Wojna na Pięknym Brzegu

Wojna na Pięknym Brzegu

Wpis sprzed dokładnie 5 lat – z 31 sierpnia 2014 roku:

Za nami kolejny 1 sierpnia i kolejna niezwykła chwila, kiedy Warszawa stanęła w ciszy i zadumie wspominając wydarzenia sprzed 70 lat. Znów też, jak co roku odżywają dyskusje o sensie tamtej walki…

Z jednej strony powinny one cieszyć, bo świadczą o tym, że temat jest ciągle żywy, a wiec PAMIĘTAMY. Z drugiej jednak – zdarza mi się słyszeć przy tej okazji słowa o nieodpowiedzialności powstańców, którym zachciało się bawić w wojnę w mieście pełnym ludności cywilnej i o tym, że to właśnie oni winni są zagładzie miasta i śmierci tysięcy cywili. Osobom głoszącym te opinie wydaje się chyba, że gdyby generał Bór – Komorowski nie wydał decyzji o wybuchu Powstania, to mielibyśmy teraz Warszawę taką jak przed wojną, z jej przedwojennymi mieszkańcami w komplecie. Nie pamiętają o tym, że większość wojennych zniszczeń miasta pochodziło z planowych podpaleń i wyburzeń po likwidacji getta i po upadku Powstania Warszawskiego, a ludności cywilnej też nie mordowali powstańcy…

Można dyskutować o Powstaniu, ale nie można przy tym zachowywać się tak, jakby wojna rozpoczęła się w lipcu 1944 roku. Wtedy nie tylko w Warszawie, ale w całej Polsce nikt się w wojnę nie bawił. Od pięciu lat była ona koszmarną rzeczywistością, przed która nie było ucieczki. Wojna była na serio, codziennie i nikt – niezależnie od wieku, miejsca zamieszkania, zawodu czy stanu majątkowego nie mógł mieć pewności, że potrafi się przed nią uchronić.

Można dyskutować o Powstaniu, ale trzeba przy tym rozumieć, że jego uczestnicy zachowywali się i myśleli inaczej niż my teraz, bo na nasze myślenie ogromny wpływ wywarło właśnie doświadczenie II wojny światowej, klęski Powstania Warszawskiego oraz kilku dekad PRL-u.

Oni byli pierwszym pokoleniem wychowanym w wolnej Polsce, a ich rodzice i wychowawcy – sami urodzeni w niewoli, okuci w powiciu nauczyli ich dumy z tej wolności. Ich ojcowie walczyli o nią na różnych frontach I wojny światowej i potem na przedpolach Warszawy w 1920 roku. Synkowie moi, poszedłem w bój, jako wasz dziadek, a ojciec mój, jak ojca ojciec i ojca dziad, co z Legionami przemierzył świat szukając drogi przez krew i blizny do naszej wolnej Ojczyzny! – pisał w 1914 roku Jerzy Żuławski. On sam nie dożył niepodległości, a jego syn Wawrzyniec walczył potem w Powstaniu Warszawskim. Walka o wolność była dla nich czymś oczywistym, niemal odruchowym.

Wychowano ich na trylogii Sienkiewicza i nieprzypadkowo najczęstszymi wojennymi pseudonimami były te, pochodzące od jej bohaterów. Żeby ich zrozumieć, trzeba chcieć ich wysłuchać…

Mam na imię Krysia. Po wakacjach idę już do czwartej klasy. Jutro jest pierwszy września 1939 roku – piątek, więc lekcje zaczynają się dopiero czwartego – w poniedziałek. *

Dziś mija dokładnie 75 lat od chwili, w której rozpoczyna się opowieść Krysi. Jutro wybuchła wojna…

Książka, którą trzymasz w ręku, opowiada właśnie o wojnie, o Warszawie, o ludziach, którzy w tamtych czasach żyli i walczyli.

Historia, którą przeczytasz, wydarzyła się naprawdę. Opowiadała mi ją moja mama, która uczestniczyła w tych zdarzeniach razem ze swoją rodziną, przyjaciółmi, koleżankami i sąsiadami.

Wojna, poza wieloma tragicznymi zdarzeniami, składa się także ze zwykłych, codziennych spraw. Dni były wypełnione zajęciami, jakie znacie ze swojego codziennego życia. Dzieci chodziły do szkoły, bawiły się, żartowały. W tamtych czasach – tak jak dzisiaj – byli ludzie poważni i smutni, byli także weseli i patrzący na świat z nadzieją i optymizmem. A dzieci, jak to dzieci – wiele z nich lubiło się śmiać, a niektórym czasami wpadały do głowy zwariowane pomysły…

„Wojna na Pięknym Brzegu” jest kolejną książką wydaną w serii „Wojny dorosłych – historie dzieci”, która ma niebagatelne znaczenie, bo pomaga dzieciom żyjącym w drugiej dekadzie XXI wieku zrozumieć ich rówieśników, którzy żyli w pierwszej połowie wieku XX.

Andrzej Marek Grabowski „Wojna na Pięknym Brzegu” (seria: Wojny dorosłych – historie dzieci), ilustr.: Joanna Rusinek, wyd.: Literatura, Łódź 2014

Edit: *** – nie odmówię sobie jednak okazji do pohistorykowania i wspomnę, że już 26 sierpnia Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego ogłosiło odroczenie rozpoczęcia roku szkolnego na czas ograniczony, zależny od rozwoju wypadków politycznych, więc i Krysia zapewne wiedziała, że w poniedziałek do szkoły nie pójdzie i nigdzie w Polsce, wbrew temu, co czasem można usłyszeć, 1 września dzieci się rozpoczęcia roku nie szykowały.

Świat do góry nogami

Świat do góry nogami

Skoro już zaczęłam wstawiać na nowe półki Małego Pokoju książki Beaty Ostrowickiej, przypomnę kolejną – tym razem dla zdecydowanie starszych czytelników.

Wpis z 9 lipca 2007 roku:

Nasz czas rodzinny zatrzymał się. Nagle. Bezpowrotnie. Nieodwołalnie. Tata, Kuka, Szymek i ja jesteśmy uwięzieni wewnątrz zepsutego mechanizmu. Zabrakło jednego elementu i… trach ! Pozostałe nie potrafią prawidłowo funkcjonować. Jeden element. Serce całego rodzinnego organizmu.

