Za duży na bajki

Za duży na bajki

Premiera filmu „Za duży na bajki” w reżyserii Kristoffera Rusa miała miejsce 18 marca 2022 roku i wtedy też nakładem wydawnictwa Agora dla dzieci ukazała się książka z okładką filmową. Polskie filmy dla widzów niedorosłych nie zdarzają się często, a takie, które są ekranizacją książek, to już w ogóle rzadkość, więc się tym zjawiskiem zainteresowałam. Najpierw przeczytałam książkę, film obejrzałam kilka miesięcy później, kiedy znalazł się na Netflixie, a jeszcze później dowiedziałam się, że wcześniejsze wydanie tej powieści różnie się znacząco od tego, które już znałam, więc…

Ok, to może jest zbyt skomplikowane, więc jednak spróbujmy chronologicznie, bo okazało się, że moja znajomość z Waldkiem, jego zwariowaną ciotką Mariolką i pozostałymi bohaterami tej historii odbywała się, można powiedzieć, w przeciwnym kierunku.

W 2017 roku nakładem krakowskiego wydawnictwa Wysoki Zamek ukazała się powieść „Za duży na bajki”, a jej autorka podpisała się jako Agnorszka Bloska.

Potem tę powieść poszerzyła (m.in. o wątek e-gamingowy) i tak powstał scenariusz, na podstawie którego został nakręcony film.

Drugie wydanie książki to wersja napisana na podstawie tego scenariusza i niemal dwukrotnie dłuższa od pierwotnej. Autorka podpisała się tym razem jako Agnieszka Dąbrowska. Nie wnikam w to, dlaczego tak, ale kiedy wyjęłam z paczkomatu nabyte na Allegro pierwsze wydanie, byłam zaskoczona i objętością tej książki, i nazwiskiem autorki, na które, przyznam się, nie zwróciłam uwagi przy zakupie. Przez chwilę obawiałam się, że omyłkowo kupiłam coś zupełnie innego, ale nie, więc uprzedzam, żebyście się ewentualnie nie dziwili 😉

Poznałam więc tę historię w jej wszystkich trzech wersjach i wiecie co ? Ta chronologicznie pierwsza, którą przeczytałam na końcu podobała mi się zdecydowanie bardziej !!!

Agnorszka Bloska napisała kameralną historię przede wszystkim o mierzeniu się z doświadczeniem choroby mamy. Trochę też o dorastaniu, bo Waldek jest na takim etapie życiowym, że przestaje być dzieckiem, ale trudno go jeszcze traktować jak nastolatka. Nie znam się na filmach, więc nie wiem, czy ta wersja nadawała się do sfilmowania. Spotkałam się ze zdaniem, że nie był to materiał na kino familijne, a raczej (cytuję:) rodzinną psychodramę dla jakichś pogrobowców Kieślowskiego. Może tak, choć w zamierzchłych czasach mojego dzieciństwa takie filmy powstawały. Czy oglądaliśmy je jednak tylko dlatego, że innych nie było ?

Mam wrażenie, że tworząc scenariusz tego filmu Autorka, mówiąc obrazowo, postanowiła rozkręcić potencjometry na full 😉 Ze wszystkim, co można było przerysować, tak właśnie zrobiono. Waldek z fajnego, rozsądnego chłopaka, do którego pasowało określenie padające w filmie z ust ciotki: to jest kumaty gość, stał się rozpieszczonym maminsynkiem, który nie wie, że herbatę zalewa się wrzątkiem. Słyszałam o chłopcu, który po obejrzeniu tego filmu sam z własnej woli zaczął pomagać w domu, żeby nie być takim leniem jak Waldek. Ciekawa jestem, na jak długo mu tego zapału wystarczyło ? 😉

Jego mama w pierwszej książce była nieco (ale tylko nieco !) nadopiekuńcza, tu – jest nadopiekuńcza do sześcianu. Ciotka natomiast – wyjściowo ciepła i mądra, może niezupełnie przystająca do wyobrażeń Waldka o tym, jak powinna zachowywać się osoba w jej wieku, ale mieszcząca się w pojęciu niekonwencjonalna – staje się wręcz karykaturalna. W filmie ratowało ją to, że grała tę postać Dorota Kolak, którą bardzo lubię, jednak z jej wersji książkowych zdecydowanie wolę tę pierwotną.

Mimo że grający w filmie Waldka Maciej Karaś jest naprawdę świetny (podobnie jak inne występujące tam dzieci), miałam problem z tym, jak ta postać została pokazana. W obu wersjach książkowych jest on opisany jako zbyt gruby, ale stopień jego nadwagi pozostawiony został wyobraźni czytelnika. Widzom natomiast podano kawę na ławę, a zestawienie Waldka z jego nadmiernie chudym przyjacielem Staszkiem dało efekt Flipa i Flapa. To plus słodycze, którymi karmi go mama, plus godziny spędzane przed komputerem powodują, że na padające w filmie słowa: jestem e-sportowcem widz może zareagować tylko śmiechem (albo politowaniem). Nie do końca rozumiem zamysł, jaki temu przyświecał, bo z jednej strony dzięki tej postaci jego rówieśnicy widzą, że otyłość nie jest powodem, aby takiego dzieciaka skreślać jako fajnego kumpla, z drugiej jednak – parę razy uderzyły mnie tam sytuacje, które można uznać za body shaming, co jest nie do końca w porządku wobec widzów tego filmu, których część ma na pewno podobne problemy z wagą.

Zastanawiam się też nad tym, czemu służy takie przerysowanie postaci w filmie adresowanym do widzów wieku wczesnonastoletnim ? Czy przekonanie, że taki widz nie zrozumie nieco subtelniejszego przekazu, nie jest przypadkiem protekcjonalne i ciut nadopiekuńcze ?

Mam wrażenie, że rozbudowując tę historię na potrzeby filmowe, Autorka trochę zgubiła to, co było tam ważne i mądre. Przekaz o tym, jak potrzebna w życiu jest bliskość innych ludzi, dzięki którym mamy odwagę realizować marzenia, a w trudnych chwilach możemy dzielić swój lęk na pół, jest tam nadal, ale trzeba trochę uwagi, żeby go nie przeoczyć.

