Wojna, która ocaliła mi życie; Wojna, którą w końcu wygrałam

Wojna, która ocaliła mi życie; Wojna, którą w końcu wygrałam

Pierwszą z tych książek czytałam w zeszłym roku, a pisałam o niej 1 lipca 2018 roku. Druga ukazała się niedawno i sięgnęłam po nią z dużym zainteresowaniem i nadziejami 🙂

Historia, która opowiadam, rozpoczyna się przed czterema laty, w pierwszych dniach lata 1939 roku. Anglia stała wtedy u progu kolejnej Wielkiej Wojny, tej, która nadal się toczy. Większość ludzi się bała. Ja miałam dziesięć lat (chociaż wtedy o tym nie wiedziałam) i mimo że słyszałam o Hitlerze – fragmenty rozmów i przekleństwa, które dolatywały z uliczki do mojego okna na trzecim piętrze – wcale nie przejmowałam się ani nim, ani żadną wojną między narodami.

1 września, jeszcze przed przystąpieniem Wielkiej Brytanii do wojny, w obawie przed niemieckim nalotami rozpoczęto ewakuację dzieci z Londynu na wieś. O tym, że mógł to być początek niezwykłych przygód, wiemy już z „Opowieści z Narnii”, ale ta historia jest inna…

Jedyni ludzie, których Ada dotychczas znała to matka i młodszy braciszek, jedyny świat – jednopokojowe mieszkanie i widok z okna, a jedyny dotyk – bicie. Gdyby nie podjęła ryzyka ucieczki od brutalnej matki, która w taki sposób odreagowywała wstyd związany z posiadaniem kalekiego dziecka, byłoby tak nadal.

„Wojna, która ocaliła mi życie” – tytuł paradoksalny ale prawdziwy. Wojna kojarzy się ze śmiercią i tragediami, ale dla Ady i Jamiego stała się szansą.

Ich droga do innego świata nie prowadziła przez szafę, ale przez czerwone drzwi domu panny Susan, a to co ich potem spotkało nie miało nic wspólnego z magią. Choć może to właśnie była magia ? Gdzieś w tle działa się wojna, która początkowo zupełnie ich nie dotyczyła, a między rodzeństwem z Londynu i samotną, pogrążoną w żałobie kobietą, która przecież wcale nie chciała ich przyjąć do siebie, rodziła się więź silniejsza niż ta, która wynika z pokrewieństwa.

„Wojna, która ocaliła mi życie” to zaskakująco piękna, prosta opowieść o odkrywaniu własnej wartości, o miłości, która rodzi się z zaufania i o rodzinie, którą buduje miłość.

Kimberley Brubaker Bradley „Wojna, która ocaliła mi życie”, przekł.: Marta Bręgiel – Pant, wyd.: Wydawnictwo Entliczek, Warszawa 2017

Wkrótce po wydarzeniach, które kończyły pierwszy tom, w życiu Ady zmienia się wszystko. Dziewczynka trafia do szpitala na operację szpotawej stopy, a wkrótce potem przychodzi wiadomość o tym, że ich matka zginęła w wyniku bombardowania. W krótkim czasie kończą się dwa największe koszmary jej życia – kalectwo i obawa przed tym, że razem z bratem będą musieli opuścić Susan i wrócić do domu, do Londynu.

W tej książce są dwie wojny – pierwszą jest ta, która toczy się dookoła nich, ale jej obraz, jaki poznają czytelnicy jest mocno ograniczony. Z perspektywy dzieci przebywających na angielskiej prowincji widzimy w miarę normalne (jak na naszą polską wiedzę o tych czasach) codzienne życie, w którym wojna oznacza jedynie: zaciemnienie, zagrożenie nalotami, ograniczenia w dostępności jedzenia, a najtrudniejszym doświadczeniem, które przynosi, jest strach o tych spośród najbliższych, którzy służą w wojsku. O tym ostatnim tak opowiadała Adzie Maggie:

Od drogi prowadzącej do szkoły ciągnie się taki długi podjazd, który widać z okien każdej klasy. Za każdym razem, gdy chłopak rozwożący telegramy skręca w ten podjazd, aż do chwili, gdy dociera do drzwi, wszystkie go obserwujemy. Stoimy w oknach, wstrzymując oddech w nadziei, że wiadomość, którą wiezie, nie jest dla nas.(…) Przyglądamy się, jak chłopak pedałuje wzdłuż podjazdu, a potem dyrektorka wywołuje kogoś z klasy i wszyscy wiemy, co się stało. I cieszymy się, że to nie nas zawołano. Czujemy nie tyle smutek, co ulgę. To straszne.

Ada niewiele wie o tym, co dzieje się na kontynencie. Nowe spojrzenie na wojnę pojawia się w życiu bohaterów wraz z Ruth – żydowską uciekinierką z Niemiec, którą Susan przygotowuje do egzaminów na studia. Ten wątek poszerza jej nieco obraz sytuacji, ale pozostawia wrażenie, jakby jedynymi ofiarami Hitlera na kontynencie byli Żydzi w Niemczech i nie tylko tam. Nawet kiedy Jonatan wspomina swojego kolegę – lotnika z Polski, robi to dlatego, że jest on Żydem i także niepokoi się o pozostawioną w Łodzi rodzinę. W tym wątku zadziwiająca dla mnie jest reakcja lady Thorton na obecność w jej domu i posiadłości pochodzącej z Niemiec dziewczyny, którą przecież umieścił tam jej mąż. Trudno mi uwierzyć w to, że tak długo nie mogła zrozumieć tego, że Ruth jest uciekinierką i ofiarą wojny – przecież jej wiedza o świecie była zdecydowanie szersza niż ta, którą dysponowała Ada. Zaczęłam raczej podejrzewać, że był w tym podskórny, niezwerbalizowany antysemityzm i że to o żydowskie pochodzenie dziewczyny chodziło, a nie o to, skąd przyjechała.