Na śmierć Mamy nie ma w życiu odpowiedniego momentu. Ola ma siedemnaście lat, jej siostra – dwanaście, a brat siedem. Spadło to na nich zupełnie niespodziewanie. Zwykły dzień, zwykłe wyjście z domu… Wystarczyło 2,8 promila alkoholu we krwi kierowcy samochodu dostawczego.

Czytałam tę książkę w samolocie. Wydarzenia w niej opisane plus oddalenie nie tylko od rodziny, ale też od twardej ziemi pod stopami spowodowały, że zaczęłam z niepokojem myśleć o kruchości życia. Mama Oli była dokładnie w moim wieku. Co stałoby się z moją rodziną, gdyby mnie zabrakło ?

Czy moje córki potrafiłyby być dla siebie oparciem ? Żyjemy pod tym samym dachem, mamy wspólnych rodziców, ale patrzymy na świat całkowicie różnie. Jak to możliwe ?– zastanawia się Ola. Co stanowi istotę więzi rodzinnych ? Kiedy zabrakło Mamy, każdy w ich domu został sam. Oddzielnie próbowali znaleźć odpowiedź na pytanie dlaczego ? W pojedynkę przeżywali swój lęk przed tym, co przyniesie przyszłość i żal, że w żadnym z ważnych momentów życia nie będzie im już towarzyszyła Mama.

Tata, bezradny wobec codzienności, która dotychczas była domeną żony, przerzucił większość obowiązków na najstarszą córkę, z rzadka zauważając, że ją to przerasta. Młoda i Mały to była tylko fizyczność. Do nakarmienia, ubrania, zadbania o czyste uszy i kolana. Nie zastanawiało mnie, co myślą, czują. Nie znałam ich marzeń, planów. Bardzo długo żyłam w przekonaniu, że to umarła moja Mama. Że tylko ja nie wiem, jak poradzić sobie z dalszym życiem.

Jakiś czas temu napisałam o innej książceDorosłość nie przychodzi ot tak w dniu osiemnastych urodzin. Stajemy się dorośli wtedy, kiedy życie postawi przed nami dorosłe wyzwania, a my je podejmiemy i poniesiemy konsekwencje. Ola potrzebowała czasu i kilku dramatycznych wydarzeń, żeby zrozumieć i przyjąć do wiadomości, że życie musi toczyć się dalej, choć ich świat stanął na głowie. Jej świat to odtąd Tata, Kuka, Szymek i… ktoś jeszcze. Ktoś odtąd bardzo ważny…

Kiedy ich Mama wychodziła z domu ostatni (jak się okazało) raz, jedna z córek nie pożegnała się z nią. Była obrażona. Ot, normalna scysja mamy z dorastającą córką o domowe obowiązki, ostrzejsza wymiana zdań, jaka zdarza się niemal codziennie. Tym razem nie było już okazji, żeby się pogodzić. Spieszmy się kochać…

Seria ”Nasza biblioteka” wydawnictwa Ossolineum adresowana jest do dorastającej młodzieży. Składają się na nią książki poruszające trudne problemy związane z okresem dojrzewania.  Beatę Ostrowicką znałam dotąd jako autorkę  sympatycznych książeczek dla przedszkolaków, których problemy mają jednak nieco mniejszy ciężar gatunkowy„Świat do góry nogami” był dla mnie sporym zaskoczeniem, ale jeszcze większym była (również wydana w tej serii) „Zła dziewczyna”. O niej jednak innym razem…

Edit: obecnie obie te książki wznowiło Wydawnictwo Literatura w serii „Plus minus 16”.

Beata Ostrowicka „Świat do góry nogami”, wyd. Zakład Narodowy im. Ossolińskich – Wydawnictwo, Wrocław 2002

Beata Ostrowicka „Świat do góry nogami”, wyd.: Literatura, Łódź 2014

Lulaki, Pan Czekoladka i przedszkole. Bobek, wyprawa i rzeczy w sam raz

Lulaki, Pan Czekoladka i przedszkole. Bobek, wyprawa i rzeczy w sam raz

czyli ważne sprawy małych ludzi

Dwie historie o Huberciku i jego rodzinie – bardzo dobra lektura dla początkujących przedszkolaków 🙂 Wcześniej wydane oddzielnie, teraz także razem.

Wpis z 15 marca 2006 roku:

Trzylatek z całego świata zna tylko swoją rodzinę i zasady w niej panujące. Przedszkole to jakaś obca planeta, a życie na niej jest niezwykle trudne do wyobrażenia. Dlatego debiut przedszkolny to w jego życiu zmiana tak wielka i przeżycie tak ogromne, że często pamięta się je przez całe życie.

Najpierw nie wiadomo nic – jest tylko to groźne słowo: przedszkole (kiedy będziesz juz chodzić do przedszkola, to…) Potem okazuje się, że jest to taki dom otoczony płotem i są tam też zjeżdżalnie i piaskownice , ale gdy wchodzi się do środka, to dalej nic nie wiadomo. Maluch wie tylko, że nie będzie Mamy, Taty, ani Babci – są za to jakieś obce Panie, które nie zajmują się tylko nim, ale też całą gromadą obcych dzieci.

Nie ma ukochanego Misia i czerwonej koparki – są obce zabawki, chociaż niektóre całkiem fajne. Nie ma talerzyka z Teletubisiami i znajomej podkładki na stole – są nowe smaki jedzenia i łyżka, którą trzeba zjeść kotlet. Nie ma własnego łóżeczka z kołderką – jest dziwny leżak i duży koc w obcej poszwie. Trzeba się przebrać w piżamkę i położyć spać… Zaraz, jak to spać ??? Śpi się w domu !!! A może ja już w ogóle nie wrócę do domu ??? MAMO, TATO, BABCIU RATUNKU !!!

Lulaki, Pan Czekoladka i przedszkole czyli ważne sprawy małych ludzi” to książka, która może pomóc zmniejszyć ten stres. Opisuje krok po kroku jeden dzień z życia przedszkolaka.

