„Wieczór pełen cudów” to książka, która trochę kojarzyła mi się ze świątecznymi filmami, jakich wiele można zobaczyć na platformach steramingowych. Ich oglądanie to taka moja adwentowa guilty pleasure, a najbardziej lubię wyłapywać w nich stałe punkty, choć czasem są wciśnięte w akcję na siłę i, jak to się mówi, zupełnie od czapki 😉 Ale muszą być, bo bez nich nie byłoby świątecznej atmosfery.
Kiedy zaczęłam czytać tę, drugą już w tym roku świąteczną książkę Joanny Jagiełło, początkowo czułam się trochę, jakby oglądała taki film. Podobnie jak Zwierz Popkulturalny w tym zestawieniu odhaczałam kolejne punkty: czy ktoś nie żyje/ odszedł ? Tak, choć początkowo nie jest dla nas jasne, co stało się z mamą Marcela i Irenki. Czy jest urocze rezolutne dziecię ? Tak, młodsza siostra bohatera. Czy pada śnieg ? Oczywiście. Czy bohaterowie najpierw darzą się niechęcią/ dystansem ? Tak, ale tutaj chodzi o starszą panią z sąsiedztwa. Mamy też Mikołaja z saniami i reniferami, narodziny w wigilijny wieczór oraz całą serię świątecznych cudów…
Jednak im dalej zagłębiałam się w lekturę, tym bardziej poruszała mnie ta historia. Docierało do mnie, że mimo tych wszystkich elementów, nie jest to cukierkowa bajeczka o idealnych świętach, tylko całkiem poważna opowieść o życiu po stracie i o tym, co jest w nim naprawdę ważne. Bolała mnie samotność jej bohatera, który tak nieustępliwie stara się, aby mimo straty Mamy i psychicznej nieobecności Ojca jego mała siostra miała Święta, o jakich marzy. Bardzo mu w tym kibicowałam i zupełnie nie przeszkadzało mi to, że w pewnym momencie zaczęły się tam dziać rzeczy nie do końca prawdopodobne. Należało mu się to !
Nie zawsze możemy mieć dokładnie to, co byśmy chcieli. Ale zawsze możemy znaleźć sobie coś, czym możemy się cieszyć. I sami zadbać o to, by świat był piękniejszy…
Premiera filmu „Za duży na bajki” w reżyserii Kristoffera Rusa miała miejsce 18 marca 2022 roku i wtedy też nakładem wydawnictwa Agora dla dzieci ukazała się książka z okładką filmową. Polskie filmy dla widzów niedorosłych nie zdarzają się często, a takie, które są ekranizacją książek, to już w ogóle rzadkość, więc się tym zjawiskiem zainteresowałam. Najpierw przeczytałam książkę, film obejrzałam kilka miesięcy później, kiedy znalazł się na Netflixie, a jeszcze później dowiedziałam się, że wcześniejsze wydanie tej powieści różnie się znacząco od tego, które już znałam, więc…
Ok, to może jest zbyt skomplikowane, więc jednak spróbujmy chronologicznie, bo okazało się, że moja znajomość z Waldkiem, jego zwariowaną ciotką Mariolką i pozostałymi bohaterami tej historii odbywała się, można powiedzieć, w przeciwnym kierunku.
W 2017 roku nakładem krakowskiego wydawnictwa Wysoki Zamek ukazała się powieść „Za duży na bajki”, a jej autorka podpisała się jako Agnorszka Bloska.
Potem tę powieść poszerzyła (m.in. o wątek e-gamingowy) i tak powstał scenariusz, na podstawie którego został nakręcony film.
Drugie wydanie książki to wersja napisana na podstawie tego scenariusza i niemal dwukrotnie dłuższa od pierwotnej. Autorka podpisała się tym razem jako Agnieszka Dąbrowska. Nie wnikam w to, dlaczego tak, ale kiedy wyjęłam z paczkomatu nabyte na Allegro pierwsze wydanie, byłam zaskoczona i objętością tej książki, i nazwiskiem autorki, na które, przyznam się, nie zwróciłam uwagi przy zakupie. Przez chwilę obawiałam się, że omyłkowo kupiłam coś zupełnie innego, ale nie, więc uprzedzam, żebyście się ewentualnie nie dziwili 😉
Poznałam więc tę historię w jej wszystkich trzech wersjach i wiecie co ? Ta chronologicznie pierwsza, którą przeczytałam na końcu podobała mi się zdecydowanie bardziej !!!
Agnorszka Bloska napisała kameralną historię przede wszystkim o mierzeniu się z doświadczeniem choroby mamy. Trochę też o dorastaniu, bo Waldek jest na takim etapie życiowym, że przestaje być dzieckiem, ale trudno go jeszcze traktować jak nastolatka. Nie znam się na filmach, więc nie wiem, czy ta wersja nadawała się do sfilmowania. Spotkałam się ze zdaniem, że nie był to materiał na kino familijne, a raczej (cytuję:) rodzinną psychodramę dla jakichś pogrobowców Kieślowskiego. Może tak, choć w zamierzchłych czasach mojego dzieciństwa takie filmy powstawały. Czy oglądaliśmy je jednak tylko dlatego, że innych nie było ?