Wojna (od pewnego momentu) światowa pozostaje jednak w tle całej opowiadanej przez autorkę historii. Dużo ważniejsza jest w niej prywatna wojna Ady z całym światem o to, żeby żyć i funkcjonować normalnie i nadrobić to wszystko, co straciła przez nieudolną i przemocową matkę. Dziewczynka powoli uczy się normalności, zaufania i miłości, a także odwagi w życiowych wyborach.

„Wojna, którą w końcu wygrałam” to książka, która, mimo dekoracji i kostiumów z czasu wojny, prezentuje bardzo współczesne spojrzenie na świat. Widać to szczególnie w postaci Susan, której związek z nieżyjącą już Becky oraz to, dlaczego żyje ona w odrzuceniu przez rodzinę, pozostaje do końca w sferze niedomówień. Warto pamiętać o tym, że wszystko to dzieje się w czasie, kiedy związki homoseksualne mężczyzn były w Wielkiej Brytanii karane więzieniem. O kobiecych prawo nie wspominało, co jednak nie oznacza, że były powszechnie akceptowane. Jej stosunek do przybranych dzieci i metody wychowawcze są także zdecydowanie odległe od tego, jak wówczas traktowano i wychowywano dzieci w Wielkiej Brytanii. Jednak to właśnie dzięki jej miłości i zrozumieniu Ada wygrała swoją wojnę o normalne życie.

P.S. Trochę szkoda, że w polskim wydaniu tej książki nie znalazł się choć krótki przypis dopowiadający czytelnikom informacje o roli polskich lotników w bitwie o Anglię oraz roli naszych kryptologów w złamaniu kodów Enigmy.

Kimberley Brubaker Bradley „Wojna, którą w końcu wygrałam”, przekł.: Marta Bręgiel – Pant, wyd.: Wydawnictwo Entliczek, Warszawa 2019

Co było potem ? Książka o Mimbli, Muminku i Małej Mi

Co było potem ? Książka o Mimbli, Muminku i Małej Mi

Wpis z 6 stycznia 2013 roku:

Oto Muminek, wszyscy go znamy, / spieszy do domu z mlekiem dla mamy. / Szybko, bo zaraz zapadnie zmrok ! / Zza drzew coś śledzi Muminka krok. / Pyszczek mu blednie, ciemnieje las, / wracać do domu najwyższy czas. / Tak bardzo chciałby być już z powrotem… / Przyspieszył kroku. CO BYŁO POTEM ?

Odpowiedź na to pytanie znajduje się na następnej stronie tej książeczki. Można się na nią przedostać się przez dziurkę – jeśli jest się Muminkiem oczywiście 😉 Reszcie pozostaje tylko konwencjonalne przełożenie strony. Wkrótce potem Muminek spotyka Mimblę i od tego momentu jego normalna wyprawa po mleko zmienia się w szaloną przygodę. Na każdej stronie, za każdą dziurką czeka nas niespodziewany zwrot akcji, będący pretekstem do spotkania z kolejną postacią z muminkowego świata.

O Tove Jansson napisano już tomy, a najnowszy ukazał się niedawno – jest to jej obszerna biografia autorstwa Broel Westin zatytułowana „Tove Jansson. Mama Muminków”. Jeszcze jej nie czytałam, ale zrobię to chętnie, bo chciałabym zrozumieć, dlaczego tej stworzonej przez nią idyllicznej dolinie cały czas zagrażają jakieś katastrofy ? Jak nie kometa, to powódź. Jak nie powódź, to Buka… Czytałam co prawda „Córkę rzeźbiarza” – jej wspomnienia z dzieciństwa, ale tam nie znalazłam odpowiedzi. (edit: potem szukałam jeszcze odpowiedzi na to pytanie na Studiach Podyplomowych o literaturze dla dzieci i młodzieży i trochę się do niej zbliżyłam. Zrozumiałam też, że wbrew pozorom nie są to książki dla dzieci 😉 )

Właśnie ten katastroficzny nastrój spowodował, że moje córki nie chciały słuchać książek o Muminkach, a ja sama nie wyszłam poza trzy tomy. (edit: teraz mam już za sobą lekturę wszystkich) Bliższą znajomość z bohaterami Tove Jansson zawarłyśmy dzięki rysunkowemu serialowi fińsko – japońskiemu, który telewizja emitowała wtedy, kiedy moje starsze córki były w wieku dobranockowym. Na szczęście był on dość wierny swojemu literackiemu pierwowzorowi – i w warstwie fabularnej, i w wizualnej. Tylko Najmłodsza z córek była chyba jeszcze na niego za mała, bo przed chwilą określiła Muminki mianem koszmaru swojego dzieciństwa, porównywalnego jedynie z Pszczółką Mają 😉

O Tove Jansson napisano już tomy, za to współautorka polskiej wersji tej książki zdecydowanie zasługuje tu na szerszą wzmiankę.

Ewa Kozyra – Pawlak to kobieta wielu talentów. Najbardziej znana jest oczywiście jako ilustratorka, ale ujawniła też talent poetycki (np. w swoim autorskim „Abecadliku”, czy zilustrowanej przez Pawła Pawlaka „Pięknej i mądrej bajce o troskach Zająca Grajka” ) oraz translatorski, spolszczając dla nas francuskie historie o Les Tchoux czyli Czupieńkach.

W „CO BYŁO POTEM ?” łączy oba ostatnie, bo przełożyła tekst Tove Jansson wierszem. I jest to wiersz bardzo dobry !!! Nie wiem, na ile zgodny z oryginałem, ale opowiada historię w sposób spójny i zrozumiały, a w dodatku – utrzymuje konsekwentnie rytm dziesięciosylabowy (no dobrze – z dwoma malutkimi wyjątkami, kiedy ten rytm się odrobinę zagubił 😉 ).

