Ze wszystkich miejsc, w których nie byłam, najbardziej tęsknię do Paryża. Z jednej strony bardzo chciałabym tam pojechać, a z drugiej – obawiam się, że to, co zobaczę, nie dorówna moim wyobrażeniom o tym mieście. Utkałam je sobie z tego, co wyczytałam w książkach, zobaczyłam na obrazach, w filmach i wyobraziłam na podstawie muzyki, a zupełnie nie uwzględniam w swoich wizjach wielojęzycznych tłumów i zakorkowanych ulic.
Paryż z tej książki już nie istnieje. Jej autor – czeski emigrant, z wykształcenia architekt, od 1948 roku mieszkający w Monachium, gdzie pracował w Radiu Wolna Europa, w 1950 roku pojechał na urlop do Paryża. Tam przyszedł mu do głowy pomysł takiej książki – przewodnika dla dzieci.
Przed nami Paryż, stolica Francji. A w nim: pięć milionów mieszkańców, wielka rzeka – Sekwana, dziesiątki pomników, zabytkowych kościołów, muzeów i… tysiące kotów.
Przenosi nas ona w czasy, kiedy w każdym paryskim domu była konsjerżka, a policjanci w czarnych pelerynach jeździli po ulicach na rowerach i co drugi nazywał się Dupont 😉 Najlepsze jedzenie kupowało się w Halach, a na dziedzińcu Luwru nikt jeszcze nie przeczuwał szklanej piramidy. Tamtego Paryża już nie ma, ale może warto zobaczyć na własne oczy na ile ten obecny różni się od niego ?
Paryż jeszcze przede mną, natomiast z miast, w których byłam – najbardziej chciałabym wrócić do Londynu i Pragi. Dlatego z radością przywitałam kolejną książkę z cyklu zapoczątkowanego przez „Oto jest Paryż” 🙂 (Edit: do dziś ukazało się w sumie sześć części – także o Nowym Jorku, Wenecji, Rzymie i Monachium)
Smutnym paradoksem historii jest to, że tworząc książki o najpiękniejszych i najciekawszych miastach świata, Miroslav Sasek nie poświęcił żadnej temu, w którym się urodził i wychował. Dzieci, do których je adresował, żyły po drugiej stronie żelaznej kurtyny i szansa, że kiedyś odwiedzą Pragę jako turyści, była niewielka.
On sam nie dożył takich czasów, a ja cieszę się, że moje dzieci mogą bez problemu zwiedzać zarówno Pragę, jak i wszystkie miasta opisywane i narysowane przez niego.
Miroslav Sasek (tekst & ilustr.) „Oto jest Paryż”, przekł.: Maciej Byliniak, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2013
Wpis z 18 stycznia 2015 roku, ale okładka powyżej pochodzi z wydania najnowszego. Pierwsza była taka:
Jakiś czas temu pewna moje znajoma wyznała, że wzruszyło ja ogromnie tytułowe opowiadanie z „Siedmiu wspaniałych” Roksany Jędrzejewskiej – Wróbel. Ponieważ znałam ją dotychczas jako osobę raczej nieskorą do wzruszeń, a już na pewno nie do publicznego przyznawania się do nich, natychmiast sięgnęłam po tę książkę, aby sprawdzić, co też takiego ona w sobie ma 🙂 Opowiadanie tytułowe nie zrobiło na mnie aż takiego wrażenia, ale całość spodobała mi się bardzo.
Moje córki były już wtedy zdecydowanie zbyt posunięte w latach na tę lekturę. Na szczęście, kiedy jak na zamówienie ukazało się nowe wydanie z ilustracjami Marianny Oklejak, w naszej rodzinie pojawiły się kolejne dzieci, które mogłam nią obdarować.
Księgarnie pełne są teraz baśni w najrozmaitszych wersjach – od kanonicznych (czyli z grubsza takich jak je Grimmowie czy Andersen napisali) począwszy, przez rozmaite skróty po mniej lub bardziej udane przeróbki, bawiące się ich postaciami i schematami. Roksana Jędrzejewska – Wróbel dokonała zabiegu oryginalnego. Sięgnęła po znanych skądinąd bohaterów, ale umieściła ich w sytuacjach na wskroś współczesnych, takich, jakie na pewno nie mogły im się przydarzyć dawno dawno temu za górami za lasami….
Tamten świat nie miał przecież celebrytów znanych z tego, że są znani. Nie było w nim nachalnych akwizytorów, którzy potrafią wmówić niemal każdemu, że absolutnie i natychmiast potrzebuje czegoś, o istnieniu czego jeszcze wczoraj nie miał pojęcia. O przemocy szkolnej też chyba nikt nie słyszał, a i z rozwodami było trochę inaczej niż teraz.
