Mały Książę

Mały Książę

Zbliża się Dzień Dziecka i jest to jedyny czas w roku, kiedy kultura dla dzieci staje się tematem nieco mniej niszowym. Wczorajszy „Pegaz” był w całości jej poświęcony – jeśli ktoś chciałby go obejrzeć, zapraszam tutaj 😉
Jednym z zaproszonych gości był dr Michał Zając, który polecał tam nowe wydanie „Małego księcia” w przekładzie Henryka Woźniakowskiego z ilustracjami Pawła Pawlaka. Mogę się pod tą rekomendacją podpisać oburęcznie 😉 

Wpis z 21 września 2018 roku:

W księgarniach kameralnych od jakiegoś czasu, a we wszystkich pozostałych od 3 października – „Mały Książę” w przekładzie Henryka Woźniakowskiego i (co najważniejsze !!!) z nowymi ilustracjami Pawła Pawlaka.

Nie widziałam nigdy tej książki z innymi ilustracjami niż autorskie, nie wiem, czy w ogóle były, bo do niedawna chyba nie było to możliwe. Twórczość Antoine’a de Saint-Exupery’ego od 2015 roku jest w domenie publicznej na całym świecie z wyjątkiem Francji, gdzie ma on status poległego za Francję, co wydłużyło ich ochronę do 2044 roku.

„Mały Książę” nie był nigdy moją ukochaną książką i zapewne dlatego nie mam problemów z zaakceptowaniem go w tej wersji, ale wiem, że nie wszystkim przychodzi to łatwo. Z drugiej strony: przyzwyczaiłam się uważać wersję Saint-Exupery’ego za dzieło autorskie – kompletne i skończone, a pewną nieporadność ilustracji za uzasadnioną i wynikającą z tekstu. Chyba nigdy wcześniej nie przyszło mi w ogóle do głowy, że można widzieć Małego Księcia inaczej niż w niebieskim płaszczu do ziemi, mimo że w książce jego wygląd nie został wcale opisany.

Odwagę Pawła Pawlaka, żeby się zmierzyć z tym kanonicznym wizerunkiem przyjęłam z zaskoczeniem, które potem zmieniło się w podziw. On sam tak mówił o tym w wywiadzie dla „Książek dla dzieci i młodszych dorosłych”, dodatku do dwumiesięcznika „Książki. Magazyn do czytania” :

– Bałeś się ?

Przeilustrować kanon ? Nie podjąłbym się zilustrowania „Muminków”. Podobnie jak „Kubusia Puchatka” – ilustracje Ernesta Sheparda czy Tove Jansson są nie tylko kanoniczne, ale też perfekcyjne.

– A w „Małym Księciu” nie ?

Muszę to powiedzieć, niezależnie od tego, jak to zabrzmi: to są złe ilustracje. Widzę w nich nieporadność, ale przede wszystkim brak emocji. Spójrz, oczy Małego Księcia są na nich puste. A przecież to emocje budują związek między oglądającym a książką.

– A jednak reprodukowane są przez pół świata – znajdziesz je nie tylko w książkach, ale także na notesach, koszulkach, a nawet butach.

Ale zwróć uwagę, że większość tych ilustracji jest uśliczniona. Kolory są mocniejsze, formy wyrazistsze, oczka bardziej niebieskie. Na stronie nowojorskiego Morgan Library & Museum, w którym jest przechowywany rękopis „Małego Księcia”, można obejrzeć oryginały Saint-Exupery’ego. One mają jeszcze słabsze, bledsze, bardziej bure kolory niż te, które znamy choćby z polskich wydań. (…)

Musiałem odpowiedzieć sobie na pytanie: kim mam być wobec tekstu ? Uznałem, że siłą rzeczy muszę zostać barbarzyńcą, który wyszturchnie Saint-Exupery’ego z jego własnej książki i nada jej całkiem inny charakter…

To się udało – ilustracje Pawła Pawlaka w żadnym miejscu nie kojarzą się z oryginalnymi, są zupełnie inne. Nawet wąż zamknięty, który u Saint-Exupery’ego wygląda jak kapelusz typu fedora, tutaj jest bardziej melonikiem 😉 Dominującymi kształtami są w nich trójkąty i koła. Te pierwsze, nieprzytulnie kanciaste są wszędzie tam, gdzie jest nieprzyjaźnie i groźnie. Drugie wiążą się z miłością i bezpieczeństwem. Okrągła jest piękna ukochana Księcia – róża, okrągłe są planety, przez które wędruje, w okrąg także wpisane jest uczucie, które połączyło pilota z chłopcem.

Dzięki temu, że są tak inne od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni, te ilustracje pozwalają spojrzeć inaczej na całą tę historię. Warto dać sobie na to szansę…

Antoine de Saint-Exupery „Mały Książę”, przekł.: Henryk Woźniakowski, ilustr.: Paweł Pawlak, wyd.: Znak, Kraków 2018

Edit: Paweł Pawlak został nominowany do Nagrody ALMAAstrid Lindgren Memorial Award gratulacje !!!

Stworzenie

Stworzenie

Tegorocznym laureatem Astrid Lingdren Memorial Award (ALMA) czyli drugiej (obok przyznawanego przez IBBY Medalu Hansa Christiana Andersena) najważniejszej nagrody w dziedzinie literatury dla dzieci i młodzieży na świecie został Bart Moeyaert. W Polsce dotychczas ukazała się tylko jedna jego książka, ale napisał ich wiele i mam nadzieję, że niebawem zostaną wydane także u nas.