Podkreślam to, bo ostatnio niestety z wierszami dla dzieci mam problem. To znaczy – właściwie to chyba nie ja, tylko niektórzy ich autorzy. Rymowanie jest sztuką i jak każda sztuka wymaga talentu. Nie wystarczy zadbać o to, żeby się ilość sylab w wersie zgadzała, a ostatnie były takie same. Trzeba jeszcze umieć tak dobrać słowa, żeby brzmiało to naturalnie, a rytm wiersza nie kłócił się ze składnią. Jeśli tego talentu brakuje, zdecydowanie lepiej jest posłużyć się prozą. Na szczęście Pani Ewie talent pozwolił nie tylko napisać dobry wiersz, ale również perfekcyjnie go wykaligrafować. A mówiąc dokładniej – wkaligrafować go w odpowiednie miejsca na ilustracjach Tove Jansson 🙂

Tove Jansson (tekst i ilustracje) „CO BYŁO POTEM ? Książka o Mimbli, Muminku i Małej Mi”, przekład i kaligrafia: Ewa Kozyra – Pawlak, wyd.: EneDueRabe Gdańsk 2011

Broel Westin „Tove Jansson. Mama Muminków”, przekł.: Bogumiła Ratajczak, wyd.: Marginesy, Warszawa 2012

Czarna, Klifka i tajemnice z dna morza

Czarna, Klifka i tajemnice z dna morza

Wpis z 14 marca 2015 roku:

Siedział sam w ostatniej ławce pod oknem. Często wyłączał się lekcji i gapił przez nie. W oddali widać było wypływające w morze statki. Coraz mocniej czuł, że chce znaleźć się na pokładzie któregoś z nich.

Teraz właśnie, w czasie długiej przerwy, obserwował wielki, biały prom z napisem „PRINCESSA”. Statek powoli wychodził w morze. Ivan miał wrażenie, że słyszy buczenie syreny i widzi ludzi machających z górnego pokładu…

Od pierwszych słów tej książki zazdrościłam jej bohaterowi tego, że mieszka w Gdyni i ma na co dzień morze na wyciągnięcie ręki. Choć obawiam się, że ja, mając taki widok z okna klasy, miałabym duże problemy z nauką 😉 Wzdychałam tęsknie towarzysząc mu podczas spaceru z psem po plaży czy kiedy obserwował statki ze szczytu redłowskiego klifu. A gdy w dodatku, dzięki tajemniczemu listowi sprzed lat, w czasie wakacji dotarł na Gotlandię, moja zazdrość niepokojąco wzrosła, bo tę wyspę znam tylko z serialu o Pippi i z serii kryminałów Mari Jungstedt.

Ivan jest Polakiem, a swoje nietypowe imię, które często bywa źródłem problemów, zawdzięcza tacie i jego marzeniom, że wychowa syna na tenisistę – następcę Ivana Lendla, Niestety – te ambitne plany szybko zniweczyła kontuzja barku. Chłopcu pozostało tylko sportowe imię i poczucie, że rozczarował tatę.

Poznaliśmy go w momencie, kiedy jego dotychczasowe życie zawaliło się. Rodzice zdecydowali się na rozwód, a tata wyprowadził się nie tylko z domu, ale także z Trójmiasta. W dodatku sytuacja materialna Ivana i jego mamy pogorszyła się radykalnie, co nie pozostało niezauważone przez jego kolegów. Czasem czuł, ze tęskni za ojcem, ale najczęściej był na niego wściekły. I na wszystkich, którzy stawali mu na drodze. Okazuje się jednak, że wszystko w życiu jest po coś, a każdy koniec jest zarazem początkiem.

Gdyby tata Ivana nie wyprowadził się z domu, koledzy chłopca nie mieliby powodu, aby mu dokuczać i nie doszłoby między nimi do bójki. Gdyby nie doszło do bójki, Ivan nie trafiłby do schroniska dla psów i w jego życiu nie pojawiłaby się Czarna…

Gdyby tata Ivana nie wyprowadził się z domu, jego mama nie musiałaby przyjąć sublokatora i Ivan nie poznałby Marka, który jest członkiem Błękitnego Patrolu i nie wiedziałby, co zrobić ze znalezioną na plaży foczką…

Gdyby…

Próbowałam zrobić listę ważnych tematów, które poruszane są w tej książce i okazało się, że jest ich, jak na jej niezbyt okazałe rozmiary, całkiem dużo. A więc: rozwód, przemoc szkolna, bezpańskie psy i schronisko, foki bałtyckie i fokarium na Helu (to chyba pierwsza polska książka, w której się one pojawiają !), morze i związane z nim niebezpieczeństwa, ale też marzenia o morskich podróżach i legendarny już jacht Zawisza Czarny, szwedzka pomoc dla Polski w trudnych powojennych latach i tajemnica zatonięcia statku Mount Vernon

Uff, to chyba wszystko 😉 Ale mimo to, że tych ważnych rzeczy jest tak wiele, autorce udało się uniknąć publicystyki i historię Ivana, Nikoli, Czarnej i Klifki czyta się z dużą przyjemnością.

Barbara Gawryluk „Czarna, Klifka i tajemnice z dna morza”, ilustr.: Magdalena Kozieł – Nowak, wyd.: Literatura, Łódź 2014

Bajka o rozczarowanym rumaku Romualdzie

Bajka o rozczarowanym rumaku Romualdzie

Wpis z 2 stycznia 2017 roku:

To pierwotnie miała być recenzja „Bombki z gwiazdką” tych samych autorek – książki, która urzekła mnie wizualnie i ciut rozczarowała swoją treścią, ale wir remontu porwał mnie niczym tornado Dorotkę do krainy Oz i wypluł tuż przed Wigilią. Nie zdążyłam, a do następnych Świąt jeszcze sporo czasu. Przy okazji sięgnęłam także do innych książek Maliny Prześlugi i…

„Bajka o rozczarowanym rumaku Romualdzie” zafascynowała mnie tytułem.

Dlaczego jestem rozczarowany ? Bo odbyłem już sto wypraw, wożąc stu różnych bohaterów z bajek (a musisz wiedzieć, że niektórzy są grubi i ciężcy), uratowałem dziewięćdziesiąt dziewięć królewien (bo jedna zakochała się w smoku i nie dała się uratować), a nikt nigdy o mnie nie pamięta ! Dlatego, choć żyję w świecie czarów, jestem bardzo rozczarowany.

