Wieczór pełen cudów

Wieczór pełen cudów

„Wieczór pełen cudów” to książka, która trochę kojarzyła mi się ze świątecznymi filmami, jakich wiele można zobaczyć na platformach steramingowych. Ich oglądanie to taka moja adwentowa guilty pleasure, a najbardziej lubię wyłapywać w nich stałe punkty, choć czasem są wciśnięte w akcję na siłę i, jak to się mówi, zupełnie od czapki 😉 Ale muszą być, bo bez nich nie byłoby świątecznej atmosfery.

Kiedy zaczęłam czytać tę, drugą już w tym roku świąteczną książkę Joanny Jagiełło, początkowo czułam się trochę, jakby oglądała taki film. Podobnie jak Zwierz Popkulturalny w tym zestawieniu odhaczałam kolejne punkty: czy ktoś nie żyje/ odszedł ? Tak, choć początkowo nie jest dla nas jasne, co stało się z mamą Marcela i Irenki. Czy jest urocze rezolutne dziecię ? Tak, młodsza siostra bohatera. Czy pada śnieg ? Oczywiście. Czy bohaterowie najpierw darzą się niechęcią/ dystansem ? Tak, ale tutaj chodzi o starszą panią z sąsiedztwa. Mamy też Mikołaja z saniami i reniferami, narodziny w wigilijny wieczór oraz całą serię świątecznych cudów…

Jednak im dalej zagłębiałam się w lekturę, tym bardziej poruszała mnie ta historia. Docierało do mnie, że mimo tych wszystkich elementów, nie jest to cukierkowa bajeczka o idealnych świętach, tylko całkiem poważna opowieść o życiu po stracie i o tym, co jest w nim naprawdę ważne. Bolała mnie samotność jej bohatera, który tak nieustępliwie stara się, aby mimo straty Mamy i psychicznej nieobecności Ojca jego mała siostra miała Święta, o jakich marzy. Bardzo mu w tym kibicowałam i zupełnie nie przeszkadzało mi to, że w pewnym momencie zaczęły się tam dziać rzeczy nie do końca prawdopodobne. Należało mu się to !

Nie zawsze możemy mieć dokładnie to, co byśmy chcieli. Ale zawsze możemy znaleźć sobie coś, czym możemy się cieszyć. I sami zadbać o to, by świat był piękniejszy…

Joanna Jagiełło „Wieczór pełen cudów”, ilustr.: Joanna Kolibaj, wyd.: Zielona Sowa, Warszawa 2022

Sto. Rzeczy, których nauczysz się w życiu

Sto. Rzeczy, których nauczysz się w życiu

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: Od A do Z !!!

Pomysł na tę książkę…

pojawił się, gdy patrzyłam na moją nowo narodzoną siostrzenicę, która – opatulona niczym mumia – leżała w łóżeczku i przyglądała się światu. Pomyślałam: „Przed tobą wyjątkowa podróż”. Z jednej strony zazdrościłam jej tych wszystkich wspaniałych, czekających ją rzeczy, z drugiej – współczułam jej z powodu przykrych doświadczeń, które staną się jej udziałem.

I wówczas w pobliżu przejechał samochód. Przekręciła główkę w stronę, z której dochodził dźwięk. Jeszcze nie wiedziała, że nie ma on dla niej żądnego znaczenia.

Gdy po kilku tygodniach znów ją zobaczyłam, nie zwracała już uwagi na odgłosy samochodów. Rozpoczął się nieustanny proces kolejno następujących po sobie: zdziwienia, ewaluacji i selekcji – proces, których chroni nas przed nadmiarem bodźców, żebyśmy mogli kiedyś dotrzeć z punktu A do punktu B, nie podnosząc po drodze każdego pięknego kamienia i nie wskakując do każdej napotkanej kałuży. Aż w końcu jako dorośli przyzwyczajamy się do świata i nawet tak wspaniałe rzeczy, jak góry, pełnia czy miłość – uznajemy za oczywiste. Aby ponownie dostrzec ich wielkość, musimy spojrzeć na nie z innej perspektywy. Książka ta mówi właśnie o tym, jak z biegiem lat zmienia się nasz punkt widzenia – napisała jej Autorka w posłowiu, które jest zdecydowanie dłuższe o tekstu właściwego.

„Sto. Rzeczy, których nauczysz się w życiu” to książka, która pokazuje, że każdy wiek przynosi nam coś nowego. W każdym momencie życia poznajemy nowe rzeczy, nowe odczucia, zyskujemy nowe spojrzenie na świat. Heike Faller nie opierała się wyłącznie na własnym doświadczeniu, bo wiekowo jest dopiero gdzieś w połowie zbierania go. Rozmawiała z wieloma osobami w różnym wieku, żyjącymi w różnych miejscach i mającymi za sobą różne przeżycia. Wszystkim zadawała to samo pytanie: Czego nauczyło cię życie ? Odpowiedzi były różne, nie wszystkie oczywiście wykorzystała, ale to właśnie dzięki jednemu z rozmówców pojawiła się tam marmolada z jeżyn, która powraca w tekście jako proustowska magdalenka.

Valerio Vidali zilustrował to w sposób, który nazwałabym ogólnikowym. Trochę schematycznie, bez drobiazgowego cyzelowania szczegółów i bez wyraźnych rysów twarzy, co powoduje, że każdy może zobaczyć w bohaterach siebie samego.

Książka powstała w języku niemieckim, a w nim w drugiej osobie mówimy tak samo, niezależnie od płci osoby, do której się zwracamy. To było problemem polskiego przekładu, ale Iwona Mączka wybrnęła z tego, tłumacząc na zmianę w rodzaju żeńskim i męskim.

