To nie będzie zwykła historia o świętach, ozdobach, jednorożcach, zakupach, królikach ani o zimie. A może jednak będzie ? Mama powiedziała, że wszystko da się połączyć. Tylko jak ?
„W grudniu po południu” to rzeczywiście książka nietypowa, bo proponująca trochę inne, niż powszechnie przyjęte, podejście do kalendarzy adwentowych. Przyzwyczailiśmy się, że takie adwentowe publikacje to historie z akcją w okolicy świąt i podzielone na odpowiednią ilość rozdziałów. Kalendarze innego rodzaju zawierają w sobie 24 czekoladki lub torebki herbaty, lub jakieś inne materialne drobiazgi. A tutaj mamy zupełnie inny pomysł – ta książka to kalendarz adwentowy z pomysłami na rozmaite przedświąteczne aktywności, kalendarz zawierający w sobie zadania do wykonania całą rodziną. I to właśnie podoba mi się w niej najbardziej !!!
Kiedy przeczytałam ją po raz pierwszy, pomyślałam: no tak, dwoje rodziców i jedno dziecko w przedszkolu – to jest jeszcze czas, kiedy można sobie na takie wspólne spędzanie grudniowych popołudni i wieczorów pozwolić 😉 Dla mnie do niedawna grudzień to był czas bardzo męczący, wypełniony jazdą samochodem w korkach, żeby odebrać dzieci z placówek, odstawić je na zajęcia pozalekcyjne, zrobić zakupy (i te bieżące, i przedświąteczne) i załatwić rozmaite inne sprawy, które jak na złość pojawiają się zawsze wtedy, kiedy marzy nam się trochę spokoju. Tak, pierwszym moim uczuciem po lekturze „W grudniu po południu” była zazdrość, ale zaraz potem przyszła myśl, że może być ona właśnie inspiracją do zmiany.
Ogromną wartością tej książki jest to, że pokazuje rodzinę, która spędza ten czas RAZEM. WSPÓLNIE szykują karmnik dla ptaków, WSPÓLNIE sprzątają dom, WSPÓLNIE bawią się w świąteczne kalambury, RAZEM idą do planetarium i na świąteczny jarmark. Pomyślałam sobie, że jej lektura może być impulsem do tego, żeby przygotować taki kalendarz dla swojej rodziny, dopasowany do ilości czasu, którym dysponujemy oraz do własnych zwyczajów i ulubionych zajęć. Wystarczy kawałek sznurka, klamerki i stosowna ilość woreczków (albo po prostu kopert). Mogą tam się znaleźć bilety na jakieś wspólne wyjście, ale można także razem obejrzeć jakiś film na jednej licznych platform, do których mamy dostęp. Może też to być propozycja wspólnej lektury na wieczór. Na te dni, w których rodzice będą w absolutnym niedoczasie, dobrym pomysłem zadania jest porozmawianie z babcią albo dziadkiem o rodzinnych świątecznych zwyczajach lub o jakichś szczególnych wspomnieniach świątecznych. Da to zrobić także przez zestaw głośnomówiący w czasie mozolnego przedzierania się przez korki 😉
Bardzo podoba mi się pomysł na tytuł tej książki. Jest on z prawdziwy i zgodny z tym, co znajduje się w środku, a równocześnie – na przekór temu, jak można by go zrozumieć. Bo przecież, jak wyjaśniają to na początku rodzice bohaterki: „W grudniu po południu” oznacza odkładnie czegoś w nieskończoność, na przykład na kolejny dzień i na kolejny, i na jeszcze następny, a tutaj chodzi właśnie o to, żeby żadnego zadania nie odkładać na później.
Podobają mi się także ilustracje Magdaleny Kwapińskiej – realistyczne, pełne ciepła, ale nieprzesłodzone. To nie są tylko obrazki towarzyszące tekstowi, bez nich ta książka nie miałaby atmosfery, one ją w znaczącym stopniu tworzą. Spod jej ręki wyszły także znajdujące się w środku karty do kalamburów do wycięcia. Dlatego nie rozumiem, dlaczego nazwiska ilustratorki nie ma nie tylko na okładce, ale także na stronie tytułowej ? Znajdziemy je dopiero w stopce redakcyjnej na końcu, ale nie każdy przecież tam zagląda. Szkoda, bo to jedyny zgrzyt, jaki odczułam podczas lektury tej bardzo sympatycznej książki.
