Wpis z 26 października 2006 roku. Najmłodsza z moich córek miała wtedy 6 lat. Książkę mamy do dziś i widać na niej wyraźne ślady tego, że kiedyś była ulubiona 😉
Przed snem, wieczorem, gdy wypijesz mleczko, pomóż się policzyć wełnianym owieczkom…
Najmłodsza wieczorem mleka właściwie nie pije, ale bardzo lubi wyliczanie owieczek, które chowają się w tej książeczce. Stało się to naszym kolejnym wieczornym rytuałem. Kiedyś co wieczór wspólnie z zajączkami wyznawałyśmy sobie miłość, a teraz wyliczamy owieczki. Jakie ? Och, najrozmaitsze… Jest psotna, jest leniuszka, piegowata, kudłata, jest też taka w papilotach i (najtrudniejsza 😉 ) prze-inte-lek-tua-li-zo-wa-na. Jest jeszcze wiele innych, a wszystkie narysowane przez Joannę Olech. Narysowane tak pomysłowo, że każda ma jakąś cechę charakterystyczną i Najmłodsza bardzo szybko nauczyła się je odróżniać.
Wydało je wydawnictwo Wytwórnia – kolejna (obok wymienianego już tutaj FRO9 ) kameralna oficyna wypuszczająca na rynek księgarski książeczki bardzo ciekawe i odmienne od dominującej na nim bylejakości. (Edit: W przeciwieństwie do nieodżałowanego FRO9 Wydawnictwo Wytwórnia na szczęście istnieje i nadal wydaje takie książki 🙂 )
Dowiedziałam się ostatnio, że „Nieobliczalne owieczki” są także ulubioną książką Niśka (jeśli nie wiecie o kogo chodzi – zajrzyjcie tu ). Kiedy ja kończę już czytać Najmłodszej, wtedy ona czyta tę książeczkę swojej miśkowej śwince. Widok zaiste jedyny w swoim rodzaju 😉 Potem oboje smacznie zasypiają ukołysani przez owieczki.
Martyna Skibińska„Nieobliczalne owieczki”, ilustr.: Joanna Olech, wyd.: Wytwórnia, Warszawa 2005
czyli jedno z naszych pierwszych spotkań z twórczością Małgorzaty Strzałkowskiej i jedna z ostatnich książek, które ukazały się w ramach serii Poczytaj mi Mamo. A także – jedna z pierwszych, które stanęły na półkach Małego Pokoju z Książkami – wpis z 7 maja 2006 roku.
niestety nie udało mi się znaleźć naszego egzemplarza, więc pożyczyłam skan okładki ze strony lubimyczytać.pl
Na książeczkach z serii „Poczytaj mi Mamo” wychowała się pewnie większość obecnych rodziców (tych trochę starszych 😉 ), a być może także i część dziadków (tych trochę młodszych 😉 ). Ja oczywiście też. Moja Mama wspomina, że nazywałam te książeczki: Poczytaj mi Mamo, a jak nie ma Mamy – poczytaj mi Tato 😉 Później przestały wychodzić (chyba w latach osiemdziesiątych), a nowa odsłona tej serii ukazała się, kiedy Najmłodsza z moich córek była akurat w odpowiednim do niej wieku. Zaczęłam więc kupować wszystko, jak leci, ale nie wszystkie książeczki znalazły uznanie w jej oczach. Kilka było mniej trafionych, natomiast smok Kruszynka od początku był naszym ulubieńcem.
Nie bądź taki Kruszynka ! – to słowa, które można usłyszeć w naszym domu, kiedy któraś z dziewczyn upiera się przy zachowaniach niezbyt mądrych (żeby nie powiedzieć – głupich), a ostrzeżenia kwituje czymś w rodzaju E, tam !Tak właśnie postępował tytułowy smok z tej bajeczki, kiedy mądre osoby (czytaj – smoki) usiłowały uchronić go przed bezsensownym postępowaniem – na przykład przed zjedzeniem zbyt wielu ciasteczek. Dopiero lekkomyślna wyprawa do Czarnego Lasu, gdzie straszą Niewidzialne Gadające Strachy, nauczyła go, że lepiej jest słuchać rad osób (czytaj – smoków) starszych i mądrzejszych.