Autorka zakończyła swoje posłowie następująco: Z doświadczeniami życiowymi związany jest jednak pewien problem: niewiele nam one mówią, dopóki nie staną się również naszym udziałem. Jednym ze sposobów, by temu zaradzić, jest przeczytanie tej książki z kimś, kto przeżył więcej od nas. I podyskutowanie o tym, co dla niego oznaczają zawarte w książce stwierdzenia. Na przykład przed snem, kiedy rozmawiamy o podobnych sprawach z rodzicami czy z dziadkami. Tak to sobie przynajmniej wyobrażałam.

Podoba mi się ten pomysł i bardzo Was to takiej międzypokoleniowej rozmowy o tej książce zachęcam !

Heike Faller „Sto. Rzeczy, których nauczysz się w życiu”, ilustr.: Valerio Vidali, przekł.: Iwona Mączka, wyd.: Format, Wrocław 2021

Toffi

Toffi

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: tekst !!!

Prawie dwa lata temu, w początku marca 2020 roku wybrałam się odwiedzić Najstarszą z moich Córek w Oxfordzie. Spędziłyśmy tam razem cudowny czas, nie przypuszczając jeszcze, że jest to Ostatni Weekend Świata, Który Znamy. Ostatnia wystawa w muzeum zwiedzana bez maseczek 😉 afternoon tea w kawiarni na dachu Ashmolean Museum, różne miejsca związane z Lewisem Carollem, C.S.Lewisem czy J.R.R. Tolkienem, że o dziedzińcu, na którym Harry Potter uczył się latać na miotle nie wspomnę…
Latarnia, którą podobno kiedyś C.S. Lewis zobaczył w śniegu i pierwowzór Pana Tumnusa

Wędrując pomiędzy nimi wstąpiłyśmy na chwilę do księgarni, żeby odpocząć. Zauważyłam wtedy nieznaną mi książkę Sarah Crossan i zaczęłam ją podczytywać. Zainteresowała mnie na tyle, że nabrałam ochoty, aby się z nią zmierzyć w oryginale. To była właśnie „Toffi”.

Już w drodze na lotnisko przypomniałam sobie, że miałam przed wyjazdem wstąpić jeszcze do tej księgarni, żeby ją kupić, ale zapomniałam. Pocieszyłam się jednak tym, że na pewno niebawem ukaże się po polsku, a tymczasem musiałam na nią czekać aż półtora roku. W końcu doczekałam się.

„Tofii” to czwarta książka Sarah Crossan, która ukazała się po polsku, a trzecia z gatunku verse novel. W porównaniu z poprzednimi określiłabym ją jako bardziej fabularną. Jest w niej więcej akcji, zdarzeń, które autorka opowiada, a zdania/wersy i rozdziały są często dłuższe niż w poprzednich takich jej powieściach. Jednak historia, w niej opisana jest równie mocna i przejmująca. Znajdziemy w niej starość i samotność opuszczonej kobiety oraz samotność niekochanego, krzywdzonego dziecka.

Alison i Marla – nastolatka i staruszka, obie samotne na dwóch biegunach dorosłego życia, wyrzucone poza jego nawias. To sytuacja trochę podobna jak w „Stanie splątania” Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel, ale życie Alison jest zdecydowanie trudniejsze niż było to w przypadku Leny, Marii i Miłosza. Jej Mama umarła zaraz po urodzeniu Alison, a ojciec w trudnych momentach chętnie sięga po przemoc. Dlatego dziewczynka uciekła, a jemu chyba jej nieobecność jest na rękę…

Marla natomiast, inaczej niż Bertand, Eldia i Jarmiła, mieszka we własnym domu, a nie ośrodku. Przychodzi do niej codziennie opiekunka, a syn odwiedza co jakiś czas, ale żadne z nich nie poświęca jej swojej uwagi, nie słucha, po prostu niezbyt chętnie spełniają swój obowiązek.

A tytułowa Toffi ? Tym imieniem, należącym do jej dawnej przyjaciółki, Marla nazwie Alison, kiedy się pierwszy raz spotkają, a ona schowa się za nim, bo tak będzie się czuła bezpieczniej.

Czy to wszystko może się skończyć dobrze ? O tym musicie przekonać się sami, ja tylko uprzedzę, że jak zawsze u tej autorki nie jest to lektura lekka, łatwa i przyjemna, Będzie bolało, ale warto.

W tegorocznym Plebiscycie Blogerów Lokomotywa, w którym głosować można do końca stycznia, „Toffi” została nominowana w kategorii: tekst. Dwa lata temu „Tippi i ja” – poprzednia verse novel Crossan zdobyła nominację za przekład. Nie znaczy to, że teraz nie doceniamy pracy tłumaczki Małgorzaty Glasenapp, a poprzednio nie doceniliśmy autorki, bo obie są tutaj równie ważne. Autor jest twórcą całej historii, bez niego nie byłoby książki – to oczywiste. Ale rola tłumacza, szczególnie w przypadku literatury dla czytelników niedorosłych, którzy raczej nie sięgną po wersję oryginalną, jest nie do przecenienia.

Sarah Crossan „Toffi”, przekł.: Małgorzata Glasenapp , wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2021

Stan splątania

Stan splątania

Książka nominowana w konkursie Książka Roku 2021 Polskiej Sekcji IBBY w kategorii literackiej

i nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: tekst !!!

oraz nagrodzona Nagrodą Żółtej Ciżemki w kategorii: tekst !!!

oraz NAGRODZONA w konkursie Literacka Podróż Hestii !!!

oraz wpisana na listę White Ravens 2022 !!!