Ewelina Włodarczyk „W grudniu po południu czyli trochę inny kalendarz adwentowy”, ilustr.: Magdalena Kwapińska, wyd.: Dwukropek, Warszawa 2021
Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: obraz!!!
Oraz wpisana na pokonkursową Listę BIS Polskiej Sekcji IBBY
Zanim „Wszyscy świętują” trafiła w moje ręce, byłam przekonana, że będę ją mogła postawić na półce z książkami o Bożym Narodzeniu. Założyłam tak z góry, kierując się tym, że ma świętowanie w tytule i ukazała się w (pojmowanym handlowo) okresie przedświątecznym. Tymczasem akurat o tych świętach nie ma w niej ani słowa ! I chociaż ma 24 części, nie można jej zaliczyć do kalendarzy adwentowych 😉
A gdyby tak wszystko rzucić i wyruszyć w podróż ? Dookoła świata, a jakże !I niekoniecznie musimy zdążyć w 80 dni. Po co taki pośpiech ?
Zwłaszcza, że codziennie w jakimś miejscu na Ziemi dzieje się coś wyjątkowego: ludzie wkładają barwne stroje, gromadzą się, siadają razem do stołu, czasem tańczą. Domy są przygotowywane do świąt: sprzątane i ozdabiane.W takich miejscach warto się zatrzymać choćby na jedną noc, jeśli nie dłużej. Przygotowałyśmy dla Was plan takiej podróży – napisały we wstępie Autorki tej książki.
Tak, Autorki – bo nie jest to książka Joanny Rzyskiej zilustrowana przez Agatę Dudek i Małgorzatę Nowak czyli Acapulco Studio tylko ich wspólne dzieło, w którym ilustracje są równie ważne jak to, co zapisane zostało słowami. „Wszyscy świętują” ma duży rozmiar i została opracowana graficznie tak, że tekst i ilustracje wypełniają całe rozkładówki, a dzieje się na nich bardzo dużo. Można do nich wracać nie raz i pewnie zawsze znajdzie się coś, co wcześniej zostało przeoczone.
„Wszyscy świętują” to przewodnik po najbardziej oryginalnych tradycjach świątecznych pielęgnowanych w różnych zakątkach Ziemi. Wiele ze świąt, o których opowiadamy, ma bardzo ciekawą historię. Dlatego wpisano je – obok zabytków architektury i pomników przyrody – na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO.
Podróżowanie stało się ostatnio dość skomplikowane. A mimo to życzymy Wam, byście kiedyś wzięli udział w pow-wow w Ameryce, popłynęli smoczą łodzią w Chinach lub zatańczyli na ulicy podczas karnawału w Wenecji lub w Barranquilli.Walizki gotowe ? Nasze już spakowane – kończą swój wstęp Autorki.
Ponieważ niestety nie wygląda na to, żeby sytuacja pandemiczna miała się szybko skończyć, walizki pewnie jeszcze sobie poczekają. Na razie pozostają nam głównie wędrówki palcem po mapie, a dzięki takim lekturom będą one zdecydowanie ciekawsze.
Wszystko mija, czas pandemiczny, w którym przyszło nam żyć, też się prędzej czy później skończy (mam nadzieję, że prędzej !!!) i wtedy już nie trzeba się będzie zastanawiać dokąd tylko kiedy jedziemy 🙂
Joanna Rzyska (tekst) & Agata Dudek, Małgorzata Nowak / Acapulco Studio (opracowanie graficzne) „Wszyscy świętują”, wyd.: Druganoga, Warszawa 2021
Widział jego odbicie w szybie ochronnej osłaniającej niewielką rzeźbę. Dzieciak miał blond włosy w lekkim nieładzie, ale poza tym wyglądał zupełnie zwyczajnie. Był w niebieskiej bluzie, dżinsach i trampkach…
Dwunastolatek siedzący samotnie kilka godzin w muzeum (przez które przewijają się tłumy ludzi, bo to przecież Narodowa Galeria Portretów w Waszyngtonie) nie budzi na ogół niczyjego zainteresowania. To nie kilkulatek, żebyśmy zaraz zaczęli się rozglądać, gdzie się podziali jego rodzice. Na chłopca w sali 83 obsługa zwróciła uwagę dopiero wtedy, kiedy zbliżała się pora zamknięcia muzeum…
i wtedy okazało się, że nie wie, ani jak się nazywa, ani gdzie mieszka, ani co robił, zanim usiadł na ławce przed rzeźbą Czternastoletniej tancerki Degasa.