Ta książka to bajka na opak, bo w jej centrum jest ktoś, kto w najlepszym razie bywa bohaterem drugiego planu, także wtedy, gdy jest na pierwszym. Natomiast Królewna, na ratunek której wyrusza, nawet jeśli się gdzieś pojawia, to jej obecność nie jest dla akcji kluczowa i na ogół wcale się się jej nie dostrzega.

Ilustracje Jagi Słowińskiej też są takie.. ciut jakby odjechane ;-), mocno szalone i trochę psychodeliczne

A jednak, mimo nietypowych bohaterów i zwariowanych ilustracji w tej bajce wszystko jest tak, jak trzeba – i królewna w opałach, i rycerz, który spieszy jej z pomocą, dokonując przy tym czynów niebywałych. W dodatku kończy się tak, jak każda porządna bajka kończyć się powinna, czyli…

[ UWAGA – SPOILER !!! ]

I żyli długo i szczęśliwie.

A to jest przecież w bajkach najważniejsze. 🙂

Malina Prześluga (tekst) & Jaga Słowińska (ilustr.) „Bajka o rozczarowanym rumaku Romualdzie”, wyd.: TASHKA, Warszawa 2016

Wszystko, tylko nie mięta; Diupa

Wszystko, tylko nie mięta; Diupa

czyli pierwsze dwa tomy cyklu książek Ewy Nowak, o których pisałam 16 maja 2007 roku. Od tego czasu cykl rozrósł się do 17 części (nie jestem pewna czy dobrze liczę ?), a obecnie wydawany jest przez wydawnictwo „Prószyński i spółka”. Zyskał też wspólną nazwę „serii miętowej” 🙂 Jedna z jego części – „Bardzo biała wrona” została Książką Roku IBBY w 2009 roku.

Po lekturze tych dwóch książek (a czytałam je, kiedy ukazały się po raz pierwszy nakładem wydawnictwa o uroczej nazwie „Pracownia Słów”) wpadłam w zachwyt. Miałam ogromną nadzieję, że staną się one niejako następcami „Jeżycjady” Małgorzaty Musierowicz (która zresztą pojawia się tam często jako ulubiona lektura bohaterek) w kategorii: współczesne, dobrze obsadzone w realiach i dowcipne książki dla nastolatków. Niestety następne tomy już takiego jednoznacznego zachwytu nie wzbudzały 😦 ale zdania o nich są wśród osób, które o to pytałam , podzielone i każda znajduje u kogoś uznanie. Książki należące do tego cyklu łączy to, że ich bohaterami są warszawscy licealiści (najczęściej zamieszkali po prawej stronie Wisły), a kolejne tomy opisują problemy osób, które w poprzednich pojawiały się gdzieś w tle (natomiast bohaterowie poprzednich przemykają się mniej lub bardziej dyskretnie gdzieś w następnych częściach).

Swoją drogą – przydałaby się jakaś wspólna dla tych książek nazwa. Coś jak „Jeżycjada”. Coś – co w świadomości społecznej łączyłoby je w całość (oprócz szaty graficznej). Przydałoby się to tym bardziej, że Ewa Nowak pisuje również książki adresowane do nieco młodszych czytelników, nie związane z tym cyklem.

Zbiorowym bohaterem „Wszystko, tylko nie mięta” i „Diupy” są rodziny Gwidoszów (w pierwszej) i Rybackich (w drugiej z tych książek). Rodziny fantastyczne, z gatunku takich, jakie każdy chciałby mieć na własność, albo przynajmniej przyjaźnić się z nimi. Rodziców z obu tych domów łączy przyjaźń jeszcze z lat studenckich, poza tym mieszkają po sąsiedzku na Bródnie. Obie rodziny mają po dwoje dzieci w liceum, po jednej arcysympatycznej Babci i po jednym fantastycznym kilkulatku (choć u Rybackich jest to siostrzeniec). Jest w tych domach mnóstwo miłości – zarówno między rodzicami (mimo blisko dwudziestoletniego stażu małżeńskiego), jak i rodziców do dzieci (i wzajemnie), a także (o co najtrudniej) między dziećmi.

W tych domach rozmowy nie ograniczają się do zdawkowych pytań o szkołę i oceny. Tematów nie brakuje, rodzice na ogół wyczuwają, kiedy dzieci mają jakieś problemy i potrafią znaleźć sposób, żeby o nich pogadać. Gwidoszowie lubują się w humorze absurdalnym, ale nie przeszkadza im to w przekazywaniu rzeczy naprawdę ważnych. Jest tam mój ukochany dialog ojca z synem o miłości: – Wal synu, co ci leży na wątrobie, zanim nam zamkną sklepy.  Czy ty kochasz mamę ? – Jezu przenajświętszy, a jakże inaczej bym z nią wytrzymał ? – wzniósł ręce do nieba ojciec. Czy można prościej wytłumaczyć, na czym polega miłość ?

Niedawno zdarzyło mi się obejrzeć w telewizji wywiad z Małgorzatą Niezabitowską. Na pytanie, czy kocha się za coś, czy pomimo czegoś, odpowiedziała, że ona kocha po prostu – ani za, ani pomimo. Rodziny w tych książkach też kochają się po prostu. W następnych tomach już takich fajnych rodzin nie spotykamy, a w ostatnim (edit: który wówczas czytałam) – „Kiedyś na pewno” mamy do czynienia z sytuacją odwrotną czyli rodziną w rozsypce, w której rodzice, zajęci międzynarodową karierą, w ogóle nie interesują się swoimi córkami. Czyżby autorka uznała, że tamte domy były zbyt idealne, a przez to nierealne ?

Jest jeszcze coś, co łączy wszystkie książki tego cyklu – we wszystkich znajdujemy nawiązania do poezji Jacka Kaczmarskiego, z którym (jak mogę przypuszczać) łączyła autorkę bliska znajomość, może przyjaźń.„Wszystko, tylko nie mięta” jest mu nawet dedykowana – z podziękowaniami. Ja osobistą znajomością pochwalić się nie mogę, ale piosenki Jacka Kaczmarskiego towarzyszyły mi i moim przyjaciołom od czasów licealnych, kształtowały nasze widzenie świata, uczyły historii.