W oczekiwaniu na nie przypomnę, co pisałam o „Stworzeniu” 15 lutego 2007 roku. Teraz może byłabym wobec niej trochę mniej krytyczna, ale nadal nie do końca rozumiem, po co to było ?

.. czyli książka, której lektura najpierw mnie zachwyciła, a potem solidnie wkurzyła. Po prostu – książka kontrowersyjna.

Dawno temu, kiedy sama nie miałam jeszcze dzieci, opiekowałam się pewnym rodzeństwem. Pewnego dnia, podczas długiego spaceru opowiadałam ośmiolatkowi o jakimś wydarzeniu z historii stosunkowo niedawnej. Kiedy skończyłam, zapytał: a co było wcześniej ? Opowiedziałam, a wtedy on: a co było wcześniej ? Tak, cofając sie w głąb dziejów, doszliśmy do czasów, kiedy ludzie żyli w jaskiniach i uczyli się krzesać ogień. Na kolejne: a co było wcześniej ?, odpowiedziałam pochopnie:  Wiesz – na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. I wtedy padło nieuchronne: a co było wcześniej ?

Od tej rozmowy minęło kilkanaście lat, ów chłopiec jest już dorosłym facetem, a ja nadal mam problem z odpowiedzią na to pytanie. Kiedy w moje ręce trafiło „Stworzenie”, myślałam, że wreszcie ją znajdę.

Zaczęło się rewelacyjnie: Na początku nie było nic. Trudno to sobie wyobrazić. Trzeba, by wszystko, co teraz jest, jeszcze nie powstało. Trzeba wyłączyć światło, samemu nie być i jeszcze zapomnieć o ciemności, bo na początku nie było nic, ciemności też nie. Jeśli chce się zobaczyć początek wszystkiego, trzeba zapomnieć bardzo wiele. Zachwyciłam się, bo wreszcie ktoś ubrał w odpowiednie słowa to, czego sama nie potrafiłam sformułować.

Potem przeczytałam: Zachowaj tylko Boga i mnie. Boga rozumiem – On był zawsze. Ale kim jest ten typek w kapelusiku, który siedzi obok ? Narrator ? Bez niego by się nie dało opowiedzieć tej historii ? I koniecznie z krzesełkiem ?

„Przełknęłam” narratora z jego cylinderkiem i krzesełkiem. Akceptowałam go do momentu, gdy Bóg w szale twórczym doszedł do Dnia Szóstego. Oto stworzył zwierzęta i przyszedł moment w którym, jak rzecze Pismo: Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę. Tu niespodzianka – okazuje się, że do stworzenia pozostała Mu tylko kobieta, bo mężczyzna przecież już jest. Siedzi na krzesełku w swoim cylinderku   😉

Czyli że co ? Nie było nic, ale był facet, cylinderek i krzesełko ? A kobieta na końcu ? Taki obraz stworzenia świata mam przedstawić moim córkom ? Niedoczekanie.

Szkoda 😦 Zapowiadało się tak fajnie i nie wyszło. Jak zwykle przez faceta 😉

Bart Moeyaert „Stworzenie”, przekł.: Jadwiga Jędryas, Łukasz Żebrowski, ilustr.: Wolf Erlbruch, wyd.: Hokus Pokus, Warszawa 2005

Wierzbowa 13

Wierzbowa 13

Zastanawiałam się, jaką książkę wstawić teraz na półki Małego Pokoju, ale kiedy dowiedziałam się, że dziś mija 20 rocznica śmierci Danuty Wawiłow, wybór mógł być tylko jeden.

Wpis z 19 marca 2006 roku:

Przy ulicy Wierzbowej stoi sobie blok – pozornie całkiem zwyczajny, taki, jakich wiele dookoła nas. Normalne ponure korytarze z pobazgranymi ścianami, normalna skrzypiąca winda, śmierdzący zsyp i lokatorzy też wydawałoby się zupełnie przeciętni. Od innych bloków odróżnia go tylko to, że oprócz zwykłych ludzi mieszkają w nim najrozmaitsze Straszydlaki rodem z odchodzących w zapomnienie podań ludowych – strzygi, nocnice, rusałki, wilkołak, bazyliszek.

Straszydlaki, tak jak w starej ludowej piosence: dobrym ludziom pomagają, a złym ludziom narobią szkody. Czasem trzymają się ich głupie żarty – nastraszą listonosza albo zaplotą w nocy warkoczyki wszystkim i na czym tylko się da. Z miłymi i sympatycznymi mieszkańcami potrafią się zaprzyjaźnić, a nawet uznać ich nieprzyjaciół za swoich. To za ich sprawą w terroryzującej sąsiadów nauczycielce matematyki Immogenie Gębockiej zachodzi przemiana i porzuca ona matematykę (oraz gnębienie uczniów) na rzecz Sztuki.

Dawniej na miejscu bloku była wieś i tam Straszydlaki były u siebie. Żyły sobie w opowieściach snutych podczas darcia pierza i opowiadanych dla zabicia czasu w długie zimowe wieczory. Dzisiejsze dzieci nie znają już tych historii przekazywanych z pokolenia na pokolenie – one oglądają dobranocki albo słuchają trzydziestej trzeciej uwspółcześnionej wersji bajki o Czerwonym Kapturku. Znikają też z ich świadomości magiczne miejsca, gdzie żyli bohaterowie starych podań – rosochate wierzby na rozstajach dróg, zagracone strychy, kominy i studnie.