Mnie najbardziej urzekło pierwsze opowiadanie. W roli Kopciuszka obsadzona w nim została pewna mama, która wcześniej poświęciła całe swoje życie, plany i ambicje wychowaniu córek, natomiast jako złe siostry wystąpiły jej własne dzieci. Historia, która raczej nie mogła się wydarzyć w poprzednich wiekach, poruszyła czułą strunę – może dlatego, że skojarzyła mi się z moim własnym życiem ? Tym bardziej ucieszyło mnie jej szczęśliwe zakończenie 🙂
Roksana Jędrzejewska – Wróbel „Siedmiu wspaniałych i sześć innych, nie całkiem nieznanych historii”, ilustr.: Joanna Olechnowicz – Czernichowska, wyd.: Bajka, Warszawa 2010
Roksana Jędrzejewska – Wróbel „Siedmiu wspaniałych i sześć innych, nie całkiem nieznanych historii”, ilustr.: Marianna Oklejak, wyd.: Bajka, Warszawa 2014
Roksana Jędrzejewska – Wróbel „Siedmiu wspaniałych i sześć innych, nie całkiem nieznanych historii”, ilustr.: Marianna Oklejak, wyd.: Bajka, Warszawa 2018
Książka – widmo. Gdyby nie to, że leży przede mną, mogłabym zwątpić w to, że w ogóle istnieje 😉
Kupiłyśmy
ją zimą w
Zachęcie,
kiedy zwiedzałyśmy wystawę
„Arki” Józefa Wilkonia.
Ach, co to była za wystawa !!! Na zewnątrz stała wspaniała
szopka, którą normalnie można podziwiać przed bielańskim
kościołem pokamedulskim. W środku – arka, zwierzaki i mnóstwo
przepięknych ilustracji książkowych. Dziewczyny do dziś ją
wspominają, podobnie jak wcześniejszą wystawę „Zachęta
dzieciom”, z której zapamiętały niesamowity labirynt i
przechodzenie przez szafę. Szkoda, że takie wystawy adresowane do
dzieci trafiają się tylko raz na kilka lat 😦
Niedługo potem Najmłodsza z córek została zaproszona na przyjęcie urodzinowe i chciałam kupić tę książkę dla solenizanta. Poprosiłam o pomoc moją niezawodną księgarnię osiedlową. Okazało się jednak, że nie tylko nie ma jej w hurtowniach, ale też nikt tam nie słyszał o wydawnictwie, które ją wydało. Google ujawniły, że jest do dostania w kilku miejscach w internecie, a w realu – w jednej takiej księgarni specjalizującej się w książkach dla dzieci, od której dzieli mnie całe miasto (nie pierwszy raz tego żałuję !). Nie starczyło mi już czasu i solenizant musiał zadowolić się innym książkowym prezentem. A szkoda…
…
bo „Baśń
o rumaku zaklętym” to książka – marzenie, łącząca w sobie
wszystko, co książka mieć powinna – piękny tekst, fantastyczne
ilustracje i staranność wydania.
Ta książka to spotkanie dwóch mistrzów – mistrza języka i mistrza obrazu.„Klechdy sezamowe” (do których należy „Baśń o rumaku zaklętym”) powstały niemal sto lat temu, a czyta się je zupełnie współcześnie. Wcześniej czytałyśmy leśmianowskie „Przygody Sindbada Żeglarza” i już wtedy byłam zdziwiona, że wytrzymały próbę czasu i czyta się je nadal nie tylko bez przykrości, ale często z zachwytem. W prozie Leśmiana jest poezja, która uwodzi i czaruje – bogactwem języka i melodią, która sprawia, że głośne czytanie nie nuży, a wręcz sprawia przyjemność.
Uwodzą i czarują również wilkoniowe ilustracje – nie tylko w tej książce. Jeszcze zanim wybrałyśmy się do Zachęty, znalazł sie w naszym domu gazetowy album „Bóg się rodzi”. To druga z trzech książek z Jego ilustracjami, które ukazały się u nas po wieloletniej przerwie. Z podziwem patrzyłam na te szalenie wyraziste obrazki – mimo że namalowane pozornie niedbale, bez cyzelowania szczegółów. Taki zając na przykład – zaledwie kilka pociągnięć pędzla, a wyraźnie widać jaki ma wyraz twarzy 😉 W „Baśni” zachwycił mnie nie tylko cały bliskowschodni sztafaż – te minarety, kopuły, pałace i stroje (wszystko pozłacane), ale przede wszystkim tytułowy rumak. Każdy kto choć trochę próbował rysować wie, że koń to wyższa szkoła jazdy i niewielu jest malarzy, którzy to naprawdę potrafili. Ci nieliczni potrafiący przeszli do historii jak Juliusz i Wojciech Kossakowie. Koń na ilustracjach Wilkonia naprawdę jest rumakiem – nie szkapą czy chabetą tylko wspaniałym wierzchowcem. Czystej krwi arabskiej 😉
Czytałyśmy „Baśń o rumaku zaklętym” kilka razy zaraz po tym, jak została kupiona. Ostatnio wyciągnęłam ją z półki, żeby opisać tutaj i Najmłodsza natychmiast kazała ją sobie przeczytać. Na okładce tej książki znalazłam zapowiedź wydania dalszych. Niestety mimo, że minął już prawie rok – nic o nich nie słychać. Szkoda by było, gdyby na tym się skończyło 😦
Bolesław Leśmian „Baśń o rumaku zaklętym”, ilustr.: Józef Wikoń, wyd.: Oficyna Olszynka, Warszawa 2006
Warto wspomnieć, że ta baśń ukazała się także we wznowionym przez Wydawnictwo Dwie Siostry zbiorze „Klechdy sezamowe” z ilustracjami Jana Lenicy. Tam ilustracji (w przeliczeniu na jedną baśń) jest mniej i są one zupełnie inne niż wilkoniowe, ale też zdecydowanie warto po tę książkę sięgnąć. A najlepiej – porównać jak różnie dwaj Twórcy podeszli do tej samej baśni 🙂
Bolesław Leśmian „Klechdy sezamowe”, ilustr.: Jan Lenica, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2017
Wpis z 22 lutego 2007 roku. Wydawnictwo wydało tę książkę ponownie w 2018 roku i nadal jest ona do kupienia. Niestety, mimo że jest na niej ta sama ilustracja, co zawsze, okładka w tej wersji jakoś nie zachwyca 😦
Książka
– legenda.
