Bajarka opowiada

Bajarka opowiada

Wpis z 22 lutego 2007 roku. Wydawnictwo wydało tę książkę ponownie w 2018 roku i nadal jest ona do kupienia. Niestety, mimo że jest na niej ta sama ilustracja, co zawsze, okładka w tej wersji jakoś nie zachwyca 😦

Książka – legenda.

Ilekroć na jakimkolwiek forum książkowym albo „dzieciowym” pojawia się wątek o ukochanych książkach dzieciństwa, prędzej czy później ktoś wspomina „Bajarkę”. Ceny jakie do niedawna osiągała na Allegro też o tym świadczyły, choć nie ocierały się jeszcze o absurd tak, jak to ma miejsce w przypadku „Śpiewającej Lipki” (która nota bene również ma zostać niebawem wydana). „Bajarkę” wznowiło niedawno poznańskie wydawnictwo Zysk i S-ka. Chwała mu za to i cześć !!!

Wydawnictwa coraz częściej sięgają po książki, na których wychowały się pokolenia obecnych rodziców i dziadków. Wiadomo przecież, że to oni właśnie kupują książki dla dzieci. Mając do wyboru książkową nowość, która nic im nie mówi, oraz coś, co wzbudza rzewne wspomnienia dzieciństwa, oczywiście zdecydują się na tę drugą. W moim przypadku o zakupie zdecydowała nie tylko legenda, jaką otoczona jest ta książka, ale przede wszystkim ilustracje Marii Orłowskiej – Gabryś, jednej z ulubionych ilustratorek mojego dzieciństwa. Od wielu lat już nie widziałam w księgarniach niczego z jej ilustracjami – moje dzieci znają je z moich starych książek (m.in. z ukochanej przez nas  ”Cukierni pod Pierożkiem z Wiśniami”), ale nie wszyscy ich rówieśnicy mieli taką możliwość.

Na pewno nie miałam „Bajarki” jako dziecko, ale kiedy teraz kupiłam ją dla Najmłodszej z córek, stwierdziłam, że niektóre z tych bajek znam. Może ktoś mi je opowiadał ? Właśnie – opowiadał, bo ta starannie wydana i pięknie ilustrowana książka, w zamyśle jej autorki wcale nie miała służyć do czytania dzieciom. Jest to zbiór historii do opowiadania różnym audytoriom w różnym wieku. W posłowiu znajdziemy poradnik „Jak opowiadać baśnie” – i to opowiadać je nie tylko własnym dzieciom, ale też szerszej publiczności – w szkołach, bibliotekach, przy wakacyjnym ognisku.

Czy ktoś jeszcze opowiada dzieciom bajki ? Wiemy, że ważne jest czytanie im książek – te przysłowiowe już: 20 minut dziennie. Codziennie ;-). Oglądamy filmy, czasem chodzimy do teatru, coraz częściej sięgamy po tzw. audiobooki, ale coraz rzadziej opowiadamy.

Kiedy myślę o opowiadaniu komuś baśni, natychmiast przypomina mi się Karen Blixen i piękna scena z mojego ukochanego filmu „Pożegnanie z Afryką”. Ona sama pisała: Czasy i moda zmieniły się, w Europie zanikła sztuka słuchania opowieści. Mieszkańcy Afryki, nie umiejący czytać, nadal ją mają. Jeśli ktoś zacznie do nich mówić w te słowa: „Był raz pewien człowiek, który wyszedł na równinę i tam spotkał drugiego człowieka” – cali zamieniają się w słuch, ich wyobraźnia biegnie śladem nieznanych ludzi na równinie. Natomiast biali nie potrafią słuchać opowiadania, nawet jeśli czują, że powinni. Jeżeli nie zaczynają się wiercić i nagle nie przypominają sobie rzeczy wymagających natychmiastowej akcji, to zasypiają. Ci sami ludzie proszą jednak o coś do czytania, potrafią długo w noc pochłaniać pierwszą lepsza książkę, jaka im wpadnie do ręki (…). Ci ludzie przyzwyczaili się do odbierania wrażeń oczyma.*

Małe dzieci jeszcze nie mają takich przyzwyczajeń. Kiedy zaczynają obcować z telewizją, szybko ich nabierają i wtedy nieruchome literki w książkach też są dla nich zbyt statyczne. Zanim jednak to nastąpi, słuchałyby zapewne chętnie rozmaitych opowieści. Problem w tym, że to dorośli nie chcą i nie potrafią już opowiadać. Zdarza mi się czytać posty rodziców bardzo przejętych misją czytania dzieciom i zaniepokojonych tym, że dziecko (często roczniak, albo niewiele starszy maluch) nie chce słuchać i próbuje odwrócić uwagę rodzica od literek w książce i skierować ją na siebie. A gdyby tak właśnie zrobić – spojrzeć na dziecko i po prostu opowiedzieć mu to, co jest w tej książce ? Oczywiście – są takie książki, które trzeba przeczytać tak, jak je autor napisał, ale jest też wiele, którym nie zaszkodzi opowiedzenie własnymi słowami. Boimy się tego – tak jakbyśmy uważali, że to, co nie jest zapisane, ma mniejsza wartość.