W czasach kaloryferów, wind i zsypów na śmieci Starszydlaki musiały znaleźć sobie inne miejsce do życia. Okazało się, że w bloku na Wierzbowej mogą się zadomowić równie dobrze jak w wiosce Wierzbowo, która była wcześniej w tym miejscu. Diabeł wietrzny przekwalifikował sie na Windziora i opowiada dzieciom bajki dostosowane do blokowych realiów. Rusałki kapią się tam w pralkach a Dytko pod nieobecność lokatorów wydzwania do Zegarynki, bo się w niej zakochał.

Kiedy moja Najstarsza chodziła do zerówki, właśnie ta książka była naszym dyżurnym prezentem urodzinowym dla dzieci z jej grupy. Przedszkole mieściło się na ponurym blokowisku – później dowiedziałam się, że mieszkała tam też Danuta Wawiłow (być może także z córką – Natalią Usenko), a więc tamtejsze bloki były zapewne pierwowzorem Wierzbowej.

Moje córki nigdy nie zaznały życia w bloku, ja – owszem. Pamiętam strach, jakim napawało mnie zejście do piwnicy i obawę, że coś wyskoczy na mnie ze zsypu. Dziewczyny znają bloki tylko z wizyt u dziadków i kolegów. Początkowo bały się jazdy jęczącą i skrzypiącą windą, ale po przeczytaniu “Wierzbowej 13” zaczęły każdy jej zgrzyt witać niemal jak pozdrowienie od Windziora.

Ta książka pomaga oswoić smutną blokową rzeczywistość, także dzięki wesołym ilustracjom Pawła Pawlaka. Nowsze wydanie “Naszej Księgarni” ma już inne obrazki, jednak robią takie wrażenie, jakby ich autor zapatrzył się na tamte. Jeśli można wybierać – my wolimy“Wierzbową 13” w wersji wydawnictwa “Plac Słoneczny 4”, ale także ta z obrazkami Żejmy warta jest przeczytania nie tylko przez dzieci z bloków.

Świat rusałek, utopców i innych Straszydlaków odchodzi powoli w zapomnienie. W kulturze masowej globalnej wioski nie ma już dla nich miejsca.

P.S. Przygotowując się do wstawienia tego wpisu dogrzebałam się informacji, że były jeszcze co najmniej dwie inne edycje tej książki nakładem wydawnictwa Egmont. Nie udało mi się znaleźć informacji o autorach ilustracji, ale widok okładek nie był specjalnie zachęcający 😦

Danuta Wawiłow, Natalia Usenko “Wierzbowa 13”, ilustr.: Paweł Pawlak, wyd. Plac Słoneczny 4, Warszawa 1996

Danuta Wawiłow, Natalia Usenko “Wierzbowa 13”, ilustr. Żejmo, wyd. Nasza Księgarnia Warszawa 2004

Edit: Paweł Pawlak został nominowany do Nagrody ALMAAstrid Lindgren Memorial Award gratulacje !!!

Teatr niewidzialnych dzieci

Teatr niewidzialnych dzieci

W ostatnią sobotę, podczas Warszawskich Targów Książki ogłoszono wyniki V Konkursu Literackiego im. Astrid Lindgren organizowanego przez Fundację ABCXXI Cała Polska Czyta Dzieciom.

Wyniki tegorocznej edycji można znaleźć tutaj, a ja pomyślałam, że jest to dobra okazja, żeby przypomnieć książki nagrodzone w tym konkursie wcześniej.

Wpis z 29 czerwca 2016 roku:

Konkurs Literacki im. Astrid Lindgren organizowany przez fundację ABCXXI – Cała Polska czyta dzieciom jest jedyny w swoim rodzaju. Odbywa się co trzy lata i mogą w nim brać udział wyłącznie książki wcześniej niepublikowane, a jurorzy oceniając nie wiedzą, kto jest ich autorem. Na podobnych zasadach odbywa się też konkurs literacki „Biedronki”, ale w nim można wystartować tylko raz, bo warunkiem jest to, aby autor był debiutantem. Konkurs Astrid Lindgren jest otwarty dla wszystkich, niezależnie od dorobku, a moment otwarcia kopert z nazwiskami nagrodzonych autorów jest zawsze ekscytujący. Już trzy razy z rzędu okazywało się, że autorem książki nagrodzonej Grand Prix konkursu jest… Marcin Szczygielski. Najbardziej zaskoczeni tym faktem w tym roku byli podobno sami jurorzy 😉

Kiedy w 2010 roku Jury drugiego konkursu nagradzało „Czarny młyn” – powieść grozy rozgrywającą się w ponurych, postapokaliptycznych niemal realiach zapomnianej przez Boga i ludzi wsi położonej gdzieś w pobliżu drogi szybkiego ruchu – Szczygielski był już uznanym autorem książek zdecydowanie dla dorosłych. Miał też w swoim dorobku pierwszą książkę dla młodzieży – „Omegę” – fascynującą powieść inicjacyjną w konwencji gry komputerowej, która zdobyła tytuł „Książka Roku IBBY 2010”

Trzy lata później, po ukazaniu się kolejnej jego powieści fantastyczno – przygodowej „Za niebieskimi drzwiami”, Grand Prix trzeciego konkursu zdobyła „Arka czasu”. Ku zaskoczeniu wszystkich okazało się, że autorem tej niezwykłej, wymykającej się gatunkom historii małego uciekiniera z warszawskiego getta jest znowu Marcin Szczygielski.