Kim jest ? Skąd się wziął w tym muzeum i dlaczego nie pamiętając swojego imienia, wie tak wiele o wiszących tam obrazach ? Co spowodowało jego amnezję ? I wreszcie – najważniejsze: dlaczego ścigają go przestępcy i czego od niego chcą ???
Kryminały młodzieżowe, które czytywałam, będąc w odpowiednim dla nich wieku, były takie nie do końca poważne. Z zagadką do rozwiązania przez bystrego siódmoklasistę, z przestępcami niezbyt rozgarniętymi i nie bardzo groźnymi, a jeżeli sprawa była z tych poważniejszych, to rozwikływał ją dorosły, który jeździł niepozornym samochodem z silnikiem Ferrari pod maską.
Historie, które opowiada Deron R. Hicks, są inne. Mamy w nich do czynienia z prawdziwym, poważnym przestępstwem dokonywanym przez prawdziwych (można powiedzieć – profesjonalnych) przestępców, którzy po prostu nie docenili dwójki nastolatków. Art i Camille są w takim wieku, że z jednej strony ich samotna obecność w miejscach publicznych nikogo nie dziwi, ale z drugiej – mogą wydawać się bezbronni w konfrontacji z dorosłym, uzbrojonym mężczyzną. Nic bardziej mylnego, choć przecież nie są uzbrojeni i nie dysponują żadnymi nadprzyrodzonymi mocami !
Jeśli początek tej książki przypomniał komuś „Tożsamość Bourne’a”, to jest to skojarzenie bardzo uprawnione. Jej akcja toczy się jak dobry film sensacyjny, nie zdziwiłabym się, gdyby niedługo została zekranizowana, bo potencjał jest 😉
„Przekręt na Van Gogha” był wydany po polsku po raz pierwszy w 2019 roku, a teraz został wznowiony, bo ukazała się kolejna część przygód Arta i Camille. Znów mamy próbę przestępstwa w Narodowej Galerii Portretów, znów chodzi o dzieła sztuki z najwyższej półki, znowu ktoś nie docenił dwójki dzieciaków i w dodatku w sprawę wplątana zostaje także królowa Elżbieta. Tak, ta sama, którą znamy z serialu „The Crown”.
Książki z tej serii nie mają ilustracji, a jednak stanowią coś w rodzaju albumu ze sztuką, ale takiego z XXI wieku 😉 W tekście znajdują się kody QR, które można skopiować telefonem albo tabletem i już ma się dostęp do obrazów i innych dzieł sztuki, o których jest tam mowa. Kiedy ja, będąc w wieku czytelników tej serii, czytałam wykłady Pana Samochodzika z historii sztuki, musiałam sięgnąć po encyklopedię albo jakiś album stojący na półce Rodziców, żeby wiedzieć, o czym opowiadał. Ale przecież nie wszyscy czytelnicy mieli pod ręku księgozbiór mojego Taty ! Teraz jest im łatwiej, a w dodatku jest to kolejna okazja do tego, żeby dzisiejsi nastolatkowie nauczyli się korzystać z internetu nie tylko do wstawiania memów na media społecznościowe.
Sprawdziłam – w tej serii, która ma wspólny tytuł „The Lost Arts Mysteries”, ukazał się jeszcze jeden tom. Tym razem Art i Camille tropią przestępców w Londynie i liczę na to, że niedługo będziemy mogli o tym poczytać po polsku.