Roksanę Jędrzejewską–Wróbel znałam dotąd jako autorkę piszącą dla dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym. Jej wcześniejsze książki to głębokie i mądre historie (jak stosunkowo niedawna „Pracownia Aurory” czy „Jeleń”) na ogół rozgrywające się w anturażu, który określiłabym jako mniej lub bardziej baśniowy. Całą jej półkę znajdziecie —>>> tutaj Dotychczas najbardziej realistyczne (czy też obyczajowe) były historie o Florce – oczywiście pomijając fakt, że tytułowa bohaterka jest ryjówką 😉

Kiedy dowiedziałam się, że napisała powieść dla nastolatków, zdziwiłam się trochę, ale moje zdziwienie urosło jeszcze bardziej, kiedy wzięłam tę książkę do ręki i zobaczyłam jej objętość. Zaryzykuję twierdzenie, że (jeśli wziąć pod uwagę tylko ilość znaków) autorka co najmniej zdublowała nią całą swoją wcześniejszą twórczość. I to z jakim skutkiem !!!

Ta historia poruszyła wiele czułych strun w mojej duszy. Ważną jej częścią jest starość, śmierć i stosunek współczesnego świata do ludzi u kresu życia. Ale nie tylko o nich jest ta opowieść, bo to także gorzkie rozliczenie z życiem obecnych dorosłych i z tym, jak urządzają oni teraźniejszość i przyszłość swoim dorastającym dzieciom.

„Stan splątania” to powieść, która nie ma jednego głównego bohatera, bo jest ich tam… aż sześcioro. Najpierw poznajemy trójkę ósmoklasistów, uczniów renomowanej szkoły niepublicznej, których poza czasem spędzanym w tej samej sali szkolnej, łączy jeszcze miejsce zamieszkania czyli to samo podmiejskie osiedle. Potem łączy ich jeszcze wolontariat w domu seniora, który mieści się niedaleko. Tam Lena, Maria i Miłosz poznają Bertrama, Elodię i Jarminę

„Stan splątania” to bardzo gorzki obraz współczesności. Świat, w którym żyją bohaterowie tej książki, niepokojąco przypomina realia znane z „Dawcy”. Tym bardziej niepokojąco, że mamy tu Polskę teraz, a powieść Lois Lowry to dystopia z akcją nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy, ale zdecydowanie w przyszłości. Lawendowe Wzgórze, osiedle na którym mieszkają nastoletni bohaterowie, to świat zadbany, uporządkowany, bezpieczny i oddzielony ogrodzeniem i szlabanem od wszystkiego, co znajduje się po drugiej jego stronie. To miejsce, poza które się nie wychodzi, najwyżej jedzie samochodem do miasta albo do centrum handlowego. Na osiedlu ma być miło i przyjemnie dla oka, a jeśli coś tę harmonię zakłóca, najlepiej odwrócić wzrok, albo zmienić kanał w telewizorze.

Schowana za wysokim ogrodzeniem i kutą, ozdobną bramą Zaciszna Przystań, gdzie mieszkają Bertram, Elodia i Jarmina, to miejsce komfortowe (i nie tanie). Pensjonariusze mają własne pokoje, do których mogli zabrać własne meble, obrazy, książki, mają opiekę i zajęcia aktywizujące, a jednak trudno powiedzieć, że toczy się tam jakieś życie. Kiedy Lena, Maria i Miłosz przychodzą tam po raz kolejny, wydaje im się, że przez cały zeszły tydzień nic tu się nie zmieniło. Mają wrażenie, że podczas gdy oni pisali testy próbne i sprawdziany, skakali w dal i rzucali piłką lekarską, spóźniali się na korepetycje, tworzyli projekty, uczyli się wzorów, grali na wiolonczeli i komputerze, powtarzali słówka, wyjeżdżali co rano do miasta i wracali z niego wieczorem, rezydenci tego pokoju nie zrobili absolutnie nic. Jakby czas tutaj zastygł w przezroczystą, nieruchomą bryłę i zatopił mieszkańców jak muchy w bursztynie.

Autorka konfrontuje swoich bohaterów (a wraz z nimi czytelników) z tym, z czym dorośli sami sobie nie radzą, więc odsuwają poza pole widzenia i podobnie chronią swoje dzieci – ze starością i ze śmiercią. Nie bez powodu Jarmina mówi w pewnym momencie z goryczą: My nikogo nie obchodzimy. Tracimy wzrok, słuch, zanikają nam mięśni, kości, pamięć. Nie po to nas tu zamknęli, żeby ktoś z nami rozmawiał. Zamknęli nas, żeby nas schować przed światem, bo do niego nie pasujemy, tylko zaśmiecamy krajobraz. Niczego nie produkujemy i przypominamy o niewygodnych rzeczach. Starość zamknięta w komfortowych warunkach, schowana za ogrodzeniem nie przestaje istnieć, trudno także się nią zarazić. To choroba, która rozwija się od urodzenia. Każdy ją w sobie nosi, ale nikt w to nie wierzy, dopóki go nie dopadnie. Więc w zasadzie racja, jest się czego bać. Śmierć jest jedyną pewną rzeczą w życiu i ona także nie zniknie, jeśli się o niej nie będzie mówić.

W tej historii trudna i bolesna jest nie tylko starość trójki bohaterów. Niełatwo jest także nastolatkom, mimo że wydawać by się mogło, że żyją wygodnie i komfortowo. W ich życiu nie ma miejsca na beztroską przyjemność, nie ma miejsca na pasje, co dobitnie i przewrotnie przypomina im wiszące na szkolnym korytarzu motto Moja szkoła – moja pasja. Wszystko jest po coś, wszystko podporządkowane jest walce o punkty, którą mogą przekreślić drobiazgi – zapomnienie o legitymacji na egzamin czy nieodpowiedni długopis. Czarny. Wyłącznie czarny, bo niebieskiego długopisu komputer nie zobaczy i test pójdzie do kosza. Nawet jeśli będzie świetnie rozwiązany. Cały wysiłek pójdzie do kosza, wszystko pójdzie do kosza. Bez czarnego długopisu nie dostaniesz się do dobrego liceum, a bez tego nie masz szans na dobre studia, które przesądzą o twojej karierze i dalszym udanym życiu. Jeżeli więc nie masz kieszeni pełnej czarnych długopisów, najlepiej od razu się zabij.