W tegorocznym, czwartym konkursie wygrała książka o peerelowskim domu dziecka w stanie wojennym, realistyczna do bólu, bez grama magii. Jury było podobno niemal pewne, że udało się w końcu nagrodzić kogoś innego, bo to przecież niemożliwe, żeby taką książkę napisał Marcin Szczygielski. A tu niespodzianka 😉

Już nie mogę się doczekać kolejnej edycji tego konkursu w 2019 roku 😉

Mam na imię Michał, a na nazwisko Szymczyk. Urodziłem się 10 lutego 1971 r. w Katowicach. Moja mama miała na imię Zuzanna, a mój tata Michał – tak samo jak ja. Ale nigdy ich nie poznałem, bo oboje zginęli w wypadku autobusu,kiedy jechali do Bytomia, żeby obejrzeć nowe mieszkanie, które dostali. To znaczy, które dostaliśmy, bo ja też miałem tam mieszkać.(…)

Mieszkam tutaj, w „Młodym lesie” w Siemianowicach Śląskich, już od prawie czterech lat. Wcześniej mieszkałem w Domu Małego Dziecka w Rybniku, a jeszcze wcześniej u babci, ale nic z tamtego okresu nie pamiętam. Moja babcia zachorowała i umarła, kiedy miałem trzy lata, bo była bardzo, ale to bardzo stara. Miała osiemdziesiąt osiem lat, urodziła się jeszcze w XIX wieku ! Okazało się, że nie ma się mną kto zaopiekować, więc trafiłem do Domu Małego Dziecka, gdzie było mi bardzo źle, ale dało się wytrzymać.

„Teatr niewidzialnych dzieci” to pierwsza obyczajowa książka dla młodego czytelnika z akcją rozgrywającą się w karnawale Solidarności i w stanie wojennym. Zanurza czytelnika w realiach Polski tamtych czasów, ale jest to rzeczywistość widziana oczyma dziecka żyjącego niejako obok tego wszystkiego. Michał jest uważnym obserwatorem, ale nie ma przy sobie (tak jak dzieci żyjące w domach rodzinnych) dorosłego, który mógłby mu wytłumaczyć to, co się dookoła niego dzieje. Ta książka to także trudne historie jej bohaterów i zamknięty świat domu dziecka – najpierw tego w Siemianowicach, a potem kolejnego – specyficznego, kameralnego „Dębowego Lasu” pod Lublinem. Tam właśnie dzieci przygotowują przedstawienie, którego premiera zaplanowana została na niedzielę 13 grudnia…

Każdy z nas jest tylko małym nieistotnym kamieniem, który można bezkarnie kopnąć. Jesteśmy niewidzialnymi dziećmi, nie mamy rodziców ani pieniędzy i nikomu na nas nie zależy. Ale małe kamyki, nawet tak małe jak ziarnko piasku, mają moc, gdy jest ich dużo i zamienią się w lawinę, a wtedy nic ich nie powstrzyma !

P.S. Można powiedzieć, że wyniki Konkursu w 2019 roku znowu były niespodzianką, bo książka Marcina Szczygielskiego tym razem nie zdobyła nagrody – zapewne dlatego, że nie wziął on w nim udziału 😉

Marcin Szczygielski „Teatr niewidzialnych dzieci”, wyd.: Instytut Wydawniczy Latarnik, Warszawa 2016

Edit: Marcin Szczygielski został nominowany do Nagrody ALMAAstrid Lindgren Memorial Award gratulacje !!!

Ela Sanela

Ela Sanela

W ostatnią sobotę, podczas Warszawskich Targów Książki ogłoszono wyniki V Konkursu Literackiego im. Astrid Lindgren organizowanego przez Fundację ABCXXI Cała Polska Czyta Dzieciom. To jedyny taki konkurs w Polsce – odbywa się co trzy lata i biorą w nim udział utwory jeszcze nie opublikowane, napisane zarówno przez debiutantów, jak i autorów z uznanym dorobkiem. Prace oznaczone są godłem, nazwiska autorów jurorzy poznają dopiero po uzgodnieniu werdyktu.

Wyniki tegorocznej edycji można znaleźć tutaj, a ja pomyślałam, że jest to dobra okazja, żeby przypomnieć książki nagrodzone w tym konkursie wcześniej.

Wpis z 13 czerwca 2011 roku:

Tytuł tej książki brzmi trochę jak dziecięca rymowanka – dokuczanka, coś jak: Jurek, ogórek, kiełbasa i sznurek. Na okładce – kolorowy pasiasty kot, jakby zrobiony na drutach. Na pierwszy rzut oka trudno jest podejrzewać, że mamy do czynienia z pierwszą, ukazującą się po polsku książką, która dotyka tematu wojny na Bałkanach.

Dla nastolatków, do których jest adresowana, ta wojna to temat równie odległy jak II Wojna Światowa. Kiedy trwała, nie było ich jeszcze na świecie, albo byli zbyt mali, żeby do ich świadomości dotarły koszmarne wiadomości dochodzące z Bałkanów. Minęło kilkanaście lat, świat zaczął powoli zapominać o Sarajewie i Srebrenicy, ale teraz znów sobie przypomina, bo dopiero teraz udało się aresztować i postawić przed sądem Ratko Mladica.

„Ela – Sanela” nie jest książką o wojnie, która trwa. Opowiada natomiast o tym, jak wojna bezlitośnie plącze ludzkie losy i jak trudno je potem rozplątać.