Mam wrażenie, że tworząc scenariusz tego filmu Autorka, mówiąc obrazowo, postanowiła rozkręcić potencjometry na full 😉 Ze wszystkim, co można było przerysować, tak właśnie zrobiono. Waldek z fajnego, rozsądnego chłopaka, do którego pasowało określenie padające w filmie z ust ciotki: to jest kumaty gość, stał się rozpieszczonym maminsynkiem, który nie wie, że herbatę zalewa się wrzątkiem. Słyszałam o chłopcu, który po obejrzeniu tego filmu sam z własnej woli zaczął pomagać w domu, żeby nie być takim leniem jak Waldek. Ciekawa jestem, na jak długo mu tego zapału wystarczyło ? 😉
Jego mama w pierwszej książce była nieco (ale tylko nieco !) nadopiekuńcza, tu – jest nadopiekuńcza do sześcianu. Ciotka natomiast – wyjściowo ciepła i mądra, może niezupełnie przystająca do wyobrażeń Waldka o tym, jak powinna zachowywać się osoba w jej wieku, ale mieszcząca się w pojęciu niekonwencjonalna – staje się wręcz karykaturalna. W filmie ratowało ją to, że grała tę postać Dorota Kolak, którą bardzo lubię, jednak z jej wersji książkowych zdecydowanie wolę tę pierwotną.
Mimo że grający w filmie Waldka Maciej Karaś jest naprawdę świetny (podobnie jak inne występujące tam dzieci), miałam problem z tym, jak ta postać została pokazana. W obu wersjach książkowych jest on opisany jako zbyt gruby, ale stopień jego nadwagi pozostawiony został wyobraźni czytelnika. Widzom natomiast podano kawę na ławę, a zestawienie Waldka z jego nadmiernie chudym przyjacielem Staszkiem dało efekt Flipa i Flapa. To plus słodycze, którymi karmi go mama, plus godziny spędzane przed komputerem powodują, że na padające w filmie słowa: jestem e-sportowcem widz może zareagować tylko śmiechem (albo politowaniem). Nie do końca rozumiem zamysł, jaki temu przyświecał, bo z jednej strony dzięki tej postaci jego rówieśnicy widzą, że otyłość nie jest powodem, aby takiego dzieciaka skreślać jako fajnego kumpla, z drugiej jednak – parę razy uderzyły mnie tam sytuacje, które można uznać za body shaming, co jest nie do końca w porządku wobec widzów tego filmu, których część ma na pewno podobne problemy z wagą.
Zastanawiam się też nad tym, czemu służy takie przerysowanie postaci w filmie adresowanym do widzów wieku wczesnonastoletnim ? Czy przekonanie, że taki widz nie zrozumie nieco subtelniejszego przekazu, nie jest przypadkiem protekcjonalne i ciut nadopiekuńcze ?
Mam wrażenie, że rozbudowując tę historię na potrzeby filmowe, Autorka trochę zgubiła to, co było tam ważne i mądre. Przekaz o tym, jak potrzebna w życiu jest bliskość innych ludzi, dzięki którym mamy odwagę realizować marzenia, a w trudnych chwilach możemy dzielić swój lęk na pół, jest tam nadal, ale trzeba trochę uwagi, żeby go nie przeoczyć.
P.S. Dziękuję moim przyjaciołom z grupy jurorów Plebiscytu Blogerów LOKOMOTYWA za inspirującą dyskusję o tej książce 🙂
oraz Wydawnictwu Agora dla dzieci za egzemplarz recenzencki 🙂
Agnorszka Bloska „Za duży na bajki”, ilustr.: Paweł Dąbrowski, wyd.: Wysoki Zamek, Kraków 2017
Agnieszka Dąbrowska „Za duży na bajki”, ilustr.: Marta Krzywicka, wyd.: Agora dla dzieci, Warszawa 2022
Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: Od A do Z !!!
Pomysł na tę książkę…
pojawił się, gdy patrzyłam na moją nowo narodzoną siostrzenicę, która – opatulona niczym mumia – leżała w łóżeczku i przyglądała się światu. Pomyślałam: „Przed tobą wyjątkowa podróż”. Z jednej strony zazdrościłam jej tych wszystkich wspaniałych, czekających ją rzeczy, z drugiej – współczułam jej z powodu przykrych doświadczeń, które staną się jej udziałem.
I wówczas w pobliżu przejechał samochód. Przekręciła główkę w stronę, z której dochodził dźwięk. Jeszcze nie wiedziała, że nie ma on dla niej żądnego znaczenia.
