdę ma ona dwa wierzchy), siedzi na wózku inwalidzkim. Czy w tym momencie okazuje się, że jest to książka przede wszystkim o niepełnosprawności ??? Nie, ten wózek jest po prostu jedną z wielu cech córki. Czymś, co w żaden sposób nie wpływa na miłość, którą matka do niej czuje.

Pisząc to uświadomiłam sobie, że narratorem nie musi wcale być matka, a tak podświadomie założyłam czytając i utożsamiając tę osobę z Autorką. Potraktowałam tę książkę jak kontynuację „Dwojga ludzi”, bo tam przecież naturalną konsekwencją miłości są narodziny kolejnego człowieka. Może to więc być także ojciec, ale „Gdzie jest moja córka ?” to, trochę wbrew tytułowi, opowieść uniwersalna. O miłości – nie tylko rodzicielskiej. O miłości po prostu – uważnej, akceptującej i bezwarunkowej.

I jak to na ogół z książkami Iwony Chmielewskiej bywa – czyta się ją szybko, ale myśli o niej długo.

Iwona Chmielewska „Gdzie jest moja córka ?”, wyd.: Format, Wrocław 2020

Mama zawsze wraca

Mama zawsze wraca

Zosię poznałam dawno. Podczas pierwszego, a może drugiego przyjazdu do Izraela, chyba w połowie lat dziewięćdziesiątych – napisała w posłowiu do tej książki Agata Tuszyńska. (…) Dotykałam losu okupacyjnych dzieci – wychowanków sierocińców, klasztorów, ulicy. Mierzyłam się z ich lękiem.

Wysłuchałam wielu dramatycznych historii. Z pokorą i rozpaczą. (…) Na ich tle historia Zosi była szczególna. Nie tylko dlatego, że jej bohaterka urodziła się w maju 1939 roku i tak wyraziście zapamiętała swoje przeżycia, ale także z uwagi na sposób, w jaki o nich opowiadała

Połączenie języka i wrażliwości dziecka z okrucieństwem tej relacji sprawiło, że wówczas przerosła mnie ta opowieść. Zamknęłam ją na długo na dnie pamięci. Otworzyłam po latach, silniejsza…

„Mama zawsze wraca” to historia, która kojarzy mi się z przejmującym filmem „Życie jest piękne” Roberto Benigniego. Podobnie jak ten film, ta książka nie jest przeznaczona dla dzieci, mimo że może budzić skojarzenia z serią Wojny dorosłych – historie dzieci Wydawnictwa Literatura. Podobnie jak ojciec w tym filmie, mama Zosi stworzyła dla niej w piwnicy świat zupełnie odrębny od koszmarnej rzeczywistości poza kryjówką, świat utkany z wyobraźni. Podobnie jak ojciec w tym filmie, mama Zosi zrobiła wszystko, co w jej mocy, aby jej dziecko nie tylko przeżyło, ale także aby jak najdłużej nie musiało się zetknąć z koszmarem tamtych czasów.

Ta historia wydarzyła się naprawdę, mimo że nam, współczesnym rodzicom może nie mieścić się w głowie pozostawienie dwu czy trzyletniego dziecka samego w takich warunkach nawet na parę godzin. Zosia spędziła tam całe miesiące sama, bo Mama, jak opowiada: Czasem zostawała ze mną na noc, ale zwykle tylko na godzinę lub dwie. Schowała mnie i wychodziła. Opowiadała o świecie na zewnątrz, którego jej córeczka nie znała, czasem coś przynosiła – jesienne liście czy wełnę, którą Zosia potem bawiła się w haftowanie – czasem coś jej rysowała w kurzu na podłodze, ale zostać nie mogła, jeśli chciała, żeby przeżyły. Niebezpieczeństwo czyhało i na zewnątrz, bo, wbrew zapewnieniom, mogła któregoś razu jednak nie wrócić, albo ktoś mógł odkryć kryjówkę, i wewnątrz, bo mała dziewczynka sama w piwnicy mogła sobie przecież zrobić jakąś krzywdę. Nam, współczesnym rodzicom może nie mieścić się w głowie pozostawianie dziecka bez opieki tak długo, podobnie, jak trudno nam wyobrazić sobie noszenie go w worku pod węglem, a jednak takie to był czasy…