Dalszym udanym życiu ? Co to w ogóle znaczy ? Czy ich rodzice sami to wiedzą ? Czy ta ich ciągła wspinaczka po szczeblach kariery jak wiewiórki po orzechy dokądś prowadzi ? Czy jest tylko rozpaczliwą walka o to, żeby się utrzymać na powierzchni ?

Wbrew temu, co mogło by się wydawać na podstawie tego, co napisałam, „Stan splątania” nie jest powieścią li i jedynie depresyjną. Mniej więcej 2/3 jej akcji to rzeczywiście gorzki realizm, ale Autorka nie pozostawiła swoich bohaterów (i czytelników) bez nadziei, że jednak może być lepiej. Zapowiadają to zresztą tytuły kolejnych części – Uśpieni, Spotkanie, Przebudzenie i nie, po przebudzeniu nie ma już powrotu do tego co wcześniej, musi być Rewolucja i Wolność.

Wiem, że były osoby, które ten zwrot akcji i zmiana nastroju zaskoczyły i nie do końca przekonały, ale dla mnie to, co tam się potem dzieje było logiczne i konsekwentne…

i w tym miejscu muszą zakończyć, bo nie jestem w stanie napisać o tej książce nic więcej bez spoilerowania, które odebrałoby przyszłym czytelnikom przyjemność lektury. Uważam, że nie jest to książka tylko dla nastolatków, dorośli znajdą tam też wiele dla siebie.

Tych, którzy chcą się dowiedzieć więcej o moich odczuciach i refleksjach z nią związanych zapraszam poniżej zdjęcia.

Roksana Jędrzejewska – Wróbel „Stan splątania”, wyd.: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021

To zdjęcie nie jest przypadkowe.

Czytałam „Stan splątania” dwa miesiące po śmierci mojej Mamy, a temat starości i odchodzenia zdominował ostatnich kilka lat mojego życia. Dlatego sceny w Zacisznej Przystani były dla mnie tak bolesne, bo choć Mama do końca była z nami w domu, to jednak nie był to jej dom. Zrozumiałam bardzo dobrze powiedzenie o tym, że starych drzew się nie przesadza. Mimo że nie było innego wyjścia, że Mama się na przeprowadzkę zgodziła, a my staraliśmy się stworzyć jej jak najlepsze warunki, temat jej powrotu do domu pojawiał się do końca.

Mama bardzo chciała też pojechać na swoją działkę. Z różnych przyczyn nie było to możliwe, a ja sama pojechałam tam kilka tygodni po pogrzebie. W tym miejscu, które było tak bardzo jej i Taty, a którego nikt nie odwiedzał przez trzy lata, najboleśniej odczułam odejście Rodziców. Dlatego tak bardzo wzruszyło mnie pragnienie Bertranda, żeby pojechać do jego ukochanego i własnoręcznie zbudowanego domu letniskowego i poczułam wyrzuty sumienia, że jednak Mamy tam nie zabrałam.

A to, co wydarzyło się potem, kiedy tam już dotarli…

„Stan splątania” to nie jest oczywiście pierwsza książka dla młodzieży, w której ktoś umiera, ale chyba pierwsza, w której ten moment jest tak dokładnie opisany. Przeżyłam to sama, więc wiem, jak przejmująca jest cisza, która zapada po ostatnim oddechu i jak silnie odczuwa się nieobecność tej osoby w ciele, które pozostało… Scena śmierci Bertranda jest, myślę, trudna dla młodego czytelnika, ale jest bardzo potrzebna. Przynosi łzy i ulgę jednocześnie.

W całym ciągu zdarzeń, które następują po spotkaniu trzech pokoleń na Lawendowym Wzgórzu, jedyną sytuacją, która mi zgrzyta jest zniknięcie ciała Bertranda, ale pewnie dałoby się to jakoś wytłumaczyć. Myślę jednak, że to dobre wyjście, bo dla nastolatków konfrontacja z wkładaniem ciała do worka do przewozu zwłok mogłaby być zbyt trudna.

Duże wrażenie zrobił też na mnie opis Wigilii – i w domach bohaterów, i w Zacisznej Przystani, wrażenie tak duże, że nadal nie jestem w stanie o tym pisać. Te święta tak odległe i od ich religijnego sensu, i od tego co zwykliśmy nazywać świątecznym nastrojem bolą mnie za każdym razem, gdy sobie o nich przypominam…

Ogród panny Amelii

Ogród panny Amelii

Wpis z 11 października 2006 roku. To już jedna z ostatnich książek, które pozostały mi do wstawienia na półki nowego Małego Pokoju.

Kiedyś była to taka elegancka dzielnica – mówiła panna Amelia Ellicott smutno.

Kiedyś… 

Kiedyś dom, w którym mieszkała jej rodzina, otoczony był ogromnym ogrodem. Teraz zbudowano tam nowe domy, a tuż obok nawet (o zgrozo ! 😉 ) wyrósł blok. Panna Amelia mieszka w swoim wielkim domu sama – jedynym jej towarzystwem są kot Mustafa i kury (nie jakieś tam zwyczajne, tylko rasowe bantamki pekińskie koloru słońca i nagietków). Mimo, że bardzo doskwiera jej samotność, żyje tak, jakby wokół nie było innych ludzi, jakby blok obok nie istniał.

Dopiero kiedy silna wichura zniszczy kurnik i porwie kury, okaże się, że za płotem nie tylko żyją normalni ludzie, ale nawet można się z nimi zaprzyjaźnić…

Autorami „Ogrodu panny Amelii” są Australijczycy i dlatego jest tam smaczek niewyczuwalny być może dla polskich czytelników. Blok w tej książce zamieszkany jest przez imigrantów. Mamy tam Włocha (tęskniącego do pozostawionego w Starym Kraju gospodarstwa), Chinkę oraz dzieci o słowiańskim nazwisku, a wszyscy oni przeciwstawieni są damie, której rodzina jest w tamtym miejscu zasiedziała od pokoleń. U nas jest inaczej, ale mury uprzedzeń, oddzielające tych, którzy mieszkają otoczeni płotem (w willi czy na strzeżonym osiedlu) od tych ze zwykłych bloków są coraz wyższe.

