Wiosna w Bullerbyn

Wiosna w Bullerbyn

Wpis z 25 kwietnia 2008 roku. Od tego czasu sporo zdążyło się zmienić. Nie czytam już nikomu wieczorami na głos. Mieszkam teraz gdzie indziej – w lesie i nie mam za oknami kwitnących drzew owocowych. Ale dziś zapachniało wiosną i zauważyłam pierwszy kwiatek, więc jest to zdecydowanie dobry moment, żeby tę książkę przypomnieć.

Wiosna, wiosna już w powietrzu…

W moim ogrodzie po morelach, których kwitnienie jakoś nam umknęło w ogólnym zimnie i szaroburości, zakwitła śliwa. Rośnie tuż pod oknem naszej sypialni, więc co rano czuję się niemal jak Ania z Zielonego Wzgórza 😉

Zmęczyła mnie już bardzo ta trwająca od ponad pół roku jesień. Obawiałam się, że już nam zostanie na zawsze tak szaroburo i ponuro, a kolejne pory roku oglądać będziemy tylko w książkach. Na przykład tych  zakamarkowych … Zimę z prawdziwego zdarzenia w tym roku widziałyśmy właściwie tylko w zimowej „Madice”, a na wiosnę mamy „Wiosnę w Bullerbyn”.

Wydarzenia opisywane w tej książce dzieją się trochę później niż „Dzieci z Bullerbyn”, bo malutka siostrzyczka Ollego – Kerstin jest tu już dziarsko chodzącym i sporo mówiącym, zbuntowanym dwulatkiem. „Wiosna” to właściwie zbiór scenek o tematyce wiosennej, trudno tu mówić o jakiejś akcji. Obok wiosennych zdarzeń, które pamiętamy z ”Dzieci” – jak łażenie po płotach w drodze ze szkoły czy opieka nad jagniątkiem Pontusem, znajdziemy też takie, których tam nie było. „Wiosna” to dobra książka zarówno dla tych, którzy zaprzyjaźnili się już z mieszkańcami Bullerbyn, jak i dla tych, którzy pierwszy raz się z nimi spotykają.

Kiedy pierwszy raz wzięłam „Wiosnę w Bullerbyn” do ręki, skojarzyła mi się ona z elementarzem Falskiego, z którego się uczyłam w szkole – w tej starszej wersji sprzed ilustracji Grabiańskiego. Podobny papier, format, kolory, realia i kreska – a wszystko tak mile staroświeckie.

Współczesna wieś (nie tylko szwedzka) wygląda oczywiście inaczej, ale jedno pozostaje niezmienne – ten wiosenny amok ogarniający dzieci. Ten rodzaj szaleństwa wynikający z potrzeby odreagowania długich miesięcy spędzonych w domu i spętania ciepłymi ubraniami. Jest w wiosennym powietrzu cos takiego, że dzieci staja się po prostu doładnie dzikie 😉

P.S. A wieczorami czytam Najmłodszej z córek  Ronję córkę zbójnika” i po raz kolejny zachwycam się tą książką. Trochę żal mi, że już ostatni raz towarzyszę dziecku w jego pierwszej wyprawie do tego świata, w pierwszym spotkaniu w Pupiszonkami, Wietrzydłami, Pieśnią Wilków i Huczącą Gardzielą…

Astrid Lindgren „Wiosna w Bullerbyn”, przekł.: Anna Węgleńska, ilustr.: Ilon Wikland, wyd.: Zakamarki, Poznań 2008

Jabłonka Eli

Jabłonka Eli

Wpis z 26 kwietnia 2009 roku, ktory uświadomił mi, jak wiele się przez te 11 lat w moim życiu zmieniło 🙂

Jakiś czas temu zauważyłam ze zdziwieniem, że rok dzieli się dla mnie nie na cztery, jak u wszystkich, tylko na dwie pory roku. Jest pora zimna, kiedy nasze życie rodzinne ogranicza się do domu i pora ciepła, która się właśnie zaczęła. Wtedy nasz dom jest od rana do nocy otwarty na przestrzał, taras staje się kolejnym pokojem, a moje córki (teraz już tylko Najmłodsza z nich) dzień cały spędzają na drzewie.