Opowieści Zosi Zajczyk, która w Izraelu nazywa się Yael Rosner, spisanej przez Agatę Tuszyńską towarzyszą ilustracje Iwony Chmielewskiej. Tak o nich napisała na stronie Wydawnictwa:

Moim zadaniem było dopełnić ten wstrząsający i zachwycający tekst obrazami, które (to jedyne, czego byłam pewna) nie będą ilustrowały go w tradycyjnie pojmowany sposób. Jak to zrobić, żeby książka symbolicznie otwierała się i zamykała przed odbiorcą, jak tamta ciemna piwnica ? Jak zachować i pokazać sakralny wymiar tego miejsca ? Jak je oświetlić, wydobyć z tamtych czasów i przenieść jak najdelikatniej do dzisiejszego świata ? I pamiętać, żeby swoją zbyt narzucającą się wizją nie przeszkadzać odbiorcy w osobistym, intymnym przeżyciu ? Przecież każdy ma na swój sposób obcować z tą tajemnicą. Obraz ma tu milczeć, ma być w pewnym sensie niewidzialny, a jednak ważny i dotkliwy.

Te ilustracje właśnie takie są, ale zanim je zobaczymy, książka trafia w ręce czytelnika zamknięta opaską. Mimo że nie ma na niej Gwiazdy Dawida, oczywiste jest tu skojarzenie z opaskami noszonymi przez Żydów w czasie okupacji. Są na niej wyhaftowane kwiaty, bo właśnie haftowania Zosia nauczyła się siedząc w kryjówce, a największym jej skarbem były przyniesione przez Mamę kłębuszki kolorowej wełny. Haftowanie pozostało jej ulubionym zajęciem także po wojnie.

Odwrotnie niż opaski noszone wtedy przez Żydów, które miały ich wyróżniać i piętnować, ta stworzona przez Iwonę Chmielewską chroni tę historię przed przypadkowym wzrokiem, zamyka ją, ukrywa. Żeby ją poznać, trzeba opaskę zdjąć, co nie jest takie proste. Raz zdjętej nie da się już założyć z powrotem, podobnie jak nie da się tej historii już poznanej zapomnieć, odsunąć od siebie.

Przeglądam się w lustrze tej historii – napisała Agata Tuszyńska. Historii miłości i nadziei. Historii, która pozwala wierzyć w moc słowa.

Agata Tuszyńska (tekst), Iwona Chmielewska (ilustr.) „Mama zawsze wraca”, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2020

Flawia de Luce

Flawia de Luce

Wpis z 30 października 2010 roku, w którym opisałam pierwsze dwa tomy cyklu o Flawii de Luce. Do dziś ukazało się ich osiem, ale przyznam, że swoją przygodę z tą bohaterką zakończyłam chyba na tomie czwartym, bo z każdym kolejnym robiło się niestety coraz mniej ciekawie 😦 Autor zahibernował swoją bohaterkę jako podlotka i z tomu na tom nie pozwalał jej dorosnąć, mimo że czas dookoła niej ewidentnie sobie normalnie płynął. Ale pierwsze dwa tomy zdecydowanie warto !!!

Gdzieś na angielskiej prowincji leży sobie cicho miejscowość Bishop’s Lacey. Malowniczo położona- nad rzeczką, wśród lasów, niezbyt daleko od kolei. Na pozór zupełnie zwyczajna, a jednak właśnie tam latem roku 1950 ginie śmiercią nagłą dwóch przyjezdnych, pozornie nikomu nieznanych ludzi. Świadkiem obu tych zdarzeń (za drugim razem – w licznym towarzystwie) jest jedenastoletnia Flawia de Luce i to jej właśnie udaje się rozwikłać tajemnice tych śmierci, które, jak się okazuje, powiązane są z wydarzeniami sprzed lat. Roztajemnicza przy tej okazji również tajemnice tamtych zbrodni i radzi sobie z tym dużo sprawniej od miejscowej policji.