Kaczmarski wielkim poetą był 😉 Coraz częściej przekonuję się, że nie ma takiej sytuacji, zjawiska czy wydarzenia, których nie dałoby się skomentować Kaczmarskim. Największą krzywdą, jaką można by wyrządzić jego poezji, byłoby wstawienie go do kanonu lektur i przerabianie w szkole. Ewa Nowak przemyca fragmenty jego piosenek do swoich książek, co sympatyczniejsi z ich bohaterów (zarówno z pokolenia rodziców, jak i obecnych nastolatków) okazują się być jego wielbicielami, a Jacek Kaczmarski pojawia się osobiście w „Krzywym 10” – bohaterowie tej książki udają się na jego koncert.

„A ty siej, a nuż coś wyrośnie”  – śpiewał. Ewa Nowak sieje i mam nadzieję, że na jej książkach wyrośnie kolejne pokolenie wsłuchane w jego piosenki i odnajdujące w nich coraz aktualniejsze treści.

Ewa Nowak „Wszystko, tylko nie mięta”, wyd. Egmont, Warszawa 2005 (I wyd.: Pracownia Słów, Warszawa 2002)

Ewa Nowak „Diupa”, wyd. Egmont, Warszawa 2005 (I wyd.: Pracownia Słów, Warszawa 2002)

Ewa Nowak „Kiedyś na pewno”, wyd. Egmont, Warszawa 2007

Atramentowe serce

Atramentowe serce

czyli pierwsza część „Atramentowej Trylogii”, której kolejnymi tomami są „Atramentowa krew” i „Atramentowa śmierć”. Było dla mnie pewnym rozczarowaniem, kiedy okazało się, że dwie ostatnie to po prostu typowe fantasy, ale pierwsza z cyklu zdecydowanie jest wymykającą się gatunkom książką inną niż wszystkie 🙂

Wpis z 17 września 2007 roku:

Tamtej nocy padał deszcz – drobny, szemrzący deszcz. Jeszcze wiele lat później wystarczyło, że Meggie zamknęła oczy, a znów go słyszała, jakby ktoś stukał w szybę delikatnymi paluszkami. Dziewczynka nie mogła zasnąć, więc wyciągnęła książkę, którą miała pod poduszką. Podeszła do okna, żeby zapalić świecę i wtedy usłyszała kroki na zewnątrz. Ujrzała postać, kryjącą się w mroku…

Kim był ten człowiek ? Po co przybył i dlaczego nazywał jej Ojca Czarodziejskim Językiem ???

Nic z tego. 🙂 Ode mnie się tego nie dowiecie – musicie przeczytać „Atramentowe serce”. Uchylając tu choć rąbka tajemnicy, odebrałabym Wam całą przyjemność lektury, a takiego świństwa nie potrafię zrobić nikomu. Nic na to nie poradzę 😦

Nie potrafię – i dlatego mam teraz spory problem. Jak, nie ujawniając nic z treści książki opisać jej niezwykły urok, który kryje się przede wszystkim w pomyśle fabuły ? Jednak spróbuję… Przede wszystkim jest to książka o książkach i o ludziach, którzy je tworzą. Książka o miłości do książek i o radościach, które się z nimi wiążą, ale także o niebezpieczeństwach, jakich mogą stać się przyczyną „Atramentowe serce” jest także próbą odpowiedzi na pytanie – czy pisarz, który opisuje na kartach swoich książek odrębny świat, tworzy go od nowa, czy jedynie ujawnia jego istnienie ? Czy świat ów istnieje tylko w tej części, którą znamy z książki, czy może autor opisał jedynie jego wycinek, a całość funkcjonuje gdzieś poza nią ? Kto ma decydujący wpływ na wydarzenia – pisarz czy postaci, które powołał do życia ?

Każdy rozdział zaczyna się cytatem z jakiejś klasycznej książki dziecięcej czy młodzieżowej, a cytat ów łączy się z tym, co wydarzy się w tym rozdziale. Dzięki temu zabiegowi uświadamiamy sobie, że w książkach właściwie wszystko już było. Mimo to autorce udało się stworzyć z tych znanych od dawna motywów opowieść zupełnie nową i zaskakującą.

Na drzwiach pracowni introligatorskiej Mo, ojca Meggie widniał  napis: Niektórych książek wystarczy skosztować, inne się połyka, a tylko nieliczne trzeba przeżuć i strawić do końca. „Atramentowe serce” należy do tych ostatnich. Obie z Najstarszą z córek czytałyśmy je niejeden raz, bo jest to jedna z tych książek dla młodzieży, po którą z przyjemnością sięgną również dorośli. Dla Środkowej z nich jest to jeszcze lektura zbyt trudna do samodzielnego przeczytania. Nie odważyłabym się jednak czytać jej tego na głos… 

Dlaczego ? Niestety – ode mnie się tego nie dowiecie…   😉

Cornelia Funke „Atramentowe serce” (z ilustracjami autorki), przekł.: Jan Koźbiał, wyd.: Egmont, Warszawa 2005

P.S. Książka została zekranizowana i ten film także był jednym z ulubionych przez moje córki 🙂

110 ulic i 220 linii

110 ulic i 220 linii

czyli dwie pierwsze książki Małgorzaty Gutowskiej – Adamczyk, które stanęły na półkach Małego Pokoju 23 maja 2008 roku:

Jolanta i Krzysztof Wierzbiccy mogli czuć się ludźmi sukcesu – prestiżowe stanowiska, wysokie zarobki, mieszkanie w ekskluzywnym apartamentowcu, nowiutkie Volwo, pani do pomocy w domu…

Ich synowie – licealista Michał i piątoklasista Mikołaj przyzwyczajeni byli do życia na wysokim poziomie – markowe stroje i sprzęt sportowy, płyty, wakacje w Portugalii, obóz językowy w Londynie…