Ilekroć
na jakimkolwiek forum książkowym albo „dzieciowym”
pojawia się wątek o ukochanych książkach dzieciństwa, prędzej
czy później ktoś wspomina „Bajarkę”. Ceny jakie do niedawna
osiągała na Allegro też o tym świadczyły, choć nie ocierały
się jeszcze o absurd tak, jak to ma miejsce w przypadku „Śpiewającej
Lipki” (która nota
bene również
ma zostać niebawem wydana). „Bajarkę” wznowiło niedawno
poznańskie wydawnictwo Zysk i S-ka. Chwała mu za to i cześć !!!
Wydawnictwa coraz częściej sięgają po książki, na których wychowały się pokolenia obecnych rodziców i dziadków. Wiadomo przecież, że to oni właśnie kupują książki dla dzieci. Mając do wyboru książkową nowość, która nic im nie mówi, oraz coś, co wzbudza rzewne wspomnienia dzieciństwa, oczywiście zdecydują się na tę drugą. W moim przypadku o zakupie zdecydowała nie tylko legenda, jaką otoczona jest ta książka, ale przede wszystkim ilustracje Marii Orłowskiej – Gabryś, jednej z ulubionych ilustratorek mojego dzieciństwa. Od wielu lat już nie widziałam w księgarniach niczego z jej ilustracjami – moje dzieci znają je z moich starych książek (m.in. z ukochanej przez nas ”Cukierni pod Pierożkiem z Wiśniami”), ale nie wszyscy ich rówieśnicy mieli taką możliwość.
Na pewno nie miałam „Bajarki” jako dziecko, ale kiedy teraz kupiłam ją dla Najmłodszej z córek, stwierdziłam, że niektóre z tych bajek znam. Może ktoś mi je opowiadał ? Właśnie – opowiadał, bo ta starannie wydana i pięknie ilustrowana książka, w zamyśle jej autorki wcale nie miała służyć do czytania dzieciom. Jest to zbiór historii do opowiadania różnym audytoriom w różnym wieku. W posłowiu znajdziemy poradnik „Jak opowiadać baśnie” – i to opowiadać je nie tylko własnym dzieciom, ale też szerszej publiczności – w szkołach, bibliotekach, przy wakacyjnym ognisku.
Czy ktoś jeszcze opowiada dzieciom bajki ? Wiemy, że ważne jest czytanie im książek – te przysłowiowe już: 20 minut dziennie. Codziennie ;-). Oglądamy filmy, czasem chodzimy do teatru, coraz częściej sięgamy po tzw. audiobooki, ale coraz rzadziej opowiadamy.
Kiedy
myślę o opowiadaniu komuś baśni, natychmiast przypomina mi się
Karen Blixen i piękna scena z mojego ukochanego filmu „Pożegnanie
z Afryką”. Ona sama pisała: Czasy
i moda zmieniły się, w Europie zanikła sztuka słuchania
opowieści. Mieszkańcy Afryki, nie umiejący czytać, nadal ją
mają. Jeśli ktoś zacznie do nich mówić w te słowa: „Był raz
pewien człowiek, który wyszedł na równinę i tam spotkał
drugiego człowieka” – cali zamieniają się w słuch, ich
wyobraźnia biegnie śladem nieznanych ludzi na równinie. Natomiast
biali nie potrafią słuchać opowiadania, nawet jeśli czują, że
powinni. Jeżeli nie zaczynają się wiercić i nagle nie
przypominają sobie rzeczy wymagających natychmiastowej akcji, to
zasypiają. Ci sami ludzie proszą jednak o coś do czytania,
potrafią długo w noc pochłaniać pierwszą lepsza książkę, jaka
im wpadnie do ręki (…). Ci ludzie przyzwyczaili się do odbierania
wrażeń oczyma.*
Małe dzieci jeszcze nie mają takich przyzwyczajeń. Kiedy zaczynają obcować z telewizją, szybko ich nabierają i wtedy nieruchome literki w książkach też są dla nich zbyt statyczne. Zanim jednak to nastąpi, słuchałyby zapewne chętnie rozmaitych opowieści. Problem w tym, że to dorośli nie chcą i nie potrafią już opowiadać. Zdarza mi się czytać posty rodziców bardzo przejętych misją czytania dzieciom i zaniepokojonych tym, że dziecko (często roczniak, albo niewiele starszy maluch) nie chce słuchać i próbuje odwrócić uwagę rodzica od literek w książce i skierować ją na siebie. A gdyby tak właśnie zrobić – spojrzeć na dziecko i po prostu opowiedzieć mu to, co jest w tej książce ? Oczywiście – są takie książki, które trzeba przeczytać tak, jak je autor napisał, ale jest też wiele, którym nie zaszkodzi opowiedzenie własnymi słowami. Boimy się tego – tak jakbyśmy uważali, że to, co nie jest zapisane, ma mniejsza wartość.