P.S. Dziękuję moim przyjaciołom z grupy jurorów Plebiscytu Blogerów LOKOMOTYWA za inspirującą dyskusję o tej książce 🙂

oraz Wydawnictwu Agora dla dzieci za egzemplarz recenzencki 🙂

Agnorszka Bloska „Za duży na bajki”, ilustr.: Paweł Dąbrowski, wyd.: Wysoki Zamek, Kraków 2017

Agnieszka Dąbrowska „Za duży na bajki”, ilustr.: Marta Krzywicka, wyd.: Agora dla dzieci, Warszawa 2022

Dzielny Despero

Dzielny Despero

Książka, którą poznałyśmy jako „Opowieść o Despero”, bo pod takim właśnie tytułem ukazała się w Polsce najpierw. Potem jednak pojawiła się jej ekranizacja – wtedy wydawnictwo zmieniło tytuł na filmowy i wznowiło ją z filmową okładką. Od tego czasu minęło już ponad 10 lat i książki w żadnej z tych wersji nie można kupić, ale na pewno jest w bibliotekach, które są znowu czynne !!!

Wpis z 14 listopada 2007 roku:

Ostatnie miesiące roku to dla mnie okres wytężonej logistyki 😉 Mając przed sobą perspektywę grudniowych mikołajek, Bożego Narodzenia i urodzin Najmłodszej z córek, które przypadają na początku stycznia, muszę bardzo skrupulatnie zaplanować prezenty – tak, żeby spełnić przynajmniej część marzeń moich córek i żeby każdą z tych okazji uczcić prezentami adekwatnymi do rangi zdarzenia. Oczywiście nie może wśród nich zabraknąć książek.

Działo się to dwa lata temu, więc nie pamiętam dokładnie… Jaki był powód przetasowania na mojej ściśle tajnej liście i co spowodowało, że „Opowieść o Despero” musiała znaleźć się już wśród prezentów mikołajkowych ? Grunt, że nie zdążyłam jej zawczasu przeczytać. Gdybym przeczytała, pewnie wstrzymałabym się z nią jeszcze jakiś czas. Może uznałabym, że nie jest odpowiednia dla Najmłodszej ? Może nie dałabym jej żadnej z moich córek ?

Kupiłam ją, bo nazwisko autorki kojarzyło mi się z jedną z ulubionych książek córki Środkowej – „Dzięki Tobie Winn Dixi” – pogodną historią o przyjaźni dziewczynki i psa – znajdy. Kupiłam ją również dlatego, że zaintrygowały mnie jej ilustracje – skromne, ołówkowe, ale było w nich coś fascynującego.

Nie przypominam sobie książki, której lektura zaskoczyłaby mnie tak bardzo. Wiele razy chciałam przestać ją czytać Najmłodszej, ale ona mi na to nie pozwalała i codziennie domagała się ciągu dalszego. Niedawno wróciłyśmy do niej i, mimo że wiedziałam już czego się spodziewać, znów byłam poruszona.

Jest tam wszystko, czego, jak się uważa, nie powinno być w książce dla dzieci – smutek, strach, okrucieństwo, brzydota, ciemność, cierpienie. Jest również odwaga i miłość – to dzięki nim ta historia jest piękna.

„Opowieść o Despero” to lektura trudna. Dlatego nie namawiam nikogo do niej i nie potrafię powiedzieć, dla dzieci w jakim wieku jest odpowiednia. To kwestia bardzo indywidualna – kiedy dojrzewa się do takich historii ? Warto jednak się z nią zmierzyć, bo jest to lektura fascynująca, a poza tym wszystko kończy się w niej dobrze – dobro i odwaga zostają nagrodzone, czyny podłe wybaczone i wszystko wraca na swoje miejsce.

Chyba więc dobrze się stało, że jej wcześniej nie przeczytałam…

Kate DiCamillo „Opowieść o Despero czyli Historia myszki, księżniczki, zupy i szpulki nici”, przekł.: Agnieszka Cioch, ilustr.: Timothy Basil Ering, wyd.: Philip Wilson, Warszawa 2005

Dawca

Dawca

Lois Lowry napisała „Dawcę” w 1993 roku. Nie wiem, czy od razu miała pomysł na cały cykl, bo następna część – „Skrawki błękitu” ukazała się dopiero siedem lat później. W 2004 roku wydano „Posłańca”, a w 2012 „Syna”, który tworzy z trzech poprzednich części całość, domykając i łącząc zaczęte w nich historie.

Po polsku „Dawca” ukazał się po raz pierwszy w 2003 roku, natomiast pozostałe części doczekały się przekładu dopiero w 2014 i 2015 roku, zaraz po tym, jak do kin trafiła jego ekranizacja. Nie widziałam tego filmu, ale moje córki, które bardzo lubiły tę książkę, były nim rozczarowane i to mi wystarczy. Nad jego tytułem, który zawiera spoiler, spuśćmy zasłonę milczenia 😦

„Dawca” to książka, która moim zdaniem wcale nie potrzebuje kontynuacji. Zakończenie jest otwarte i możemy sobie domyślić różne końce tej historii. Dziś przypominam, co pisałam o niej 13 listopada 2006 roku, a o kolejnych tomach cyklu napiszę… być może… kiedyś 😉

Wszystkim dzieciom, którym powierzamy przyszłość…

Na ogół nie zwracam uwagi na dedykacje umieszczane na początku książek, bo zwykle autorzy załatwiają przy ich pomocy prywatne, pozaksiążkowe zobowiązania. Pierwszy raz spotkałam się jednak z sytuacją, gdy książkę zadedykowano po prostu jej własnym czytelnikom.