„Ogród panny Amelii” wpisuje się w nurt, który nazwałabym: o blokach sympatycznie, do którego należą także  ”Wierzbowa 13” i  ”Trzynastka na karku” dla coraz starszych czytelników. Nie ma w tej książce zbyt wiele tekstu – po kilka linijek na stronie, za to są duże obrazki, które dają wiele tematów do rozmowy z kilkulatkiem. Szukając kota, licząc kury czy rozpoznając mieszkańców bloku, mimochodem uczymy dziecko, że nie można sądzić ludzi po pozorach – na przykład po tym, gdzie mieszkają.

Liliana Stafford „Ogród panny Amelii”, ilustr.: Stephen Michael King, przekł.: Zuzanna Naczyńska, wyd.: „Egmont” Warszawa 2006

Niebieskie nitki

Niebieskie nitki

Wpis z 20 października 2008 roku:

Kiedy niedawno rozmawiałam z Małgorzatą Gutowską – Adamczyk, zapytałam ją między innymi o to, czy Pałac opisany w „Niebieskich nitkach” istnieje naprawdę ? Odpowiedziała:

– Ależ tak ! Właśnie zdjęcie tego budynku wywołało we mnie potrzebę napisania powieści ! Wiedziałam oczywiście, że on istnieje, stoi bowiem bardzo blisko bloku, w którym mieszkałam, ale dopiero fotografia zamieszczona w kalendarzu z zabytkami ziemi mińskiej pobudziła mnie do refleksji. Pomyślałam, że w tak pięknym domu muszą mieszkać szczęśliwi ludzie. Jako osoba z natury złośliwa unieszczęśliwiłam jednak swoich bohaterów, pozwalając im jednocześnie mieszkać w pięknym domu.

autorem zdjęcia jest Andrzej Ryszawa – pożyczyłam je z profilu Autorki na FB

Bohaterki „Niebieskich nitek” rzeczywiście są nieszczęśliwe – przynajmniej na początku tej książki. Ale czy można być osobą szczęśliwą, jeśli właśnie rozpadło ci się małżeństwo, zostałaś sama z córką i musiałaś wprowadzić się do Mamy i Babci, ponieważ twój dom w ramach podziału majątku musi zostać sprzedany ? Czy można być osobą szczęśliwą, jeśli dotychczas było się córeczką Tatusia, a teraz ojciec odszedł (w dodatku trzeba było opuścić swój pokój i zamieszkać w mocno zaniedbanym pałacu, razem z Babcią i Prababcią) ? Czy można być osobą szczęśliwą, jeśli ma się na głowie wymagający remontu Pałac, matkę staruszkę, a w dodatku córce i wnuczce właśnie rozpadła się rodzina ? Czy można być osobą szczęśliwą, jeśli ma się za sobą długie, niełatwe życie, a teraz można tylko patrzeć jak ukochany dom idzie w ruinę, a córka, wnuczka i prawnuczka męczą się w nim i z nim ?

Wiktoria, Natalia, Joanna i Paulina – cztery pokolenia kobiet z tej samej rodziny. I dom. Dom z którym wiążą je nie tylko wspomnienia. Dom, który jest podstawą ich tożsamości. Bunia i Musia już to wiedzą – Joanna i Linka potrzebują czasu, aby to zrozumieć.

Małgorzata Gutowska – Adamczyk powiedziała jeszcze: To zdjęcie rzutowało też chyba na atmosferę powieści. Niestety – jego reprodukcja na okładce książki, o zmienionej przez autorkę okładki kolorystyce, nie oddaje nastroju tajemniczości i zadumy, która mnie zainspirowała.

Dla mnie „Niebieskie nitki” są niebieskie nie tylko z powodu tytułu i koloru okładki. Atmosfera tej książki kojarzy mi się z wczesnym, zimowym zmierzchem, kiedy śnieg sprawia, ze powietrze staje się błękitne. To książka zimowa (a właściwie grudniowa bo zaczyna się w Andrzejki, a kończy w Nowy Rok) także ze względu na moment życia, w jakim znalazły się jej bohaterki. Coś się skończyło, coś się być może zacznie, ale trzeba na to poczekać. Z czasem wszystko się ułoży, uporządkuje i znajdzie się na swoim miejscu. Życie mimo wszystko trwa dalej.

Małgorzata Gutowska – Adamczyk „Niebieskie nitki”, wyd.: Ezop, Warszawa 2005

Małgorzata Gutowska – Adamczyk „Niebieskie nitki”, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2011

Wigilia Małgorzaty

Wigilia Małgorzaty

Wpis z 29 grudnia 2015 roku:

Czyli kolejna nietypowa książka świąteczna, która ukazała się w zeszłym (edit: to znaczy – 2014) roku. W przeciwieństwie do „Prezentu dla Cebulki” – ta jest ewidentnie świąteczna, jej akcja rozgrywa się w Wigilię, ale jednak wymyka się temu, co zazwyczaj kojarzy się z tą tematyką.

Jej zeszłoroczna lektura poruszyła mnie bardzo, wręcz zabolała. W tym roku sięgnęłam po nią znów i tym razem, wiedząc już, co w niej znajdę, doceniłam jej mądrość i głębię. „Wigilia Małgorzaty” to jedna z najlepszych książek o starości, jakie znam.

Tytułowa bohaterka to starsza pani, która mieszka w ogromnym, eleganckim domu – sama, także w Święta Bożego Narodzenia. Ta sytuacja skojarzyła mi się z samotną Wigilią rybaka Elisa w „Wyspie Trolli”, ale życie Małgorzaty jest inne.