Deron R. Hicks „Przekręt na Van Gogha”, przekł: Maria Kabat, wyd.: Widnokrąg, Piaseczno 2021
Deron R. Hicks „Skok na Rembranta”, przekł: Anna Klingofer – Szostakowska, Sara Monasterska, wyd.: Widnokrąg, Piaseczno 2021
Książka nominowana w konkursie Książka Roku 2021 Polskiej Sekcji IBBY w kategorii literackiej
i nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: tekst !!!
oraz nagrodzona Nagrodą Żółtej Ciżemki w kategorii: tekst !!!
oraz NAGRODZONA w konkursie Literacka Podróż Hestii !!!
oraz wpisana na listę White Ravens 2022 !!!
Roksanę Jędrzejewską–Wróbel znałam dotąd jako autorkę piszącą dla dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym. Jej wcześniejsze książki to głębokie i mądre historie (jak stosunkowo niedawna „Pracownia Aurory” czy „Jeleń”) na ogół rozgrywające się w anturażu, który określiłabym jako mniej lub bardziej baśniowy. Całą jej półkę znajdziecie —>>> tutaj Dotychczas najbardziej realistyczne (czy też obyczajowe) były historie o Florce – oczywiście pomijając fakt, że tytułowa bohaterka jest ryjówką 😉
Kiedy dowiedziałam się, że napisała powieść dla nastolatków, zdziwiłam się trochę, ale moje zdziwienie urosło jeszcze bardziej, kiedy wzięłam tę książkę do ręki i zobaczyłam jej objętość. Zaryzykuję twierdzenie, że (jeśli wziąć pod uwagę tylko ilość znaków) autorka co najmniej zdublowała nią całą swoją wcześniejszą twórczość. I to z jakim skutkiem !!!
Ta historia poruszyła wiele czułych strun w mojej duszy. Ważną jej częścią jest starość, śmierć i stosunek współczesnego świata do ludzi u kresu życia. Ale nie tylko o nich jest ta opowieść, bo to także gorzkie rozliczenie z życiem obecnych dorosłych i z tym, jak urządzają oni teraźniejszość i przyszłość swoim dorastającym dzieciom.
„Stan splątania” to powieść, która nie ma jednego głównego bohatera, bo jest ich tam… aż sześcioro. Najpierw poznajemy trójkę ósmoklasistów, uczniów renomowanej szkoły niepublicznej, których poza czasem spędzanym w tej samej sali szkolnej, łączy jeszcze miejsce zamieszkania czyli to samo podmiejskie osiedle. Potem łączy ich jeszcze wolontariat w domu seniora, który mieści się niedaleko. Tam Lena, Maria i Miłosz poznają Bertrama, Elodię i Jarminę…
„Stan splątania” to bardzo gorzki obraz współczesności. Świat, w którym żyją bohaterowie tej książki, niepokojąco przypomina realia znane z „Dawcy”. Tym bardziej niepokojąco, że mamy tu Polskę teraz, a powieść Lois Lowry to dystopia z akcją nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy, ale zdecydowanie w przyszłości. Lawendowe Wzgórze, osiedle na którym mieszkają nastoletni bohaterowie, to świat zadbany, uporządkowany, bezpieczny i oddzielony ogrodzeniem i szlabanem od wszystkiego, co znajduje się po drugiej jego stronie. To miejsce, poza które się nie wychodzi, najwyżej jedzie samochodem do miasta albo do centrum handlowego. Na osiedlu ma być miło i przyjemnie dla oka, a jeśli coś tę harmonię zakłóca, najlepiej odwrócić wzrok, albo zmienić kanał w telewizorze.