Gdy po kilku tygodniach znów ją zobaczyłam, nie zwracała już uwagi na odgłosy samochodów. Rozpoczął się nieustanny proces kolejno następujących po sobie: zdziwienia, ewaluacji i selekcji – proces, których chroni nas przed nadmiarem bodźców, żebyśmy mogli kiedyś dotrzeć z punktu A do punktu B, nie podnosząc po drodze każdego pięknego kamienia i nie wskakując do każdej napotkanej kałuży. Aż w końcu jako dorośli przyzwyczajamy się do świata i nawet tak wspaniałe rzeczy, jak góry, pełnia czy miłość – uznajemy za oczywiste. Aby ponownie dostrzec ich wielkość, musimy spojrzeć na nie z innej perspektywy. Książka ta mówi właśnie o tym, jak z biegiem lat zmienia się nasz punkt widzenia– napisała jej Autorka w posłowiu, które jest zdecydowanie dłuższe o tekstu właściwego.
„Sto. Rzeczy, których nauczysz się w życiu” to książka, która pokazuje, że każdy wiek przynosi nam coś nowego. W każdym momencie życia poznajemy nowe rzeczy, nowe odczucia, zyskujemy nowe spojrzenie na świat. Heike Faller nie opierała się wyłącznie na własnym doświadczeniu, bo wiekowo jest dopiero gdzieś w połowie zbierania go. Rozmawiała z wieloma osobami w różnym wieku, żyjącymi w różnych miejscach i mającymi za sobą różne przeżycia. Wszystkim zadawała to samo pytanie: Czego nauczyło cię życie ? Odpowiedzi były różne, nie wszystkie oczywiście wykorzystała, ale to właśnie dzięki jednemu z rozmówców pojawiła się tam marmolada z jeżyn, która powraca w tekście jako proustowska magdalenka.
Valerio Vidali zilustrował to w sposób, który nazwałabym ogólnikowym. Trochę schematycznie, bez drobiazgowego cyzelowania szczegółów i bez wyraźnych rysów twarzy, co powoduje, że każdy może zobaczyć w bohaterach siebie samego.
Książka powstała w języku niemieckim, a w nim w drugiej osobie mówimy tak samo, niezależnie od płci osoby, do której się zwracamy. To było problemem polskiego przekładu, ale Iwona Mączka wybrnęła z tego, tłumacząc na zmianę w rodzaju żeńskim i męskim.
Autorka zakończyła swoje posłowie następująco: Z doświadczeniami życiowymi związany jest jednak pewien problem: niewiele nam one mówią, dopóki nie staną się również naszym udziałem. Jednym ze sposobów, by temu zaradzić, jest przeczytanie tej książki z kimś, kto przeżył więcej od nas. I podyskutowanie o tym, co dla niego oznaczają zawarte w książce stwierdzenia. Na przykład przed snem, kiedy rozmawiamy o podobnych sprawach z rodzicami czy z dziadkami. Tak to sobie przynajmniej wyobrażałam.
Podoba mi się ten pomysł i bardzo Was to takiej międzypokoleniowej rozmowy o tej książce zachęcam !
Heike Faller „Sto. Rzeczy, których nauczysz się w życiu”, ilustr.: Valerio Vidali, przekł.: Iwona Mączka, wyd.: Format, Wrocław 2021
Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA – książka dla niedorosłych w kategorii – obraz !!!
„Gdzie jest moja córka ?” to jedna z tych książek Iwony Chmielewskiej, które najpierw ukazały się w Korei, a dopiero później w Polsce. Czekała na swoja polską edycję dziewięć lat, a kilka lat temu jej autorka powiedziała w wywiadzie: Polskie wydawnictwa chyba się jej boją.
To zdanie przypomniało mi się niedawno, kiedy wreszcie mogłam ją obejrzeć i przeczytać, i kiedy doszłam do jej puenty. Jak zwykle w takich sytuacjach mam problem, bo chyba nie da się powiedzieć o niej tego, co chciałabym, nie zdradzając, o co chodzi, a więc odbierając czytelnikowi przyjemność odkrywania jej do końca.
Umówmy się więc, że dalej dalej czytają tylko ci, którzy już lekturę tej książki mają za sobą, dobrze ? Albo tacy, którzy przyjmują do wiadomości, że zdradzam zakończenie i wchodzą na własną odpowiedzialność 😉
Biała przejrzysta organza i wszystkie szmatki, z których uszyta jest ta książka, były zbierane latami. Pochodzą ze sklepów z używaną odzieżą. Organza wisiała nie wiadomo gdzie jako firana. Fragmenty męskich gatek, poszewek na poduszki, zasłonek, chustek, piżam,wielkich spódnic i dziewczyńskich sukienek, które gdzieś, nie wiadomo gdzie, komuś, nie wiadomo komu, kiedyś służyły, zostały zszyte w tej książce w jedną całość…
„Gdzie jest moja córka ?” nie jest pierwszą książką Iwony Chmielewskiej, której ilustracje zastały uszyte, ale chyba pierwszą, w której zaglądamy także na ich drugą stronę. Patrząc na nie od spodu widzimy nie tylko lewą, tę z założenia brzydszą i nie przeznaczoną do pokazywania stronę materiału, ale także szwy, podwinięte brzegi, supełki i plątaninę nitek.