Dochodząc do fragmentu opowiadającego, jak Kruszynka poszedł do lasu pełnego straszących Strachów, zawsze zawodziłam potępieńczo (naśladując owe Strachy nader udatnie 😉 ). Najmłodsza złościła się wtedy na mnie i zasłaniała swoje uszy albo moje usta. Kiedy jednak kiedyś przeczytałam tę historię normalnie, nie była zadowolona. Okazało się, że nawet przyjemnie jest się bać takiego oswojonego Stracha pod postacią Mamy. Czytanie dzieciom służy także temu – oswajaniu rozmaitych strachów, które starszą je w codziennym życiu.
„Bajka o smoku Kruszynce” zawiera w sobie morał czytelny dla kilkulatka, ale nie jest obciążona natrętnym moralizatorstwem charakterystycznym dla książeczek mojego dzieciństwa. Ponieważ Małgorzata Strzałkowska dała się już wcześniej poznać jako świetna poetka (napisała m.in. ”Wierszyki łamiące języki”), również w tym opowiadaniu znalazły się różne rymowanki. Straszne Strachy straszą wierszem, a mądre osoby wygłaszają mową wiązaną przestrogi, które łatwo wpadają dzieciom w ucho. Na przykład ta:
Można schrupać trzy ciasteczka ! Więcej – ani kawałeczka! Bo kto sto ich spałaszuje, ten się potem słabo czuje !
To akurat powinny zapamiętać nie tylko dzieci 😉
Małgorzata Strzałkowska „Bajka o smoku Kruszynce, który zawsze wszystko wiedział najlepiej”, ilustr.: Marcin i Filip Bruchalscy, wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 2003, seria „Poczytaj mi Mamo”
Na Wołyniu druga wojna światowa dała o sobie znać wcale nie hukiem strzałów i bombardowaniem, ale tym, że nagle cała droga zaroiła się od uchodźców – obywateli polskich uciekających przed Niemcami na wschód. Nawet na jarmarku nie było takiego tłoku. Uciekinierzy mieli ze sobą walizki, tobołki, zawiniątka i wyglądali jak siedem nieszczęść. Opowiadali straszne rzeczy…
„Niedokończona opowieść Pepe” to czwarta książka Doroty Combrzyńskiej – Nogali wydana w serii „Wojny dorosłych – historie dzieci”, którą śledzę bardzo uważnie, a zarazem trzecia, która oddaje głos świadkom historii do niedawna słabo w przekazie pamięci o wojnie słyszanym – mieszkańcom wschodnich terenów II RP. W „Syberyjskich przygodach Chmurki” poznaliśmy losy dziewczynki zesłanej wraz z rodziną na Syberię, a w „Wysiedlonych” – historię rodziny, która po wojnie została przesiedlona na tak zwane Ziemie Odzyskane i tam budowała swoje życie od nowa. Rodzina Lali, bohaterki „Niedokończonej opowieści Pepe” także musiała po wojnie opuścić swój dom na Wołyniu, ale nie to jest głównym tematem tej książki.
Głównym jej tematem jest czas wojny i dwóch okupacji na tych terenach, czas trudny i dotychczas właściwie nieobecny w literaturze dla niedorosłych czytelników, więc zdecydowanie dobrze się stało, że taka książka się ukazała. Jako że mam tendencje do (nadmiernego zdaniem niektórych 😉 ) historykowania, pozwolę sobie zgłosić do niej parę uwag. Jednak zanim to zrobię, napiszę o tym, co mi się w niej podobało.