Wszystko to kończy się z dnia na dzień, kiedy okazuje się, że Ojciec od kilku miesięcy ukrywa przed rodziną, że stracił pracę w międzynarodowej korporacji i nie może znaleźć innej. Jedynym wyjściem jest wyjazd z Warszawy i wzięcie w ajencję stacji benzynowej koło Grajewa. Dla Michała to niemal koniec świata. Zresztą przyznajcie się bez bicia – kto wie gdzie leży Grajewo ? No własnie 🙂 Chłopak nie wyobraża sobie życia tam i wstydzi się przyznać kolegom do takiej degradacji rodziny. Mówi więc, że wyjeżdżają do Finlandii…

„110 ulic” (podobnie jak „220 linii”, które dzieje się już po powrocie całej rodziny do Warszawy i dawnego życia) to trochę powieść inicjacyjna. Michał (w pierwszej z nich) i Mikołaj (w drugiej) dojrzewają gwałtownie w zetknięciu z prawdziwym życiem, z którym wcześniej mieli niewielki kontakt. Wyjazd do Grajewa stawia całą rodzinę wobec zupełnie nowych warunków i wyzwań oraz powoduje, ze zaczynają siebie nawzajem postrzegać zupełnie inaczej niż przedtem.

„220 linii” można też określić jako powieść drogi, bo dojrzewanie Mikolaja odbywa się m.in. przez pozornie bezcelowe jeżdżenie autobusami i zaliczanie kolejnych pętli. Chłopak eksploruje miasto, które oglądał dotychczas zza szyb samochodów rodziców. Ta książka osadzona jest mocno w realich warszawskich (nie znam Grajewa, więc trudno mi to ocenić w przypadku „110 ulic”) – do niedawna mogła wręcz służyć z przewodnik po liniach autobusowych, teraz juz się nieco zdezaktualizowała.

Podoba mi się sposób, w jaki Małgorzata Gutowska – Adamczyk opisuje rodzinę Wierzbickich. Podoba mi się nie tylko dlatego, że pokazuje męski świat, którego nie mam na co dzień. Wierzbickim daleko do ideałów – szczególnie Michał może być przez osoby postronne postrzegany jako klęska wychowawcza rodziców. Bracia kłócą się ze sobą, mają bałagan w pokojach (to akurat znam dobrze z autopsji 😉 ), a ich mama też niespecjalnie przepada za zajęciami domowymi. Nie jest to dom w którym wszyscy mówią „Kocham Cię”. Sytuacja musi otrzeć się niemal o ostateczność, żeby ojciec usłyszał takie wyznanie z ust syna. Jednak dom Wierzbickich to dom, w którym się ze sobą rozmawia naprawdę, a nie tylko wydaje dzieciom polecenia i odbiera komunikaty o ich realizacji. Rodzice od czasu do czasu wznoszą okrzyki typu: Nie, ja biorę od was urlop !, czasem być może dają swoim synom zbyt wiele swobody, ale wtedy, kiedy trzeba, potrafią stanąć za nimi murem.

Michał i Mikołaj nie mają młodszego rodzeństwa, więc zastanawiam się, czy czytelnicy mogą liczyć na ciąg dalszy tego cyklu. A jeśli tak, to jaki tytuł będzie mieć ewentualna trzecia część ? 330… czego ? Ot, ciekawostka… 😉

Małgorzata Gutowska – Adamczyk „110 ulic”, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2007 (I wyd.: Akapit Press, Łódź 2002, kolejne: Nasza Księgarnia, Warszawa 2016)

Małgorzata Gutowska – Adamczyk „220 linii”, wyd.: Egmont, Warszawa 2006 (kolejne wydanie: Nasza Księgarnia, Warszawa 2016)

Amelia i Kuba

Amelia i Kuba

Napisałam tę recenzję 22 października 2014 roku, a teraz odkryłam, że wydawnictwo Powergraph własnie wydało DWUKSIĄŻKĘ razem, w jednym woluminie do czytania z dwóch stron 🙂

Co to właściwie jest ? Jedna książka w dwóch tomach ? Dwie książki o tym samym ? Czy może rodzaj eksperymentu literackiego, który sam autor określa mianem DWUKSIĄŻKI ???

Amelia myśli, że Kuba jej nie lubi. Kuba myśli, że Amelia go nie lubi. Oboje są w błędzie. Tak można by w ogromnym skrócie opisać fabułę mojej nowej powieści dla młodszej młodzieży – pisał Rafał Kosik na swoim blogu zanim jego DWUKSIĄŻKA trafiła do czytelników. Młodsza młodzież to znaczy młodzież przedfelixowa, że tak powiem, czyli 7-12 lat. Oczywiście czytelnicy Felixa, Neta i Niki, a nawet starsza młodzież (czyli właściwie już dorośli) też coś tam dla siebie znajdą.

Amelia i Kuba pojechali w tym roku z nami nad morze. Młodzieży w wieku przedfeliksowym z nami nie było, ale obie książki przeczytały (oprócz mnie 😉 ) czternastolatka i osiemnastolatka. Ta ostatnia raczej z braku innych lektur i ciekawszych zajęć, ale po przeczytaniu pierwszej całkowicie dobrowolnie sięgnęła po drugą część.

Pierwotnie powieść miała być zupełnie niefantastyczna, szybko jednak okazało się, że w przypadku literatury młodzieżowej aktualny jest wybór, przed jakim staje każdy autor: fantastyka albo nuda. Wbrew współczesnym trendom nie zdecydowałem się na przynudzanie. Tak więc elementy fantastyczne musiały się pojawić. W trakcie pisania okazało się, że wyszły one wręcz na pierwszy plan. (z bloga Autora)

Nie do końca zgodzę się z tym wyborem. Mnie tam fantastyka raczej nudzi , ale widocznie pan Kosik ma odwrotnie 😉 W tej warstwie dwuksiążka bardzo przypomina perypetie Felixa, Neta i Niki, tylko o nieco mniejszym stopniu skomplikowania.