Moja córka jest radosna jak ptak, ale czasem jest smutna jak foka.
Moja córka jest spokojna jak królik, ale czasem jest gwałtowna jak krokodyl.
Widzimy też rzeczy nieoczekiwane, których nie zobaczylibyśmy oglądając je tylko z wierzchu – na przykład, że ptak jest także foką, a królik krokodylem. Każdy awers ma swój rewers i odwrotnie, więc dopiero patrząc z obu stron możemy zrozumieć.
Moja córka jest dla mnie wszystkim.
Ostatnia ilustracja kryje w sobie niespodziankę i buduje kolejny kontekst tej książki. Dziewczynka, której buzię widzimy przez organzową szybę w drzwiach (w tym przypadku można powiedzieć, że najpierw oglądamy spód ilustracji, ale tak naprawdę ma ona dwa wierzchy), siedzi na wózku inwalidzkim. Czy w tym momencie okazuje się, że jest to książka przede wszystkim o niepełnosprawności ??? Nie, ten wózek jest po prostu jedną z wielu cech córki. Czymś, co w żaden sposób nie wpływa na miłość, którą matka do niej czuje.
Pisząc to uświadomiłam sobie, że narratorem nie musi wcale być matka, a tak podświadomie założyłam czytając i utożsamiając tę osobę z Autorką. Potraktowałam tę książkę jak kontynuację „Dwojga ludzi”, bo tam przecież naturalną konsekwencją miłości są narodziny kolejnego człowieka. Może to więc być także ojciec, ale „Gdzie jest moja córka ?” to, trochę wbrew tytułowi, opowieść uniwersalna. O miłości – nie tylko rodzicielskiej. O miłości po prostu – uważnej, akceptującej i bezwarunkowej.
I jak to na ogół z książkami Iwony Chmielewskiej bywa – czyta się ją szybko, ale myśli o niej długo.
Iwona Chmielewska „Gdzie jest moja córka ?”, wyd.: Format, Wrocław 2020
Jestem jedyna osobą na świecie, która wie, co dzisiaj zrobię. Oczywiście, o ile się ośmielę…
Emilia December de Wit ma czternaście lat – a raczej miała tyle 26 października 2012 roku, bo właśnie tego dnia rozpoczyna się akcja tej książki. Poznajemy ją na amsterdamskim lotnisku Schiphol, wsiadającą do samolotu do Nowego Jorku i początkowo wiemy o niej tylko to, że przed czymś ucieka. A może przed kimś ?
Anna Woltz bardzo powoli odsłania przed czytelnikami powody, dla których Emilia zdecydowała się na tak daleką i precyzyjnie zaplanowaną podróż. Zanim dowiemy się wszystkiego, ona już będzie daleko od domu i rodziców, a sprawy, które zostawiła za sobą w Holandii, zbledną wobec tego, co ją czeka w Nowym Jorku, do którego zbliża się huragan Sandy…
Poprzednia z opisywanych przeze mnie książek, które zostały nominowane w Plebiscycie Blogerów Lokomotywa, nosiła tytuł „Rok, w którym nauczyłam się kłamać”. Ta mogłaby się nazywać „Sto godzin, w których nauczyłam się być sobą”. Kilka dni wyrwanych z rzeczywistości – obce miasto, huragan, brak prądu i kontaktu ze światem oraz trójka poznanych tam nastolatków i ich własne problemy – to wszystko powoduje, że Emilia zaczyna pomału rozumieć, kim jest ona sama, oddzielna od rodziców i jak dalej chciałaby żyć.
„Sto godzin nocy” to książka, która jest także wyznaniem miłości do Nowego Jorku. Autorka była tam, kiedy nad miastem przeszedł huragan Sandy. Przeżyła w nim tych kilka niezwykłych dnie, kiedy prasa pisała, że Miasto, które nigdy nie śpi, wreszcie poszło spać, a potem obserwowała jego powrót do życia. Nowy Jork to miasto, w którym można się zgubić. I w którym można zacząć wszystko od nowa…
W tegorocznym Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA „Sto godzin nocy” zostało nominowane w dwóch kategoriach – fabuła i przekład. W pierwszej z nich doceniamy książki które wciągają bez reszty i sprawiają, że przełożenie ostatniej kartki oznacza zarazem smutek rozstania. Ta jest właśnie taka i przyznam, że zazdroszczę tym, którzy jej lekturę mają dopiero przed sobą 😉 To, że będzie im się ją znakomicie czytało zawdzięczają także autorce polskiego przekładu – Jadwidze Jędryas. To już piąta książka w jej przekładzie, którą stawiam na półkach Małego Pokoju. Napisane zostały w trzech językach – niderlandzkim, francuskim i angielskim, ale czytając wszystkie z nich można zapomnieć o tym, że oryginał został napisany w obcym języku. I po wszystkie zdecydowanie warto sięgnąć – można więc powiedzieć, że nazwisko tłumaczki jest tu gwarancją jakości 🙂
Anna Woltz „Sto godzin nocy”, przekł.: Jadwiga Jędryas, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2019
Więcej – są bliźniczkami, a nawet jeszcze więcej – bo siostrami syjamskimi.