Tytułowa Pepe to żydowska dziewczynka, którą ukrywa rodzina Lali, jednak to nie Holokaust jest moim zdaniem w tej książce najważniejszy, mimo że historia z nią zwiążana też jest bardzo ciekawa. Po raz pierwszy w literaturze dla niedorosłych poruszony jest tu temat rzezi wołyńskiej. Były to wydarzenia tak trudne, pełne brutalności i przemocy, że dotychczas nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak można o nich opowiedzieć w sposób takich czytelników odpowiedni. Doświadczenie poprzedniej publikacji, która ukazała się w tej samej serii – „Dzieci, których nie ma”, pokazuje, że jednak jest taki poziom okrucieństwa, którego nie można i nie należy infantylizować. Na szczęście rodziny, którą tutaj opisała Dorota Combrzyńska – Nogala, wydarzenia rzezi nie dotknęły w sposób bezpośredni. Mimo że stracili kilka bliskich osób, to nikt z nich nie był świadkiem ich śmierci, nie wiadomo nawet jak i kiedy zginęli. Początkowo Lala z mamą i Pepe spędzały noce w lesie w obawie przed nadejściem banderowców, ale potem w ich wsi zorganizowała się samoobrona i już mogły poczuć się bezpieczniej. Autorka uniknęła czarno-białego widzenia wołyńskiej rzeczywistości i pokazała także przypadki ukraińskich sąsiadów, którzy pomagali Polakom (lub przynajmniej ich nie wydawali).
O ile podoba mi się sposób, w jaki Autorka pisze o sprawach polsko – ukraińskich, to moje duże wątpliwości budzi obraz okupacji sowieckiej, jaki widzimy w tej książce. Już na pierwszej jej stronie uciekinierzy, którzy dotarli na Wołyń, mówią Uciekamy do Związku Radzieckiego przed Niemcami. Mowa jest o pierwszych tygodniach wojny – wtedy zdecydowana ich większość po prostu szukała schronienia na terenach Rzeczpospolitej jeszcze przez najeźdźców nie zajętych, w nadziei, że wojska polskie oraz nasi sojusznicy zdołają odwrócić losy wojny. Potem (ale też jeszcze przed 17 września) do Rosji wyrusza brat bohaterki, co każe mi przypuszczać, że był komunistą, bo w tym czasie kierunkiem, w którym udawali się młodzi ludzi chcący walczyć z Niemcami, była Rumunia i Węgry.
Przekroczenie przez Armię Czerwoną granic Polski 17 września bohaterowie przyjmują bez większych emocji, a dwuletni okres sowieckiej okupacji skwitowany zostaje kilkoma zdaniami: Chociaż weszli Rosjanie, w życiu wsi nic się specjalnie nie zmieniło. Lala miała ciągle mnóstwo koleżanek polskich, trochę ukraińskich i jedną żydowską Leę. Wszyscy byli równi. Nikt wtedy nie przypuszczał, że pochodzenie będzie decydowało o życiu i śmierci, ale w 1941 roku żołnierze radzieccy zaczęli wycofywać się z tych terenów.(…)
Rano okazało się, że nastąpiła zmiana i teraz znajdują się pod okupacją sowiecką. Niemcy zaczęli mówić o ludziach lepszych i gorszych, że niby oni – Aryjczycy, są tymi najlepszymi, Polacy i Ukraińcy gorszymi, a Żydzi najgorszymi. Mama mówiła, że to się nazywa nacjonalizm…
Sporo w tym uproszczeń. Tak jakby poza Holokaustem nie działy się na tych skrwawionych ziemiach (tak je nazwał w swojej książce amerykański historyk Timothy Snyder) rzeczy straszne. Trudno mi uwierzyć, że okupacja sowiecka przeszła w tej rodzinie właściwie niezauważona, skoro mama bohaterki wraz z rodziną osiedliła się na Wołyniu zaledwie 10 lat wcześniej (a przybyli z okolic Łowicza) i początkowo pracowała tam jako nauczycielka polskiego. Jej siostra była kierowniczką szkoły. W przypadku takich rodzin już w czasie pierwszej okupacji pochodzenie mogło decydować o życiu lub śmierci – na Syberii lub w Kazachstanie. O tym, że dotyczyło to nawet dzieci młodszych od Lali, czytelnicy tej serii mogli przekonać się z historii Chmurki opisanej wcześniej przez tę samą autorkę.