Niedługo Święta i znowu wszyscy wszystkim będą życzyć zdrowia, szczęścia, pomyślności, często dodając jeszcze i spokoju, przede wszystkim spokoju. Ostrożnie z tymi życzeniami, bo podobno jak Pan Bóg chce człowieka pokarać, to spełnia jego modlitwy. Jonasz, bohater „Dawcy” żyje właśnie w świecie, w którym ziściły się wszystkie takie życzenia. Nie ma w nim chorób, cierpienia, bólu, ba – nie zdarza się nawet zła pogoda. Każdy członek społeczności wie, że wszystkie jego potrzeby będą zaspokojone, nie grozi mu żaden niedostatek, lęk, ani samotność. W odpowiednim wieku otrzyma Przydział i pozna swoją dorosłą rolę w społeczności, a będzie ona idealnie dopasowana do jego możliwości i zainteresowań. Potem założy komórkę rodzinną, wychowa parkę dzieci i będzie żyć spokojnie, aż do momentu eufemistycznie nazywanego zwolnieniem. Życie uporządkowane, przewidywalne i bezbolesne, bez klęsk żywiołowych, chorób, przestępstw i wojen. W zamian za to – rezygnacja z samodzielnego myślenia, z tradycji (tej bliższej – rodzinnej i tej ogólnoludzkiej), z książek i muzyki oraz ze wszystkich głębszych uczuć – nie tylko tych złych, jak nienawiść czy lęk, ale i dobrych. Czy o to właśnie nam chodzi ?

Oczywiście uważny czytelnik szybko zauważy, że wizja Lois Lowry ma wiele słabych punktów i miejscami, jak to się mówi, nie trzyma się kupy. Przykład pierwszy z brzegu – skoro nie wszyscy dorośli zakładają rodziny, to norma dwojga dzieci na rodzinę powoduje zmniejszanie się populacji, zamiast utrzymywać ją w niezmiennej liczebności. Te nieścisłości nie są jednak ważne, bo nie o refleksję nad tamtym światem chodzi. „Dawca” to książka, która pokazuje, dokąd może zaprowadzić pragnienie, aby życie uczynić jak najwygodniejszym. Świat Jonasza, mimo że teoretycznie oddalony od nas w czasie, niepokojąco przypomina podmiejskie osiedla w których żyje amerykańska (i nie tylko) klasa średnia, czyli model życia, do którego aspiruje spora część ludzkości. Żyje się w nich wygodnie i spokojnie, odsuwając poza pole swojego widzenia wszystko, co mogłoby wywoływać uczucie dyskomfortu. Jest tam miejsce tylko dla zdrowych, zamożnych, aktywnych zawodowo. Macierzyństwo to jedną z najmniej prestiżowych ról społecznych, a starość nie istnieje. Ludzie starzy usuwani są na margines życia, izolowani w specjalnych placówkach o nazwach równie eufemistycznych jak zwolnienie. Powinni tam dożyć dni swoich, ciesząc się z dobrej opiekę i komfortowych warunków. Pomału, krok za krokiem zbliżamy się do świata opisanego w tej książce. Przestaje dziwić dedykacja na pierwszej stronie, bo to jej dzisiejsi czytelnicy zdecydują, czy uczynimy krok następny.

No dobrze – ale kim jest tytułowy Dawca i jak jest jego rola w społeczności ? Tego nie wie nawet większość spośród jej członków. Wy macie szansę się dowiedzieć…

Lois Lowry „Dawca”, przekł.: Piotr Szymczak, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2003

Lois Lowry „Dawca”, przekł.: Piotr Szymczak, wyd.: Galeria Książki, Kraków 2015

Kraina smoków czyli Smoczy jeździec

Kraina smoków czyli Smoczy jeździec

Edit grudzień 2020: „Smoczy jeżdziec” Cornelii Funke został zekranizowany i książka ukazała się pod nowym, filmowym tytułem i z nową, filmową okładką. Przekład na szczęście pozostał ten sam 🙂

Wpis z 4 grudnia 2007 roku:

„Smoczy jeździec” był trzecią po  ”Atramentowym sercu” i „Królu złodziei” książką Cornelii Funke, która ukazała się w Polsce. Tamte dwie bardzo się spodobały się Najstarszej z córek, więc czekała na nią niecierpliwie. Żeby ją dostać na Mikołajki dwa lata temu, musiałam urządzić niemal polowanie z nagonką, ale udało się ! I tu niestety nastąpiło rozczarowanie 😦 Okazało się, że jest ona adresowana do czytelnika zdecydowanie młodszego, więc nie bardzo przypadła Najstarszej (wówczas trzynastoletniej) do gustu. Za to dwaj znajomi, niespełna dziesięcioletni chłopcy byli nią zachwyceni.

Nauczona tym doświadczeniem zabrałam „Smoczego jeźdźca” na zeszłoroczne wakacje i zaczęłam czytać Najmłodszej – podówczas sześcioipółletniej. Tym razem książka odniosła zasłużony sukces 🙂 Wystarczyło nam czytania na całe dwutygodniowe wczasy – w końcu to ponad 400 stron. Po jakimś czasie wróciłyśmy do niej, a dziś skończyłyśmy czytanie trzecie 🙂

„Smoczy jeździec” to powieść drogi. Razem ze srebrnym smokiem Lungiem, koboldką Siarczynką i chłopcem Benem odbywamy podróż ze Szkocji w Himalaje w poszukiwaniu Skraju Nieba – mitycznej ojczyzny smoków i miejsca, gdzie będą mogły ukryć się przed wszechobecnymi ludźmi. Jest to podróż przez świat, jakiego istnienia nawet się nie domyślamy. Wędrowcy musieli unikać ludzi (gdyby było inaczej pewnie nie dotarliby do celu), za to spotkali wiele baśniowych stworzeń – mniej i bardziej sympatycznych. Bazyliszek, Dżin o Tysiącu Oczu, Wąż morski – to tylko nieliczne z nich (że o gadającym szczurze – kartografie i jego kuzynce pilotce nie wspomnę 😉 ).

„Smoczy jeździec” to opowieść o przyjaźni, lojalności i współpracy. Tylko dzięki nim wędrowcom udało się nie tylko odnaleźć Skraj Nieba, ale również pokonać Parzymorta Złotego – odwiecznego wroga smoków.

Złoto będzie mniej warte niż srebro, gdy powróci Smoczy Jeździec– tak głosiła przepowiednia powtarzana w legendach i tak się stało. – Ale to nie opowieści go pokonały – powiedział Ben.   – Prawda, my to zrobiliśmy – krzyknęła Siarczynka, rozkładając szeroko ramiona. – My wszyscy razem. Koboldy, smoki, człowiek, homunkulus, krasnal i szczur. Niezła z nas mieszanka rozpuszczająca !