Są dwie, ale równocześnie są jednością, nie mogą się rozstać ani na chwilę. Są jednością, ale równocześnie są odrębnymi osobami, które oddzielnie myślą i czują.
„Tippi i ja” to druga powieść gatunku verse novel, która ukazała się po polsku. To bardzo trudny gatunek, nie tylko dla autora, ale także później dla tłumacza – ascetyczny, zmuszający do lapidarności i bardzo starannego doboru słów, bo każde jest ważne. To nie są książki, które mogą być przegadane. Wręcz przeciwnie – wydawać by się mogło, że da się je przeczytać szybko, ale ta pusta przestrzeń na ich kartkach też jest treścią, zmusza do namysłu, otwiera pole do własnych refleksji. W tych utworach niebagatelną rolę gra także układ słów i wersów względem siebie – niestety format, w którym powstaje mój blog, nie pozwala na odtworzenie tego, więc więcej cytatów nie będzie.
Historia opisana w tej książce porusza i zostaje w pamięci, nie da się jej przeczytać bez wzruszenia. Nie jest tylko historią dziewczynek, ale całej ich rodziny – rodziców, siostry i babci, a także innych ludzi, którzy są dla nich ważni i dla których one są ważne. Choć wiedza pozaksiążkowa podpowiada niestety, że w przypadku takich rodzeństw trudno liczyć na: żyły długo i szczęśliwie, ale jednak chciałoby się dla nich dobrego zakończenia…
„Tippi i ja” to trzecia po „Kasieńce” i „My dwie, my trzy, my cztery” książka irlandzkiej pisarki Sarah Crossan wydana przez Wydawnictwo Dwie Siostry. Druga po „Kasieńce” z gatunku verse novel i druga po „My dwie, my trzy, my cztery” przetłumaczona znakomicie przez Małgorzatę Glassenapp. W polskim wydaniu zachwyciła mnie też okładka autorstwa Zosi Frankowskiej, ale trzeba przeczytać tę książkę, żeby zrozumieć, dlaczego taka jest i że nic w niej nie jest przypadkowe.
Każda z tych trzech książek Sarah Crossan była inna i każda zaskakująca i fascynująca. Z ciekawością czekam na kolejne.
Sarah Crossan „Tippi i ja”, przekł.: Małgorzata Glasenapp, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2019
Wpis z 5 października 2007 roku. Seria ”Nasza biblioteka” wydawnictwa Ossolineum adresowana była do dorastającej młodzieży. Składały się na nią książki poruszające trudne problemy związane z okresem dojrzewania. W jej ramach ukazały się m.in. powieści Beaty Ostrowickiej przypomniane niedawno przez Wydawnictwo Literatura w serii „Plus Minus 16”, natomiast książek Jany Frey nikt nie wznawia.
Lilli usiadła naprzeciwko mnie i spojrzała mi prosto w oczy. Potem opowiedziała cichym głosem swoją historię.
Historię Dawida. I Camilla.
To, jak to wszystko się zaczęło. I jak wszystko wymknęło się spod kontroli. I to, jak jest dzisiaj.
Nie ma środków antykoncepcyjnych, które dają stuprocentową gwarancję, ale współżycie bez zabezpieczenia jest jak gra w rosyjską ruletkę. Szczególnie jeśli się ma 14 lat.
Lilli miała właśnie 14 lat i była zakochana po raz pierwszy w życiu. Dawid był trochę o niej starszy, ale czy te dwa lata to naprawdę taka różnica ? Zrobili to tylko trzy razy – nie zabezpieczyli się, mimo że w Niemczech, gdzie żyją, nie mieli problemu z dostępem do antykoncepcji. Na pewno była o tym mowa w szkole, mama Lilli też z nią o tym rozmawiała.
Dlaczego Lilli to zrobiła ? Bezmyślność ? Brak wyobraźni ? Zakochanie ? Lęk przed utratą chłopaka ? Czy miało jakieś znaczenie to, że sama została poczęta w sposób przypadkowy ?
Dlaczego nie zadbał o to Dawid? Mimo wszystko był starszy i bardziej doświadczony od niej. Poza tym – inicjatywa wyszła od niego. Może dlatego, że w razie czego to nie na niego tak naprawdę spadną konsekwencje…
Lili nie mieszka w Polsce i dlatego ma więcej możliwości niż polskie czytelniczki tej książki. One (przynajmniej teoretycznie i zgodnie z literą prawa) nie mają wyboru – urodzić czy usunąć. Mogą tylko urodzić, a potem… albo wychować, albo oddać do adopcji, albo zostawić w domu dziecka. Jeśli zdecydują się wychowywać swoje dziecko, to mogą liczyć wyłącznie na pomoc rodziny. Wariant, który w końcu wybrała Lilli czyli powierzenie synka profesjonalnej rodzinie zastępczej, ale bez zrywania więzi i z możliwością przejęcia opieki nad nim w przyszłości, u nas praktycznie nie istnieje.