To drzewo to stary orzech rosnący przed domem – ogromny i rozgałęziony. Mój Mąż specjalnie poprzycinał jego gałęzie tak, żeby dzieciom łatwiej było się wspinać. Na orzechu wiszą rozmaite sprzęty do zwisania i bujania się. Fajne jest też siedzieć sobie gdzieś wysoko wśród liści i znienacka zagadywać do sąsiadów przechodzących ulicą 😉 Jeszcze fajniej – wspinać się razem z odwiedzającymi nas dziećmi. Liście na nim pojawiają się dość późno, najpóźniej ze wszystkich drzew w naszym ogrodzie, a opadają najwcześniej i wtedy jest sporo grabienia. Zimą buszują po nim wiewiórki.

Nasz orzech ma wiele wspólnego z jabłonką Eli. Posłuchajcie:

Ela mieszka w domu z ogrodem. To niewielki ogród z małymi rabatkami, po których nie wolno deptać. Ale są też w ogrodzie inne miejsca, gdzie Ela może się bawić. W drewnianej chatce, którą zbudował tata, albo na wielkim kamieniu, który nazywa własną Górką. Na środku ogrodu rośnie duża jabłoń i na niej Ela najbardziej lubi się bawić.

Olek też. Olek jest kolegą Eli. Oboje bardzo lubią wspinać się na jabłonkę. (…)Ela ma swoją własną gałąź, na której zawsze siedzi, a Olek swoją. Gałąź Eli jest bardzo wysoko, a Olka trochę niżej. Mogą sobie stamtąd popatrzeć przez te wszystkie kwiatki.

Jabłonka Eli” to książka, która opisuje odwieczny cykl życia, powtarzający sie nieodmiennie w każdym roku od wiosny do… następnej wiosny. Wiosną jabłoń robi się cała biała od kwiatów, które kwitną na jej gałęziach. (…) Latem drzewo zmienia się w zieloną grotę. (…) Jesienią zielone kwasidła zmieniają się w bardzo smaczne zółto – czerwone jabłka. Ela i Olek wspinają się na drzewo i zrywają wszystkie jabłka, do których udaje im się dosięgnąć. Zimą spada śnieg, a któregoś dnia przychodzi wichura i łamie jabłonkę. Wszystkim jest bardzo smutno z tego powodu, ale rodzice postanawiają, ze wiosną posadzą nowe drzewko na miejscu starego. Nowe drzewko jest oczywiście dużo mniejsze, ale poza tym wszystko jest tak samo. Na wiosnę zakwita, potem ma listki, a jesienią dojrzewa na niej pierwsze jabłko… I w następnym roku też tak będzie, i w następnym…

Jak wszystkie książki o Eli i Olku, także i „Jabłonkę Eli” napisała i zilustrowała Catarina Kruusval, a jej ilustracje na pierwszy rzut oka przypominają te autorstwa Ilon Wikland. Szczególnie obrazek na wyklejce ukazujący trochę z góry uliczkę, przy której mieszkają nasi bohaterowie. Przyjrzawszy im się dokładniej możemy stwierdzić, że kreska obu Pań różni się wyraźnie. Łączy je natomiast to, co lubię najbardziej czyli wyraźny duch skandynawski 😉

Update 2020: Znowu mamy, choć jakoś tak bez przekonania, kolejną wiosnę i znów mogę zaczynać dzień od otworzenia drzwi na taras. Wszystkie moje córki zdecydowanie wyrosły już z wieku, w którym się łazi po drzewach. Zresztą – mieszkamy już gdzie indziej, ale po tamtym orzechu, mam nadzieję, wspinają się dzieci kolejnych właścicieli naszego domu.