Wcale nie jest tak, że wszyscy ją opuścili i trzeba się nad nią litować. Ma dwoje dzieci i wnuki. Ale rodzinne święta ją męczą. Mimo to co roku mówi sobie, że musi się zdobyć na mały wysiłek, by dzieci nie czuły się winne, że świętują Boże Narodzenie bez niej. Zdają się nie dowierzać, gdy zapewnia, że nie ma nic przeciwko samotnej Wigilii.

Stale im powtarza:

Odpocznijcie ! Bawcie się dobrze ! Nie martwcie się o mnie, ja sobie przyjemnie spędzę wieczór.

Nie kłamie. Cieszy ją świadomość, że mają udane życie.

Postęp medycyny skutkuje wydłużeniem życia, ale tym, czego w nim przybywa najbardziej, jest starość – choć nie tylko, bo równocześnie wydłużył nam się czas młodości, a okres dojrzałości przesunął się nieco w czasie. Współczesne dzieci mają najczęściej jeszcze całkiem młode i aktywne życiowo babcie (i dziadków oczywiście też). Kobiety pięćdziesięcio czy sześćdziesięcioletnie dalekie są jeszcze od stereotypowego wizerunku babci, który kojarzy się z siwizną, przygarbieniem, okularami oraz ograniczeniem aktywności do pieczenia ciast i opowiadania wnukom bajek. Babcie pracują zawodowo, prowadzą samochód, uprawiają sporty i często też… mają jeszcze rodziców, którzy są ich wnuków pradziadkami. W czasach mojego dzieciństwa posiadanie pradziadków należało wręcz do anomalii, ale teraz dzieci mają ich często kilkoro i to oni właśnie wpisują się w te babciowe i dziadkowe stereotypy.

Starość polskich pradziadków jest najczęściej trochę inna niż bohaterki tej książki. Małgorzata mieszka w dużym domu, stać ją na wynajęcie osób, które jej pomagają – sprzątaczki, firmy kateringowej dostarczającej jedzenie, a nawet regularnie odwiedzającej ją fryzjerki. Polscy emeryci nie opływają w takie luksusy, ale poza tym starość na całym świecie wygląda podobnie. Kolejno umierają najbliższe osoby – przyjaciele, rodzeństwo, małżonkowie, człowiek robi się coraz mniej sprawny, coraz więcej rzeczy zaczyna stanowić problem i pojawia się STRACH.

Choć od paru lat porusza się z coraz większą trudnością, wmawiała sobie, że to lenistwo, nic więcej, bo nigdy nie była amatorką ćwiczeń. Ale kiedy próbowała przyspieszyć, a ból kości ją powstrzymał, zrozumiała, że jej ciało się starzeje i już za nią nie nadąża.

By nie martwić swoich bliskich, nie podzieliła się z nimi tym odkryciem. Nie może jednak przestać o tym myśleć.

Od tamtej pory nie wychodzi.

„Poza domem” stało się dla niej synonimem zagrożenia. Mogłaby się poślizgnąć. Mogłaby złapać grypę. Mogłaby zostać potrącona na przejściu dla pieszych przez rozpędzonego kierowcę. Jakiś rzezimieszek mógłby wykorzystać to, że Małgorzata nie ma siły się bronić, i wyrwać jej torebkę albo nawet zadźgać ją nożem.

Dobrze jej u siebie. Kocha ten dom – pełen kojących wspomnień i znajomych zapachów. Tu czuje się bezpiecznie.

Tę Wigilię Małgorzata planowała spędzić jak zwykle – sama, w domu, przed telewizorem, ze smaczną kolacją dostarczoną przez firmę. I wszystko poszłoby zgodnie z planem, gdyby nie samochód, który właśnie przed jej domem wpadł w poślizg i utknął w zaspie…

To jest to miejsce w książce, od którego zaczynamy oczekiwać, że doprowadzi nas ona do typowego, świątecznego happy endu jak z reklam kawy czy czekoladek. Czy nastąpi ? Tego nie zdradzę, choć chyba nie trudno jest się domyślić, że byłoby to za proste.

„Wigilia Małgorzaty” to książka nie tylko dla dzieci. Także dorosłych czytelników zmusi do chwili refleksji nad sprawami, o których normalnie wolimy nie myśleć…

India Desjardins „Wigilia Małgorzaty”, ilustr.: Pascal Blanchet, przekł.: Jadwiga Jędryas, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2014

Wyspa Trolli

Wyspa Trolli

Wpis z 26 listopada 2006 roku czyli kolejna świąteczna książka, której już prawie nikt poza mną nie pamięta, wraca na półki Małego Pokoju 🙂

Święta coraz bliżej – w sklepach mamy już nie tylko świąteczne dekoracje, ale również Świąteczne Słodycze, Świąteczne Torebki do Prezentów, Świąteczne Książki oraz Świąteczne Wszystko, Co Tylko Może Być Świąteczne 😉

Te świąteczne książki można „z grubsza” podzielić na trzy kategorie:

Bożonarodzeniowe – w większym lub mniejszym skrócie streszczające historię Narodzenia Pańskiego czyli opowiadające własnymi słowami to, co blisko 2 tysiące lat temu napisał św. Łukasz;

Świętomikołajowe – opisujące najrozmaitsze perypetie św. Mikołaja w drodze do dzieci czyli sprowadzające sens tych świąt wyłącznie do prezentów;

Choinkowe – takie, których akcja osnuta jest wokół świątecznych przygotowań, ze szczególnym uwzględnieniem ubierania choinki. Ich bohaterami często gęsto bywają najrozmaitsze zwierzęta, tak jakby wieszanie bombek było to normalną czynnością wszystkich stworzeń na początku zimy 😉 Z tych książeczek podobała mi się ostatnio jedna, bodaj z serii „Amberki”, bo w niej myszki szykowały choinkę, dlatego, że podpatrzyły to u ludzi.

