Książka nominowana i NAGRODZONA w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: przekład !!!

Znajomość z Anią z Zielonego Wzgórza zawarłam w wieku do tego najodpowiedniejszym, czyli we wczesnej nastoletniości, która w moim przypadku wypadła w latach siedemdziesiątych. Był to oczywiście jedyny istniejący wówczas przekład Rozalii Bernsteinowej i najpopularniejsze wśród moich rówieśników wydanie – trzy tomy, w każdym po dwie części, płócienna oprawa i obwoluta, która oczywiście nie dotrwała do dziś, a w środku ilustracje Bogdana Zieleńca.

Ania należała (i należy do dziś) do moich ulubionych bohaterek literackich, choć muszę przyznać, że najmniej lubiłam ją w tym pierwszym tomie i najrzadziej do niego wracałam. Wolałam tę starszą, studiującą, pracującą, a potem wychowującą dzieci. Ostatnim tomem, który kupiłam i przeczytałam, była, wydana wówczas, w 1989 roku, po raz pierwszy „Ania ze Złotego Brzegu”. Kolejnymi edycjami tego cyklu nie interesowałam się już, miałam w domu wszystko, co było mi potrzebne, a potem te książki przeszły na moje córki, choć one już wielbicielkami Ani nie zostały.
O tym, że istnieją inne wersje przekładu tych książek dowiedziałam się przypadkiem. Na jakimś forum internetowym przeczytałam w dyskusji o nich o Leslie Moore i zdziwiłam się bardzo, bo nie pamiętałam takiej postaci. Z kontekstu domyśliłam się, że chodzi o osobę, którą ja znałam jako Ewę i dotarło do mnie, że przekład, który znałam, nie jest już jedyny. W ciągu ostatnich trzydziestu lat ukazało się ich kilkanaście, ale dopiero ten Anny Bańkowskiej wywołał poruszenie. Chciałoby się napisać, że wywołał je wśród czytelników, ale większość osób wypowiadających się na temat tego wydania wyrobiło sobie opinię na jego temat wyłącznie na podstawie tytułu.
Rozalia Bernsteinowa, o której wiadomo bardzo niewiele (żeby nie powiedzieć – nic), przełożyła tę książkę w 1910 roku i najprawdopodobniej opierała się nie na oryginale tylko na przekładzie szwedzkim. Zgodnie z ówczesną praktyką translatorską, poczynała sobie dość swobodnie z imionami i nazwiskami oraz z mniej i bardziej autentycznymi nazwami geograficznymi. Wszystkie imiona, które miały swoje polskie odpowiedniki, spolszczyła i stąd mieliśmy przez wiele lat do czynienia nie tylko z Anią, Marylą i Mateuszem, a także Józią, Janką czy Karolkiem. Bez zmiany pozostali chyba tylko Diana i Gilbert, natomiast pani Rachel Lynde, której imię dla ówczesnych polskich czytelników jednoznacznie wskazywałoby na pochodzenie żydowskie, została przemianowana na Małgorzatę Linde.
Współcześni potencjalni czytelnicy tego cyklu są (w przeciwieństwie do swoich poprzedników sprzed wieku) przyzwyczajeni do innych niż polskie wersji imion i doskonale sobie zdają sprawę, że dziewczynka mieszkająca w Kanadzie raczej będzie miała na imię Anne niż Ania czy Jane a nie Janka. Pamiętajmy też, że Anne bardzo zależało na takiej właśnie wersji, prosiła o to nie raz i aby tę sytuację wyjaśnić, Bernsteinowa wymyśliła rzekomo nielubiane przez nią zdrobnienie Andzia.
W kolejnych przekładach, które zaczęły się ukazywać od lat dziewięćdziesiątych tłumacze rezygnowali ze spolszczania imion bohaterów drugoplanowych, ale czwórka: Ania, Maryla, Mateusz oraz pani Małgorzata pozostawała bez zmian. Tak jest też w poprzednim wydaniu „Ani z Zielonego Wzgórza”, które dla wydawnictwa Wilga przygotowała Maria Borzobohata-Sawicka i które ukazało się w zeszłym roku. Na jednym ze spotkań związanych z ukazaniem się w krótkim czasie dwóch wersji tej książki, powiedziała ona, że zachowanie tych czterech imion oraz Zielonego Wzgórza było warunkiem wstępnym wydawnictwa.