Z tamtych czasów zostało mi na pamiątkę tylko zdjęcie zrobione przez mojego Tatę w 2003 roku 🙂

Catarina Kruusval (tekst i ilustracje) „Jabłonka Eli”, przekł.: Katarzyna Skalska, wyd.: Zakamarki, Poznań 2009

O dwunastu miesiącach. Bajka słowacka

O dwunastu miesiącach. Bajka słowacka

Wpis z 27 marca 2011 roku:

Wydawnictwo Media Rodzina upodobało sobie chyba szczególnie traumy mojego dzieciństwa 😉 Najpierw smutne wspomnienia obudziła we mnie „Królowa Śniegu”, a teraz baśń „O dwunastu miesiącach” przypomniała mi o pierwszej w moim życiu dwói za wypracowanie z polskiego. A było to, moi mili , w zamierzchłych czasach, kiedy dwójka nie była oceną pozytywną. O ile dobrze pamiętam, w całej karierze szkolnej, przytrafiło mi się to tylko dwa razy, u tej samej nauczycielki. Jedna jedyna polonistka na mojej drodze, z którą nadawałyśmy na zupełnie innych falach, więc w sumie nie było tak źle 😉

„O dwunastu miesiącach” to baśń słowacka, zamieszczona również we wznowionym niedawno przez wydawnictwo Media Rodzina kultowym zbiorze „Śpiewająca lipka”.

Była raz pewna matka, która miała dwie córki; jedną własną, a drugą pasierbicę. Swoją własną bardzo kochała, zaś pasierbicy, Maruszki, nie mogła ścierpieć, bo ta była o wiele ładniejsza niż jej Holena.

Maruszka nie zdawała sobie sprawy ze swojej urody, nie domyślała się więc, dlaczego macocha ja tak źle traktuje. Musiała wykonywać wszelką robotę: zamiatać izbę, gotować, prać, szyć, prząść, tkać, dbać o krowy. Holena natomiast tylko stroiła się i leniuchowała.

W tych starych baśniach wszystko jest tak, jak trzeba. Czarno – biało, bez żadnych odcieni szarości. Pozytywna bohaterka jest i śliczna, i sympatyczna, i dobra, i biedna, i ogólnie uciśniona, natomiast negatywna – wręcz przeciwnie. Dobro zawsze zostaje nagrodzone (w tym przypadku Maruszka została panią na gospodarstwie), a zło oczywiście ukarane. I nie jest to kara symboliczna, żadna tam nauczka – macocha z Holeną zamarzają w górach i jest to wyrok bez apelacji, nikt się za nimi nie próbuje wstawić.

Kiedy pierwszy raz wzięłam tę książkę do ręki i przeczytałam tytuł – przypomniałam sobie o tym nieszczęsnym wypracowaniu. Na szczęście nie trwało to długo, bo zaraz zajęły mnie ilustracje Pawła Pawlaka i traumy odeszły na plan dalszy. Szczególnie urzekły mnie tam fiołki, poziomki i jabłka. Jak to się robi ??? Takie maciuciupusieńkie (szczególnie fiolki), a wyglądają zupełnie jak prawdziwe. Niemal czuje się ich zapach i ma się ochotę spróbować (szczególnie poziomek). Przyznam się Wam, że na widok tych ilustracji owładnęły mną uczucia niechrześcijańskie. Nie będę owijać w bawełnę – to była po prostu zazdrość.

Dlaczego ja nie umiem tak rysować ??? 😦

„O dwunastu miesiącach. Bajka słowacka”, przekład i opracowanie: Ligia Jasnosz, ilustr.: Paweł Pawlak, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2009

Moje książeczki. Księga pierwsza

Moje książeczki. Księga pierwsza

Wpis z 11 listopada 2015 roku. Potem ukazała się jeszcze jedna księga tej serii.

Po wydaniu sześciu ksiąg serii „Poczytaj mi mamo” wydawnictwo Nasza księgarnia ponownie sięgnęło do swoich przepastnych archiwów. Wydobyło z nich, odkurzyło i przypomniało kolejną serię, na której się wychowałam. Moje dzieciństwo było uboższe w loga (tak się to odmienia ?) niż świat, w którym wychowują się dzisiejsi adresaci tej księgi i bardzo dobrze pamiętam tego kota z okładki.