Przez ostatnie kilkanaście lat w naszym domu uzbierało się sporo takich świątecznych lektur. Jednak te, które pozostały w naszej pamięci i do których wracamy co roku, to takie, które nie należą do żadnej z tych kategorii – na przykład „Wyspa Trolli”.


Trollskar, wyspa Trolli to mała wysepka – szkier na północnym Bałtyku. Rodzina rybaka Elisa mieszkała na niej od pokoleń. Teraz pozostał już tam tylko on sam, za jedynego towarzysza mając psa o imieniu Poppe. Pewnego dnia w starym kufrze na strychu znalazł list swojego dziadka, z którego dowiedział się, że na ich wyspie mieszka krasnoludek…

Dlaczego zaliczam tę książkę do kategorii świątecznych, skoro opisuje okres od jesieni do wiosny a same święta zajmują zaledwie jeden rozdział ? Poza tym książki świąteczne są na ogół kolorowe i błyszczące, a ta ma skromne, monochromatyczne ilustracje. Może dlatego, że w tym okresie szczególnie potrzebujemy magii. Czym wiara w Świętego Mikołaja różni się od wiary w krasnoludki ?

Akcja „Wyspy Trolli” dzieje się w czasach, kiedy prababcie jej czytelników były jeszcze małymi dziewczynkami czyli… nie tak znowu dawno. Jednak nasze współczesne życie różni się diametralnie od tego, które wiedzie Elis. Wtedy żyło się zgodnie z rytmem pór roku, a codzienność była dużo bardziej absorbująca niż obecnie. Teraz ciepła woda leci z kranu, jedzenie kupujemy w sklepie, a w zimie ogrzewają nas kaloryfery. Pory roku też już nie mają takiego znaczenia. Sezon świąteczny zaczynamy przecież w listopadzie 😉 Zimą możemy bez problemu opalać się nad ciepłym morzem, latem jeździć na nartach, a truskawki jeść przez okrągły rok.

Co roku przed Świętami przeglądam różne pisma – czytam przepisy na wyszukane dania, zachwycam się obrazkami ukazującymi stół wigilijny w tonacji fioletowo-złotej czy choinkę ubraną w herbaciane róże. Oglądam je, ale i tak wiem, że jak co roku nakryję stół białym obrusem, postawię na nim te same potrawy co w zeszłym roku, a na choince zawisną od lat te same zabawki. Inaczej Święta nie byłyby Świętami. Dziewczynki już w październiku zaczynają pytać, czy upieczemy pierniczki na choinkę, czy będzie mak z bakaliami i czy Babcia zrobi karpia w galarecie 😉 W tym naszym pędzącym, zmieniającym się świecie potrzebujemy stałych punktów odniesienia, rytuałów powtarzanych co roku.

Boże Narodzenie to święto bardzo rodzinne, kojarzące się z zastawionym stołem i gromadą ludzi dookoła niego. Elis jest zawsze sam i to w sposób bardzo teraz rzadki. Współczesna samotność to samotność w tłumie jak bezdomni na Dworcu Centralnym czy ktoś w mieszkaniu w bloku – z telewizorem i obcymi ludźmi za każdą ścianą. Opis Wigilii Elisa, kiedy czyta on Biblię psu i razem z nim tańczy wokół choinki, jest szczególnie przejmujący. Nic dziwnego, że z taką radością powitał niespodziewaną informację o tym, ze na jego wyspie mieszka jeszcze ktoś.

Sceptyczny czytelnik może te rewelacje o krasnoludku potraktować podobnie jak książkowy Albin czyli uznać, że staruszkowi Elisowi pomieszało się w głowie od starości i samotności. Dla sceptycznego czytelnika mamy radę, której krasnoludek Harmon udzielił Elisowi: Twój problem polega na tym, że patrzysz, ale nie widzisz. Nie widzisz niczego poza tym, co ci podpowiada twój rozum, że możesz zobaczyć. Zacznijmy więc, tak jak nam radzi ta książka, rozglądać się uważnie, a może zauważymy całkiem blisko coś (lub kogoś) zupełnie niespodziewanego…

Carina Wolff – Brandt „Wyspa Trolli”, przekł.: Marta Rey, ilustr.: Inge Loeoek, wyd.: Bellona, Warszawa 2005

Pracownia Aurory

Pracownia Aurory

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów Lokomotywa 2019 w kategorii FABUŁA

Bo wszystko jest możliwe, jeśli się wierzy w to, co się robi…

Kiedy Katarzyna Szantyr – Królikowska, szefowa Wydawnictwa Bajka, dawała mi „Pracownię Aurory”, powiedziała: Wydaje mi się, że będzie Ci się podobać. Miała rację 🙂

Ta książka przypomniała mi krążący jakiś czas temu po sieci mem z parą staruszków, których zapytano, jak wytrzymali ze sobą ponad 50 lat. Odpowiedzieli, że urodzili się w czasach, kiedy jak coś się popsuło, to naprawiano to, a nie wyrzucano do śmieci.

Przypomniała mi się też parasolka mojej Mamy, którą miała, odkąd pamiętam. Kiedy była już zniszczona, Mama oddała ją do naprawy i parasolka została pokryta nowym materiałem. Jest do dziś i służy w razie potrzeby. Ja w ostatnich latach miałam kilka parasolek, które bardzo lubiłam, ale wszystkie w krótkim czasie niszczyły się, a naprawić się ich nie da, zresztą – nie warto, bo nowa będzie tańsza niż koszt naprawy. Przypomniał mi się zegarek mojego Dziadka, a potem Taty, który przeżył ich obu, ma prawie sto lat i nadal chodzi…

Aurora wybiera się na emeryturę. Całe życie poświęciła naprawianiu złamanych serc, ale czasy się zmieniły i teraz czuje się niepotrzebna. Ludzie przestali dbać o swoje serca, wciąż się śpieszą z nosami utkwionymi w smartfonach. A przecież o serce trzeba się troszczyć, bo musi wystarczyć na długo. Nowego nie kupi się w żadnym sklepie !