„Godzina duchów” ma wszystkie charakterystyczne cechy powieści detektywistycznej dla młodzieży. W przeciwieństwie do dorosłych kryminałów, nie ma tu przestępstwa, jest za to TAJEMNICA do rozwikłania i to taka, z której istnienia dorośli niezupełnie zdają sobie sprawę. Mamy grupkę dziecięco – młodzieżową (część dziecięca tworzy młodsze rodzeństwo – siostra Kuby i brat Amelii, oboje absolutnie niestereotypowi dla swojego wieku) wolną nie tylko od uciążliwej kurateli rodziców zajętych pracą i przeprowadzką, ale także od obowiązków szkolnych, bo jest ostatni tydzień wakacji. To wszystko razem tworzy warunki do przeżycia przygody.

Zaraz jednak pojawił się drugi problem, kto mianowicie powinien być głównym bohaterem. Zwykle narracja automatycznie zaczyna ciążyć w stronę jednej z postaci. Ta postać wychodzi na pierwszy plan i czytelnik poznaje powieściowy świat głównie z jej punktu widzenia. W przypadku Felixa, Neta i Niki narrator przeskakuje, czy może lepiej powiedzieć – przepływa od postaci do postaci. W trakcie pisania Amelii i Kuby też tak się działo. Jednak po kilku rozdziałach uznałem, że to mi nie wystarcza. Żeby utrudnić sobie pracę, zdecydowałem się sprawę nieco skomplikować i poprowadzić równolegle dwie narracje. Dosłownie. Napisałem tę historię w dwóch wersjach: jedną z punktu widzenia Amelii, drugą z punktu widzenia Kuby. (…) Można przeczytać tylko jedną z nich, można obydwie w dowolnej kolejności. Można też czytać je naraz, rozdziałami. Jak kto chce. (z bloga Autora)

Jeśli zdecydujecie się na przeczytanie obu części, sugeruję rozpoczęcie lektury od „Amelii i Kuby” i to nie tylko dlatego, że dziewczynki mają pierwszeństwo 😉 Wydaje mi się, że w wersji Kuby dzieje się więcej obok historii zasadniczej. Amelia wraz z rodziną jest już zadomowiona w Zamku, a on tam się dopiero wprowadza. Same perypetie związane z urządzaniem się w nowym miejscu dostarczają czytelnikom wielu atrakcji. Takie drzwi na przykład – wydawało by się, że to taka prosta i nieskomplikowana rzecz… 😉

Przy czytaniu odwrotnym czytelnik może się nieco nudzić, choć warto jest uważnie czytać te fragmenty, które są zasadniczo takie same, bo może okazać się, że jednak nie są tak zupełnie jednakowe.

Bardzo spodobała mi się sama idea DWUKSIĄŻKI. Jedyne zastrzeżenie, jakie mam, dotyczy ceny. Jeśli chcemy nabyć komplet, to zgodnie z ceną okładkową zapłacimy prawie 60 zł. Trochę dużo 😦

A gdyby tak wydać DWUKSIĄŻKĘ jako jeden wolumin czytany z dwóch stron (tak jak Babcia Brygida z Czarownicą Doroty Terakowskiej) ?

Rafał Kosik (tekst & ilustr.) „Amelia i Kuba. Godzina duchów”, wyd.: Powergraph, Warszawa 2014

Rafał Kosik (tekst & ilustr.) „Kuba i Amelia. Godzina duchów”, wyd.: Powergraph, Warszawa 2014

Wpis z 5 lipca 2016 roku:

Między liśćmi coś się poruszyło. Pomarszczona skóra na wielkim odwłoku zaszeleściła o gałęzie, gdy tajemniczy stwór podkradał się bliżej bramy Zamku. Dobrze się maskował, zdawał się wręcz zmieniać kolor, by dostosować się do otoczenia. Gdyby ktoś przechodził obok, nie zauważyłby niczego podejrzanego.

Stwór zamarł na kilka chwil, gdy ulicą przejeżdżał samochód. Potem podpełzł jeszcze kawałek i przysiadł. Zza gałęzi głogu wystawały trzy chude odnóża. Wiele czarnych oczu na jego ciele poruszało się niezależnie od siebie, lustrując okolicę. Większość z nich wpatrywała się w bramę, jakby stwór kombinował, jak się przez nią przedostać…

„Stuoki potwór” to czwarty tom, ale trzecia część cyklu „Amelia i Kuba” ( a może czwarta część, ale trzecia historia ?), bo pierwsza ukazała się jako DWUKSIĄŻKA. W kolejnych Rafał Kosik zrezygnował już z pisania tej samej opowieści w wersjach opowiadanych z punktu widzenia różnych bohaterów. Jedna historia to jedna książka, ale w nie mamy w nich jednego, dominującego bohatera. Czasem widzimy wydarzenia w perspektywy Amelii, czasem Kuby, kiedy indziej – Alberta, Mi, a czasem jeszcze – ich rodziców lub innych mieszkańców Oak Residence (zwanej powszechnie Zamkiem).

Po „Godzinie duchów”, której podstawową zaletą była podwójność, pojedyncza „Nowa szkoła” jakoś mnie nie zachwyciła, wydała się napisana trochę na siłę. „Stuokiego potwora” czyta się zdecydowanie lepiej 🙂

Amelia jest zła na cały świat i ogniskuje swoją złość na Klementynie, wrzucając na forum szkoły jej złośliwe zdjęcie. Potem złość jej przechodzi i usuwa je, ale okazuje się, że rzecz wrzucona do internetu żyje już własnym życiem…

Mieszkańcy zamkniętej przed obcymi Oak Residence nadal nie czują się wystarczająco bezpieczni, więc decydują zwiększeniu ilości kamer, a do obrazu z nich mają mieć dostęp wszyscy mieszkańcy. Czy monitoring obywatelski to większe bezpieczeństwo, czy raczej totalna inwigilacja ?

„Stuoki potwór” to książka, która pokazuje, do czego może doprowadzić bezmyślne używanie najnowszych zdobyczy techniki, do których dostęp mają teraz także dzieci, czym grozi pochopne wrzucenie czegoś do sieci, albo nieostrożne udostępnienie światu swojej prywatności.