Flawia de Luce jest dziewczynką… zdecydowanie nietuzinkową. Niewiele znam jedenastolatek, które potknąwszy się o świcie o wystającą z grządki ogórków rękę nieznajomego mężczyzny, który następnie w tychże ogórkach wydał ostatnie tchnienie, zareagowałyby w następujący sposób:

Chciałabym powiedzieć, że pękło mi serce, ale nie pękło. Chciałabym powiedzieć, że instynkt podpowiadał mi, abym dała drapaka, ale nie podpowiadał. Zamiast biec z krzykiem, dokąd oczy poniosą, wpatrywałam się z trwogą w umierającego, chłonąc każdy szczegół: drgające palce, ledwo widoczne brązowo – metaliczne tchnienie, jakie powlekło jego skórę, niczym oddech śmierci.

I wreszcie całkowity bezruch.

Chciałabym powiedzieć, że się bałam, ale nie. Przeciwnie. Była to ze wszech miar najciekawsza rzecz, jaka mi się przydarzyła w całym dotychczasowym życiu.

Prawdę mówiąc – nie znam żadnej dziewczynki zdolnej do takiej reakcji. Podobnie jak nie znam żadnej, której pasją byłyby trucizny. I chyba nie żałuję 😉

Flawia jest najmłodszą z trzechm córek właściciela Buckshaw – ogromnej, choć w ostatnim czasie podupadłej rezydencji rodziny de Luce, położonej na skraju Bishop’s Lacey. Jej matka, Harriet zginęła w górach rok po jej narodzinach i można powiedzieć, że Buckshaw nadal jest pogrążone w cieniu jej śmierci. Ojciec dziewcząt większość czasu spędza w zaciszu swojego gabinetu pogrążony w klaserach ze znaczkami, a ulubionym zajęciem starszych sióstr jest pastwienie się nad najmłodszą. Ona też, w miarę swoich możliwości, nie pozostaje im dłużna.

Flawia jest dziewczynką odrębną. Jej azylem i królestwem jest znakomicie wyposażone laboratorium, odziedziczone (podobnie jak wybitny talent chemiczny) po przodku Tankredzie de Luce. Tam zupełnie sama zgłębia tajniki chemii. Tam obmyśla i realizuje plany zemsty na Ofelii i Dafne.

Jest bardzo samotna – samotnością geniusza i samotnością dziecka niekochanego. Z nikim nie łączy jej głębsza więź. No, może z wyjątkiem Doggera, który jest w Buckshaw kierowcą, ogrodnikiem i człowiekiem do wszystkiego, ale Dogger też jest… specyficzny.

Nie ma żadnych koleżanek (że o przyjaciółkach nie wspomnę). Można wręcz odnieść wrażenie, że Flawia jest jedynym dzieckiem w okolicy. Co prawda są wakacje, ale przecież jedenastolatka musi chodzić do jakiejś szkoły (o nauce w domu też nie ma wzmianek). Tymczasem jedynym jej rówieśnikiem, który pojawia się na kartach tych książek jest Robin Ingelby, który jednakowoż nie żyje już od pięciu lat.

Jej zdolność kojarzenia, przenikliwość i nieustępliwość w dążeniu do rozwiązania tajemnicy powodują, że może być uznana za (sporo młodszą) emanację Miss Marple, choć z wyglądu przypomina raczej Wednesday Adams 😉

Z książkami dla młodzieży jest na ogół tak, że nastolatki chętnie czytają o bohaterach trochę starszych od siebie. Flawia ma jedenaście lat, ale jej przygody raczej nie są dla jej rówieśników. Stopień skomplikowania intrygi, wiedza ogólna konieczna do jej zrozumienia i wreszcie ciemna strona ludzkiej duszy, która się w tych powieściach odsłania, umieszcza je w kategorii: dla dorosłych i starszych nastolatków. Pierwszy tom ukazał się z resztą w dwoch okładkach – bardziej młodzieżowej i bardziej dorosłej, do wyboru.

Alan Bradley, autor tych książek, całe życie przemieszkał w Kanadzie – a jednak udało mu się stworzyć klimat zbliżony do książek Agathy Christie. Poza tym (i to dochodzi do głosu moje skrzywienie historyczne 😉 ) znakomicie oddał realia Anglii powojennej – ciągle liżącej wojenne rany i będącej już tylko cieniem dawnego Imperium.