Schowana za wysokim ogrodzeniem i kutą, ozdobną bramą Zaciszna Przystań, gdzie mieszkają Bertram, Elodia i Jarmina, to miejsce komfortowe (i nie tanie). Pensjonariusze mają własne pokoje, do których mogli zabrać własne meble, obrazy, książki, mają opiekę i zajęcia aktywizujące, a jednak trudno powiedzieć, że toczy się tam jakieś życie. Kiedy Lena, Maria i Miłosz przychodzą tam po raz kolejny, wydaje im się, żeprzez cały zeszły tydzień nic tu się nie zmieniło. Mają wrażenie, że podczas gdy oni pisali testy próbne i sprawdziany, skakali w dal i rzucali piłką lekarską, spóźniali się na korepetycje, tworzyli projekty, uczyli się wzorów, grali na wiolonczeli i komputerze, powtarzali słówka, wyjeżdżali co rano do miasta i wracali z niego wieczorem, rezydenci tego pokoju nie zrobili absolutnie nic. Jakby czas tutaj zastygł w przezroczystą, nieruchomą bryłę i zatopił mieszkańców jak muchy w bursztynie.
Autorka konfrontuje swoich bohaterów (a wraz z nimi czytelników) z tym, z czym dorośli sami sobie nie radzą, więc odsuwają poza pole widzenia i podobnie chronią swoje dzieci – ze starością i ze śmiercią. Nie bez powodu Jarmina mówi w pewnym momencie z goryczą: My nikogo nie obchodzimy. Tracimy wzrok, słuch, zanikają nam mięśni, kości, pamięć. Nie po to nas tu zamknęli, żeby ktoś z nami rozmawiał. Zamknęli nas, żeby nas schować przed światem, bo do niego nie pasujemy, tylko zaśmiecamy krajobraz. Niczego nie produkujemy i przypominamy o niewygodnych rzeczach. Starość zamknięta w komfortowych warunkach, schowana za ogrodzeniem nie przestaje istnieć, trudno także się nią zarazić. To choroba, która rozwija się od urodzenia. Każdy ją w sobie nosi, ale nikt w to nie wierzy, dopóki go nie dopadnie. Więc w zasadzie racja, jest się czego bać. Śmierć jest jedyną pewną rzeczą w życiu i ona także nie zniknie, jeśli się o niej nie będzie mówić.
W tej historii trudna i bolesna jest nie tylko starość trójki bohaterów. Niełatwo jest także nastolatkom, mimo że wydawać by się mogło, że żyją wygodnie i komfortowo. W ich życiu nie ma miejsca na beztroską przyjemność, nie ma miejsca na pasje, co dobitnie i przewrotnie przypomina im wiszące na szkolnym korytarzu motto Moja szkoła – moja pasja. Wszystko jest po coś, wszystko podporządkowane jest walce o punkty, którą mogą przekreślić drobiazgi – zapomnienie o legitymacji na egzamin czy nieodpowiedni długopis. Czarny. Wyłącznie czarny, bo niebieskiego długopisu komputer nie zobaczy i test pójdzie do kosza. Nawet jeśli będzie świetnie rozwiązany. Cały wysiłek pójdzie do kosza, wszystko pójdzie do kosza. Bez czarnego długopisu nie dostaniesz się do dobrego liceum, a bez tego nie masz szans na dobre studia, które przesądzą o twojej karierze i dalszym udanym życiu. Jeżeli więc nie masz kieszeni pełnej czarnych długopisów, najlepiej od razu się zabij.
Dalszym udanym życiu ? Co to w ogóle znaczy ? Czy ich rodzice sami to wiedzą ? Czy ta ich ciągła wspinaczka po szczeblach kariery jak wiewiórki po orzechy dokądś prowadzi ? Czy jest tylko rozpaczliwą walka o to, żeby się utrzymać na powierzchni ?
Wbrew temu, co mogło by się wydawać na podstawie tego, co napisałam, „Stan splątania” nie jest powieścią li i jedynie depresyjną. Mniej więcej 2/3 jej akcji to rzeczywiście gorzki realizm, ale Autorka nie pozostawiła swoich bohaterów (i czytelników) bez nadziei, że jednak może być lepiej. Zapowiadają to zresztą tytuły kolejnych części – Uśpieni, Spotkanie, Przebudzenie i nie, po przebudzeniu nie ma już powrotu do tego co wcześniej, musi być Rewolucja i Wolność.
Wiem, że były osoby, które ten zwrot akcji i zmiana nastroju zaskoczyły i nie do końca przekonały, ale dla mnie to, co tam się potem dzieje było logiczne i konsekwentne…
i w tym miejscu muszą zakończyć, bo nie jestem w stanie napisać o tej książce nic więcej bez spoilerowania, które odebrałoby przyszłym czytelnikom przyjemność lektury. Uważam, że nie jest to książka tylko dla nastolatków, dorośli znajdą tam też wiele dla siebie.