Ela ma prawie 13 lat, właśnie rozpoczęła naukę w pierwszej klasie gimnazjum w małym miasteczku gdzieś na południu Polski. Mieszka w starym domu na obrzeżach tego miasteczka z osobą, którą nazywa Babcią i którą kocha jak Babcię, ale doskonale wie, że nie jest jej prawdziwą krewną. Od dawna już nie pyta o swoich rodziców. Chodzi do szkoły, czyta książki, bierze udział w próbach spektaklu według „Małego księcia”…

Sanela Hasani urodzona 13 listopada 1993 roku w Bośni – tyle wiedziała o niej Babcia, kiedy zabierała ją niespełna roczną z ośrodka dla uchodźców. Teraz, po dwunastu latach udało się wreszcie odnaleźć kogoś z jej rodziny i Ela nagle dowiedziała się, że ma siostrę, która mieszka w Londynie. Podczas ucieczki z Sarajewa zaginęli gdzieś ich rodzice i brat, ale dziewczynki mają też dziadków w Sarajewie i kuzynki w Niemczech.. Jak wychowana przez Babcię na katoliczkę dziewczynka odnajdzie się w muzułmańskiej rodzinie ?

„Ela – Sanela” to książka niezwykła… Niespieszna – trochę jak życie w małym miasteczku. Zanim dowiemy się, kim naprawdę jest Ela, musimy spędzić trochę czasu w jej świecie, poznać ją. A kiedy już ja poznamy, przychodzi czas na pożegnanie. Nie wiemy, jak dalej potoczą się jej losy, możemy mieć tylko nadzieję, że teraz już na pewno wszystko będzie dobrze.

A kot ? Ten z okładki ? Ten kot jest bardzo ważną postacią w tej książce, ale, jak to często z kotami bywa, zupełnie odrębną, tajemniczą i zaskakującą.

Katarzyna Pranić „Ela – Sanela”, wyd.: Wydawnictwo Piotra Marciszczuka STENTOR, Warszawa 2011

A niech to czykolada !

A niech to czykolada !

W ostatnią sobotę, podczas Warszawskich Targów Książki ogłoszono wyniki V Konkursu Literackiego im. Astrid Lindgren organizowanego przez Fundację ABCXXI Cała Polska Czyta Dzieciom. To jedyny taki konkurs w Polsce – odbywa się co trzy lata i biorą w nim udział utwory jeszcze nie opublikowane, napisane zarówno przez debiutantów, jak i autorów z uznanym dorobkiem. Prace oznaczone są godłem, nazwiska autorów jurorzy poznają dopiero po uzgodnieniu werdyktu.

Wyniki tegorocznej edycji można znaleźć tutaj, a ja pomyślałam, że jest to dobra okazja, żeby przypomnieć książki nagrodzone w tym konkursie wcześniej.

Wpis z 1 kwietnia 2011 roku:

Był piękny pogodny poranek dziewięćdziesiątego szóstego dnia tysiąc osiemset dwudziestej piątej pustki…

„A niech to czykolada !” to książka zaskakująca…

Zupełnie niepodobna do wcześniejszych książek Pawła Beręsewicza, które znam – przesympatycznego cyklu o rodzinie Ciumków oraz „Czy wojna jest dla dziewczyn ?”. Niepodobna w ogóle do żadnej znanej mi książki.

„A niech to czykolada !” to książka fascynująco przewrotna…

Czytając ją, cały czas zadajemy sobie pytanie: O co w tym wszystkim chodzi ? A kiedy już nam się wydaje, że wiemy, przewracamy kartkę i… okazuje się, że jednak nie wiemy. I tak jest do samego końca.

„A niech to czykolada !” to książka skonstruowana precyzyjnie, niemal jak zegarek „Rolex”…

… albo jak puzzle, w których wszystkie elementy muszą do siebie precyzyjnie pasować. Nie może niczego zabraknąć i nie przydadzą się żadne elementy nadprogramowe. Wszystko jest po coś, wszystko jest na swoim miejscu, a jedyna, wydawało by się, nie niezbędna informacja z początku książki, powraca na samym końcu jako sedno puenty.

Całość uzupełniają również doskonale pasujące ilustracje Piotra Fąfrowicza. Pierwszy raz zetknęłam się z nimi w „Leonie i kotce” i od tego czasy zwracam uwagę na wszystkie książki przez niego ilustrowane. Nie jest ich dużo, ale tym większa radość z każdej kolejnej.

„A niech to czykolada !” to książka bez górnej granicy wieku…

…opowieść, która i młodszych i całkiem dorosłych czytelników pobudzi do rozważań istocie świata.

„A niech to czykolada !” to zdecydowanie książka inna niż wszystkie 🙂

Paweł Beręsewicz „A niech to czykolada !”, ilustr.: Piotr Fąfrowicz, wyd.: Wydawnictwo Piotra Marciszczuka STENTOR, Warszawa 2011

Jabłko Apolejki

Jabłko Apolejki

W ostatnią sobotę, podczas Warszawskich Targów Książki ogłoszono wyniki V Konkursu Literackiego im. Astrid Lindgren organizowanego przez Fundację ABCXXI Cała Polska Czyta Dzieciom. To jedyny taki konkurs w Polsce – odbywa się co trzy lata i biorą w nim udział utwory jeszcze nie opublikowane, napisane zarówno przez debiutantów, jak i autorów z uznanym dorobkiem. Prace oznaczone są godłem, nazwiska autorów jurorzy poznają dopiero po uzgodnieniu werdyktu.

Wyniki tegorocznej edycji można znaleźć tutaj, a ja pomyślałam, że jest to dobra okazja, żeby przypomnieć książki nagrodzone w tym konkursie wcześniej.