Smoczy jeździec” to także opowieść o przeznaczeniu – to co nam jest pisane, wydarzy się, jeśli tylko odważymy się podążyć za jego głosem, nawet gdyby wydawało się to nierozsądne. Jeśli Ben zachowywałby się rozsądnie, to uciekłby ze starego spichrza w którym spotkał Lunga i Siarczynkę, a juz na pewno nie wsiadłby na smoka i nie wyruszył w podróż w nieznane. Gdyby zachował się rozsądnie… nie dowiedziałby się, że jest Smoczym Jeźdźcem, nie zyskałby dozgonnej przyjaźni homunkulusa i nie znalazłby rodziny.

Czasem w życiu warto zaryzykować – ale czy naprawdę było warto, wiedzieć będziemy dopiero wtedy, kiedy to zrobimy 😉

Cornelia Funke „Smoczy jeździec” (ilustrowała Autorka), przekł.: Anna i Miłosz Urban, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2005

Cornelia Funke „Kraina smoków” , przekł.: Anna i Miłosz Urban, wyd.: Poradnia K, Warszawa 2020

Kiedy Święty Mikołaj spadł z nieba

Kiedy Święty Mikołaj spadł z nieba

Wpis z 9 grudnia 2009 roku:

… czyli kolejna historia z cyklu: zasadniczo nie lubię takich książek, ale…  😉

Nie przypominam sobie, żeby Święty Mikołaj odegrał jakąś szczególną rolę w moim dzieciństwie. Prezenty (zarówno drobiazgi mikołajkowe, jak i te większe pod choinką) pojawiały się same i chyba od zawsze wiedziałam, że podkładają je Rodzice 😉 Z przebierańcem rozdającym prezenty spotkałam się pewnie kilka razy na zabawach choinkowo karnawałowych w pracy u rodziców i w szkole, ale (ponieważ wychowywałam się w Bydgoszczy) ten przebieraniec był raczej Gwiazdorem niż Świętym Mikołajem. Nie widywałam go także zbyt często na pocztówkach i opakowaniach, bo tych w siermiężnych czasach PRL raczej nie było. O reklamach w ogóle nikt nawet nie śnił 😉

W czasach dzieciństwa moich córek wszystko jest inaczej. Znanego mi wcześniej Mikołaja – biskupa i świętego Kościoła zastąpił rubaszny grubas w stroju krasnoludka rodem z reklamy Coca-coli. Święty od miłości i dzielenia się ustąpił pola bożkowi zakupów, patronowi supermarketów, a ten pojawia się jeszcze przed Adwentem i nie ma przed nim ucieczki.

Mikołajowy Uzurpator rozpanoszył się również w książkach dla dzieci i sprowadza sens Świąt Bożego (przecież !) Narodzenia li i jedynie do prezentów, których powinno być jak najwięcej i które należą się każdemu jak nie przymierzając psu micha. Dlatego książki mikołajowe to kategoria książek świątecznych, której nie lubię najbardziej, bo wszystko w nich obraca się wokół prezentów, a ich brak (a raczej taka groźba, bo przecież wszystko zawsze kończy się dobrze) równoznaczny jest z brakiem Świąt.

Historia, którą opowiada Cornelia Funke jest inna..

W nocy z dziewiątego na dziesiątego grudnia nadciągnęła z północy straszna burza. Niezliczone błyskawice przewiercały ciemności, a grzmot piorunów przetaczał się po czarnym niebie niczym łoskot wykolejonego pociągu towarowego.

Właśnie ta burza była przyczyną, dla której wóz Niklasa Julebukka wylądował na ulicy Mgielnej. Wóz trochę dziwny, jakby cyrkowy, a Niklas Julebukk był… no właśnie – tu się zaczynają problemy translatorskie 😦

Tłumaczka określiła go jako zawodowego Świętego Mikołaja i używała tej nazwy konsekwentnie w całej książce, łącznie z jej tytułem. Tymczasem w oryginale był to Weihnachtsmann czyli po naszemu Gwiazdor, znany dobrze mieszkańcom Wielkopolski i okolic. Nie jest on bynajmniej synonimem Świętego Mikołaja, ma swoje własne miejsce w bożonarodzeniowej tradycji, choć i jego pomału wypiera Uzurpator.

Niklas Julebukk jest ostatnim prawdziwym Weihnachtsmannem. Ostatnim, bo władzę w tej branży przejął (przy pomocy Dziadków do orzechów) niejaki Waldemar Dzieciosrogi, który dąży do absolutnej komercjalizacji Świąt.

Tak, ten Waldemar to oślizgły obrzydliwiec. (…) Świętym Mikołajom rozkazał podróżować na saniach motorowych, a z renów zrobił salami. Przekonał innych Mikołajów, aby listy z życzeniami i prośbami od dzieci wyrzucali do kosza, a zamówienia tak naprawdę przyjmowali tylko od rodziców – za zaliczką rozumie się. No i kiedy przyjdzie wieczór wigilijny, zamówienia są hurtem dostarczane do domów. Masówka.

Waldemar D. wygląda wypisz wymaluj jak Santa Claus czyli dobrze nam znany Uzurpator. Ta książka to protest – song przeciwko utożsamianiu Świąt z górą prezentów i to koniecznie bardzo drogich.

Dzięki spotkaniu z Niklasem Ben przekonał się, że najpiękniejsze prezenty, to wcale nie te które można kupić w sklepie.  „Kiedy Święty Mikołaj spadł z nieba” to książka o przyjaźni, miłości, życzliwości, bo to jest najważniejsze podczas Świat.

No i oczywiście jeszcze żeby padał śnieg 😉

I okazuje się, ze wcale nie są potrzebne kolorowe i błyszczące ilustracje. Te, które stworzył Paul Howard – ołówkowe, w różnych odcieniach szarości, zupełnie jak świat w początkach grudnia, w zupełności wystarczają, aby oddać nastrój ciepłej opowieści Cornelii Funke.