Autorka pisze w swoim posłowiu: Oczywiście, że można baśnie czytać. Jednakże baśń ludowa zrodziła się jako opowiadanie i gdy robimy z niej wyłącznie literaturę, oddalamy się od pierwowzoru. Baśń czytana, zwłaszcza po cichu, ubożeje jak czytany dramat, który zrodził się z myślą o scenie. Opowieści zawarte w tym zbiorze podzielone są na cztery stopnie trudności. Te najprostsze to zazwyczaj mniej niż jedna strona tekstu. Warto spróbować – może okaże się, że bycie bajarzem wcale nie jest takie trudne.

„Bajarka opowiada” to, zgodnie z podtytułem, zbiór baśni całego świata. No, może nie całkiem całego, bo poza jednym wyjątkiem, są to baśnie półkuli północnej, ale na pewno różnych kręgów kulturowych. Fascynujące jest to, że (pominąwszy realia geograficzne) te historie są uniwersalne. Wszędzie, na Północy i na Południu, mamy ludzi złych – podłych, chciwych i tchórzliwych oraz dobrych – odważnych, życzliwych, pracowitych i chętnych do pomocy. Baśnie Bajarki mówią o trudnych sprawach, ale dobro zawsze zostaje nagrodzone, a zło – ukarane i to ukarane srodze. To nie są współczesne wygładzone wersje bajek – tu w najlepszym wypadku ktoś znika i słuch o nim ginie. Nie ma w nich miejsca na relatywizm – tu białe jest zawsze śnieżnobiałe, a czarne – kruczoczarneTaka jest przecież od zawsze rola baśni, aby pewne rzeczy nazwać po imieniu i dać ludziom wyraźne wskazówki postępowania. Dziecku, które pozna takie wzorce, łatwiej będzie później odnaleźć drogę w świecie, w którym dominują różne odcienie szarości.

Bajarka opowiada. Zbiór baśni całego świata” opracowała: Maria Niklewiczowa, ilustr.: Maria Orłowska – Gabryś, wyd.: Zysk i S-ka, Poznań 2006

Karen Blixen „Pożegnanie z Afryką”, przekł.: Józef Giebułtowicz, wyd.: Muza S.A., Warszawa 1995, s. 200

Dziecko czarownicy; Spadkobierczyni

Dziecko czarownicy; Spadkobierczyni

Wpis z 5 września 2006 roku:

Jestem Mary. Jestem czarownicą.

Tak zaczynają się zapiski Mary Newbury, odnalezione przypadkowo po ponad 300 latach. Kiedy zaczęła obawiać się, że będzie musiała uciekać z osady Beula (gdzieś w obecnym stanie Massachusetts), ukryła je w szytej właśnie kołdrze. Nie była to ani pierwsza, ani ostatnia ucieczka w jej życiu. Niewiele było w nim okresów spokoju i beztroski. Dzieciństwo Mary przypadło na burzliwy czas wojny domowej w Anglii. Nie znała swoich rodziców, a kobieta, którą nazywała Babcią, została stracona jako czarownica. Aby nie podzielić jej losu, przyłączyła się do grupy purytan udających się do Nowego Świata. Razem z nimi wyruszyła w podróż przez ocean, a potem w trudną drogę do miejsca, w którym zamierzali się osiedlić.

Opuściwszy osadę, całe życie zmuszona już była uciekać. Wiadomość o tym, co wydarzyło się w Beula rozeszła się po całej kolonii i pamięć o tym (zwielokrotniona plotką) zawsze mogła ją dogonić.

W świadomości historycznej przeciętnego Polaka miedzy odkryciem Ameryki przez Kolumba a Dzikim Zachodem znanym z westernów zieje ogromna czarna dziura. Giną w niej ponad trzy wieki i kilkanaście pokoleń ludzi, którzy tworzyli zręby tego, co dziś nazywamy Stanami Zjednoczonymi. Przyczyn, dla których porzucali swoje dotychczasowe życie w Starym Świecie i rozpoczynali podróż w nieznane, bez gwarancji dotarcia do celu i najczęściej bez możliwości powrotu, było wiele. Często była to ucieczka – przed wojną, prześladowaniami religijnymi, biedą i głodem. Przybywali na obcy kontynent, gdzie żyli ludzie odmienni od nich, gdzie w lasach rosły nieznane im rośliny i biegały nieznane zwierzęta. Ten świat przerażał ich, nie rozumieli go i próbowali uporządkować według przywiezionych z Europy kryteriów.