P.S. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie wytknęła wydawnictwu małej obsuwy redaktorskiej 😉 Tytuł pierwszej z tych książek „The Sweetness at the Bottom of the Pie” nawiązuje do jej motta Jeśli ciasteczko nie słodkie u dna, cóz po tym, że kryzy ma ? i bardziej pasuje tu wersja tytułu „Ciasteczko słodkie u dna”, która nota bene (przez, jak mniemam, przeoczenie redaktorskie) znalazła się w posłowi autora.

Pomińmy już kwestię tego, że pie to nie jest ciasteczko (podobny problem ze spolszczeniem pojawił się w przypadku książki „Harriet and a Cherry Pie” ) – ważniejsze jest to, że ciasto w tej książce wcale nie było zatrute, a sugerowanie tego nie było zamysłem autora !

Na koniec chciałabym zachęcić Was do obejrzenia programu„Połykacze książek” poświęconego książkom o Flawii de Luce – z udziałem ich autora, tłumacza oraz Padmy, autorki bloga Miasto książek i znawczyni literatury angielskiej. Oto część pierwsza

i część druga. Warto !!!

Alan Bradley „Flawia de Luce. Zatrute ciasteczko”, przekł.: Jędrzej Polak, wyd.: Vesper, Poznań 2010

Alan Bradley „Flawia de Luce. Badyl na katowski wór”, przekł.: Jędrzej Polak, wyd.: Vesper, Poznań 2010

Dopóki niebo nie płacze

Dopóki niebo nie płacze

Można powiedzieć, że jest to aneks do „Dwojga drzwi i dziewięciorga dzieci”, a równocześnie trzecia na półkach Małego Pokoju z Książkami publikacja, w której wydaniu uczestniczył lubelski Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”. W przeciwieństwie do „Czarodziejów wyobraźni”, którzy byli niestety wypadkiem przy pracy, „Dopóki niebo nie płacze” jest dopracowane w najdrobniejszych szczegółach – jak to zwykle bywa z książkami Iwony Chmielewskiej.

Najpierw zobaczyłam setki portretów – cudem odnaleziony w Lublinie skarb.

Mieszkańcy żydowskiej dzielnicy, przez tyle lat ukryci, darowali nam współczesnym swoje spojrzenia z czasów, gdy nie przeczuwali jeszcze losu, który ich czekał.

Te spojrzenia czegoś się domagały, nie dawały mi spokoju. Jeszcze bezpieczni, otoczeni bliskimi, pełni szlachetnego skupienia ludzie, prosili, by ich ożywić i dodać im barw. Domagali się szczególnej czułości i opowieści, która niosłaby pamięć dalej.

Ale nie chcieli słów pełnych grozy, woleli opowieść o życiu.

Znalazłam więc dla nich wiersze, proste i pełne ciepła. Napisał je ich sąsiad, poeta i nauczyciel Józef Czechowicz, zanim zginął w 1939 roku – w jednym z pierwszych bombardowań Lublina.

Na moich ilustracjach bohaterowie fotografii ożywają w uroczystym teatrze, w przyjaznym otoczeniu, wśród zwierząt i roślin. Na tej scenie pamięci od zimy do późnej jesieni każdy z nich odgrywa ważną, pełną godności rolę. – napisała Iwona Chmielewska na stronie wydawnictwa i w ten sposób powiedziała o tej książce wszystko, co najważniejsze.

Na okładce widzimy nazwiska trojki autorów, ale jedno z nich opatrzone jest gwiazdką, która prowadzi do takiej informacji: Archiwalne zdjęcia zamieszczone w tej książce pochodzą z kolekcji szklanych negatywów odnalezionej w 2010 roku w Lublinie, w kamienicy przy Rynku 4. W 2012 roku zostały przekazane Ośrodkowi „Brama Grodzka – Teatr NN”. Według aktualnych ustaleń prawdopodobnym autorem zdjęć jest Abram Zylberberg. (więcej informacji na ten temat można znaleźć >>> tutaj )

Cała kolekcja składała się z 2700 negatywów. Udało się na nich rozpoznać 15 osób. Być może wśród tych pozostałych jest ktoś z bohaterów „Dwojga drzwi i dziewięciorga dzieci”, ale tego już się nie dowiemy. Na ilustracjach Iwony Chmielewskiej ludzie sfotografowani przed wojną w Lublinie pojawiają się w anturażu związanym z wierszami innego lublinianina – Józefa Czechowicza. Ani w jego wierszach, ani w ilustracjach nie ma cienia Zagłady rzucanego wstecz, mimo że możemy przypuszczać, jaki był los większości z tych ludzi. Jest świat, w którym żyli, a którego już nie ma…