Najpierw Mama budzi rano i trzeba trochę pomarudzić: Ja nie chcę iść do przedszkola !!!. To bardzo ważne, bo rodzice lubią się tak bawić. Potem jednak się wstaje i idzie, no bo jak tu nie pójść. Trzeba tylko jeszcze w szatni upewnić się, że rodzice na pewno przyjdą po południu. W przedszkolu wszystko idzie ustalonym rytmem – posiłki, zabawy, leżakowanie, potem powrót do domu – zabawy, kolacja, kąpiel i Lulaki, które lulają do snu. Trzeba sie wyspać, bo jutro znowu wstajemy do przedszkola. Tylko, żeby nie zapomnieć pomarudzić: Ja nie chcę iść do przedszkola !!!

Ta książeczka pomoże maluchowi oswoić się z przedszkolem, jeszcze zanim przestąpi jego progi (oczywiście nie zastąpi to wcześniejszej wizyty w przedszkolu, czy zajęć integracyjnych, jeśli są organizowane).

Czytana początkującemu przedszkolakowi może być dobrym wstępem do rozmowy o jego doświadczeniach tych pierwszych dni. Taki maluch nie potrafi jeszcze ubrać w słowa swoich przeżyć, a zapytany: jak było w przedszkolu ? odpowie: dobrze. Można jednak w rozmowie wyjść od Hubercika i Pana Czekoladki, a wtedy może dowiemy się, że na podwieczorek wcale nie dali ciastek tylko wstrętną kaszę, ulubiony od wczoraj kolega nie chciał się dziś wcale bawić i w ogóle nie było żadnego teatrzyku !!!

O tym ostatnim warto uprzedzić debiutanta w przedszkolu. Synek mojej koleżanki świetnie przygotowany przy pomocy „Lulaków” do nowej roli, zgłosił tylko jedno zastrzeżenie do swojego przedszkola – pierwszy teatrzyk pojawił sie u nich dopiero w listopadzie i w dodatku on był waśnie wtedy chory. Teatrzyk to w “Lulakach” jedyne niecodzienne wydarzenie w ciągu zdarzeń codziennych.

Beata Ostrowicka “Lulaki, Pan Czekoladka i przedszkole czyli ważne sprawy małych ludzi”, ilustr. Aneta Krella – Moch, wyd. Literatura, Łódź 2003

Wpis z 20 czerwca 2007 roku:

Ze wszystkich dni tygodnia najfajniejsza jest sobota. Można długo spać, można długo chodzić po domu w piżamie. Nie trzeba się nigdzie spieszyć. I po niej jest jeszcze jeden wolny dzień !!!

Oj tak, tak. Ja w sobocie też najbardziej lubię perspektywę niedzieli z jej niespiesznym porankiem.

Hubercika i jego rodzinę po raz pierwszy spotkaliśmy w książeczce o Lulakach, Panu Czekoladce i przedszkolu. Wtedy towarzyszyliśmy mu w jego dniu powszednim – od porannych grymasów przy wstawaniu, przez wszystko, co działo się w przedszkolu, aż do wieczornego zasypiania z Lulakami. Sobota jest zupełnie inna – z Mamą, Tatą, starszym bratem – Kubą i Bobkiem (ukochaną przytulanką – wężem), za to bez pośpiechu i bez przedszkola. Dziś cała rodzina wyrusza do lasu na grzyby, a Królem Grzybobrania zostaje ogłoszony Hubercik, któremu udało się znaleźć największe prawdziwki.

A owe tytułowe rzeczy w sam raz ? No właśnie – Hubercik co chwilę dowiaduje się, że jest na coś za mały, albo za duży. Jak to jest możliwe ? Tatuś mu to wytłumaczył: Są rzeczy, na które jesteś za duży, są rzeczy na które jesteś za mały i takie, które są dla ciebie w sam raz.Nie zdradzę Wam jednak, na co Hubercik jest w sam raz, bo nie cierpię odbierać książkom puenty. Nie tylko wtedy, gdy chodzi o to – kto zabił. 😉

Ta książeczka, podobnie jak „Lulaki” ukazała się w serii„Poduszkowce” . Obie znakomicie nadają się właśnie na wieczorne czytanie do poduszki – czytanie, które zamyka i podsumowuje dzień.

Beata Ostrowicka „Bobek, wyprawa i rzeczy w sam raz czyli ważne sprawy małych ludzi”, ilustr.: Aneta Krella – Moch, wyd.: Literatura, Łódź 2007

Projekt Breslau

Projekt Breslau

Kiedy zaczynałam pisać o książkach w Małym Pokoju z Książkami, ten blog miał podtytuł: książki, które lubią moje córki. Minęło kilkanaście lat i nawet Najmłodsza z nich wyrosła już z tego rodzaju literatury, więc ten podtytuł się zdezaktualizował. Jednak cały czas starałam się pisać o książkach, które mi się podobały. Na inne szkoda mi było czasu. Bywa jednak tak, że jakaś książka rozczaruje mnie, mimo że jej temat wydawał mi się bardzo obiecujący i wtedy po prostu szkoda mi go. Tak jest właśnie w tym przypadku 😦

A ! I uprzedzam, że recenzja zawiera spoiler, bo poprzednio Autorka miała do mnie żal, że ujawniłam zakończenie i nie uprzedziłam o tym wcześniej. Więc uprzedzam, choć moim zdaniem jest ono tak przewidywalne, że raczej nikogo nie zaskoczy.

Wpis z 16 lutego 2017 roku:

Szóstka gimnazjalistów z Wrocławia odkrywa w swojej szkole nieużywany przedsionek. Znajdują tam stary kufer oraz zeszyt zapisany po niemiecku – pamiętnik ich rówieśnika sprzed lat Hugona Harnischa. Okazuje się, że Hugo chodził kiedyś do szkoły, która mieściła się w tym samym budynku, co ich gimnazjum, a kufer… Kufer jest mocno tajemniczy, nie daje się otworzyć, a od czasu do czasu… przenosi kogoś w przeszłość.