Cornelia Funke „Kiedy Święty Mikołaj spadł z nieba”, przekł.: Anna Wziątek, ilustr.: Paul Howard, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2007

P.S. Niedawno odkryłam, że również i ta książka Cornelii Funke została zekranizowana. Nie miałam czasu, żeby obejrzeć cały film, ale robi niezłe wrażenie 🙂

Król złodziei

Król złodziei

Wpis z 27 stycznia 2011 roku:

Gdy Wiktor po raz pierwszy usłyszał o Prosperze i Bo, w księżycowym mieście była jesień. Słońce odbijało się w kanałach i zalewało stare mury złotem, ale od morza wiał lodowaty wiatr, jak gdyby chciał przypomnieć ludziom o zbliżającej się zimie. W powietrzu czuło się już przedsmak śniegu, a jesienne słońce ogrzewało tylko skrzydła aniołom i smokom na dachach.

Wiktor Getz, detektyw. Śledztwa każdego rodzaju. – taki napis mieścił się na drzwiach jego biura. Estera i Max Hartlibowie właśnie kogoś takiego szukali. Kogoś, kto w labiryncie weneckich kanałów, zaułków, placów i mostów będzie potrafił odnaleźć dwóch małych uciekinierów. Po śmierci Mamy ich jedyną krewną była właśnie Estera, ale ona chciała zaopiekować się tylko młodszym z chłopców, starszego umieszczając w internacie. Bracia nie chcieli zostać rozdzieleni i uciekli – najprawdopodobniej do Wenecji.

Dlaczego akurat tam – przez całą Europę ? Bo ich Mama bez przerwy opowiadała chłopcom o tym mieście. Że są tu skrzydlate lwy i kościoły ze złota, że na dachach stoją anioły i smoki, a po schodach przy kanałach wychodzą nocami wodniki. (…) Wenecja, Wenecja, Wenecja ! Mały Bo ciągle malował skrzydlate lwy, a Prosper dosłownie chłonął każde słowo matki.

Wiktor sceptycznie podszedł do tego zlecenia. Nie wierzył, że chłopcom udało się dotrzeć do miasta, jednak okazało się to prawdą. Razem z kilkorgiem innych bezdomnych dzieci mieszkali w nieczynnym kinie „Pod gwiazdami”, a cała grupa pozostawała pod opieką tajemniczego Króla złodziei

Tak zaczyna się ta książka, o której Najmłodsza z moich córek (lat obecnie 11) mówi moja ulubiona, a która wcześniej była też ukochaną lekturą córki Najstarszej. Książka niezwykła, na poły realna, na poły magiczna – tak jak niezwykłe, na poły realne, na poły magiczne jest to miasto.

Jeśli mogę tak stwierdzić na podstawie dwuosobowej próby moich córek – ta lektura rozpala apetyt na Wenecję i pozostawia jej niedosyt… Kiedy Najstarsza zaczęła domagać się kolejnych weneckich książek odkryłam z żalem, że ich właściwie nie ma 😦 Znalazłam jedną, ale w streszczeniu na okładce była mowa o walce armii weneckiej z silami egipskimi pod wodzą zmartwychwstałego z mumii faraona. W XIX wieku !!! Jest jeszcze „Vendela w Wenecji”, ale „Zakamarki” jakoś nie kwapią się z jej wydaniem 😦

Znalazłam też wtedy coś dla siebie – serię weneckich kryminałów Donny Leon i było to jedno z moich fajniejszych odkryć książkowych, a komisarz Guido Brunetti jest nadal moim ulubionym policjantem. Z każdym kolejnym tomem z radością spotykam się z nim, z jego żoną Paolą i ich dziećmi oraz jego współpracownikami z weneckiej komendy. W napięciu czekam na informację, co tym razem Paola przyrządziła na kolację, oraz na wzmianki o kreacjach signoriny Elettry. Wątki kryminalne są tam dla autorki – Amerykanki od lat mieszkającej w Wenecji jedynie pretekstem do opowieści o prawdziwym życiu w tym mieście – poza sezonem i w miejscach, gdzie nie docierają turyści. Oczywiście nie są to lektury dla nastolatków, ale jeśli prawie pełnoletnia Najstarsza będzie szukała czegoś do czytania, podsunę jej chyba „Śmierć w La Fenice”.

Najmłodsza na Donnę Leon będzie musiała jeszcze poczekać, ale dla niej „Król złodziei” miał inny ciąg dalszy. Jakiś czas temu trafiłam przypadkiem na ekranizację tej książki pod mylącym polskim tytułem„Złodziejaszki” (w oryginale i książka, i film noszą tytuł „Herr der Diebe”). Film na szczęście nie jest produkcją hollywoodzką tylko niemiecką i generalnie trzyma się treści książki. Wenecja jest tam prawdziwa, a nie zbudowana w atelier, a postaci wyglądają tak, jak je wymyśliła Cornelia Funke. Nie policzę, ile razy Najmłodsza go oglądała, ale jest to zdecydowanie jeden z jej ulubionych filmów.

Cornelia Funke „Król złodziei” (z ilustracjami autorki), przekł.: Anna i Miłosz Urban, wyd.: Egmont, Warszawa 2003

Atramentowe serce

Atramentowe serce

czyli pierwsza część „Atramentowej Trylogii”, której kolejnymi tomami są „Atramentowa krew” i „Atramentowa śmierć”. Było dla mnie pewnym rozczarowaniem, kiedy okazało się, że dwie ostatnie to po prostu typowe fantasy, ale pierwsza z cyklu zdecydowanie jest wymykającą się gatunkom książką inną niż wszystkie 🙂

Wpis z 17 września 2007 roku:

Tamtej nocy padał deszcz – drobny, szemrzący deszcz. Jeszcze wiele lat później wystarczyło, że Meggie zamknęła oczy, a znów go słyszała, jakby ktoś stukał w szybę delikatnymi paluszkami. Dziewczynka nie mogła zasnąć, więc wyciągnęła książkę, którą miała pod poduszką. Podeszła do okna, żeby zapalić świecę i wtedy usłyszała kroki na zewnątrz. Ujrzała postać, kryjącą się w mroku…

Kim był ten człowiek ? Po co przybył i dlaczego nazywał jej Ojca Czarodziejskim Językiem ???