Autorka
pisze w swoim posłowiu: Oczywiście,
że można baśnie czytać. Jednakże baśń ludowa zrodziła się
jako opowiadanie i gdy robimy z niej wyłącznie literaturę,
oddalamy się od pierwowzoru. Baśń czytana, zwłaszcza po cichu,
ubożeje jak czytany dramat, który zrodził się z myślą o
scenie. Opowieści
zawarte w tym zbiorze podzielone są na cztery stopnie trudności. Te
najprostsze to zazwyczaj mniej niż jedna strona tekstu. Warto
spróbować – może okaże się, że bycie bajarzem wcale nie jest
takie trudne.
„Bajarka opowiada” to, zgodnie z podtytułem,zbiór baśni całego świata. No, może nie całkiem całego, bo poza jednym wyjątkiem, są to baśnie półkuli północnej, ale na pewno różnych kręgów kulturowych. Fascynujące jest to, że (pominąwszy realia geograficzne) te historie są uniwersalne. Wszędzie, na Północy i na Południu, mamy ludzi złych – podłych, chciwych i tchórzliwych oraz dobrych – odważnych, życzliwych, pracowitych i chętnych do pomocy. Baśnie Bajarki mówią o trudnych sprawach, ale dobro zawsze zostaje nagrodzone, a zło – ukarane i to ukarane srodze. To nie są współczesne wygładzone wersje bajek – tu w najlepszym wypadku ktoś znika i słuch o nim ginie. Nie ma w nich miejsca na relatywizm – tu białe jest zawsze śnieżnobiałe, a czarne – kruczoczarne. Taka jest przecież od zawsze rola baśni, aby pewne rzeczy nazwać po imieniu i dać ludziom wyraźne wskazówki postępowania. Dziecku, które pozna takie wzorce, łatwiej będzie później odnaleźć drogę w świecie, w którym dominują różne odcienie szarości.
„Bajarka
opowiada. Zbiór baśni całego świata” opracowała:
Maria Niklewiczowa, ilustr.: Maria Orłowska – Gabryś, wyd.: Zysk
i S-ka, Poznań 2006
* Karen
Blixen „Pożegnanie z Afryką”, przekł.: Józef Giebułtowicz,
wyd.: Muza S.A., Warszawa 1995, s. 200
O tym, jak bardzo świat się zglobalizował, najdobitniej świadczy to, co stało się z naszymi prezentami pod choinkę – a konkretnie z tym, kto je przynosi 😉 Kiedy ja byłam dzieckiem, święty Mikołaj odpowiadał jedynie za drobiazgi, które 6 grudnia znajdowałam w (specjalnie na tę okazję porządnie wyczyszczonych) butach. Pojawiał się on też (zamiennie z Gwiazdorem) na rozmaitych choinkowych imprezach – w przedszkolu, szkole czy zakładzie pracy rodziców. O tym, że moje prezenty pod choinką w Wigilię kładli tam rodzice, wiedziałam chyba od samego początku. Innym dzieciom przynosił je wtedy, w zależności od tego gdzie mieszkały (lub skąd pochodziła ich rodzina), Gwiazdor, Aniołek, Dzieciątko, Gwiazdka albo krasnoludki. W innych krajach (np. w Hiszpanii) prezenty były dopiero po świętach, bo przynosili je (zgodnie z ewangeliczną tradycją) Trzej Królowie.
Świętego Mikołaja w wersji: rubaszny, brzuchaty, przerośnięty krasnal z czerwonym nosem, w opiętym wdzianku i czapce z pomponem, podróżujący latającymi saniami zaprzężonymi w renifery, poznałam… nawet nie wiem kiedy. Pierwszy raz chyba musiałam go zobaczyć na plastikowej torbie – reklamówce, które wtedy można było kupić od osób handlujących nimi na ulicy. Przypominam sobie, jak dbałam o tę moją torbę, w której nosiłam do szkoły cymbałki, a kiedy urwały jej się uszy, obcięłam je i przez długi czas była workiem do pakowania różnych drobiazgów na wyjazdy 😉
Dzieciństwo moich córek przypadło już na czasy wszechobecności tego gościa, którego w przypływie złości nazwałam kiedyś Uzurpatorem i niestety, nie ma już przed nim (oraz jego reniferami z Rudolfem na czele) ucieczki. Myślące dzieci, karmione historyjką o facecie, który latając tym swoim zaprzęgiem, jest w stanie w jeden wieczór podrzucić prezenty pod wszystkie choinki świata, muszą zadać sobie pytanie: jak to jest możliwe ? Moje córki też o to pytały i miałam spory problem z takim sformułowaniem odpowiedzi, żeby z jednej strony nie odbierać im zbyt szybko atmosfery magii, a z drugiej – znaleźć tam jakieś miejsce na prawdziwego świętego Mikołaja. Łatwo nie było i przyznam, że ulżyło mi kiedy Najmłodsza z córek też już przestała w tę świętomikołajową ściemę wierzyć 😉
„Milion miliardów świętych mikołajów” to książka, która w całości (zarówno jej tekst, jak i ilustracje, jak i wreszcie tytuł, który brzmi, jakby ktoś nieduży i nieumiejący jeszcze dobrze liczyć chciał powiedzieć: bardzo, bardzo dużo) – robi wrażenie, jakby wyszła spod ręki dziecka, które usiłuje odnaleźć w tym wszystkim jakiś sens i stara się wyjaśnić (sobie, a może jeszcze komuś ?) skąd się te wszystkie prezenty biorą ? Całkiem nieźle mu to wychodzi, podoba mi się ta wersja. Szkoda, że nie było tej książki wtedy, kiedy pytały mnie o to moje córki, ale, jak widać, potrzebna do tego była autorska koprodukcja japońsko – fińska 😉
Choć oczywiście nie byłabym sobą, gdybym tego wpisu nie zakończyła apelem o to, żebyśmy jednak nie zapominali, czyje urodziny obchodzimy w Boże Narodzenie !!!