To mogła być bardzo dobra książka…

„Projekt Breslau” przełamuje swoistą nie-pamięć, którą przez ostatnie 70 lat otoczona była przeszłość Wrocławia. Pamiętam książki z akcją w tym mieście (np. Stanisławy Platówny) ale zawsze to było „tu i teraz”. Nawet w „Zawsze jakieś jutro” Wieczerskiej, gdzie mamy koniec lat czterdziestych i ruiny, brakuje odwołań do całkiem wtedy niedalekiej przeszłości. W literaturze dla dorosłych tę nie-pamięć przełamał jako pierwszy chyba Marek Krajewski cyklem o komisarzu Mocku.

Wrocław jest fascynujący właśnie ze względu na swoją historię. To miasto stanowi niezwykłą mieszankę tradycji – tego co pozostało z czasów niemieckich z tym, co przynieśli ze sobą jego nowi powojenni mieszkańcy oraz tego, co sami stworzyli, bo przecież wyrosło już kilka pokoleń, dla których to Wrocław a nie Breslau jest małą ojczyzną, innej nie znają. Przykładem tego przenikania jest na przykład pomnik Aleksandra Fredry, przywieziony ze Lwowa i stojący na rynku w miejscu, gdzie kiedyś był pomnik króla Prus Fryderyka Wilhelma III. Albo obecna prawosławna katedra Narodzenia Przenajświętszej Bogurodzicy, zbudowana jako katolicki kościół św. Barbary, która potem przez kilka wieków była ewangelickim kościołem garnizonowym

To mogła być bardzo dobra książka…

Niestety jest jednowymiarowa, bo sięgając do przeszłości pokazuje jedynie jej część niemiecką. Opowieść Hugona dotyczy czasów, kiedy do Wrocławia przybywali już pierwsi nowi mieszkańcy, ale w jego pamiętniku mamy niemal wyłącznie wyprawy w przeszłość. Odniesień do ówczesnej codzienności jest niewiele – gruzy, głód, konieczność wyprzedawania rzeczy i niepewność co do dalszego losu.

Współcześni gimnazjaliści, tak przejęci odkrywaniem przeszłości, ani przez chwilę nie zadają sobie pytania, skąd we Wrocławiu wzięły się ich rodziny i gdzie wcześniej były domy ich przodków ? Kiedy zjawili się we Wrocławiu i co wtedy tam zastali ? Aż prosi się o wplecenie w akcję opowieści rówieśnika Hugona o tym, jak po tygodniach podróży wagonem towarowym wysiedli w obcym, zrujnowanym mieście, a tam, gdzie nie było ruin, wszystko wyglądało inaczej niż w Lwowie, Stanisławowie czy Buczaczu.

To mogła być bardzo dobra książka…

I byłaby, gdyby autorce udało się tchnąć w opisywaną historię trochę życia i emocji, gdyby wszystko, co opisane, nie było takie jakieś… papierowe 😦

Mamy szóstkę bohaterów, ale wcale ich nie poznajemy. Maks gra na gitarze, Olga interesuje się ciuchami i nie lubi czytać książek, a Ada i Adam to bliźnięta – ona jest lepiej zorganizowana i trochę pilnuje roztrzepanego brata. Leon kocha się w Natalii, która jest narratorką tej książki, ale nawet o niej nie dowiadujemy się zbyt wiele, poza tym, że czyta książki (a czasem streszcza Oldze lektury) i że po jakimś czasie zaczęła odwzajemniać uczucie Leona. To wszystko.

Bohaterowie przeżywają rzeczy naprawdę niesamowite, a przyjmują je tak, jakby chodziło o obejrzenie filmu na youtubie. Naturalną reakcją młodzieży na opowieść kolegi o tym, że właśnie odbył wycieczkę do przeszłości, będzie raczej niedowierzanie, i propozycja, żeby zmienił dilera 😉 tymczasem oni uwierzyli Leonowi niemal od razu, bez zastrzeżeń. O samym kufrze też w zasadzie nic nie wiemy – na przykład skąd się wziął tam, gdzie go znaleźli po wielu latach funkcjonowania w tym budynku szkoły i dlaczego dopiero im się taka przygoda przytrafiła ?

Potem wszyscy kolejno przenoszą się w czasie, a po powrocie (poza tym że mają coś w rodzaju jet lag) zachowują się tak, jakby nie zdarzyło się nic szczególnego. Jedynie Natalia, której kufer zafundował przeżycie nalotu i doświadczenie pobytu w zasypanej piwnicy, z większym trudem powraca do rzeczywistości XXI wieku. Nawet (i to jest właśnie ten spoiler) niespodziewane pojawienie się w przedsionku szkoły Hugona Harmischa we własnej osobie nie robi na nich większego wrażenia. Mimo że musi być to człowiek wiekowy (na pewno po osiemdziesiątce) rozmawiają z nim tak, jak z widywanym codziennie sąsiadem. Spotykają się, dowiadują o jego losach, razem odbywają jeszcze jedną wycieczkę w przeszłość, żegnają się i już. Żadnych emocji, żadnych głębszych refleksji, ot tak, po prostu.

To mogła być bardzo dobra książka, a nie jest. Szkoda…

Magdalena Zarębska „Projekt Breslau”, wyd.: BIS, Warszawa 2016

Całus na dobranoc

Całus na dobranoc

oraz „Czy źle się czujesz, Sam ?”

Wpis z 18 kwietnia 2007 roku:

Czyli kolejne moje zaskoczenie z serii: A myślałam, że dla Najmłodszej to już będzie za dziecinne…  😉 (edit: Miała wtedy 7 lat) Sama sobie wynalazła te książeczki na półce w bibliotece, więc nie protestowałam.

Wieczorne rytuały maluchów… Przedsenne porządkowanie świata – określone czynności w określonej kolejności (książeczka, kocyk, przytulanka, mleczko 😉 ), ukochane przytulanki siedzące obok poduszki i oczywiście całus na dobranoc. Czy można zasnąć bez całusa ?