Nic z tego. 🙂 Ode mnie się tego nie dowiecie – musicie przeczytać „Atramentowe serce”. Uchylając tu choć rąbka tajemnicy, odebrałabym Wam całą przyjemność lektury, a takiego świństwa nie potrafię zrobić nikomu. Nic na to nie poradzę 😦

Nie potrafię – i dlatego mam teraz spory problem. Jak, nie ujawniając nic z treści książki opisać jej niezwykły urok, który kryje się przede wszystkim w pomyśle fabuły ? Jednak spróbuję… Przede wszystkim jest to książka o książkach i o ludziach, którzy je tworzą. Książka o miłości do książek i o radościach, które się z nimi wiążą, ale także o niebezpieczeństwach, jakich mogą stać się przyczyną „Atramentowe serce” jest także próbą odpowiedzi na pytanie – czy pisarz, który opisuje na kartach swoich książek odrębny świat, tworzy go od nowa, czy jedynie ujawnia jego istnienie ? Czy świat ów istnieje tylko w tej części, którą znamy z książki, czy może autor opisał jedynie jego wycinek, a całość funkcjonuje gdzieś poza nią ? Kto ma decydujący wpływ na wydarzenia – pisarz czy postaci, które powołał do życia ?

Każdy rozdział zaczyna się cytatem z jakiejś klasycznej książki dziecięcej czy młodzieżowej, a cytat ów łączy się z tym, co wydarzy się w tym rozdziale. Dzięki temu zabiegowi uświadamiamy sobie, że w książkach właściwie wszystko już było. Mimo to autorce udało się stworzyć z tych znanych od dawna motywów opowieść zupełnie nową i zaskakującą.

Na drzwiach pracowni introligatorskiej Mo, ojca Meggie widniał  napis: Niektórych książek wystarczy skosztować, inne się połyka, a tylko nieliczne trzeba przeżuć i strawić do końca. „Atramentowe serce” należy do tych ostatnich. Obie z Najstarszą z córek czytałyśmy je niejeden raz, bo jest to jedna z tych książek dla młodzieży, po którą z przyjemnością sięgną również dorośli. Dla Środkowej z nich jest to jeszcze lektura zbyt trudna do samodzielnego przeczytania. Nie odważyłabym się jednak czytać jej tego na głos… 

Dlaczego ? Niestety – ode mnie się tego nie dowiecie…   😉

Cornelia Funke „Atramentowe serce” (z ilustracjami autorki), przekł.: Jan Koźbiał, wyd.: Egmont, Warszawa 2005

P.S. Książka została zekranizowana i ten film także był jednym z ulubionych przez moje córki 🙂

Kamienie na szaniec

Kamienie na szaniec

Dziś na Cmentarzu Komunalnym na Powązkach odbędzie się pogrzeb kapitana harcmistrza Ryszarda Białousa „Jerzego”. 27 lat po śmierci dowódca batalionu harcerskiego „Zośka” spocznie wreszcie wśród swoich żołnierzy. Jego krzyż harcerski na urnie z prochami zrobił na mnie duże wrażenie.

Od książek Aleksandra Kamińskiego „Kamienie na szaniec” i „Zośka i Parasol” zaczęło się moje zainteresowanie historią, Szarymi Szeregami, Powstaniem Warszawskim. Były dla mnie ogromnie ważne, mam do nich bardzo osobisty stosunek i dlatego 2 kwietnia 2014 roku, po obejrzeniu ekranizacji pierwszej z nich, napisałam taki nietypowy jak na tematykę tego bloga wpis:

Tym razem nie będzie o książce tylko o filmie – tak przy okazji, bo „Kamienie na szaniec” ukazały się właśnie z filmową okładką i zdjęciami z filmu w środku.

Podobno statystycznym widzem amerykańskiego kina klasy B jest nastoletni afroamerykański analfabeta z wielkomiejskiego slamsu. Natomiast odbiorcą, do którego adresowane są polskie filmy historyczne i adaptacje dzieł naszej literatury jest zapewne przeciętny gimnazjalista doprowadzony do kina przez szkołę. Zdaję więc sobie doskonale sprawę, że, jako córka harcerza Szarych Szeregów i środkowe ogniowo w trzypokoleniowym łańcuchu harcerek w naszej rodzinie, a w dodatku absolwentka studiów historycznych, nie jestem targetem „Kamieni na szaniec”. Nie dla mnie kręcono ten film. Ponieważ jednak w grupie docelowej mieści się przynajmniej jedna z moich córek – pozwolę sobie spojrzeć na ten film oczyma Matki Targetu 🙂

Z różnych stron dobiegają mnie głosy, że film może nie jest wybitny, ale jest wystarczająco dobry, bo robi wrażenie na młodzieży i jest ilustracją słów Jana Stanisława Jankowskiego Delegata Rządu na Kraj, które stały się mottem Muzeum Powstania Warszawskiego: Chcieliśmy być wolni i wolność sobie zawdzięczać. Czyli program minimum został zrealizowany – ale ja się zastanawiam, dlaczego tylko tyle ?

A poza tym – dlaczego film noszący tytuł książki Aleksandra Kamińskiego, która wywarła wpływ na kilka pokoleń Polaków i opowiadający o wydarzeniach i postaciach autentycznych, co sugerują choćby użyte tam ich imiona i nazwiska, pokazuje nam kogoś zupełnie innego ??? O takim drobiazgu jak to, że Kamiński pisał o trzech przyjaciołach nie wspominając…

Dlaczego jego twórcy uznali, że statystyczny gimnazjalista (w skrócie: SG) nie jest w stanie zrozumieć przekazu głębszego niż komiksowy, a żeby go poruszyć wystarczy zaserwować mu sceny tortur, które dorównają najbardziej krwawym grom komputerowym ? Dlaczego uznali, że aby zrozumiał i polubił bohaterów, trzeba ich sprowadzić do poziomu współczesnych nastolatków ? Gimnazjaliści, z którymi mam do czynienia, potrafią myśleć – trzeba im tylko dać szansę.

Posłuchajcie opowiadania o Alku, Rudym, Zośce i kilku innych cudownych ludziach. o niezapomnianych czasach 1939-1943 roku, o czasach bohaterstwa i grozy.