Prababcia jej przyjaciółki Annaleny powiedziała jej: Nikt nie może za ciebie decydować. Jakąkolwiek podejmiesz decyzję, każda będzie właściwa ! Jest jeszcze druga strona tego medalu – jakąkolwiek podejmie decyzję, zostanie z jej konsekwencjami na całe życie. Jest tak jak w tytule tej książki – bez odwrotu. Nie można jak w przedszkolu powiedzieć: Stop zabawa !, nie można się obudzić i żyć dalej jak gdyby nigdy nic.
Teraz, po dwóch latach Lilli mówi: Jestem bardzo szczęśliwa, że mam Camilla, ale, zanim do tego doszło, wydarzyło się wiele trudnych, wręcz tragicznych momentów, które zmieniły nie tylko jej życie. Dawid, jego rodzice i bracia, mama Lilli i Bernard, jej ojczym, ojciec Lilli i jego nowa rodzina, a także Waltraud i Franz – rodzina zastępcza małego – będą już zawsze z nim związani, będą jego rodziną. Kiedy Lilli była mała, miała tylko mamę i właśnie rodziny brakowało jej najbardziej. A co o swoim dzieciństwie powie kiedyś Camillo ?
Jana Frey„Bez odwrotu” (seria: Nasza biblioteka), przekł.: Ewa Knichicka, wyd.: Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 2005
Nie tak dawno pisałam tutaj o książeczce, której bohaterem byłpewien kret z kupą na głowie. Radziłam wtedy, aby przed zakupem uważnie przeglądać książki, które wybieramy dla naszych dzieci, bo mogą się w nich kryć nieoczekiwane kwiatki 😉 „Mama zniosła jajko” była chyba ostatnią, którą kupiłam na niewidzianego, kierując się tylko jej opisem na stronie wydawnictwa. Leży już jakiś czas w moim tajnym schowku, a ja, zupełnie jak Kubuś Puchatek, im bardziej do niej zaglądam, tym więcej mam wątpliwości z nią związanych 😉
Dorosłym na ogół trudno jest o tym rozmawiać z dziećmi o tym, skąd się wzięły na świecie. Trochę dlatego, że ich rodzice nie potrafili rozmawiać o tym z nimi, trochę też z powodów językowych – w języku polskim brakuje neutralnego słownictwa dotyczącego tych spraw. Mamy do wyboru język medyczny albo określenia wulgarne – jedne i drugie nie bardzo pasują do rozmów z dziećmi. Problemem jest też wyczucie odpowiedniego momentu na taką rozmowę. Najlepiej jeśli dziecko samo o to zapyta, a dorosły odpowie w sposób zrozumiały dla niego, ale przekazując tylko taką część tej wiedzy, jak jest dziecku potrzebna.
W książce Babette Cole wszystko jest na odwrót. Tu rodzice przychodzą do dzieci z własnej inicjatywy, żeby im opowiedzieć, skąd się biorą dzieci. Właściwie nie wiadomo, dlaczego wybrali właśnie ten moment. Następnie zaczynają wciskać im głodne kawałki o lepieniu dzieci z gliny, znajdywaniu w kapuście czy wykluwaniu się z jajka zniesionego przez mamę. Zdegustowane dzieci przejmują pałeczkę w tej rozmowie i uświadamiają rodziców. Tu mam pierwszy problem – skoro rodzice SAMI przychodzą do dzieci, to czemu nie mówią prawdy ? Może sytuacja wyglądałaby bardziej prawdopodobnie, gdyby tę rozmowę zaczęły dzieci… Ale po co, skoro wszystko już wiedzą ?
Ani ta nieprawdopodobna sytuacja wyjściowa, robiąca z rodziców kłamców albo debili, ani bałaganiarska kreska Babette Cole (uzasadniona, bo udająca przecież rysunki dzieci), ani nawet słynna kontrowersyjna strona z kamasutrą dla przedszkolaków 😉 nie są powodem, dla którego ta książka nadal spoczywa w naszej pralni. Od strony „technicznej” nie można nic jej zarzucić, a największym problemem nie jest to, co w niej jest, ale to, czego w niej nie ma. A nie ma w niej ani słowa o MIŁOŚCI – jest wyłącznie świetna zabawa seksem.
Rozmawiając o tym z moimi córkami zawsze mówiłam przede wszystkim o tym, jak poznaliśmy się, zakochaliśmy w sobie i z tej naszej miłości wynikła potrzeba bliskości, czułości i pieszczot, a w końcu seks. Jestem przekonana, że dla każdego dziecka (niezależnie od tego, czy jego rodzice nadal są razem) bardzo ważna jest świadomość, że powstało z miłości.