Na ulicy Mirabelkowej zapada noc, a wiatr huczy i szarpie gałęziami drzew. W domku małego misia Sama jest ciepło i zacisznie. W piecyku wesoło trzaska ogień. Czerwony kocyk w łóżeczku Sama i jego niebieski szlafroczek też oczywiście grzeją, ale głównym źródłem ciepła emanującego z kart tych książeczek jest jego Mama – misiowy archetyp wszystkich Mam świata. Duża, miękka, przytulna i spokojna – nawet wtedy, kiedy jej kaszlący synek nie chce wypić syropu. Ilekroć czytam drugą z tych książeczek, zachwyca mnie ta jej czuła konsekwencja w kwestii syropu. Najmłodsza najczęściej odmawia przyjmowania jakichkolwiek lekarstw doustnie (na szczęście choruje rzadko), a ja w takich sytuacjach tracę niestety całą swoją przytulność. Znacie może jakiś syrop w czopkach ? 😉

Pisząc teraz o tych książeczkach muszę się bardzo pilnować, żeby nie nadużywać słowa ciepły w różnych formach i przypadkach. Uporczywie pcha mi się pod palce – również gdy chcę napisać o ilustracjach Anity Jeram. Spod jej ręki wyszli też Duży Brązowy Zając razem z Małym Brązowym Zajączkiem i, choć na pierwszy rzut oka wydają się zupełnie odmienni od Sama i jego Mamy, jest coś, co ich łączy.

Miłość. Po prostu – miłość. Pokazana bez egzaltacji – nadmiaru ozdóbek, różowych serduszek i świergotu. Wystarczy popatrzeć na obrazek z okładki „Całusa” albo na ten kończący drugą z książeczek, gdzie Sam i Mama śpią przytuleni, a za oknem pada śnieg, a ogarnie nas błogie poczucie bezpieczeństwa.

Te książeczki są jak łyk ciepłego mleka przed snem, są jak… całus na dobranoc 😉

Amy Hearst „Całus na dobranoc”, ilustr.: Anita Jeram, przekł.: Liliana Bardijewska, wyd.: Egmont, Warszawa 2004

Amy Hearst „Czy źle się czujesz Sam ?”, ilustr.: Anita Jeram, przekł.: Liliana Bardijewska, wyd.: Egmont, Warszawa 2004

Widziałem pięknego dzięcioła

Widziałem pięknego dzięcioła

Edit: książka wyróżniona w konkursie Książka Roku 2019 Polskiej Sekcji IBBY – w kategorii ilustracji 🙂

Książka wyróżniona w kategorii Opera Prima BolognaRagazzi Award oraz nagrodzone Nagrodą Specjalną Jury Premio Andersen 2022 !!!

A lato było piękne tego roku…

Lato roku 1939 było niezwykle piękne, a przynajmniej takie pozostało we wspomnieniach. Trudno powiedzieć, czy rzeczywiście takie było, czy sprawił to kontrast z koszmarem, który potem nastąpił i który przyniósł koniec całego dotychczasowego świata. Myślę też, że jednak nie było ono takie beztroskie, jak mogłoby się dziś wydawać, natomiast przeczucie tego, co nadchodziło, powodowało, że ludzie wówczas żyjący potrafili bardziej docenić jego urok. A później hołubili w pamięci wspomnienie tych wakacji, bo były ostatnie. Chociaż nikt wtedy nie mógł jeszcze przypuszczać, jak zupełnie skończy się ich świat…

Lato 1939 roku stało się obecnie tematem bardzo modnym – już ukazały się o nim trzy książki: „Pokój z widokiem. Lato 1939” Marcina Wilka, „Lato ’39. Jeszcze żyjemy” Marcina Zaborskiego i „Wakacje 1939” Anny Lisieckiej (ta ostatnia, moim zdaniem najciekawsza i ujmująca temat najszerzej), a zapowiadane są kolejne. Nadal jednak najpiękniejszym literackim opisem tego lata pozostaje dla mnie drugi tom gdyńskiej trylogii „Tak trzymać” Stanisławy Fleszarowej – Muskat, w której niemal czuje się zapachy wiatru od morza, rozgrzanego piasku na plaży i niedzielnej, porannej kawy. Z lektur mojego dzieciństwa zapamiętałam to lato (i wrzesień, który po nim nastąpił) z dwóch – „Na niby i naprawdę” Zofii Lorentz i „Marszu ołowianych żołnierzy” Macieja Słomczyńskiego.

„Widziałem pięknego dzięcioła” to książka – dokument. Ośmioletni w 1939 roku Michał Skibiński dostał w szkole zadanie prowadzenia w czasie wakacji dziennika i codziennie zapisywał w nim jedno zdanie o tym, co się tego dnia wydarzyło. Lipiec i sierpień spędzał wraz z bratem na podwarszawskim letnisku i rzeczy, które wtedy opisywał były typowo wakacyjne – spacery, liszka znaleziona w lesie, tytułowy dzięcioł, balon i szybowiec latające nad Aninem, odwiedziny rodziców i odprowadzanie gości na stację. Pod koniec sierpnia chłopcy wrócili do Warszawy.

29.8.1939 Odwiedził mnie tatuś

Ten ostatni wpis chwyta za serce, jeśli się wie, że to było ostatnie spotkanie chłopca z tatą – lotnikiem, który 9 września zginął.

1.9.1939 Rozpoczęła się wojna

Jednozdaniowym zapisom Michała towarzyszą ilustracje Ali Bankroft. Są one trochę takie, jak niezbyt wprawne malunki dziecka farbami plakatowymi i dość grubym pędzlem, ale kiedy przyjrzymy im się bliżej, zobaczymy, że nic w nich nie jest przypadkowe, a znakomicie oddają nastrój opisywanych chwil. W książce można zobaczyć także wygląda autentycznego zeszytu autora.

Ostatni zapis, jaki poczynił Michał, informuje o bombach zrzuconych przez samoloty angielskie i jest odbiciem plotki, która musiała wówczas krążyć po Milanówku, obrazującej nadzieje Polaków na spełnienie przez naszych sojuszników ich zobowiązań. Potem są tylko daty – 16 i 17 września i trudno powiedzieć, czy autor nie miał już głowy do pisania, czy uznał, że wakacje się skończyły i zadanie wykonał ? Muszę jednak przyznać, że nie do końca rozumiem wybór wpisów dokonany przez wydawnictwo – szczególnie w części wrześniowej. Podobne odczucia miała też autorka bloga „Mała czcionka”.

„Widziałem pięknego dzięcioła” to książka, którą czyta się szybko, ale myśli o niej długo. Zastanawiam się jednak, co z niej zrozumie dziecięcy czytelnik, który nie dysponuje wiedzą niezbędną do wypełnienia niedopowiedzeń, z których ona się składa ? Dlatego uważam, że nie jest to lektura, z którą można zostawić dziecko same, bo po prostu niewiele z niej wyniesie.