Wpis z 4 grudnia 2008 roku:

Beatę Wróblewską znałam już jako autorkę przesympatycznej „Małgosi z Leśnej Podkowy”, która jest dla mnie podobną pomyłką wydawniczą jak  książki Astrid Lindgren o podróżach Kati.

Małgosia z Leśnej Podkowy” to moim zdaniem świetna książka dla dorosłych, choć dziecko oczywiście też może ją przeczytać i nie zaszkodzi mu to. Za to jego rodzice będą mieli z tej lektury masę frajdy.

Atmosfera tej książki kojarzy mi się z początkami pisma „Dziecko”,kiedy było w nim jeszcze mało reklam, a dużo relacji żywych rodziców o ich życiu i problemach z dziećmi. Przypomina mi trochę felietony Magdy Szczypiorskiej – Mutor – nie tylko z powodu podwarszawskiego anturage’u w którym żyją ich bohaterowie. Fragmenty „Małgosi” były z resztą drukowane dawno temu właśnie w „Dziecku”. Od razu sobie to przypomniałam, kiedy przeczytałam tekst „No, kangur – rodzisz czy nie rodzisz ?”. Pamiętam też doskonale historię o Elku, który zjadł banana. A czytając rozdział o Tacie – pracoholiku, miałam wrażenie, że to o mojej własnej rodzinie.

„Jabłko Apolejki” nawiązuje do jednej z naszych ukochanych baśni – „Apolejki i jej osiołka” Marii Kruger – nie tylko tytułem. Zawsze trochę mnie dziwiła mnie u jej bohaterki ta gotowość do poświęcenia i końcowe wyznanie miłości w stosunku do osobnika, z którym królewna nie zamieniła nawet słowa, bo kiedy zeszła z wieży, on już był osiołkiem. Teraz zrozumiałam, że to baśń o miłości przeznaczonej – niezależnej od urody oraz przymiotów ducha czy umysłu osoby ukochanej.

Kasia, bohaterka „Jabłka Apolejki”, odnalazła w niej historię swojego autystycznego brata Jaśka i całej ich rodziny: Pokazana jest pogoń za lekarstwem, niechęć pacjenta do terapii, rezygnacja osoby, która opiekuje się chorym, ze swoich planów, wygodnego życia, wolnego czasu. A także samotność chorego i jego bliskich… kpiny otoczenia… Niestety w ich bajce nie ma happy endu.

Problem niepełnosprawności pojawia w literaturze młodzieżowej bardzo rzadko, a upośledzenie umysłowe – prawie nigdy. „Jabłko Apolejki” jest próbą pokazania nie tylko tego, na czym polega autyzm, ale też – w jaki sposób to choroba wpływa na życie całej rodziny. To niezaprzeczalna zaleta tej książki.

Czytałam ją z przyjemnością – mniej więcej w trzech czwartych. Potem coś zaczęło się w niej psuć, coś rozłazić… Tak jakby autorka nie bardzo potrafiła ją zakończyć. Najstarsza po przeczytaniu jej powiedziała, że niektórych rzeczy mogłoby w ogóle nie być, a niektóre dzieją się za szybko. Do tych pierwszych zdecydowanie należą kryminalne problemy ojca Kasi, a do tych drugich – wątek miłosny, w którym jakoś trudno poczuć tę miłość. Pojawia się natomiast pytanie, czy siostra chorego może liczyć na uczucie tylko ze strony terapeuty brata ? Niedosyt pozostawiają też kapitalne sceny szkolne, którym w moim odczuciu zabrakło puenty.

Reasumując: „Jabłko Apolejki” jest materiałem na świetną książkę, której niestety zabrakło redaktora 😦

Beata Wróblewska „Jabłko Apolejki”, wyd.: Stentor, Warszawa 2007

Beata Wróblewska „Małgosia z Leśnej Podkowy” (seria: Magnes), ilustr.: Marcin Piwowarski, wyd.: Egmont, Warszawa 2005

Kim jest ślimak Sam ?

Kim jest ślimak Sam ?

Po serii archeologicznych wykopalisk blogowych sprzed lat przypomnę dziś ostatnią z książek, które stanęły na półkach Małego Pokoju w poprzedniej jego lokalizacji.

Wpis z 18 marca 2019 roku:

Po raz kolejny możemy przekonać się, jak silną nasza cechą narodową jest przekora. Im bardziej Polakom czegoś się zabrania, tym odwrotniejszy ma to skutek 😉

Dzięki akcji pewnego kuratorium, które ze zgrozą odkryło ją w bibliotece jednej ze szkół, książka „Kim jest ślimak Sam ?” po czterech latach od pierwszego wydania wzbudziła takie zainteresowanie, że wydawnictwo zdecydowało się na dodruk. Nie wiem, jaki był jej wcześniejszy nakład i poziom sprzedaży, ale jedyny egzemplarz dostępny w bibliotekach na warszawskim Bemowie (ponad 100 tysięcy mieszkańców) został wypożyczony 8 razy, ja byłam dziewiąta. Nie można więc powiedzieć, że dotychczas czytelnicy wyrywali sobie tę książkę z rąk. Wiadomo jednak nie od dziś, że nie ma lepszej reklamy niż mały skandal, ale czy na pewno o to chodziło władzom oświatowym ?

Kim więc jest ślimak Sam ?