P.S. Jeśli kogoś dziwią małe litery w tytule – wyjaśniam za Wikipedią, w której jest bardzo ciekawe hasło poświęcone Świętemu Mikołajowi w kulturze masowej, co następuje: 5 maja 2004 Rada Języka Polskiego zaleciła, że pomimo iż nazwę imienia (Mikołaj) lub świętego (św. Mikołaj) piszemy wielką literą, to w znaczeniu postaci przynoszącej prezenty z okazji Bożego Narodzenia należy ją pisać małą literą: święty mikołaj (np. Tata przebrał się za świętego mikołaja).
Hiroki Motai (tekst), Marika Maijala (ilustr.) „Milion miliardów świętych mikołajów”, przekł.: Karolina Iwaszkiewicz, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2019
Jutro podobno obchodzimy Dzień Misia i to dobra okazja, żeby przypomnieć pierwszą misiową książkę, która stanęła na półce Małego Pokoju z Książkami 21 marca 2006 roku 🙂
Pafnucy był kolejnym z serii ukochanych książkowych misiów mojej Najstarszej córki. Pierwszym był Miś Borys z czteroczęściowej serii “z kokardką”. Miała wtedy dwa latka – każde czytanie kończyło się prośbą – rozkazem: Jeście Boisie (czyli w przekładzie na polski: Jeszcze o Borysie 😉 ), a na dźwięk tego imienia wszyscy potencjalni lektorzy czmychali jak najdalej. Po nim nastali jeszcze Miś Uszatek i Kubuś Puchatek, których chyba nie trzeba nikomu przedstawiać, oraz przebój kolejnych wakacji – Pafnucy właśnie.
Pierwszą historię o nim kupiłam, kiedy Najstarsza miała cztery lata i bardzo jej się wtedy spodobała. To była taka przedziwna książeczka z grzbietem z metalowych kółek – jak kołonotatnik. Nigdy potem nie widziałam tak wydanej książki – i dobrze, bo miała bardzo krótki żywot. Wkrótce znalazłam kompletne wydanie wszystkich opowieści, które Joanna Chmielewska pisała dla swojej wnuczki w Kanadzie i nie wahałam się ani chwili. Pod znakiem Pafnucego upłynął nam prawie cały deszczowy lipiec (bagatela – 366 stron dużego formatu !), a kiedy wreszcie skończyłyśmy, Najstarsza wybuchnęła płaczem. Jak to – Pafnucy i Balbina będą mieli dzieci, a my nie będziemy wiedzieć co się z nimi stało ? Koniecznie musimy poprosić tę panią, żeby napisała dalszy ciąg.
W zeszłym roku spełniło się marzenie mojej córki i ukazał się drugi tom –“Las Pafnucego”. Kolejny lipiec spędziłyśmy z rodziną sympatycznych misiów, która powiększyła się o Kacperka i Monikę. Czy w tej sytuacji ktoś jeszcze ma wątpliwości, jak ma na imię miś mojej córki ? Najstarsza ma dziś prawie 13 lat, ale Pafnucy nadal rezyduje na jej łóżku. (Edit: dziś jest już całkiem dorosła, ale wyprowadzając się z domu zabrała go ze sobą 😉 )
Ta książka niewiele ma wspólnego z leśną rzeczywistością. Konia z rzędem temu, kto znajdzie wydrę gotową oddawać złowione ryby niedźwiedziowi, który w zamian za to znosi jej ploteczki z całego lasu (choć czasem mówi z pełnym pyskiem i trudno go zrozumieć). Prawdą natomiast jest (i to zostaje w pamięci dziecka po lekturze tej książki), że największe zagrożenia dla mieszkańców lasu wiążą się z człowiekiem. Ludzie śmiecą, hałasują, zatruwają wodę i zwierzęta nie mają żadnej możliwości, aby się przed tym obronić. Te prawdziwe oczywiście – bo w lesie Pafnucego wszystko jest możliwe. Nawet zmiana biegu rzeczki, aby uniemożliwić ludziom mycie w niej samochodów. Jest możliwe przede wszystkim dzięki współpracy wszystkich mieszkańców lasu (wspomaganych przez zwierzęta wiejskie). Okazuje się, że każde, nawet najmniejsze leśne stworzonko może się do tego przyczynić, bo każde ma jakąś przydatną umiejętność. Są też wśród ludzi nieliczni przyjaciele. Do nich należy leśniczy – uratowany przed niechybną śmiercią z wyziębienia dzięki solidarnej współpracy kolektywu leśnego z inwentarzem wiejskim. Nawet wiewiórka miała szansę wykazania się przy pomocy orzeszka 😉
Z
tej książki dzieci wynoszą świadomość, że w lesie tak naprawdę
jesteśmy nieproszonymi gośćmi, których obecność przyprawia
gospodarzy o palpitacje, a każdy pozostawiony tam śmietek (nawet
nieduży kapsel czy torebka foliowa) może zrobić komuś ogromną
krzywdę.