Posłuchajcie opowiadania o ludziach, którzy w tych niesamowitych latach potrafili żyć pełnią życia, których czyny i rozmach wycisnęły piętno na stolicy oraz rozeszły się echem po kraju, którzy w życie wcielić potrafili dwa wspaniałe ideały: BRATERSTWO i SŁUŻBĘ – tymi słowami rozpoczął „Kamienie na szaniec” Aleksander Kamiński.

Bohaterowie Kamińskiego – Alek, Rudy i Zośka należeli do elity intelektualnej swojego pokolenia. Skończyli jedną z najlepszych szkół średnich w Polsce i przed samą wojną zdali tzw. dużą maturę czyli osiągnęli wykształcenie jakie zdobywała wtedy mniejsza ilość osób niż obecnie szczyci się dyplomem wyższej uczelni. Wszyscy trzej czasie okupacji studiowali na tajnych kompletach, a poza tym czytali, myśleli, dyskutowali. Nie tylko o strzelaniu.

Marcel Sabat i Tomasz Ziętek mają po 25 lat – czyli że są od swoich bohaterów ciut starsi. Mirosław Konarowski i Cezary Morawski byli w tym samym wieku, gdy grali Zośkę i Rudego w filmie „Akcja pod Arsenałem”. Dlaczego więc patrząc na tych ostatnich widzę młodych mężczyzn, a w „Kamieniach na szaniec” trudno mi uwierzyć, że mają więcej niż 17 lat ? Notabene – kiedy tamten film wszedł na ekrany, ja sama byłam w wieku obecnych gimnazjalistów. Jego bohaterowie imponowali mi i czułam, że dorosnąć do nich nie będzie mi łatwo.

Myślę, że jest to problem, który dotyczy obecnych filmów historycznych, nie tylko polskich. Bierze się wnętrza i kostiumy z epoki, wymyśla się wydarzenia quasi-historyczne i wstawia w to bohaterów, którzy zachowują się i myślą całkiem współcześnie. Nieważne, czy mamy do czynienia z rzymskim gladiatorem, rycerzem krzyżowym, angielskim lordem z czasów wiktoriańskich czy harcerzem Szarych Szeregów. Jaki płynie z tego przekaz dla statystycznego widza (czy to amerykańskiego, czy polskiego) ? Otóż taki, że jedyny postęp jakiego dokonała ludzkość na przestrzeni wieków to postęp techniczny, a w sferze etyki, moralności i stosunków międzyludzkich (a także podejścia do kwestii inicjacji seksualnej 😉 ) nic się nie zmieniło od czasu, gdy wyszliśmy z jaskiń.

Alek, Rudy i Zośka byli harcerzami. Wychowankami przedwojennej „Pomarańczarni” i członkami konspiracyjnych Szarych Szeregów – jedynej w państwach okupowanych konspiracyjnej organizacji wychowawczej, co zostało umieszczone w napisach kończących film. Szkoda tylko, że to w żaden sposób nie wynika z zachowania jego bohaterów wcześniej – pomijając przedziwną scenę przysięgi AK, na której potrzeby ubierają się wszyscy w mundurki jak spod igły. Po trzech latach okupacji !!! Ta scena jest absurdalna z wielu powodów – tak absurdalna, że trudno z nią nawet dyskutować. Rozumiem jednak, że te mundurki były po to, aby wbić naszemu SG do głowy, to że film opowiada o harcerzach. Szkoda tylko, że w tym celu nie stworzono jakichś scen odwołujących się np. do przedwojennych obozów. Byłoby prościej i zgodnie z realiami.

W materiałach promocyjnych filmu jest napisane: Film nie jest tradycyjną adaptacją, ale autorskim, współczesnym komentarzem do literackiej opowieści, czym jak rozumiem jego twórcy bronią się przed podobnymi zarzutami. Uważam jednak, że o autorskim komentarzu i dyskusji z literacką wizją Kamińskiego można by mówić w sytuacji, gdy bohaterowie nazywaliby się np. Maryśka i Blondyn, a film nosiłby inny tytuł. Tylko że wtedy nie miał by on zagwarantowanej widowni tak długo, jak długo „Kamienie na szaniec” będą lekturą szkolną. Choć przyznam, że odczuwam pewną złośliwą satysfakcję na myśl o tym, że za czas jakiś, kiedy umilkną już echa burzy, którą film wywołał, jacyś leniwi gimnazjaliści, którym nie będzie się chciało czytać książki i ograniczą się do obejrzenia filmu, polegną na teście ze znajomości lektury 😉

I wyszedłeś jasny synku z czarną bronią w noc, / i poczułeś, jak się jeży w dźwięku minut – zło. / Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką. / Czy to była kula, synku, czy to serce pękło ?

Gdyby film nie udawał, że jest ekranizacją, to być może zachwyciłaby mnie scena końcowa, w której na odległość strzału stają przed sobą dwaj młodzi, zakochani chłopcy, których dzieli tylko to, że jeden jest Polakiem, a drugi Niemcem. Piękna scena o antywojennej wymowie – szkoda tylko, że dla jej konceptu odebrano Zośce jego bohaterską śmierć w walce.

Zastanawiam się, którego z bohaterów autorzy filmu skrzywdzili najbardziej ? Lista jest długa, a wybór trudny. Czy Alka, który z równorzędnego bohatera stał się częścią tła ? Czy Zośkę, w którym nijak nie można zobaczyć tego charyzmatycznego, ujmującego i odpowiedzialnego przywódcy, o którym mówią ci, którzy go znali ? Czy Orszę ukazanego jako człowiek niepewny, wręcz strachliwy ? Czy może wreszcie majora Kiwerskiego, dowódcę Kierownictwa Dywersji Armii Krajowej, o którym pada sugestia, że przez trzy dni chował się przed Orszą i Zośką udając, ze jest w Krakowie, aby uniknąć podjęcia decyzji o akcji ? A może Heńka, którego konsultant historyczny filmu profesor Grzegorz Nowik nazwał skrzywdzonym bohaterem „Kamieni na szaniec” i między innymi z tego powodu wycofał swoje nazwisko z napisów ?