„Widziałem pięknego dzięcioła” to książka, która powinna stać się wstępem do rozmowy – może z odwołaniem do rodzinnych wspomnień, do tego, co w tym samym czasie robili dziadkowie (czy też częściej już pradziadkowie) dziecka ? To książka, która może być znakomitym materiałem na lekcję czy zajęcia biblioteczne.

To wreszcie książka, która powinna stać się wstępem do kolejnych lektur. Mam nadzieję, że tak będzie 🙂

Michał Skibiński „Widziałem pięknego dzięcioła”, ilustr.: Ala Bankroft (właśc.: Helena Stiasny), wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2019

Linnea w ogrodzie Moneta

Linnea w ogrodzie Moneta

Wydawnictwo Zakamarki obchodzi dziś w Poznaniu hucznie swoje 12 urodziny, a ja przypominam jedno z moich książkowych marzeń, które zrealizowało 🙂

Wpis z 22 listopada 2009 roku:

„Linnea w ogrodzie Moneta” to druga obok „Przygód Astrid – zanim została Astrid Lindgren”  książka Christiny Bjork, która ukazała się w Polsce. I znów, tak jak o tamtej, chciałoby się zawołać: Jakaż to urocza książka ! Od pierwszej chwili, od momentu, kiedy bierze się ją do ręki, wciąga czytelnika w swój świat. Tekst, ilustracje, okładka (a nawet jej wyklejka !) stanowią spójna całość.

Historia jest prosta: mała Linnea i jej sąsiad – przyjaciel pan Blomkvist wyruszają na wakacyjną wyprawę ze Szwecji do Paryża i podparyskiego Giverny. Dlaczego właśnie tam ? Dlaczego nie interesuje ich wieża Eiffla, Luwr i inne typowe, paryskie atrakcje turystyczne ?

Odpowiedź też jest prosta – oboje uwielbiają obrazy Moneta i chcą zobaczyć na własne oczy (a nie na reprodukcji w albumach) nie tylko ich oryginały, ale również miejsca, gdzie powstawały, miejsca na nich uwiecznione. Odwiedzają więc muzeum Mormottan i Oranżerię w ogrodach Tulliers oraz dom w Giverny, gdzie Monet ze swoją (mówiąc współcześnie) patchworkową rodziną spędził ponad 30 lat, uprawiając ogród i malując w nim obrazy.

Przy okazji, mimochodem, czytelnicy dowiadują się wielu interesujących rzeczy – o tym, czym był impresjonizm i dlaczego tak się nazywał, o tym, jak Monet malował swoje nenufary i o tym, dlaczego tak często malował ten sam mostek nad stawem, i o wielu innych rzeczach. Lubię (i lubiłam jako dziecko) książki, które tak właśnie przekazują wiedzę– bez silenia się na akademicki wykład i encyklopedycznego zadęcia.

W tej książce reprodukcjom obrazów Moneta i zdjęciom towarzyszą ilustracje Leny Anderson. Ilustracje, które bardzo mnie zdziwiły, kiedy pierwszy raz miałam ją w ręku (jeszcze w poprzednim wydaniu, z innym tłumaczeniem). Spodziewałam się czegoś… nie wiem, może.. bardziej w stylu Moneta. Później jednak doszłam do wniosku, że połączenie w jednej książce Mistrza i czegoś, co go naśladuje, wypadłoby zdecydowanie ze szkodą dla naśladowcy. A tak – Monet to jedno, a pozostałe ilustracje są w stylu… Linnei 😉 Polubiłam tę pyzatą dziewczynkę w słomkowym kapeluszu i sympatycznego staruszka w okularach – pana Blomkvista.

Mam nadzieję, że „Zakamarki” nie każą nam długo czekać na pozostałe książki Christiny Bjork 😉 (edit: potem ukazała się jeszcze „Linnea w ogrodzie” oraz „Księżniczki i smoki” i „Rycerze i smoki”)

Christina Bjork (tekst), Lena Anderson (ilustr.) „Linnea w ogrodzie Moneta”, przekł.: Agnieszka Stróżyk, wyd.: Zakamarki 2009

Przygody Astrid – zanim została Astrid Lindgren

Przygody Astrid – zanim została Astrid Lindgren

Wydawnictwo Zakamarki świętuje jutro w swoim rodzinnym Poznaniu 12 urodziny 🙂 a ja do najlepszych urodzinowych życzeń dołączam przypomnienie pierwszego wpisu na ich temat, jaki znalazł się w Małym Pokoju z Książkami 5 września 2007 roku (plus parę aktualizacji z roku 2019 🙂 ):

Poznańskie wydawnictwo „Zakamarki” pojawiło się na naszym rynku wydawniczym jakby w odpowiedzi na moje narzekania (edit: dotyczące polityki wydawniczej Naszej Księgarni w stosunku do książek Astrid Lindgren – vide: cykl o Katie) i od razu zabrało się za realizację moich życzeń. Wygląda na to, że jeszcze w tym roku możemy się spodziewać książeczek Astrid Lindgren: o tym, jak Lotta uczyła się jeździć na rowerze, o Madice i śniegu oraz o Bożym Narodzeniu w Bullerbyn. Książki innych skandynawskich autorów zapowiadane w najbliższym czasie również wyglądają bardzo smakowicie 😉 A potem… cóż szkodzi pomarzyć… może będziemy mogli poznać Kajsę… może doczekam się się też wreszcie baśni o grającej lipce (nie mylić ze „Śpiewającą lipką”, z którą Astrid nie miała nic wspólnego)…. a może  książki o Peterze i Lenie  ???

(edit: książki o Peterze i Lenie rzeczywiście wydały wkrótce potem Zakamarki, natomiast historię o dzielnej Kajsie – Nasza Księgarnia w zbiorze pod takim samym tytułem, a baśń o grającej lipce znalazła się w „Południowej łące”).