Tych, którzy chcą się dowiedzieć więcej o moich odczuciach i refleksjach z nią związanych zapraszam poniżej zdjęcia.
Roksana Jędrzejewska – Wróbel „Stan splątania”, wyd.: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021
To zdjęcie nie jest przypadkowe.
Czytałam „Stan splątania” dwa miesiące po śmierci mojej Mamy, a temat starości i odchodzenia zdominował ostatnich kilka lat mojego życia. Dlatego sceny w Zacisznej Przystani były dla mnie tak bolesne, bo choć Mama do końca była z nami w domu, to jednak nie był to jej dom. Zrozumiałam bardzo dobrze powiedzenie o tym, że starych drzew się nie przesadza. Mimo że nie było innego wyjścia, że Mama się na przeprowadzkę zgodziła, a my staraliśmy się stworzyć jej jak najlepsze warunki, temat jej powrotu do domu pojawiał się do końca.
Mama bardzo chciała też pojechać na swoją działkę. Z różnych przyczyn nie było to możliwe, a ja sama pojechałam tam kilka tygodni po pogrzebie. W tym miejscu, które było tak bardzo jej i Taty, a którego nikt nie odwiedzał przez trzy lata, najboleśniej odczułam odejście Rodziców. Dlatego tak bardzo wzruszyło mnie pragnienie Bertranda, żeby pojechać do jego ukochanego i własnoręcznie zbudowanego domu letniskowego i poczułam wyrzuty sumienia, że jednak Mamy tam nie zabrałam.
A to, co wydarzyło się potem, kiedy tam już dotarli…
„Stan splątania” to nie jest oczywiście pierwsza książka dla młodzieży, w której ktoś umiera, ale chyba pierwsza, w której ten moment jest tak dokładnie opisany. Przeżyłam to sama, więc wiem, jak przejmująca jest cisza, która zapada po ostatnim oddechu i jak silnie odczuwa się nieobecność tej osoby w ciele, które pozostało… Scena śmierci Bertranda jest, myślę, trudna dla młodego czytelnika, ale jest bardzo potrzebna. Przynosi łzy i ulgę jednocześnie.
W całym ciągu zdarzeń, które następują po spotkaniu trzech pokoleń na Lawendowym Wzgórzu, jedyną sytuacją, która mi zgrzyta jest zniknięcie ciała Bertranda, ale pewnie dałoby się to jakoś wytłumaczyć. Myślę jednak, że to dobre wyjście, bo dla nastolatków konfrontacja z wkładaniem ciała do worka do przewozu zwłok mogłaby być zbyt trudna.
Duże wrażenie zrobił też na mnie opis Wigilii – i w domach bohaterów, i w Zacisznej Przystani, wrażenie tak duże, że nadal nie jestem w stanie o tym pisać. Te święta tak odległe i od ich religijnego sensu, i od tego co zwykliśmy nazywać świątecznym nastrojem bolą mnie za każdym razem, gdy sobie o nich przypominam…
Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: obraz !!!
Nieopodal wielkiego miasta, w domu otoczonym wspaniałym ogrodem mieszkał Stary Pan.
Stary Pan bardzo lubił swój ogród i troskliwie pielęgnował wszystkie rosnące w nim rośliny. Podlewał je, przycinał uschnięte gałązki, spulchniał ziemię i pilnował, aby w ogrodzie nie panoszyły się chwasty i szkodniki. A najbardziej kochał swoje drzewa…
Tak rozpoczyna się opowiadanie „Drzewa w ogrodzie” – moje ulubione w tym zbiorze, któremu towarzyszy moja ulubiona ilustracja. Historia o rodzinie, która po tym jak którejś zimniej, deszczowej jesieni Stary Pan wyjechał w daleką podróż i już nigdy nie wrócił do swojego ogrodu, wprowadziła się do jego domu, skojarzyła mi się z naszą własną sprzed ponad 20 lat. Też kupiliśmy wtedy dom ze starym ogrodem, ale inaczej niż tutaj, to nie rodzice (czyli my) tylko (paradoksalnie) sąsiedzi namawiali nas do wycięcia rosnących tam drzew. Bo to tylko kłopot, liście trzeba grabić, owoce spadają na trawę i gniją, a w ogóle – po co to komu, lepiej mieć ładny trawnik. Nie wycięliśmy żadnego, kilka dożyło dni swoich, jeszcze kiedy tam mieszkaliśmy, a kilka wycięli już nasi następcy. Jednak największe świerki oraz orzech, po którym łaziły moje córki, rosną nadal i cieszą mnie, za każdym razem, gdy tamtędy przejeżdżam.