Dokoła listki, dokoła, dopóki jesień wesoła. / Dopóki niebo nie płacze, niech każdy w słonku poskacze…

Iwona Chmielewska, Józef Czechowicz, Abram Zylberberg „Dopóki niebo nie płacze”, wyd.: Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN’, Lublin 2016

Eileen Grey. Dom pod słońcem

Eileen Grey. Dom pod słońcem

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2019 w kategorii KOMIKS

Nie znam się na komiksach, nie jest i nie był to nigdy mój ulubiony rodzaj literatury. Moje córki tez jakoś w nich nie gustowały. Od czasów szkoły podstawowej, kiedy czytywałam „Świat Młodych”, prawie nie miałam z komiksami kontaktu, ale teraz uświadamiam sobie, jak wiele w tej kwestii zawdzięczam właśnie temu pismu. Dla tych, co są za młodzi, żeby pamiętać – była to gazeta dla młodszej młodzieży, która ukazywała się trzy razy w tygodniu (!!!). Z dzisiejszej perspektywy patrząc – siermiężna, jak wszystko wówczas, ale wtedy nie mieliśmy za bardzo z czym jej porównywać. Na ostatniej stronie był komiks w odcinkach i właśnie tam miałam okazję zetknąć się z twórczością niemal wszystkich najważniejszych ówczesnych rysowników. Oprócz znanych mi z wydań książkowych Tytusa, Romka i Atomka Papcia Chmiela, pamiętam też Kajka i Kokosza Janusza Christy, Jonka, Jonkę i Kleksa Szarloty Pawel (przyznam, że długie lata byłam przekonana, że jest to podpisujący się najpierw nazwiskiem, a potem imieniem facet – Paweł Szarlota 😉 ) oraz, już pod koniec mojej przygody z tym pismem, absurdalne komiksy Tadeusza Baranowskiego. Miałam poza tym w ręku oczywiście zeszytowe wydania przygód Kapitanów Klossa i Żbika, ale zawsze towarzyszyło temu poczucie, że to taka mniej poważna gałąź literatury, która dojrzałym czytelnikom nie przystoi 😉

Po książkę „Eileen Grey. Dom pod słońcem” sięgnęłam ze względu na architektoniczny temat i (rzecz można) POMIMO tego, że jest komiksem, ale trochę też z ciekawości – jak można taką historię opowiedzieć obrazkami i dialogami w dymkach ???

Eileen Grey nazywana bywa obecnie pierwszą damą designu, mimo że przez długie lata, jeszcze za jej życia, jej twórczość pozostawała w zapomnieniu. Tworzyła meble, które dziś zachwycają swoją funkcjonalnością i nowoczesna linią. Mimo braku wykształcenia architektonicznego zaprojektowała także dom, który wpisał się do historii architektury i który jest drugim bohaterem tej książki.

W jego nazwie – E 1027 zaszyfrowane są inicjały Eileen Grey oraz Jeana Badoviciego, bo ten dom był jej podarunkiem miłości dla niego. W tej historii jest jednak także trzeci bohater – papież modernizmu Le Corbusier. Jego zachwyt nad tym domem, potem zazdrość o niego, a nawet jego śmierć do dziś kładzie się cieniem na historii E 1027.

„Eileen Grey. Dom pod słońcem” to książka, w której znajdziemy historię życia niezwyklej kobiety, której udało się odnieść sukces w dziedzinie zdominowanej przez mężczyzn, historię miłości, której owocem był niezwykły dom oraz kawałek historii architektury i designu, a wszystko to w starannie wyważonych proporcjach. Jak w dziełach samej Eileen 😉

A ja dzięki niej przekonałam się, że komiks może być całkiem poważną lekturą 🙂

P.S. Ta historia stała się także kanwą filmu „The Price of Desire” („Cena pragnień”) z 2015 roku.

Charlotte Malterre – Barthes (tekst), Zosia Dzierżawska (ilustr.) „Eileen Grey. Dom pod słońcem”, przekł.: Jacek Żuławnik, wyd.: Marginesy, Warszawa 2019