A tytułowy potwór ? Stuoki ? Istniał naprawdę czy był tylko wytworem wyobraźni ? Tego już musicie dowiedzieć się sami 😉

Rafał Kosik „Amelia i Kuba. Stuoki potwór”, ilustr.: Jakub Grochola, wyd.: Powergraph, Warszawa 2016

Skutki uboczne eliksiru miłości

Skutki uboczne eliksiru miłości

Wpis z 2 sierpnia 2017 roku, napisany dla portalu „Ryms”:

Tego niezwykłego dnia 13 grudnia 1981 roku, kiedy świat się zawalił…

„Skutki uboczne eliksiru miłości” to druga po „Teatrze niewidzialnych dzieci” Marcina Szczygielskiego książka, które dotyka tamtych czasów. Jej akcja zaczyna się w momencie, w którym akcja tamtej się kończy – czyli w dniu wprowadzenia stanu wojennego. To było 36 lat temu – dla dzieci żyjących teraz to taki dystans jaki nas wtedy dzielił od wojny.

To taki dzień, który chyba każdy, kto był na tyle duży, żeby choć trochę rozumieć to, co się działo, pamięta bardzo dobrze – nawet jeśli nie był świadkiem żadnych dramatycznych wydarzeń. Także wtedy, gdy przespał spokojnie noc, a o wprowadzeniu stanu wojennego poinformował go dziwny pan w okularach, który pojawił się w telewizorze zamiast Teleranka. Albo (tak jak to było w moim przypadku) jeśli włączył radio w oczekiwaniu na „60 minut na godzinę” i usłyszał najpierw Chopina (pierwsza myśl – ktoś umarł, ale kto ?), a potem hymn i słowa: Obywatelki i obywatele !

Ten dzień podzielił nam wszystkim czas czas na przed i po…

Trochę obawiałam się tego, w jakim tonie będzie o tym pisała Dorota Combrzyńska – Nogala. Znałam ją jednak wcześniej z „Bezsenności Jutki” i „Syberyjskich przygód Chmurki”, więc wiedziałam, że pisząc o niełatwych sprawach z przeszłości potrafi odpowiednie dać rzeczy słowo. I rzeczywiście – już pierwsza scena czyli poranek 13 grudnia jest i trochę tragiczna, i trochę komiczna, ale bez przesady w żadną ze stron. Opis tego poranka spowodował, że wybaczyłam autorce nawet pewne nieścisłości faktograficzne, które wyłapałam w książce. Na przykład to, że Jacek następnego dnia idzie do szkoły. Pamiętam przecież bardzo dokładnie, że przyspieszono nam ferie, co uratowało mnie przed niechybną dwójką z chemii następnego dnia.

Jak to w życiu – wielka historia miesza się z rzeczami małymi, codziennymi. Tak też jest i tutaj.

Wkrótce po ogłoszeniu stanu wojennego aresztowano tatę i dziadka Jacka. Jego mama obawiała się tego samego i nie chciała, żeby syn nawet na krótko trafił do Domu Dziecka. Dlatego wysłała go do swojej mamy, do niewielkiego miasteczka Warta.

Nagle zdał sobie sprawę ze swojej samotności. Znalazł się w nowym miejscu u obcej właściwie babci, a pojutrze pójdzie do obcej szkoły pełnej nieznanych ludzi. Czy będzie pasował do tego wszystkiego ? Czy miasteczko będzie pasowało do niego ?

Skutki uboczne eliksiru miłości” to do pewnego stopnia powieść inicjacyjna, bo tych kilka miesięcy spędzonych u babci zmieni Jacka i nauczy wiele o życiu. Jest w tej książce też wiele innych ciekawych postaci i ich własne, czasem tragiczne historie. Babcia Majerankowa, Romka, Marcela, Hirek, ale nie tylko ludzie – jest tam niezwykły pies Mer, zwariowana, gadająca papuga Zenek, a nawet udomowiona świnia o wdzięcznym imieniu Buba.

Szukałam puenty mojej recenzji i nie znalazłam jej – podobnie jak właściwie nie ma jej ta książka. Nie chcę oczywiście zdradzać zakończenia, powiem tylko, że nie wszystkie wątki doczekały się zamknięcia, pojawiały się też nowe. Ktoś umarł, ktoś się urodził. Jak w życiu…

Dorota Combrzyńska – Nogala „Skutki uboczne eliksiru miłości”, wyd.: Literatura, Łódź 2017

Naciśnij mnie

Naciśnij mnie

Wpis z 20 stycznia 2012 roku. To była pierwsza książka Tulleta, którą miałam w ręku. Potem były kolejne, ale żadna już nie spodobała mi się tak bardzo. Nie wiem, czy to kwestia tego, że ta była pierwsza, czy jest ona najbardziej uniwersalna ?

… czyli książka, która nie służy do czytania ! 😉

Co więcej – nie służy ona również li i jedynie do oglądania. A do czego ?

Do naciskania, przekręcania potrząsania, klaskania

A z resztą – co będę mówić ? Zobaczcie sami:

„Naciśnij mnie” to książka, którą można określić jako aplikację z iPada przeniesioną na papier. Tak właśnie napisał o niej w Merlinie niejaki MarcoPolo, dodając jeszcze: to jest genialne w swojej prostocie! Dziecko bawi się z książką, która – prawie jak tablet/komputer – odpowiada na jego klaskanie, wciskanie, chuchanie..

I nie tylko dziecko 😉 Fajnie jest patrzeć na dorosłych, którzy mając ją w ręku po raz pierwszy nie mogą się powstrzymać i także potrząsają nią i klaszczą. Dlatego bardzo zaskoczyła mnie reakcja moich nastoletnich córek. Obejrzały, pokiwały głową, powiedziały Fajne !, ale na moje zachęty do bardziej zaangażowanych działań popatrzyły z politowaniem i odpowiedziały: przecież to jest narysowane.

Wygląda na to, że one są w takim okresie życia, w którym już wyrasta się z bycia dzieckiem, a jeszcze nie dorosło do szukania go w głębi swojego jestestwa… Ale myślę, że wszystko przed nimi 😉

Herve Tullet „Naciśnij mnie”, wyd.: Babaryba, Warszawa 2011