O seksie dla przyjemności mogę rozmawiać z nastolatkami, choć (mimo że to może staroświeckie) nadal nie potrafię oddzielić go od miłości. Dlatego dużo lepsza do tego celu, choć mniej wyposażona w szczegóły techniczne wydaje mi się książka Marcina Brykczyńskiego z sympatycznymi ilustracjami Pawła Pawlaka „Skąd się biorą dzieci”. Tam się wszystko zaczyna tak, jak być powinno czyli od miłości.
„Mama zniosła jajko” to książka, która na pierwszy rzut oka wygląda na przeznaczoną dla małych dzieci – sugeruje to choćby stosunek ilościowy tekstu i obrazków. Równocześnie jej zawartość zupełnie mi do maluchów nie pasuje. Spotkałam się ostatnio ze zdaniem, że jest to znakomity żartobliwy prezent na osiemnastkę… Wtedy to już chyba dla odmiany trochę za późno, ale może byłby to niezły wstęp do rozmowy z nastolatkiem ? Rozmowy, która odwrotnie niż w przypadku malucha, nie ma służyć uświadomieniu, że prokreacja wiąże się z seksem, ale przypomnieć, że seks może byćbrzemienny w skutki😉
Babette Cole „Mama zniosła jajko !”, przekł.: Hanna Baltyn, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2004
Marcin Brykczyński „Skąd się biorą dzieci ?”, ilustr.: Paweł Pawlak, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2004
Wpis z 30 stycznia 2010 roku, ale książka niedawno została wznowiona. Popularność „Zmierzchu”, na którą była odpowiedzią, już chyba pomału dogasa, ona jednak jest bardziej uniwersalna, bo nie ma w niej wampirów 🙂
O czym marzy dziewczyna, gdy dorastać zaczyna, kiedy z pączka przemienia się w kwiat ?…
Jakiś czas temu Jasmeen pytała, czy ukaże się tu recenzja„Zmierzchu” Stefanie Meyer. Napisała: bo osobiście mam mieszane uczucia, ale moja dziesięciolatka pieje z zachwytu i chętnie przeczytałabym opinię Autorytetu 🙂 Niniejszym informuję, że Autorytet przeczytał ów „Zmierzch”wyłącznie w imię zasady Jak wszyscy, to wszyscy… Następnych tomów czytać nie zamierzam, choć nie ukrywam, że ciekawi mnie, jak może się skończyć ta historia. Za stara jestem już na takie lektury – stwierdzam to z prawdziwym smutkiem. Gdzieś daleko za mną został czas, kiedy wierzyłam w Miłość Idealną, Porozumienie Dusz i takie tam… Kiedyś wierzyłam, kiedyś marzyłam, a teraz już wiem, że miłość to zadanie i wspólna praca dwojga ludzi na całe życie.
Dlatego o „Zmierzchu” pisać nie będę, za to napiszę o książce, która w bardzo interesujący sposób odnosi się do jego fenomenu.
Może wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby Weronika nie przeczytała „Zmierzchu” ?
Ale jak miała nie przeczytać, skoro wszystkie dziewczyny w klasie czytały, wszystkie się zachwycały, wszystkie wzdychały, a potem chodziły tygodniami jak zaczadziałe z głowami w chmurach i naiwnym poczuciem, że są kochane za nic, tak po prostu kochane tylko za to, że istnieją. A im która była brzydsza, tym intensywniej to sobie wyobrażała.
Weronika nie jest ani brzydka, ani piękna. Jest zwykłą dziewczyną – cichą, skromną, obowiązkową licealistką, której życie biegnie po utartych ścieżkach. Rano jazda metrem z Ursynowa do Śródmieścia, szkoła, powrót metrem na Ursynów, spacer z psem, lekcje… i tak codziennie. Uczy się nieźle, nie sprawia tzw. kłopotów wychowawczych – jest, ale jakby jej nie było. I tylko my, czytelnicy tej książki, wiemy o niej to, czego nie widzi nikt z jej otoczenia.
„Wystarczy, że jesteś” to książka napisana ze specyficznej optyki. Cały czas właściwie siedzimy w głowie Weroniki – dopuszczeni jesteśmy do jej najskrytszych myśli, ale równocześnie patrzymy na świat, tak jak ona chce go widzieć. Nie wiemy, jak to wszystko wygląda z drugiej strony.
Większość tej historii rozgrywa się zresztą wyłącznie w głowie dziewczyny, która z nielicznych maili, rzadkich spotkań i swoich pragnień stworzyła sobie Romans Wszechczasów. W tym wirtualnym związku realny chłopak nie był właściwie potrzebny, a czasem wręcz przeszkadzał. Natomiast zauważenie kogoś całkiem realnego (choć może nie do końca idealnego), kto zawsze był w pobliżu, nie mieściło się w jej możliwościach.