No właśnie – Zielone Szczyty spotkały się chyba z jeszcze większym oporem społecznym niż Anne 😉 Problem w tym, że w języku polskim to słowo obecnie kojarzy się niemal wyłącznie ze skalistym wierzchołkiem góry, a jego znaczenie architektoniczno – budowlane pozostaje wyłącznie w użytku fachowców. Z racji posiadania taty architekta byłam z nim osłuchana, ale ze zdziwieniem stwierdziłam, że jest sporo osób, które w ogóle nie wiedzą, czym jest na przykład ściana szczytowa, a właśnie od jej górnej, pomalowanej na zielono części wzięła swoją nazwę farma Cuthbertów.

Podsumowując, przyznaję się do winy: zabiłam Anię, zburzyłam Zielone Wzgórze i pozbawiłam je pokoiku na facjatce. Proszę jednak o łagodny wymiar kary, zważywszy na to, że ktoś kiedyś musiał się podjąć tego niewdzięcznego zadania – napisała Anna Bańkowska w przedmowie do „Anne z Zielonych Szczytów”.
Mówi się, że nie powinno się oceniać książki po okładce, a teraz widzimy, że nie powinno się również oceniać po tytule 😉 Przeczytałam tę nową wersję, co przyszło mi o tyle łatwo, że, jak wspomniałam, nie byłam szczególnie przywiązana akurat do tego tomu. Czytało mi się ja bardzo dobrze. Anne w wersji Anny Bańkowskiej jest dziewczynką dużo bardziej strawną, mniej egzaltowaną, choć nadal gadatliwą i marzycielską. Marilla straciła sporo swojej dotychczasowej kostyczności, natomiast zyskała na inteligentnym sarkazmie. Obie dzięki temu budzą zdecydowanie więcej mojej sympatii.
Z innych zmian, które wprowadziła Anna Bańkowska poprawiając błędy i przeinaczenia Bernsteinowej, z zadowoleniem przyjęłam to, że Anne dodała do ciasta nie krople walerianowe tylko anodynę. Nie wiem, jak pachnie ta ostatnia, ale pamiętam, że zawsze dziwiłam się, jakim cudem nikt (wyłączając oczywiście zakatarzoną Anię) nie poczuł zapachu ciasta z walerianą, skoro Maryla razem z nią szykowała liczne inne potrawy na ten podwieczorek ???
Opisując przyrodę Wyspy Księcia Edwarda Bernsteinowa często używała nazw roślin znanych jej czytelnikom, a niekoniecznie tam występujących, pomijając inne, nieznane. Rosły więc u niej przylaszczki i pierwiosnki, a zniknęły z tekstu kwiaty, które po angielsku nazywają się mayflowers i były ulubionymi kwiatami Lucy Maud Montgomery. Nie mają one polskiej nazwy, ale Anna Bańkowska skorzystała z pomysłu Stanisława Kucharzyka (autora bloga Zielnik L.M.Mongomery) i przywróciła je na ugory za farmą pana Sloane’a jako majowniki.
Podsumowując moje wrażenia z tej lektury: pojawienie się nowego przekładu absolutnie nie unieważnia poprzednich 😉 Nie będę usilnie namawiać do czytania „Anne z Zielonych Szczytów” osób, które są bardzo przywiązane do tej bohaterki w wersji, w której ją poznały. Jeśli jednak miałabym teraz do czynienia z kimś, kto jeszcze jej nie zna, zaproponowałabym mu/jej właśnie tę wersję. Myślę, że dla współczesnych rówieśnic bohaterki, które (co sprawdziłam już ponad dekadę temu na własnych córkach) z dużymi problemami brnęłyby przez język Bernsteinowej i straciłyby zapał do tej lektury jeszcze zanim Mateusz dojechałby do Szerokiej Rzeki (czyli Bright River), daje on szansę na przyjaźń z Anne.
P.S. Z radością odkryłam w „Anne z Zielonych Szczytów” wstążkę – zakładkę. To bardzo przyjazne dla czytelnika rozwiązanie 🙂
P.S 2 Jednym co mi się tym nowym przekładzie nie podobało był przymiotnik avonleański, jakoś mi wizualnie zgrzytało to słowo w tekście 😉
Lucy Maud Montgomery „Anne z Zielonych Szczytów”, przekł.: Anna Bańkowska, wyd.: Marginesy, Warszawa 2022
oraz:
Lucy Maud Montgomery „Ania z Zielonego Wzgórza”, przekł.: Rozalia Bernsteinowa, ilustr.: Bogdan Zieleniec, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 1973
Lucy Maud Montgomery „Ania z Zielonego Wzgórza”, przekł.: Maria Borzobohata-Sawicka, wyd.: Wilga, Warszawa 2021