Czarny kot w czerwonych butach, namalowany przez Zbigniewa Rychlickiego, po raz pierwszy pojawił się na środku tylnej okładki w 1959 roku. W jego brzuszek została wpisana prosta, ale jakże chwytliwa i trafna nazwa serii – Moje książeczki. Do lat 90. ukazało się w niej kilkadziesiąt tekstów najwybitniejszych autorów polskich i zagranicznych, ilustrowanych przez uznanych artystów.(…) Książki skierowane do najmłodszych miały czytelną czcionkę i i duży, zbliżony do A4 format. Najczęściej wydawano je w oprawie twardej z charakterystyczną wyklejką w pionowe, dwukolorowe pasy z okienkami, z których wyglądali bohaterowie danej opowieści… – napisała w przedmowie do tej książki jej redaktor Katarzyna Piętka, ale dla mnie ta wyklejka to raczej ściana ze staroświecka pasiastą tapetą i wiszącymi na niej portretami 😉

Księga pierwsza tej serii, która ukazała się w tym roku, zawiera siedem historii, z których dwie pamiętam szczególnie – to „Zajączek z rozbitego lusterka” Heleny Bechlerowej i „Złoty koszyczek” Hanny Januszewskiej. Pierwsza to odległe wspomnienie książeczki, którą miałam dawno temu, jej atmosfery i zapomnianej już nieco, ale lubianej przeze mnie wówczas zabawy w puszczanie lusterkiem zajączków na ścianę. Dzięki tej księdze przypomniałam sobie też wesołą Ludwiczkę z książeczki Anny Świrszczyńskiej, choć wydaje mi się, że bardziej pamiętam ją z telewizyjnej dobranocki.

„Złoty koszyczek” Hanny Januszewskiej z cudownymi ilustracjami Bożeny Truchanowskiej był natomiast wśród książeczek, które pozostały z dzieciństwa mojego Męża i jego siostry, a następnie znalazły się w księgozbiorze naszych córek. Stał się naszą kalendarzową lekturą na przedwiośnie, pomagał nam przetrwać ten smutny, szary i chłodny czas w oczekiwaniu na pierwsze liście na drzewach. Dziewczyny dorosły, nie sięgałam więc po tę książkę już dobrych parę lat, ale pozostały ze mną słowa Olaboga, laboga, jaka wstrętna pogoda !, które same cisną mi się na usta, kiedy rano wyglądam przez okno w wyjątkowo paskudny dzień, niezależnie od pory roku.

Cieszę się, że dzięki tej księdze kolejne pokolenie małych czytelników zyskało możliwość obcowania z niepowtarzalną kreską Bożeny Truchanowskiej. Niedawno w nowo otwartej (po remoncie) warszawskiej Bibliotece na Koszykowej była wystawa jej ilustracji (niestety możliwa do oglądania bardzo krótko) i przy tej okazji zamarzyły mi się wznowienia kolejnych książek mojego dzieciństwa z „Małym pokojem z książkami” na czele (edit – został wznowiony, ale innymi ilustracjami). Jeszcze tyle pięknych i zapomnianych rzeczy kryją w sobie archiwa Naszej Księgarni… 🙂

„Moje książeczki. Księga pierwsza”, wyd.: Nasza księgarnia, Warszawa 2015

autorzy: Helena Bechlerowa, Adam Bahdaj, Anna Świrszczyńska, Ada Kopcińska, Hanna Januszewska

ilustratorzy: Krystyna Witkowska, Maria Mackiewicz, Janina Krzemińska, Mirosław Pokora, Hanna Czajkowska, Ignacy Witz, Bożena Truchanowska

Spacerkiem przez rok

Spacerkiem przez rok

Wpis z 16 listopada 2016 roku – remont co prawda się dawno skończył, ale za oknem dziś niezbyt sympatycznie, więc może znów schować się w książce ?

Za oknami szaro, buro i ponuro, z nieba siąpi coś jakby deszcz ze śniegiem, a w domu szaleje tajfun remontu. Jedynym schronieniem w takich warunkach jest książka.

Rok dwanaście ma miesięcy

oraz cztery pory roku,

więc odwiedźmy je spacerkiem,

pomalutku, krok po kroku…

„Spacerkiem przez rok” Małgorzaty Strzałkowskiej znakomicie się to takiego eskapizmu nadaje – głównie z powodu cudownych ilustracji Elżbiety Wasiuczyńskiej, na których nawet szary listopad jest zdecydowanie przyjemniejszy niż w realu. Oglądając je, odnosi się wrażenie, że Ela użyła do nich (wydobytych z jakiegoś tajemnego schowka) specjalnych farb : miodowej, nocnej, deszczowej, szronowej czy fajerwerkowej 😉

Większość polskich nazw miesięcy –

poza marcem oraz majem –

to są stare polskie nazwy,

zgodne z dawnym obyczajem.