Sam jest (co zapewne nie będzie dla nikogo niespodzianką 😉 ) ślimakiem i jako taki jest hermafrodytą (co jest cechą części ślimaczych gatunków). O tym, że coś może być z nim nie tak, dowiaduje się pierwszego dnia szkoły, kiedy nauczycielka każe się klasie podzielić na dziewczynki i chłopców…

Nie wiem, czy to ten problem z jednoznaczną identyfikacją Sama (Samuel czy Samanta ???) spowodował, że książka stała się obiektem takich kontrowersji, czy też chodzi bardziej o ten przegląd… jak to się teraz ładnie nazywa… nieheteronormatywnych sytuacji występujących w przyrodzie ?

Miałam tę książkę w ręku tuż po tym, jak się ukazała, a teraz wróciłam do niej, przyciągnięta zamieszaniem, które wywołała. Zadałam sobie dwa pytania: czy jest to książka w jakiś sposób szkodliwa i czy poleciłabym ją do czytania swoim i nieswoim dzieciom.

Moja odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi: nie. Ta książka nie jest szkodliwa, ale według mnie żadna książka samojedna nie może mieć destrukcyjnego wpływu na czytelnika. Wbrew obawom wyrażanym przez osoby, które raczej jej w ręku nie miały, nikt nie zmieni orientacji seksualnej po jej przeczytaniu 😉

Czy poleciłabym ją ? Też nie, bo moim zdaniem jest ona po prostu kiepsko napisana. To jest częsty problem z książkami, które powstały, bo autor uważał, że ma misję przekazania czytelnikom czegoś jego zdaniem ważnego. W tym przypadku – dla przekazania garści ciekawostek przyrodniczych stworzono kompletnie wydumaną sytuację, w którą wstawiono zbiór zwierzęcych bohaterów pasujących do tezy. Bardzo niewiele dzieje się w tej książce, choć wydawać by się mogło, że nagromadzono tam wydarzenia, które powinny być dla bohatera dużym stresem – pierwszy dzień w szkole, silna burza i zniszczenia w lesie. Nawet ślimak powinien w związku z tym odczuwać jakieś emocje, a tu kompletnie ich nie czujemy. Najpierw Sam dowiaduje się, ze jego hermafrodytyzm jest dziwny (choć przecież w jego gatunku jest to norma). Potem wędruje przez las, poznaje kilka nieheteronormatywnych par i przyjmuje do wiadomości, że w przyrodzie różnie bywa. I już – koniec, finito, the end.

Jak czytelnik może wczuć się w ową niedookreśloną identyfikację płciową bohatera, skoro autorzy konsekwentnie piszą o nim w rodzaju męskim ? A przecież język polski ma na taką okoliczność rodzaj nijaki ! Marta Kisiel w swoim cyklu książek zaczynającym się od „Dożywocia” wspaniale udowodniła, że postać literacka może znakomicie funkcjonować w takim rodzaju, a nawet mówić o sobie w pierwszej osobie liczby pojedynczej.

Mimo, że książkę o Samie napisała osoba fachowa, z doktoratem z biologii w Cambridge, ja moim okiem laika widzę w niej pewien biologiczno – logiczny zgrzyt. Sam mówi: Każdy ślimak może być albo chłopcem, albo dziewczynką. Trzeba się zdecydować. Ale ja… Ja jeszcze nie wiem, czy wolę być Samuelem czy Samantą. Nauczycielka kwituje to stwierdzeniem, że gdy Sam już podejmie decyzję, powie nam, jeśli będzie chciał. Tymczasem prawdziwy ślimak, jeśli jest hermafrodytą (bo nie wszystkie gatunki są), nie musi wcale wybierać. Po prostu jest obojniakiem i jak taki znakomicie może się rozmnażać. I to jak !!!

Książka o zwyczajach seksualnych ślimaków zdecydowanie nie byłaby dla dzieci i zapewne wywołałaby skandal nieco większy niż ten, z którym mamy do czynienia obecnie… 😉

Maria Pawłowska, Jakub Szamałek „Kim jest ślimak Sam ?”, ilustr.: Katarzyna Bogucka, wyd.: Krytyka Polityczna, Warszawa 2015

Nasza mama czarodziejka

Nasza mama czarodziejka

Dziś Dzień Mamy, więc dobra okazja, żeby sięgnąć po tę książkę. Pisałam o niej trzynaście lat temu i widzę, że jedną rzeczą, która się od tego czasu zdezaktualizowała są czarodziejki WITCH. Mało kto już o nich pamięta, a Mama Czarodziejka nadal czaruje dzieci 🙂

Wpis z 12 maja 2006 roku:

Jaką książkę dla dziecka w wieku trzech (czterech, siedmiu, jedenastu…) lat ? – takie pytanie pojawia się często na rozmaitych forach internetowych poświęconych dzieciom lub książkom. Dorośli, którzy tam pisują, zaczynają się wtedy prześcigać w propozycjach tytułów, które sami lubili będąc dziećmi. Od tego czasu minęło jednak przynajmniej dwadzieścia lat, a zmieniło się zadziwiająco dużo. Inny świat, inne realia życia i inne dzieci. Wiele spośród książek naszego dzieciństwa nie podoba im się – są dla nich trochę anachroniczne. „Nasza mama czarodziejka” to jeden z tych rzadkich evergreenów, które nie zestarzały się i nadal cieszą tak samo.

Ta książka jest w spisie lektur dla pierwszej klasy, ale moim zdaniem to już trochę za późno na pierwszy kontakt Mamą Czarodziejką. Siedmiolatek początku XXI wieku to dziecko, które zapewne zdążyło poznać Harrego Pottera i czarodziejki WITCH, oglądało masę filmów naszpikowanych efektami specjalnymi i jest za pan brat z grami komputerowymi.