Mózg nastolatki to fascynujący organ 😉 Ponad 90 % jej myślenia wypełnia chłopak – to, co zrobił i to, czego nie zrobił, to, co mógłby zrobić i to, jak ona by zareagowała… Pozostały skrawek świadomości wystarcza jej jednak, żeby zdać maturę i dostać się na studia.
Tak chciała być kochaną, tylko kochaną.
Na razie nie nauczyła się jeszcze kochać.
„Wystarczy, że jesteś” to książka o drodze, jaką trzeba przejść, aby odróżnić potrzebę bycia kochaną, rodem z książek pani Mayer, od Miłości, o której tak pięknie pisał św. Paweł. To książka o dorastaniu – po prostu.
P.S.
Małgorzata Gutowska – Adamczyk jest bodaj jedyną polską pisarką, która otwartym tekstem pisze o seksie nastolatków.
„Wystarczy, że jesteś” nie jest Jej pierwszą książką, w której się ten temat pojawia. Nie spodziewajcie się jakichś pikantnych momentów, ale wreszcie jest tam powiedziane wprost to, co w innych książkach dla nastolatek pozostaje jedynie w sferze domysłów i niedopowiedzeń.
Małgorzata Gutowska – Adamczyk „Wystarczy, że jesteś”, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2009
Małgorzata Gutowska – Adamczyk „Wystarczy, że jesteś” (Seria z kropką), wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2017
Kiedy niedawno rozmawiałam z Małgorzatą Gutowską – Adamczyk, zapytałam ją między innymi o to, czy Pałac opisany w „Niebieskich nitkach” istnieje naprawdę ? Odpowiedziała:
– Ależ tak !Właśnie zdjęcie tego budynku wywołało we mnie potrzebę napisania powieści ! Wiedziałam oczywiście, że on istnieje, stoi bowiem bardzo blisko bloku, w którym mieszkałam, ale dopiero fotografia zamieszczona w kalendarzu z zabytkami ziemi mińskiej pobudziła mnie do refleksji. Pomyślałam, że w tak pięknym domu muszą mieszkać szczęśliwi ludzie. Jako osoba z natury złośliwa unieszczęśliwiłam jednak swoich bohaterów, pozwalając im jednocześnie mieszkać w pięknym domu.
autorem zdjęcia jest Andrzej Ryszawa – pożyczyłam je z profilu Autorki na FB
Bohaterki „Niebieskich nitek” rzeczywiście są nieszczęśliwe – przynajmniej na początku tej książki. Ale czy można być osobą szczęśliwą, jeśli właśnie rozpadło ci się małżeństwo, zostałaś sama z córką i musiałaś wprowadzić się do Mamy i Babci, ponieważ twój dom w ramach podziału majątku musi zostać sprzedany ? Czy można być osobą szczęśliwą, jeśli dotychczas było się córeczką Tatusia, a teraz ojciec odszedł (w dodatku trzeba było opuścić swój pokój i zamieszkać w mocno zaniedbanym pałacu, razem z Babcią i Prababcią) ? Czy można być osobą szczęśliwą, jeśli ma się na głowie wymagający remontu Pałac, matkę staruszkę, a w dodatku córce i wnuczce właśnie rozpadła się rodzina ? Czy można być osobą szczęśliwą, jeśli ma się za sobą długie, niełatwe życie, a teraz można tylko patrzeć jak ukochany dom idzie w ruinę, a córka, wnuczka i prawnuczka męczą się w nim i z nim ?
Wiktoria, Natalia, Joanna i Paulina – cztery pokolenia kobiet z tej samej rodziny. I dom. Dom z którym wiążą je nie tylko wspomnienia. Dom, który jest podstawą ich tożsamości. Bunia i Musia już to wiedzą – Joanna i Linka potrzebują czasu, aby to zrozumieć.
Małgorzata Gutowska – Adamczyk powiedziała jeszcze: To zdjęcie rzutowało też chyba na atmosferę powieści. Niestety – jego reprodukcja na okładce książki, o zmienionej przez autorkę okładki kolorystyce, nie oddaje nastroju tajemniczości i zadumy, która mnie zainspirowała.
Dla mnie „Niebieskie nitki” są niebieskie nie tylko z powodu tytułu i koloru okładki. Atmosfera tej książki kojarzy mi się z wczesnym, zimowym zmierzchem, kiedy śnieg sprawia, ze powietrze staje się błękitne. To książka zimowa (a właściwie grudniowa bo zaczyna się w Andrzejki, a kończy w Nowy Rok) także ze względu na moment życia, w jakim znalazły się jej bohaterki. Coś się skończyło, coś się być może zacznie, ale trzeba na to poczekać. Z czasem wszystko się ułoży, uporządkuje i znajdzie się na swoim miejscu. Życie mimo wszystko trwa dalej.
Małgorzata Gutowska – Adamczyk „Niebieskie nitki”, wyd.: Ezop, Warszawa 2005