Na początek wydano „Przygody Astrid – zanim została Astrid Lindgren” i jest to zdecydowanie dobry początek 🙂

Jakaż to urocza książka !!! Począwszy od okładki z dziewczynką beztrosko bujającą się na gałęzi, przez wyklejkę, która wygląda wypisz wymaluj tak, jak owe prześliczne tapety z małych, malutkich bukiecików kwiatów, jakie miała Lisa w swoim pokoiku w Bullerbyn, a skończywszy na treści. Jej tematem, zgodnie z tytułem, jest dzieciństwo Astrid i jej rodzeństwa, uzupełnione swoistymi przypisami – czyli wskazówkami, w której z jej książek możemy znaleźć odniesienia  opisywanych tam zdarzeń.

Zastanawiam się, dla kogo bardziej jest ta książka – dla mnie czy dla moich córek ? Książki Astrid były moimi ukochanymi lekturami od zawsze. Mam do nich ogromny sentyment i dlatego towarzyszą również dzieciństwu moich córek. Wieczorne czytanie „Przygód Astrid” Najmłodszej z córek (w towarzystwie córki Środkowej) przerodziło się w rodzinną zgaduj zgadulę – kto szybciej powie, z jakiej to książki ? Stało też się dla nas zachętą, by sięgnąć do tych z książek Astrid, które dotychczas mniej lubiłyśmy. Na pierwszy ogień poszła Madika z Czerwcowego Wzgórza.

Ta książka to prosty przepis na szczęśliwe dzieciństwo – kontakt z naturą, dużo swobody i jeszcze więcej miłości. Proste prawda ? Astrid i jej rodzeństwo prawie nie mieli zabawek, nie znali też telewizji i komputerów, a jednak nie brakowało im pomysłów na wspaniałe zabawy. Dziwne, ze nie zabawiliśmy się na śmierć ! – mówiła potem. Książki dostawali tylko na Boże Narodzenie, nikt im nie czytał od niemowlęctwa 20 minut dziennie, a mimo to wyrośli na ludzi obdarzonych wspaniałą wyobraźnią (nie znaczy to oczywiście, ze mam coś przeciwko czytaniu dzieciom książek !!! 😉 ). W ich domu rodzinnym żyło się skromnie i pracowicie, ale jednego nigdy im nie brakowało – miłości i akceptacji rodziców.

Oprócz opowieści o Astrid i jej rodzeństwie, znajdziemy tam również przewodnik po miejscach, w których żyli – Vimmerby, Nas i Sevedstorp, które było pierwowzorem Bullerbyn. W Vimmerby można również odwiedzić „Świat Astrid Lindgren” – bajkowe miasteczko poświęcone jej książkom. Nasza wakacyjna podróż marzeń czyli tour de Bałtyk zyskała w ten sposób kolejny punkt programu. (edit: i rzeczywiście byliśmy tam w następnym roku 🙂 )

Autorka „Przygód Astrid” – Christina Bjork popełniła jeszcze kilka innych książek opowiadających dzieciom o świecie sztuki. „Linneę w ogrodzie Moneta” pożyczałyśmy z biblioteki, ale chętnie miałybyśmy ją na własność. „Vendela w Wenecji” i „Alicja w rzeczywistości” budzą moje żywe zainteresowanie – pierwsza ze względu na Wenecję, a druga… ze względu na Alicję 😉 A może… cóż szkodzi pomarzyć…wydawnictwo „Zakamarki” uwzględni w swoich planach… kiedyś tam, w przyszłości… może „Linneę”… i jeszcze może „Vendelę”… i jeszcze „Alicję” ;-)))  Ech, rozmarzyłam się…

(edit: Linneę rzeczywiście Zakamarki wydały niebawem, na pozostałe wciąż czekamy 😉 )

Christina Bjork „Przygody Astrid – zanim została Astrid Lindgren”,przekł.: Hanna Dymel – Trzebiatowska, ilustr.: Eva Eriksson, wyd.: Zakamarki, Poznań 2007

Księga dżungli

Księga dżungli

Kolejny po „Tajemniczym ogrodzie” nowy, znakomity przekład klasyki literatury. Wpis z 27 marca 2010 roku:

Niewiele jest chyba obecnie dzieci, które nie znałyby „Księgi dżungli”. Jeśli jednak doprecyzujemy pytanie, okaże się, że ta znajomość wcale nie dotyczy książki Kiplinga, a jedynie ekranizacji – najczęściej w wersji Disney’a. Niestety – do książkowego oryginału pozostaje on w stosunku… takim, jak to zwykle bywa z filmami tej wytwórni… czyli dość swobodnym 😉 Największym zaskoczeniem, jakie czeka tych, którzy sięgną po książkę, jest to, że nie opowiada ona wyłącznie o Mouglim – chłopcu wychowanym przez wilki.

Dzięki filmowi Mougli miał zagwarantowane miejsce w świadomości społecznej , natomiast mały dzielny Riki Tiki Tavi – moja ulubiona postać- odchodził pomału w zapomnienie. Podobnie jak Tumaj Słoniomistrz (którego ja znałam jako Toomai – druha słoni) i Kotik – biała foka, której obecność w książce z dżunglą w tytule nieodmiennie mnie zaskakuje.

Jeszcze do niedawna „Księga dżungli” w wersji: książka należała do kategorii: raczej niechętnie czytywana klasyka. Znajome dzieci, które musiały się z nią zmierzyć jako z lekturą szkolną, delikatnie mówiąc, nie były nią zachwycone. Trudno im się dziwić, bo przekład Józefa Brinkenmajera, na którym się wychowałam, napisany był polszczyzną dziś już mocno archaiczną. Także realia kolonialne – szczególnie w dwóch ostatnich opowiadaniach, mogą być trudne do zrozumienia dla współczesnych europejczyków. Trudno sobie teraz wyobrazić armię, w której służyło tyle rozmaitych zwierząt. Nowy przekład Andrzeja Polkowskiego zdecydowanie ułatwia lekturę – przynajmniej w warstwie językowej, choć jego polszczyzna daleka jest od potocznej. Dzięki niemu Najmłodsza z moich córek jest już trzecim pokoleniem w naszej rodzinie, które pokochało dzielnego Riki Tiki Tavi.