Czary tej Mamy nie mają nic wspólnego z czarną magią, nie jest do nich potrzebna żadna różdżka ani nadprzyrodzone zdolności– to jest raczej magia codzienności. Pozwala ona dolepić z ciasta obtłuczony rożek księżyca i zapobiec sztormowi poprzez upranie ciemnej, burzowej chmury, a nawet zrobić na drutach czapkę dla dzwonnicy. To książka dla dzieci, które jeszcze wierzą w to, że ich Mama wie wszystko i potrafi rozwiązać każdy problem, dla dzieci w takim wieku, kiedy na smutki pomaga przytulenie się do niej, a dolegliwości uśmierza się przez podmuchanie lub naklejenie plasterka 😉

Wszystkie moje córki bardzo ją lubiły, a kiedy zapytałam, który z czarów Mamy podobał im się najbardziej – każda wymieniła inny: Środkowa – ciężarówkę, Najmłodsza – olbrzyma a Najstarsza – dzwonnicę. Ja sama najbardziej lubiłam ten z księżycem – chyba z powodu skórek pomarańczowych, których Mama użyła zamiast plasterków. Pachniały mi te skórki bardzo, bo wtedy pomarańcze to był rarytas. Ten zapach też był trochę magiczny.

Książka, którą czytałam z dziewczynkami, to wydanie Literatury z sympatycznymi ilustracjami Anety Krelli – Moch. Czasem tęsknię jednak do tej z mojego dzieciństwa – na jej okładce była Mama lecąca na poduszce, a wyglądała zupełnie jak wschodnia księżniczka na latającym dywanie. Ta nowsza wydała mi się z początku trochę za bardzo zwyczajna, ale może właśnie taka być powinna.

Zwyczajna Mama i jej codzienne czary…

Joanna Papuzińska „Nasza mama czarodziejka”, ilustr.: Aneta Krella – Moch, wyd. Literatura, Łódź 1996

P.S. Obecnie dostępna wersja Mamy Czarodziejki to także wydanie Literatury, ale z ilustracjami Ewy Poklewskiej – Koziełło

Joanna Papuzińska „Nasza mama czarodziejka”, ilustr.: Ewa Poklewska – Koziełło, wyd. Literatura, Łódź 2016

Róże w garażu

Róże w garażu

Wczoraj na Targach miałam w ręku kolejne wydanie książki, którą wiele lat temu bardzo lubiły moje córki. Tym razem towarzyszą jej ilustracje Marianny Jagody – są bardzo radosne, pełne słońca, wesołe i wakacyjne, podobnie jak historia w niej opisana 🙂

(wpis z 31 maja 2006 roku:)

Czas akcji: wakacje.

Miejsce: działka po lasem.

Dramatis personae:

na działce: dwie Mamy – szkolne przyjaciółki; ich dzieci – w sumie szóstka, od nastolatki Karoliny do dwuletniego Karola zwanego Lolem; a ponadto: Dziobak (czyli przytulanka Lola), Rysiek (fioletowy królik), Tygrysy (niewidzialne, liczba bliżej nieokreślona) i Owadek (choć nie wszyscy wierzyli w jego istnienie 😉 );

za płotem – koty (czarne, nie wiadomo ile ich było, ale sporo) i jeszcze KTOŚ.

Wszystko wskazywało na to, że to będą bardzo nudne wakacje – no bo co może się wydarzyć na działce pod lasem? Szczególnie, że pierwotnym planem wakacyjnym była Grecja, ale z jakichś powodów nic z tych planów nie wyszło.

Skąd wzięły się cukierki na płocie ? A puszki po „Whiskas” za płotem – skąd ? Kto porwał Lola ? Jaką TAJEMNICĘ kryje garaż za płotem ? Czy możliwe jest, że ktoś w nim mieszka ? Duch, Baba Jaga, Czarownica czy może samotny Mechanik, który nie lubi spóźniać się do pracy ?

Okazuje się, że nawet takie z pozoru nieciekawe miejsce może być intrygujące i to wcale nie z powodu kosmitów czy mocy nadprzyrodzonych 😉 Okazuje się też, że nie trzeba koniecznie wyjechać nad ciepłe morza, żeby przeżyć fajne wakacje.

Opowieść o tych wydarzeniach została rozpisana na głosy wszystkich dzieci. Każde z nich ma swoją koncepcję rozwiązania Tajemnicy Garażu i każde dąży do tego na swój sposób. Nawet Lolo wtrąca swoje trzy grosze i właśnie te jego wstawki lubię najbardziej. Każdemu z narratorów przypisany jest symbolizujący go piktogram, którym oznaczona jest jego część opowieści (edit: w najnowszym wydaniu piktogramów nie ma). Ważną rolę w tej historii odgrywają smsy i one również są tam cytowane.

„Róże w garażu” znakomicie nadają się dla początkującego czytelnika – całość jest niezbyt długa. Górnej granicy wieku nie ma – ja też czytałam z przyjemnością 🙂 Sympatyczna i ciepła lektura znakomicie wprowadzająca w nastrój wakacyjny.

Agnieszka Tyszka „Róże w garażu”, ilustr.: Monika Kanios – Stańczyk, wyd.: Literatura, Łódź 2004

Agnieszka Tyszka „Róże w garażu”, ilustr.: Marianna Jagoda, wyd.: Akapit Press, Łódź 2019