Pierwsze wydanie (to ukochane przez moja córkę) miało skromne czarno-białe ilustracje wyraźnie inspirowane kreską Sheparda. Niedawnemu wydaniu obu tomów towarzyszą liczne kolorowe obrazki, co sprawia, że książki są atrakcyjniejsze dla dzieci. Większość dorosłych, którzy zetknęli się z Pafnucym twierdzi wprawdzie, że wadą tej książki jest (typowy dla Joanny Chmielewskiej) nadmiar słów, ale Najstarszej ta kwiecistość stylu nie przeszkadzała.
Moja córka była przypadkiem nietypowym – niewielu znam czterolatków o takiej wytrzymałości, dlatego proponowałabym tę książkę najwcześniej dzieciom w okolicach zerówki.
Joanna Chmielewska “Pafnucy”, ilustr. Michał Slezkin, wyd. Polski Dom Wydawniczy, Warszawa 1994
Joanna Chmielewska “Pafnucy”, ilustr. Włodzimierz Kukliński, wyd. Kobra Media Warszawa 2001
Joanna Chmielewska “Las Pafnucego”, ilustr. Włodzimierz Kukliński, wyd. Kobra Media Warszawa 2003
Wpis z 1 listopada 2008 roku, a książka przypomniała mi się teraz przy okazji „Prezentu dla Cebulki”.
Pełna ciepła książka obrazkowa przeznaczona dla tych wszystkich, który tęsknią za swoim tatą. (z okładki)
„Tato !” to książka, która strasznie mnie zasmuciła i długo nie mogłam się z tego stanu otrząsnąć. Jej bohaterem jest mały chłopiec, który siedzi w łóżeczku i myśli o swoim tacie. – Ciekawe, gdzie one teraz jest ? No właśnie – gdzie ? Mały Tomek wyobraża sobie wiele spraw związanych z tatą, ale to ciągle jest tylko jego wyobraźnia, w której tata jest oczywiście najwspanialszy, najdzielniejszy i ma piękny samochód.
Za
to moja wyobraźnia zaczęła tworzyć najrozmaitsze scenariusze
sytuacji rodzinnej Tomka. Czy ma pełna rodzinę, tylko tata wyjechał
gdzieś daleko za
chlebem ?
Czy jego rodzice rozwiedli się, chłopiec mieszka z mamą, a tatę
widuje od czasu do czasu ? A może w ogóle nie zna swojego taty ?
Czy tata wie, że jest jego tatą ? Czy mama w ogóle wie, kto nim
jest ? To ostatnie – to skutek niedawnego obejrzenia filmu
„Mamma mia” 😉
Tak
strasznie mi się było żal tego malca siedzącego samotnie w
łóżeczku i przytulającego do siebie małpkę…
Długo
zastanawiałam się, dla kogo jest ta książka ? Wydawało mi się,
że ten smutek, który ja odczuwałam, dziecku tęskniącego do
nieobecnego taty może tylko zaszkodzić. Nie bardzo wiedziałam też,
czy eksperymentować z nią na własnych dzieciach, więc sobie
leżała.
Długo jednak nie poleżała, bo Najmłodsza z córek (edit: wówczas ośmioletnia) wzięła sprawy (a raczej książkę) w swoje ręce, wygrzebała ją spod innych zaintrygowana ilustracjami* i przeczytała. Zapytana o wrażenia, mówiła głównie o czerwonym samochodzie (niezła fura, Mamusiu !). Smutku nie odczuwała, a na pytanie, gdzie jest ten tata, odpowiedziała bez wahania: „W pracy !” (co stanowi również odpowiedź na pytanie, gdzie najczęściej jest jej własny tata, kiedy go nie ma w domu 😉 ).
*
Ilustracje w tej książce są rzeczywiście niezwykłe – takie
niedzisiejsze. Kojarzą mi się ze starymi, przedwojennymi komiksami
i reklamami (troche przypominają też rzeźby Gustava Vigelanda w
Parku Frogner w Oslo). Nawet z początku myślalam, że „Tato
!” to
książka z tego okresu, ale nie – jest całkiem współczesna.
Svein Nyhus (tekst i ilustracje) „Tato !”, przekł.: Helena Garczyńska, wyd.: Ene Due Rabe, Gdańsk 2008
Co by było gdyby… Wziąć starą baśń o królewnie porwanej przez smoka i uwolnionej przez dzielnego księcia, dodać do niej sporo absurdalnego humoru jak z Monty Pythona. Dorzucić dwuznaczności jak ze „Shreka”, bo pamiętajmy, że nie każda królewna jest tym, kim się wydaje. Dołożyć ociupinkę postmodernistycznego sosu a la Tarantino (ale nie ostro, więc wyrzucimy pikantne papryczki). Do tego wszystkiego włożyć dialogi jak z filmu Barei. Energicznie zamieszać i „W głębokim, ciemnymlesie…” gotowe do czytania. (Nie, nie – to nie ja… Tak opisał tę książkę Leszek T. Talko w recenzji zamieszczonej na jej okładce.)
Wziąć starą baśń o królewnie porwanej przez smoka…Z tym porwaniem i księciem jest tu co prawda trochę inaczej niż w znanych baśniach, ale za to Królewny mamy aż dwie – krańcowo różne przedstawicielki dwóch wzorców kobiecości.