Wdowa Hesketh z Salem, gdzie dobił statek, którym płynęła Mary ostrzegała ją: W podróż przez ocean ludzie zabierają ze sobą wszystkie swoje przesądy. Gdy się już tu znajdą, dookoła siebie widzą tylko las, który nie wiadomo gdzie się kończy i w którym są tubylcy i nie wiadomo jeszcze co innego. Ich wiara jest jak nikły płomyk w przepastnych ciemnościach. Ich lęki rozrastają się jak chwasty, które duszą wszystko inne. Te lęki są jednym z powodów tego, że na historię kolonizacji Ameryki składa się spirala strachu, chciwości, przemocy i zemsty. Odpowiedzią na okrucieństwo było jeszcze większe okrucieństwo. Wygrali silniejsi.

„Dziecko czarownicy” i „Spadkobierczyni” to książki, które mogłabym nazwać… mistrzowskimi falsyfikatami. Czytając je prawie uwierzyłam, że są to autentyczne zapiski Mary (choć język i sposób myślenia były momentami zbyt współczesne) i że naprawdę w bostońskim muzeum pracuje Alison Ellman, która je odnalazła i prowadziła dalsze badania nad losami dziewczyny. W posłowiu do „Spadkobierczyni” autorka pisze jednak: Fabuła obu książek jest wytworem mojej fantazji i biorę na siebie pełną odpowiedzialność za wszystko, co się w nich znajduje. Jeśli chodzi o tło historyczne, obyczajowe, nazewnictwo oraz zagadnienia językowe, to starałam się o jak największą dokładność.  Nawet jeśli Mary, Marta, Rebeka, Tobiasz, wielebny Johnson, Sójka, Biały Orzeł i inni żyli tylko wyobraźni autorki, a osada Beula nigdy nie istniała, to wydarzenia opisywane przez nią mogły się wydarzyć wszędzie.

W obu tych książkach ani razu nie padają słowa tolerancja i ksenofobia, ale tak naprawdę właśnie o to w nich chodzi…

Celia Rees „Dziecko czarownicy”, przekł.: Hanna de Broekere, wyd.: Zysk i S-ka, Poznań 2004

Celia Rees „Spadkobierczyni”, przekł.: Hanna de Broekere, wyd.: Zysk i S-ka, Poznań 2005

BFG czyli BFO czy Wielkomilud ?

BFG czyli BFO czy Wielkomilud ?

Wczoraj obchodziliśmy Międzynarodowy Dzień Tłumacza, więc przyszło mi do głowy, że warto z tej okazji przypomnieć ten wpis z 3 lipca 2007 roku, bo chyba w żadnym innym przypadku nie poświęciłam takiej uwagi własnie pracy tłumaczy:

Była noc i wszystkie dzieci w sierocińcu już spały. Tylko jedna mała dziewczynka nie mogła zasnąć – przeszkadzał jej w tym promień księżycowego światła wpadający przez szparę w zasłonach. Chciała je zasunąć, więc wstała i wyjrzała przez okno na uśpioną ulicę. Nagle usłyszała kroki. Nie mógł być to człowiek – wykluczone. Stwór ten był cztery razy wyższy od najwyższego człowieka, tek wysoki, że głową sięgał ponad okna pierwszego piętra. Kiedy zorientował się, że dziewczynka go zobaczyła, wsunął rękę przez okno, zabrał ją zawiniętą w kołdrę i oddalił się wielkimi krokami…

Tym stworem był BFG, a tego, dokąd ją zabrał i co było dalej, można dowiedzieć się z książki. Tylko której ? Patrząc na te dwie okładki trudno się od razu domyślić, że jest to ta sama książka. Kolejna, którą mogę zaliczyć do kontrowersyjnych – tym razem z powodu tego, co robili z nią polscy wydawcy.

Po raz pierwszy ukazała się w Polsce jako „Wielkomilud”. Tytuł miły, tylko dlaczego tak odmienny od oryginalnego ? We wszystkich przekładach na inne języki, które udało mi się znaleźć brzmiał on nadal „BFG”.

„Wielkomiluda” zilustrował Franciszek Maśluszczak – twórca niewątpliwie wybitny. Dlaczego jednak nie skorzystano z kanonicznych ilustracji Quentina Blake’a ? Blake był przyjacielem Dahla, pracowali razem przez 15 lat, aż do śmierci pisarza. Te ilustracje zostały przez autora zaakceptowane – takiego BFG sobie wymyślił.