Od słów często zapomnianych

swój rodowód długi wiodą

i od niepamiętnych czasów

powiązane są z przyrodą.

To nie jest pierwsza tego typu książka, która miałam w ręku. Jak zawsze są w niej wiersze opisujące pory roku i kolejne miesiące, jest też kilka ekstra – o wiosennych zapachach czy nocy wigilijnej. Dużą niespodzianką były dla mnie te, które wyjaśniały znaczenie polskich nazw miesięcy. Nie jest rzeczą prostą zrobić to w sposób zrozumiały dla kilkulatka i w dodatku wierszem, ale Małgorzacie Strzałkowskiej udało się to wspaniale.

Małgorzata Strzałkowska „Spacerkiem przez rok”, ilustr.: Elżbieta Wasiuczyńska, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2016

Czupieńki

Czupieńki

… czyli wpis, w którym najpierw przypominam, co napisałam dawno temu na temat pierwszych dwóch książek o tych przemiłych stworzonkach, a następnie wyjaśniam, dlaczego uważam, że powinny one zostać wydane ponownie razem z dwoma pozostałymi, niepublikowanymi dotąd nigdzie 🙂

Wpis z 3 stycznia 2010 roku:

Pamiętacie „Sekretne życie Krasnali w Wielkich Kapeluszach” – pierwszą wspólną książkę Wojciecha Widłaka i Pawła Pawlaka ? Właśnie ukazała się druga pozycja tej znamienitej spółki autorskiej ale o „Młotku” napiszę innym razem. Dziś, po cudownym spacerze po zimowym lesie naszło mnie na Czupieńki 😉 Bowiem Krasnale w Wielkich Kapeluszach nie były pierwszymi osobnikami w tych nakryciach głowy stworzonymi przez Pawła Pawlaka. Na długo przed nimi były Les Tchoux – stworki znane dotychczas tylko dzieciom francuskim. Czyli po naszemu – Czupieńki.

Chlapieniek, Sapieniek, Wiepieniek, Tycipieniek i inne, których imion jeszcze nie znamy (i niewątpliwie kończą się one też na -pieniek). Spod Wielkich Kapeluszy wystają im okazałe… nosy ? …pyszczki ? …ryjki ? Nieważne – jak zwał, tak zwał, grunt, że wyglądają sympatycznie 😉 Żyją w lesie, w domkach na drzewach.

Narysował je, jako się rzekło, Paweł Pawlak, historyjki o nich napisał Gerard Mancomble (znany co poniektórym jako autor „Kotka, który chciał merdać ogonkiem” również z ilustracjami P. Pawlaka), a spolszczyła je w niezwykle sympatyczny sposób Ewa Kozyra – Pawlak. „Gwiazdka” to pierwsza z czterech książeczek o Czupieńkach, których wydanie zapowiada wydawnictwo Media Rodzina. (Edit: ale w końcu wydało tylko dwie 😦 )

Był zimowy wieczór, zupełnie taki, jak dzisiejszy – idealny na to, żeby siedzieć przy rozpalonym kominku i czytać. Nagle za oknem usłyszeli ciche pacnięcie. – Patrzcie ! Gwiazda spadła na śnieg ! – zawołał Wapieniek. Gwiazdka była niewielka. Całkiem blada i zziębnięta. Nie świeciła jaśniej niż robaczek świętojański. Czupieńki podniosły ja ostrożnie…

Jest w tej historii coś niezwykle urzekającego – to dziecięca wiara w cudowną moc przytulania, które jest lekiem na wszystkie problemy.

Ta książeczka to wymarzona lektura na zimowe wieczory, szczególnie te w okolicy Świąt, bo przecież owa Gwiazdka nie była taką sobie zwykłą gwiazdką, jakich na niebie tysiące. Była to, moi kochani, Gwiazda Betlejemska. I aż strach pomyśleć, co mogłoby stać się z Trzema Królami w drodze do Betlejem, gdyby nie malutkie Czupieńki  ?