Henrietta Rozalinda Aurora reprezentuje model tradycyjny, dla którego jedynie słuszna ścieżka kariery kobiety to ta, która prowadzi ją prosto do zamążpójścia. Oczywiście musi być to związek na na odpowiednim poziomie, mezalianse nie wchodzą w rachubę. Henrietta Rozalinda Aurora jest królewną – musi więc poślubić księcia, nawet jeśli dla osiągnięcia tego celu miałaby dać się porwać groźnej bestii. Chodzi tylko o to, żeby ta bestia nie była zbyt groźna, a już w żadnym wypadku krwiożercza…
Simplinella, mimo że w bajce jest jej rówieśnicą, mentalnie pochodzi już z innej epoki. To nowoczesna dziewczyna, która nie przyjmuje do wiadomości ograniczeń zwyczajowo przypisanych jej płci. Kiedy okazuje się, że żaden z jej braci nie ma ochoty narażać życia, aby zdobyć rękę królewny i połowę królestwa, co przecież jest uświęconym tradycją obowiązkiem księcia, bez oporów decyduje się ich zastąpić. Nie, nie – do ręki królewny nie pretenduje, ta bajka nie jest aż tak nowoczesna 😉 , ale połowa królestwa może rozwiązać problemy lokalowe i materialne jej rodziny. Swój cel osiąga, a przy okazji, zupełnie niespodziewanie i niejako mimochodem, zdobywa także rękę księcia. Czyli wszystko jest tak, jak być powinno, z tą tylko różnicą, że na odwrót 😉
Wydawnictwo przewidziało tę książkę dla dzieci od siedmiu lat. Ja czytałam ją Najmłodszej z córek jeszcze przed jej szóstymi urodzinami, a po kilku miesiącach zaczęła domagać się jej ponownej lektury. Tłumacząc, o którą książkę chodzi, streściła mi całą owczą intrygę Henrietty Rozalindy Aurory, czym dowiodła, że znakomicie ją zrozumiała. W odbiorze nie przeszkodziły jej skromne, wyraźnie adresowane do starszego czytelnika ilustracje Vereny Ballhaus.
Zapytana niedawno, która z księżniczek bardziej jej sie podoba, odpowiedziała bez wahania, że oczywiście Simplinella. Mogę więc być spokojna o nasz byt – w razie problemów któraś z dziewczyn zdobędzie połowę jakiegoś królestwa 😉 Odkąd przeczytałyśmy tę książkę, Henrietta Rozalinda Aurora stała się w naszym domu najgorszym z możliwych epitetów – zdetronizowała w tej roli nawet Gryzeldę i Anastazję z filmowej wersji Kopciuszka.
„W głębokim, ciemnym lesie…” jest kolejną książką, którą mogę umieścić w zakładce: O dziewczynach – wbrew stereotypom.
Paul Maar „W głębokim, ciemnym lesie…”, przekł. Anna Garmoth, ilustr. Verena Ballhaus, wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 2005
Czy wiecie, jak wielkich czynów może dokonać mały zajączek ?
I jak wiele odwagi mieści się w małym serduszku ?
Powiedzcie: Czy dzielność zależy od wzrostu ?
Czwórka
zajączków – bracia: Akordeoniusz,
Wiolinek, Zbębyszek i
tytułowy Jajuńciek –
wyrusza w świat, aby graniem
uczciwie zarabiać na swoją marchewkę.
Wędrując, trafiają do smutnego miasta, którego król
(rozczarowany tym, że poddani nie docenili jego kompozycji) zabronił
muzyki w ogóle….
Król wygłasza bardzo interesujące od strony lingwistycznej monologi, skrzące się od przekleństw typu Do jasnej symfonii !!! czy Dur-de-mol !!!, ale nie owe łamańce słowne są w tej książeczce najważniejsze. Tak naprawdę chodzi w niej o to, że prawdziwa odwaga nie zależy od rozmiaru. Jajuńciek jest najmniejszy z czwórki rodzeństwa, ale to właśnie on, niczym Dawid, przy pomocy swojego maleńkiego fletu jest w stanie pokonać groźnego króla.
Środkowa z moich córek czyta teraz „Chłopców z placu Broni” i jakoś tak mały, dzielny Nemeczek skojarzył mi się z Jajuńćkiem. Na szczęście tutaj wszystko dobrze się kończy. W tej bajce można również dostrzec ostrzeżenie przed tym, na co stać niedocenionego artystę, wyposażonego we władzę absolutną. Historia zna już takie przypadki 😉
Pawła Pawlaka znałyśmy dotychczas wyłącznie jaki znakomitego ilustratora. „Jajuńciek” jest jego pierwszą książką autorską i obawiałam się nieco, że tekst będzie tu tylko pretekstem dla ilustracji. Na szczęście obawiałam się niesłusznie. Po lekturze tej książeczki miałam kilka pytań do autora. Po pierwsze: skąd pomysł i potrzeba stworzenia książki autorskiej ? Czy każdy Ilustrator nosi w plecaku buławę Autora ? Po drugie: skąd imię Jajuńciek, które wydało mi się nieco zbyt dziecinne dla tak dzielnego zajączka ? Po trzecie wreszcie: dlaczego jest to bajeczka trochę irlandzka ?
Odpowiedź na wszystkie te pytania znalazłam zupełnie niespodziewanie w „Zwierciadle”, które zamieściło niezwykle sympatyczną opowieść o ilustratorskim małżeństwie Ewy i Pawła Pawlaków – ”Chcecie bajki ? Oto bajka” (niestety już niedostępną w sieci):
Któregoś dnia oboje uznali, że ilustrowanie przestało im wystarczać. Józef Wilkoń podpowiedział Pawłowi, że aby zainteresować wydawcę, warto mieć swoje, w całości własne dzieło.