W moim poczuciu najbardziej skrzywdzone zostały tam domy Rudego i Zośki – domy, które ich ukształtowały i wspierały, domy przesiąknięte patriotyzmem i poczuciem służby, ich głęboko zaangażowani w konspirację rodzice i siostry harcerki. A szczególnie profesor Józef Zawadzki, wspierający Szare Szeregi w ich działaniach wychowawczych także po śmierci Zośki jako przewodniczący Rady Wychowawczej – tu pokazany jako człowiek wręcz tchórzliwy i uwikłany w jakiś konflikt z synem. Rozumiem, że SG łatwiej jest zrozumieć bohatera skłóconego z rodzicami niż gotowego umrzeć za ojczyznę, ale chyba jednak nie o tym jest ten film ?

Smutno mi, gdy pomyślę, że kiedy nasz SG zobaczy ten film ponownie za lat kilkanaście, kiedy nie będzie już gimnazjalistą i (mam nadzieję !) będzie mądrzejszy niż teraz, to nie znajdzie w nim nic więcej niż za pierwszym razem. Bo niestety nic więcej tam nie ma…

Aleksander Kamiński „Kamienie na szaniec”, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2014

P.S. Film „Akcja pod Arsenałem” jest na YouTube, warto go obejrzeć.

Ella zaklęta

Ella zaklęta

To kolejne wykopalisko z samych początków mojego blogowania, ale nieoczekiwanie nabrało aktualności, bo książka właśnie została wznowiona przez wydawnictwo Poradnia K. Od czasu jej pierwszego wydania nurt książek, które namawiają dziewczęta do niegrzeczności bardzo się rozwinął, ale IMO nadal warto po nią sięgnąć. Film z Anne Hathaway z 2004 rozczarował mnie, bo w rozbuchanej, fantastycznej rzeczywistości filmowej jakoś ginęło przesłanie książki.

Warto po nią sięgnąć także ze względu na znakomity przekład Andrzeja Polkowskiego. To się po prostu świetnie czyta !!!

A tak pisałam o „Elli zaklętej” 17 marca 2006 roku:

Gdy Ella przyszła na świat, otrzymała od szalonej wróżki Lucyndy dar bezwzględnego posłuszeństwa. Musi spełniać wszystkie polecenia – nawet głupie, śmieszne albo co gorsza groźne w skutkach. Staje się to szczególnie niebezpieczne, kiedy po śmierci Matki jej Ojciec żeni się ponownie. Macocha ma dwie córki, którym bardzo nie podoba się to, że Ella cieszy się sympatią Księcia.

Coś Wam to przypomina ??? Tak, tak – ta baśń w wyraźny sposób nawiązuje do “Kopciuszka” i “Śpiącej królewny”, ale nie jest tylko kolejną kompilacją znanych baśniowych motywów. “Ella zaklęta” to umieszczona w fantastycznych realiach całkiem współczesna opowieść o tym, jak odnaleźć w życiu własną drogę.

To jest książka o manowcach posłuszeństwa. Lucynda nie była złośliwa, nie chciała skrzywdzić Elli. Przeciwnie – sądziła, że w ten sposób ułatwia życie jej Matce. Posłuszne dziecko jest bardzo wygodne dla rodziców – bez szemrania robi to, co mu się każe, zjada wszystko, co ma na talerzu, ubiera się tak, jak lubią rodzice, można nim łatwo kierować. Takie dziecko ( a szczególnie córka) to chodzący ideał i powód do zazdrości wszystkich wokół.

Problem zaczyna sie wtedy, gdy staje się ono na tyle duże, że powinno wyjść spod opieki rodziców (albo wtedy, gdy oni nie mogą już sie nim opiekować). Od tej chwili powinno być samodzielne, zdecydowane i rozważne.

Elli zagrażali nie tylko ludzie, którzy (jak złośliwa przybrana Siostra) mogli wykorzystać jej posłuszeństwo do własnych niecnych celów, ale również przeróżne baśniowe stwory. W prawdziwym życiu nie ma ogrów – są za to dilerzy narkotyków i pedofile. W zetknięciu z nimi posłuszeństwo staje się niebezpieczne. Przydaje sie za to rozwaga i nonkonformizm – a te cechy wychowanie do posłuszeństwa skutecznie wytłumia.

To jest książka o tym, że nie istnieje nic takiego, co determinowałoby nasze życie i tylko od naszej woli zależy, jak się ono potoczy. Zaklęta dziewczynka próbuje w życiu codziennym “obchodzić” zaklęcie – jest posłuszna w stopniu niezbędnym, a niepokorna wszędzie tam, gdzie zaklęcie nie działa. Podejmuje niebezpieczne próby odnalezienia Lucyndy w nadziei, że ta zdejmie z niej czar. Niestety – ani Lucynda, ani Wróżka chrzestna dziewczyny nie są w stanie tego zrobić. Przełamać zaklęcie może tylko ona sama – siłą własnej woli. Ella musi znaleźć w sobie tę siłę – inaczej nie będzie mogła poślubić księcia.

To jest książka o sile, jaką daje miłość. Ella znalazła w sobie determinację niezbędną do przełamania mocy zaklęcia dopiero wtedy, gdy uświadomiła sobie, że jej posłuszeństwo zagraża ukochanemu. Będąc nadal posłuszną może stać się narzędziem w rękach wrogów Księcia, więc dla jego dobra musi zrezygnować ze swojej miłości. Zrezygnować albo… przełamać zaklęcie. Z miłości do ukochanego jest w stanie zdobyć się na to, czego wcześniej nie potrafiła zrobić tylko dla siebie.

Choć nie wykluczam, że są chłopcy, którym spodoba sie taka love story w świecie fantasy, wydaje mi się, ze jest to lektura raczej dla dziewczynek – dla takich, które już zaczynają odczuwać burzę hormonów, ale jeszcze lubią bajki.

„Ella zaklęta” to książka, która może pomóc dorastającej panience w znalezieniu złotego środka między posłuszeństwem autorytetom, jakie przystoi każdej grzecznej dziewczynce, a nonkonformizmem niezbędnym, aby doszła, tam, dokąd chce.

Gail Carson Levine “Ella zaklęta”, przekł.: Andrzej Polkowski, wyd. Media Rodzina, Poznań 2003

Gail Carson Levine “Ella zaklęta” (seria: Latawiec),  przekł.: Andrzej Polkowski, wyd. Poradnia K, Warszawa 2019