Bardzo cenię twórczość Franciszka Maśluszczaka, ale moim zdaniem jego wizje nie pasują do treści książki. Nie są też odpowiednie dla dzieci. Środkową z moich córek skutecznie zniechęciły do tej lektury. Sposób w jakim deformują rzeczywistość – o ile w pewnym stopniu uzasadniony jest tam, gdzie rzecz dzieje się w ponurej krainie olbrzymów – już w części londyńskiej, która dzieje się Pałacu Buckingham, nie ma sensu. U Blake’a Królowa wygląda tak, jak wyglądać powinna – czyli jak prawdziwa angielska dama, jak królowa Elżbieta.

BFG to przecież Big Friendly Giant. O Wielkomiludzie Maśluszczaka można wiele rzeczy powiedzieć, ale na pewno nie wygląda przyjacielsko. Co innego BFG Blake’a – to jest naprawdę sympatyczny potwór ! W pierwszym odruchu chciałam napisać, że ma miłe oczy, ale przyjrzałam mu się jeszcze raz i zauważyłam, że przecież jego oczy to kropeczki. A jednak te kropeczki patrzą ciepło i serdecznie. Wielkomilud ma oczy smutne. Smutne to w ogóle jedyne określenie, jakie nasuwa mi się na widok tych ilustracji. Dlaczego takie, skoro BFG jest stworem opiekuńczym i wielkodusznym, a książka o nim – pełna ciepła i śmieszna ? Zastanawiam się – po co robić jeszcze raz tylko gorzej coś, co ktoś już zrobił lepiej ?

Po raz drugi po „BFG” sięgnęło poznańskie wydawnictwo „Zysk i S-ka” wydając całą serię książek Roalda Dahla. Na pierwszy rzut oka to wydanie robi dużo lepsze wrażenie – dzięki tytułowi, który już się bardziej kojarzy z oryginałem, i ilustracjom Blake’a. Niestety potem jest już tylko gorzej 😦

Ta książka to ogromne wyzwanie dla tłumacza, bo BFG mówi w sposób bardzo specyficzny (inne olbrzymy też). Przekręca słowa, kaleczy składnię, tworzy rozmaite neologizmy. Jerzy Łoziński, tłumacząc„BFO”, miał podwójnie trudne zadanie, bo dodatkowo musiał jeszcze zrobić to inaczej niż Michał Kłobukowski w „Wielkomiludzie”. Efekty tego są różne. Czasem powstały wersje równorzędne jak w przypadku warzyny i jarzywa. W niektórych przypadkach zdania są podzielone – mi np. bardziej podobają się durnialuki, ale baniałupy też mają swoich zwolenników. Czasami jednak nie dało się znaleźć nic dorównującego pomysłowi poprzednika. Przykład jeden z wielu – napój gazowany, który piją olbrzymy to w „Wielkomiludzie”  bąbliżada (z brąbelkami). U BFO piją one podniachę (z bzy bzy) i to już nie jest to. W „BFO” brakuje mi tej nuty poezji, którą miał „Wielkomilud”. Nie znalazłam też tam takich perełek językowych jak: ksztyliony , każdziuteńkie każdziuteniectwo (a nie najszczególniejszy drobnik), tędy i szwędy czy co diabli, to ponagli, które niepostrzeżenie weszły do mojego języka.

Kiedy wiele lat temu pojawiła się nowa wersja Kubusia Puchatka czyli Fredzia Phi Phi, praca tłumaczki została przez kogoś skwitowana jako kawał roboty ze słownikiem w ręku odwalony zupełnie niepotrzebnie. Tu jest podobnie. Zastanawiam się – po co robić jeszcze raz tylko gorzej coś, co ktoś już zrobił lepiej ?

A więc – BFG czyli Wielkomilud czy BFO ?

Pytanie to, w tytule postawione tak śmiało, choćby z największym bólem rozwiązać by należało 😉 Jeśli nie mam szans na edycję marzeń – z tytułem Roalda Dahla, tekstem w przekładzie Michała Kłobukowskiego i ilustracjami Quentina Blake’a, to z bólem serca wybiorę „Wielkomiluda”. W książce jednak najważniejszy jest tekst – przecież służy ona do czytania.

Roald Dahl „Wielkomilud”, przekł.: Michał Kłobukowski, ilustr.: Franciszek Maśluszczak, wyd.: GIG, Warszawa 1991

Roald Dahl „BFO”, przekł.: Jerzy Łoziński, ilustr.: Quentin Blake, wyd.: Zysk i S-ka, Poznań 2003

Żeby kwestię jeszcze bardziej skomplikować, juz po ekranizacji tej książki Dahla ukazała się w Polsce jej kolejna wersja. Tym razem pod tytułem „BFG – Bardzo Fajny Gigant” wydało ją Wydawnictwo Znak, a przełożyła ją na nowo Katarzyna Szczepańska – Kowalczuk. Niestety również ten przekład (a przynajmniej te fragmenty, które miałam okazję przeczytać w sieci) nie zachwycił mnie tak, jak „Wielkomilud”. Nie wiem też, jak brzmiała polska lista dialogowa w ekranizacji.