Paweł:
– Zapadło mi to w serce i kiedy gdzieś w knajpie na serwetce
pojawił się zajączek, czułem, że muszę mu dopisać historię.
Tak powstał „Jajuńciek”, w ten sposób synek znajomych wołał na zajączki. Zainspirowała ich podróż do Irlandii, widzieli tam z Ewą wymarłą wioskę, którą mieszkańcy opuścili kiedyś z powodu głodu. Jajuńciek także wyrusza w świat za chlebem. W bajce jest irlandzka zieleń, irlandzka muzyka…
Teraz
już wszystko rozumiem, choć żeby tę irlandzką muzykę usłyszeć
trzeba mieć trochę wyobraźni 😉
„Jajuńciek. Bajeczka trochę irlandzka, którą napisał i narysował Paweł Pawlak”, wyd.: Muchomor, Warszawa 2005
Tak zaczynają się zapiski Mary Newbury, odnalezione przypadkowo po ponad 300 latach. Kiedy zaczęła obawiać się, że będzie musiała uciekać z osady Beula (gdzieś w obecnym stanie Massachusetts), ukryła je w szytej właśnie kołdrze. Nie była to ani pierwsza, ani ostatnia ucieczka w jej życiu. Niewiele było w nim okresów spokoju i beztroski. Dzieciństwo Mary przypadło na burzliwy czas wojny domowej w Anglii. Nie znała swoich rodziców, a kobieta, którą nazywała Babcią, została stracona jako czarownica. Aby nie podzielić jej losu, przyłączyła się do grupy purytan udających się do Nowego Świata. Razem z nimi wyruszyła w podróż przez ocean, a potem w trudną drogę do miejsca, w którym zamierzali się osiedlić.
Opuściwszy osadę, całe życie zmuszona już była uciekać. Wiadomość o tym, co wydarzyło się w Beula rozeszła się po całej kolonii i pamięć o tym (zwielokrotniona plotką) zawsze mogła ją dogonić.
W świadomości historycznej przeciętnego Polaka miedzy odkryciem Ameryki przez Kolumba a Dzikim Zachodem znanym z westernów zieje ogromna czarna dziura. Giną w niej ponad trzy wieki i kilkanaście pokoleń ludzi, którzy tworzyli zręby tego, co dziś nazywamy Stanami Zjednoczonymi. Przyczyn, dla których porzucali swoje dotychczasowe życie w Starym Świecie i rozpoczynali podróż w nieznane, bez gwarancji dotarcia do celu i najczęściej bez możliwości powrotu, było wiele. Często była to ucieczka – przed wojną, prześladowaniami religijnymi, biedą i głodem. Przybywali na obcy kontynent, gdzie żyli ludzie odmienni od nich, gdzie w lasach rosły nieznane im rośliny i biegały nieznane zwierzęta. Ten świat przerażał ich, nie rozumieli go i próbowali uporządkować według przywiezionych z Europy kryteriów.
Wdowa Hesketh z Salem, gdzie dobił statek, którym płynęła Mary ostrzegała ją: W podróż przez ocean ludzie zabierają ze sobą wszystkie swoje przesądy. Gdy się już tu znajdą, dookoła siebie widzą tylko las, który nie wiadomo gdzie się kończy i w którym są tubylcy i nie wiadomo jeszcze co innego. Ich wiara jest jak nikły płomyk w przepastnych ciemnościach. Ich lęki rozrastają się jak chwasty, które duszą wszystko inne. Te lęki są jednym z powodów tego, że na historię kolonizacji Ameryki składa się spirala strachu, chciwości, przemocy i zemsty. Odpowiedzią na okrucieństwo było jeszcze większe okrucieństwo. Wygrali silniejsi.
„Dziecko czarownicy” i „Spadkobierczyni” to książki, które mogłabym nazwać… mistrzowskimi falsyfikatami. Czytając je prawie uwierzyłam, że są to autentyczne zapiski Mary (choć język i sposób myślenia były momentami zbyt współczesne) i że naprawdę w bostońskim muzeum pracuje Alison Ellman, która je odnalazła i prowadziła dalsze badania nad losami dziewczyny. W posłowiu do „Spadkobierczyni” autorka pisze jednak: Fabuła obu książek jest wytworem mojej fantazji i biorę na siebie pełną odpowiedzialność za wszystko, co się w nich znajduje. Jeśli chodzi o tło historyczne, obyczajowe, nazewnictwo oraz zagadnienia językowe, to starałam się o jak największą dokładność. Nawet jeśli Mary, Marta, Rebeka, Tobiasz, wielebny Johnson, Sójka, Biały Orzeł i inni żyli tylko wyobraźni autorki, a osada Beula nigdy nie istniała, to wydarzenia opisywane przez nią mogły się wydarzyć wszędzie.
W obu tych książkach ani razu nie padają słowa tolerancja i ksenofobia, ale tak naprawdę właśnie o to w nich chodzi…
Celia Rees „Dziecko czarownicy”, przekł.: Hanna de Broekere, wyd.: Zysk i S-ka, Poznań 2004
Celia Rees „Spadkobierczyni”, przekł.: Hanna de Broekere, wyd.: Zysk i S-ka, Poznań 2005