Gerard Mancomble  „Czupieńki. Gwiazdka.”, przekł.: Ewa Kozyra – Pawlak, ilustr.:Paweł Pawlak, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2009

Wpis z 20 października 2010 roku:

Ufff… Czupieńki skończyły własnie zbieranie owoców pokrzepidełka. A pokrzepidełko to prawdziwy skarb: na herbatkę, konfitury, kompocik – mniam, mniam ! Nagle…

… w pobliżu rozległo się okropne chrumkanie, a ziemię zalał cień głęboki jak noc.

Ten cień nazywał się SMOK ŻARŁOK ! W jednej chwili połknął całe zbiory Czupieńków.

Czupieńki mają w sobie coś, co mnie rozczula – taką dziecięcą naiwność i serdeczność. W poprzedniej części lekiem na wszystkie problemy było przytulanie, tutaj – zachwyciło mnie ich przekonanie, że skoro Smok płacze, to na pewno nie jest zły. Przecież kiedy ktoś płacze, to trzeba mu pomóc – to jest oczywiste nie tylko dla Czupieńków. A wtedy…

… okazuje się, ze groźny smok nie jest groźny, tylko głodny – a głodny jest dlatego, że nie potrafi sam dosięgnąc do jedzenia. Wystarczyło nauczyć go stawać na tylnych łapach i… problem rozwiązany 🙂

Te książeczki są potrójnie urocze. Składa się na to zarówno prosta i ciepła historyjka, jak i przekład Ewy Kozyry – Pawlak, za szczególnym uwzględnieniem słowa pokrzepidełko. Cóż za piękny neologizm !!! No i Smok Żarłok oczywiście – tak nazywam moje córki, kiedy wykazują się nadmiernym apetytem.

Całość dopełniają ilustracje Pawła Pawlaka, w których szczególnie zachwyciła mnie przemiana smoka – z groźnego zębatego i rogatego potwora w leniwie rozciągniętą na ziemi ogromną przytulankę, która znakomicie może służyć jako zjeżdżalnia dla Czupieńków.

A wiecie, co mnie w tej książczce cieszy najbardziej ? To, że jest ich w sumie cztery, czyli jeszcze dwie przed nami ! 🙂

Gerard Moncomble „Czupieńki. Smok”, przekł.: Ewa Kozyra – Pawlak, ilustr.: Paweł Pawlak, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2010

No właśnie – cieszyłam się, cieszyłam, a minęło już dziewięć lat i ciągle się ich nie doczekałam. Wydawnictwo uznało wtedy, że sprzedaż była za mała i nie zdecydowało się na kontynuację tego cyklu, a mnie oprócz książek został jeszcze Tycipieniek (rodem z Budki). I zapomniałabym w ogóle o tym, że czekałam na kolejne części i że ciągle nie wiem, co przydarzyło się Czupieńkom wiosną i latem (bo każda z nich opisywała inną porę roku), gdyby nie to, że wczoraj Paweł Pawlak zaprezentował na swoim profilu na Facebooku szkice ilustracji do części trzeciej, wiosennej. Niestety tylko szkice, bo ilustracje właściwe już nie powstały…

… ale ich autor mówi (to cytat:) gdy zobaczyłem te szkice, to wezbrała we mnie jakaś taka rodzicielska tkliwość, że kto wie? Może potrafiłbym do Czupieńków wrócić, gdyby pojawił się zdecydowany wydawca? 

Apeluję więc do P.T. Wydawców – zastanówcie się nad Czupieńkami, bo pokolenie obecnych kilkulatków IMO zasługuje na przyjaźń z nimi !!! Myślę, że teraz nie byłoby już problemów z zadowalającą sprzedażą, bo wtedy, kiedy wydano je po raz pierwszy, rynek książek dziecięcych w Polsce dopiero nabierał rozpędu, a nazwiska ilustratora i tłumaczki – znaczenia.

Te książki i ich bohaterowie są takie urocze, ciepłe, sympatyczne, rozczulające (tę listę synonimów mogłabym ciągnąć jeszcze długo 😉 ), że tylko brać, wydawać i cieszyć się nimi (i wdzięcznością czytelników) !!!

Edit: Paweł Pawlak został nominowany do Nagrody ALMAAstrid Lindgren Memorial Award gratulacje !!!