Nie jestem typową czytelniczką tej książki. Oprócz tej historii o drzewach, bardzo polubiłam też najkrótsze w zbiorze opowiadanie o macierzance. Nie wątpię jednak, że czytelnicy, do których są one adresowane, będą woleli te bardziej typowe – z królewnami, królami, rycerzami, czarownicami i czarodziejami oraz krasnoludkami. Na pewno każdy znajdzie tu swoje ulubione ! To, co je łączy, to przekonanie, że dobro jest silniejsze niż zło, które jest mocne tylko na pozór – jak możemy przeczytać na ostatniej okładce. Warto o tym pamiętać szczególnie w czasach, gdy wolimy hejtować, niż podarować dobre słowo, zwłaszcza komuś, kogo nie lubimy, z kim nam nie po drodze, kto budzi w nas lęk.
„Plaster Czarownicy i inne baśnie” to książka zachwycająca od początku do końca, od deski do deski 😉 Zaczyna się od ilustracji na okładce z małym domem wśród ciemnej nocy – aż chciałoby się usiąść na tej oświetlonej werandzie z książką i kubkiem herbaty ! Z kreską Piotra Fąfrowicza spotkałam się po raz pierwszy wiele lat temu w „Leonie i kotce”. Od tego czasu z radością witam jego prace, gdziekolwiek mogę je zobaczyć. Niestety nie zdarza się to często – tym większa radość z tej książki.
Zachwyt trwa potem nieprzerwanie poprzez uroczą, wiosenną, łąkową wyklejkę, nastrojową ilustrację towarzyszącą kolorowemu spisowi treści (żaden kolor nie został użyty przypadkowo !), aż w końcu wciąga nas świat wyczarowany słowami (czasem rymowanymi) przez Małgorzatę Strzałkowską.
O tym, że Autorka jest mistrzynią słowa pisałam już nie raz, więc nie muszę tego powtarzać. Dodam tylko, że w tym roku została ona uhonorowana przez Prezydium Rady Języka Polskiego tytułem Ambasadora Polszczyzny Literatury Dziecięcej i Młodzieżowej. Jest on przyznawany za wybitne zasługi w krzewieniu pięknej, poprawnej i etycznej polszczyzny i zdecydowanie trafił pod właściwy adres !!!
„Plaster Czarownicy i inne baśnie” po raz pierwszy ukazały się w 2006 roku nakładem wydawnictwa Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza. Zilustrowała je wówczas Maria Ekier. Nie trafiłam wtedy na to wydanie, ale znalazłam kilka ilustracji na stronie ich autorki. Dla porównania:
tak widziała Czarownicę i zajączka z opowiadania tytułowego Maria Ekier
a tak Piotr Fąfrowicz
Nadziwić się nie mogę, jak różnie pięknie można widzieć to samo !!!
P.S. Bardzo lubię ostatnio książki zaopatrzone w zakładkę – wstążkę (tutaj – nieprzypadkowo soczyście zieloną). Rozwiązuje to mój wieczny problem doboru zakładki, która pasowałaby do czytanej książki, a w dodatku pozwala już po przeczytaniu zaznaczyć sobie najbardziej szczególne miejsce w niej, żeby móc do niego bez kłopotu powrócić.
Małgorzata Strzałkowska „Plaster Czarownicy i inne baśnie”, ilustr.: Piotr Fąfrowicz, wyd.: Bajka, Warszawa 2021