Mimo wszystko cieszę się, że doświadczenie mieszkańców wschodnich terenów Rzeczpospolitej, na które składają się dwie okupacje oraz repatriacja na ziemie, które przypadły Polsce w wyniku powojennego przesunięcia granic, przedostaje się pomału do pamięci zbiorowej, a ta książka właśnie temu służy. Więc już nie historykuję więcej, dodam tylko, że bardzo podobają mi się w niej ilustracje autorstwa Magdaleny Pilch, której kreskę znałam już wcześniej z „Jędrusia chłopaka ze Lwowa” oraz z nowej edycji „Darowanych kresek”, ale to nie są jedyne owoce jej współpracy z Wydawnictwem Literatura.
Nazwisko Vojtecha Kubasty usłyszałam po raz pierwszy w czasie zajęć na studiach podyplomowych o literaturze dla dzieci i młodzieży. Prawidłowo pisze się je z ptaszkami nad e w imieniu i s w nazwisku, ale potrafię tego tutaj zrobić 😉 Z nazwiskiem zetknęłam się wtedy po raz pierwszy, ale szybko okazało się, że znam doskonale jego twórczość – podobnie jak każde niemal dziecku wychowane w PRL. Jego książki wychodziły wtedy w dużych nakładach i nawet jeśli ktoś nie miał żadnej na własność, to prędzej czy później się z nimi zetknął. I zapamiętał, bo wtedy książek typu pop-up nie było u nas zbyt wiele.
Ja należałam właśnie do tych dzieci, które ich nie miały, ale pamiętam dobrze, bo ich posiadaczkami były moje rozmaite koleżanki (może i koledzy też, ale tego już nie pamiętam 😉 ), a ja im zazdrościłam. Do dziś pamiętam frajdę, jaką miałam, mogąc własnoręcznie wsadzić do pieca Babę Jagę !!! Trudno mi dziś powiedzieć, czemu moi rodzice nigdy mi żadnej nie kupili. Czy to była kwestia przypadku i akurat na nie w księgarniach nie trafili, czy świadomy wybór ? Sądzę, że raczej to pierwsze, bo wtedy, żeby coś kupić, nie wystarczyło tylko chcieć i mieć pieniądze. Trzeba się jeszcze było znaleźć w odpowiednim miejscu w odpowiednim momencie 😉 Moja zazdrość o te książki nie była aż tak silna, żebym mogła uznać ich nieposiadanie za traumę swojego dzieciństwa, ale pozostały jego niespełnionym marzeniem 😉
Teraz mogłam wreszcie spełnić to marzenie, bo Wydawnictwo Entliczek wznowiło je w ramach Kolekcji Retro. „Śpiąca królewna” jest w niej piątą pozycją.
Vojtech Kubasta urodził się w 1914 roku w Wiedniu, ale po zakończeniu I wojny światowej jego rodzina przeniosła się do Pragi i tam mieszkał aż do swojej śmierci w 1992 roku. Z wykształcenia był architektem, a całe swoje zawodowe życie poświęcił ilustracji i książkom pop-up, których był… może nie prekursorem (bo znano je już w średniowieczu 😉 ), ale na pewno jednym z największych i najpopularniejszych twórców w historii. Jego książki wydane zostały w 24 językach, a ich łączny nakład to 35 milionów. Niestety (nie tylko dla Kubasty osobiście) czas jego artystycznej aktywności przypadł na czasy komunizmu, więc nie mógł zrobić kariery światowej na miarę swojego talentu. Jak się domyślam, miało to dla niego także wymiar finansowy. Jego książki we wszystkich językach były drukowane i sprzedawane przez państwowe wydawnictwo Artia. Kiedy tworzył pop-upy we współpracy z Disney’em wydawane przez Hachette, na okładce nie było nawet jego nazwiska.
Mimo że od czasów kiedy te książki powstawały, bardzo rozwinęła się technika wydawnicza i mogą się w tej chwili ukazywać rzeczy dużo bardziej skomplikowane, te baśnie w wersji Kubasty nadal mają swój urok. W warstwie literackiej są dosyć proste i wyczyszczone z właściwego im okrucieństwa, nadają się więc już dla wczesnych przedszkolaków. Zapewne z dużą przyjemnością będą się one bawiły ruchomymi elementami tych książeczek, a dla rodziców (czy już bardziej dziadków ?) będzie to miły powrót do czasów dzieciństwa. A może przy tej okazji spełnią się ich niezrealizowane marzenia z tamtego czasu ? 😉
Vojtech Kubasta „Śpiąca królewna”, przekł.: Marta Bręgiel – Pant, wyd.: Entliczek, Warszawa 2020
Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA – książka dla niedorosłych w kategorii – obraz !!!