Aurora czuje się niepotrzebna i trochę niewidzialna w swoim małym zakładzie na ulicy Rzemieślników, do którego nikt już nie zagląda, ale wszystko zmieni się, gdy w jej drzwiach stanie dziewczynka o niezwykłym imieniu…

„Pracownia Aurory” to piękna (i pięknie zilustrowana przez Jonę Jung) historia o tym, co jest potrzebne naszym sercom do życia oraz o tym, że nawet patrząc w ciemne i szare niebo powinniśmy pamiętać, że gdzieś tam, za tymi chmurami świeci słońce. I że jest zawsze, tylko czasami po prostu go nie widać.

Roksana Jędrzejewska – Wróbel „Pracownia Aurory”, ilustr.: Jona Jung, wyd.: Bajka, Warszawa 2019

Mały Pokój z Książkami

Mały Pokój z Książkami

Zawsze lubiłam czytać. Pierwszą książkę przeczytałam samodzielnie jeszcze w przedszkolu i od tego czasu stało się to dla mnie czynnością tak oczywistą jak jedzenie czy sen. Wychowałam się w domu pełnym książek, a ich kupowanie jest już zdecydowanie moim nałogiem.

Jeszcze zanim urodziły się moje dzieci, wiedziałam jedno – będą czytać równie maniacko jak ja. Niestety los lubi być przekorny i obdarował mnie trzema córkami z dysleksją. Rozbudziło to we mnie instynkt tropiciela – podjęłam wyzwanie. Znaleźć książkę na tyle interesującą, żeby moje córki zechciały podjąć wysiłek jej przeczytania – to zadanie trudne, ale nie niemożliwe. A jaka radość z sukcesu !!!

Lubię znajdywać ciekawe książki, lubię widzieć, że podobają się Ani, Zosi i Julce, lubię dzielić się tą radością z innymi. – napisałam 13 lat temu, kiedy zaczynałam przygodę z blogowaniem.

Myślę, że nikogo nie zaskoczę, pisząc tutaj, że „Mały Pokój z Książkami” był ukochaną książką mojego dzieciństwa ?

Pierwsze wydanie tej książki ukazało się w 1971 roku, zawierało 19 opowiadań znakomicie przetłumaczonych przez Hannę Januszewską i zilustrowanych przez Bożenę Truchanowską. Jako dziecko nie lubiłam baśni, nie znałam ich wielu, ale te były szczególne. Miały niezwykły klimat, który pięknie podkreślały ilustracje, a poza tym – nie wszystkie historie tam zawarte były baśniami (na przykład jedna z moich ukochanych – ta bożonarodzeniowa o Annie – Marii i szklanym pawiu). To jedna z niewielu ukochanych lektur mojego dzieciństwa, które po latach okazały się tak samo urzekające jak we wspomnieniach.

Niedawno dotarło do mnie wznowienie tej książki wydane przez Wydawnictwo Dwie Siostry i przeżyłam przy tej okazji dwa zaskoczenia. Po pierwsze – ilustracje. TEN „Mały Pokój z Książkami” jest drugą pozycją w serii „Mistrzowie Światowej Ilustracji” i towarzyszą mu oryginalne, czarno – białe ilustracje Edwarda Ardizzone. No cóż… Był to wspaniały artysta, ale dla mnie z tą książką nierozerwalnie wiążą się obrazy, które stworzyła pani Truchanowska, mimo że tych moich ukochanych, kolorowych było tam tylko osiem. Ale jakież one miały kolory ! I jakie piękne kwiaty na nich były !

Drugim zaskoczeniem było to, że nowa książka zawiera więcej opowiadań niż ta, którą znałam. Okazało się, że do poprzedniego wydania nie weszło 9 historii. Przetłumaczyła je teraz Ewa Rajewska. Udało jej się znakomicie uchwycić klimat i język zarówno oryginału, jak i poprzedniego przekładu – dzięki temu ten zbiór stanowi całość. Ja oczywiście od razu wiedziałam, które z opowiadań są nowe, ale myślę, że osoby, które czytają to po raz pierwszy, nie zauważą różnicy w tłumaczeniach.

Zastanawiam się, dlaczego te opowiadania nie weszły do pierwszego polskiego wydania ? Widzę dwa możliwe wytłumaczenia: albo ingerowała w to cenzura, albo edycja całości przekraczała ówczesne przydziały papieru, jakimi dysponowało wydawnictwo Nasza Księgarnia. To drugie wydaje mi się bardziej prawdopodobne, bo jedynie „Pocałunek dla drzewa brzoskwiniowego”, w którym kluczową rolę odgrywa obrazek ze św. Antonim, mógł być w PRL-u niecenzuralny, pozostałe są zupełnie niewinne. Najbardziej żałuję, że nie było mi dane poznać w dzieciństwie „I zatańczę dokolutka”, bo jest tam przepięknie, z miłością pokazana starość oraz więź między dziewczynką a jej staruteńką prababcią, więź, która z jednej strony zmusza Gryzeldę do wielu poświęceń, ale z drugiej strony – jest jej siłą i pomaga jej w życiu.

Cieszę się bardzo ze wznowienia „Małego Pokoju z Książkami”. Urok tej książki jest, mam nadzieję, ponadczasowy, nawet mimo braku ilustracji, które tak lubiłam 😉

P.S. Książka była nominowana w Plebiscycie Blogerów Lokomotywa 2018

Eleanor Farjeron „Mały pokój z książkami” , przekł: Hanna Januszewska, ilustr.: Bożena Truchanowska, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 1971

Eleanor Farjeron „Mały pokój z książkami” , przekł: Hanna Januszewska, Ewa Rajewska, ilustr.: Edward Ardizzone, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2018