W tej „Księdze dżungli” nowy jest nie tylko przekład. Nowe są także ilustracje Mistrza Józefa Wilkonia – jakże odległe od disneyowskiej, cukierkowej poetyki filmu. Ilustracje trudne, często mroczne i tajemnicze jak sama dżungla. Niech Was nie zwiedzie ich pozorna niedbałość ! Robią wrażenie maźniętych ot tak, od niechcenia, a w rzeczywistości każda kreska ma sens i wyraz.

Za każdym razem, kiedy oglądam kolejne wilkoniowe  ilustracje, zadaję sobie pytanie: jak to się robi ? Jak narysować groźne spojrzenie tygrysa, trzepot skrzydeł krawczyka Darzi czy ryk słonia ? Odpowiedź znalazłam  w tych słowach Mistrza:

Bardzo prosto, jeśli się wie i umie parę rzeczy. Najpierw trzeba wiedzieć, jak wygląda to wszystko, co chce się namalować: człowiek, ryba, ptak, liść czy zwierzę. Później wiedzieć, jak się porusza, wszystko co biega, pełza i lata. Dla wielu to już koniec edukacji. Niektórzy idą jednak dalej, potrafią namalować porę dnia, księżyc, żeby świecił, ptaka, żeby śpiewał, potrafią nawet namalować smutek i radość, strach i odwagę. Tylko nielicznym udaje się namalować sen, ciszę, a nawet zapach i smak owoców. Jeżeli się to wszystko umie, trzeba na koniec wiedzieć, co robić, żeby w książce rosło napięcie jak w teatrze, by wszystko było w swoim czasie i w dobrych proporcjach.

Proste – prawda ? 😉

Tę edycję wydawnictwa Media Rodzina śmiało można określić mianem wydania luksusowego. Twarda oprawa w dwóch wersjach, piękny, kredowy papier, słuszny rozmiar – jedyne co może rozczarowywać, to fakt, że tomisko tych rozmiarów zawiera jedynie pierwszą część „Księgi dżungli”. Mam nadzieję, że wydawnictwo nie każe nam zbyt długo czekać na tom drugi.

To jest druga wersja okładki pierwszego tomu, „Drugiej księgi dżungli” nie ma do dziś 😦

Rudyard Kipling Księga dżungli”, przekł. Andrzej Polkowski, ilustr.: Józef Wilkoń, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2009

Dziewczynka z walizkami

Dziewczynka z walizkami

Książki Jacqueline Wilson należały kiedyś do ulubionych lektur Środkowej z moich z córek. „Dziewczynka z walizkami” była pierwszą, którą opisałam, a teraz jest drugą (po „Na krawędzi”), którą tu przypominam.

Wpis z 16 maja 2006 roku, Środkowa z córek była wtedy rówieśniczką bohaterki tej książki:

Andrea ma 10 lat. Jeszcze do niedawna jej życie było proste – mieszkała razem z rodzicami i Rzodkiewką (ukochanym pluszowym króliczkiem) w Morwowej Chatce. Teraz z tamtego życia pozostała jej tylko Rzodkiewka. W tamtym domu mieszka już ktoś inny, a rodzice rozwiedli się i zamieszkali razem z nowymi partnerami i ich dziećmi. Andy spędza tydzień u Mamy i tydzień u Taty, ale nigdzie nie jest tak naprawdę u siebie. W obu tych domach mieszkają dzieci, które są tam domownikami, a Andy jest wiecznym gościem. U Mamy i Petera mieszka w pokoju Kathy, u Taty i Carrie – razem z jej bliźniętami i nie ma tam nawet swojego łóżka, tylko śpi na podłodze w śpiworze. Całe życie była jedynaczką, a teraz musi ułożyć sobie stosunki z pięciorgiem przybranego rodzeństwa. Niedługo urodzi jej się jeszcze przyrodnia siostra. Krąży między tymi dwoma domami, z obu ma daleko do szkoły, a nade wszystko nie lubi piątków. Piątek to DZIEŃ WYMIANY.

Każde z rodziców chciałoby, żeby mieszkała tylko u niego (kłócą się o to także w jej obecności), a największym marzeniem Andy jest, żeby znów było jak dawniej i żeby mogła wrócić do Morwowej Chatki razem z rodzicami.

W „Dziewczynce z walizkami” nie ma happy endu – marzenie Andy o powrocie dawnych czasów nie może się spełnić. Nie kończy się jednak źle – pomału wszystko się układa, dziewczynka odnajduje swoje miejsce w obu domach i godzi się z całą sytuacją. Ta książka pokazuje jednak dobitnie, jak wielką tragedią dla dziecka jest rozwód rodziców, bo to właśnie oni RAZEM stanowią podstawowy filar jego świata. Rozstanie rodziców Andy i ich nowe związki to układ, w który uwikłana jest czwórka dorosłych i sześcioro dzieci. Na razie chyba nikt z nich nie jest szczęśliwy

Mieszkanie z Mamą i Tatą na zmianę to rozwiązanie niemal salomonowe – sprawiedliwe, ale dla kogo ? Andy sama tak zdecydowała, bo tylko w taki sposób mogła uciec od konieczności wyboru jednego z nich. Dwa domy tak naprawdę oznaczają jego brak, szczególnie w takiej wersji, jaką zafundowali jej rodzice. Każdy człowiek potrzebuje kawałka podłogi, o którym może powiedzieć MÓJ i gdzie stoi JEGO łóżko, miejsca gdzie może trzymać SWOJE rzeczy (okazuje się, że wystarczy nawet pół parapetu). To jest minimum, bez którego trudno jest mieć poczucie bezpieczeństwa.

Można w tej książce dostrzec także przesłanie ciut optymistyczne – mianowicie takie, że nawet najbardziej wywrócony do góry nogami świat po jakimś czasie znów się uładza. Mimo, że wszystko jest zupełnie inaczej, niż chcieliśmy, to i tak da się żyć i znaleźć w tym życiu dobre strony. Taką naukę mogą wynieść z lektury tej książki także te dzieci, których rodzice nie zamierzają się rozwodzić. W ich życiu też zdarzają się momenty, po których nic już nie jest tak, jak było.

Jacqueline Wilson „Dziewczynka z walizkami”, przekł.: Ewa Rajewska, ilustr.: Nick Sharratt, wyd. Media Rodzina, Poznań 2003