„Gdzie jest moja córka ?” to jedna z tych książek Iwony Chmielewskiej, które najpierw ukazały się w Korei, a dopiero później w Polsce. Czekała na swoja polską edycję dziewięć lat, a kilka lat temu jej autorka powiedziała w wywiadzie: Polskie wydawnictwa chyba się jej boją.
To zdanie przypomniało mi się niedawno, kiedy wreszcie mogłam ją obejrzeć i przeczytać, i kiedy doszłam do jej puenty. Jak zwykle w takich sytuacjach mam problem, bo chyba nie da się powiedzieć o niej tego, co chciałabym, nie zdradzając, o co chodzi, a więc odbierając czytelnikowi przyjemność odkrywania jej do końca.
Umówmy się więc, że dalej dalej czytają tylko ci, którzy już lekturę tej książki mają za sobą, dobrze ? Albo tacy, którzy przyjmują do wiadomości, że zdradzam zakończenie i wchodzą na własną odpowiedzialność 😉
Biała przejrzysta organza i wszystkie szmatki, z których uszyta jest ta książka, były zbierane latami. Pochodzą ze sklepów z używaną odzieżą. Organza wisiała nie wiadomo gdzie jako firana. Fragmenty męskich gatek, poszewek na poduszki, zasłonek, chustek, piżam,wielkich spódnic i dziewczyńskich sukienek, które gdzieś, nie wiadomo gdzie, komuś, nie wiadomo komu, kiedyś służyły, zostały zszyte w tej książce w jedną całość…
„Gdzie jest moja córka ?” nie jest pierwszą książką Iwony Chmielewskiej, której ilustracje zastały uszyte, ale chyba pierwszą, w której zaglądamy także na ich drugą stronę. Patrząc na nie od spodu widzimy nie tylko lewą, tę z założenia brzydszą i nie przeznaczoną do pokazywania stronę materiału, ale także szwy, podwinięte brzegi, supełki i plątaninę nitek.
Moja córka jest radosna jak ptak, ale czasem jest smutna jak foka.
Moja córka jest spokojna jak królik, ale czasem jest gwałtowna jak krokodyl.
Widzimy też rzeczy nieoczekiwane, których nie zobaczylibyśmy oglądając je tylko z wierzchu – na przykład, że ptak jest także foką, a królik krokodylem. Każdy awers ma swój rewers i odwrotnie, więc dopiero patrząc z obu stron możemy zrozumieć.
Moja córka jest dla mnie wszystkim.
Ostatnia ilustracja kryje w sobie niespodziankę i buduje kolejny kontekst tej książki. Dziewczynka, której buzię widzimy przez organzową szybę w drzwiach (w tym przypadku można powiedzieć, że najpierw oglądamy spód ilustracji, ale tak naprawdę ma ona dwa wierzchy), siedzi na wózku inwalidzkim. Czy w tym momencie okazuje się, że jest to książka przede wszystkim o niepełnosprawności ??? Nie, ten wózek jest po prostu jedną z wielu cech córki. Czymś, co w żaden sposób nie wpływa na miłość, którą matka do niej czuje.
Pisząc to uświadomiłam sobie, że narratorem nie musi wcale być matka, a tak podświadomie założyłam czytając i utożsamiając tę osobę z Autorką. Potraktowałam tę książkę jak kontynuację „Dwojga ludzi”, bo tam przecież naturalną konsekwencją miłości są narodziny kolejnego człowieka. Może to więc być także ojciec, ale „Gdzie jest moja córka ?” to, trochę wbrew tytułowi, opowieść uniwersalna. O miłości – nie tylko rodzicielskiej. O miłości po prostu – uważnej, akceptującej i bezwarunkowej.
I jak to na ogół z książkami Iwony Chmielewskiej bywa – czyta się ją szybko, ale myśli o niej długo.
Iwona Chmielewska „Gdzie jest moja córka ?”, wyd.: Format, Wrocław 2020