Irenka dziewczynka z Wilna

Irenka dziewczynka z Wilna

Wielkie dzięki dla mojej kuzynki Ireny, która wyraziła zgodę na opisanie Jej przeżyć w czasie wojny na Wileńszczyźnie oraz na opublikowanie zdjęć i niektórych faktów z pamiętnika Jej ojca – napisał na początku Autor.

W ramach serii Wojny dorosłych – historie dzieci ukazują się książki oparte na autentycznych losach dzieci żyjących wtedy, ale pisane najczęściej przez osoby urodzone już po wojnie na podstawie wspomnień i opowieści bohaterów. Wyjątek stanowią trzy pozycje autobiograficzne – „Asiunia” Joanny Papuzińskiej, „Ostatnie piętro” Ireny Landau i „Jędruś chłopak ze Lwowa” Andrzeja Perepeczki. Autor tej ostatniej sięgnął teraz po losy swojej kuzynki, która mieszkała wraz z rodzicami w Wilnie i w Szumsku, gdzie jej ojciec – lekarz kierował szpitalem.

Jest to w tej serii czwarta historia (po „Syberyjskich przygodach Chmurki”, „Wysiedlonych” i „Niedokończonej opowieści Pepe”), której bohaterowie żyli na terenach, które pod okupacją niemiecką znalazły się dopiero w połowie 1941 roku. Jest to też pierwsza publikacja adresowana do czytelników niedorosłych wydana po 1989 roku (a więc wtedy, kiedy przestał to już być temat niecenzuralny) opisująca ten czas w Wilnie i na Wileńszczyźnie. Ta część Rzeczpospolitej Polskiej miała wtedy aż trzech okupantów. Wcześniej, jeszcze w PRL ta część naszej historii znalazła swoje odbicie tylko w jednej powieści dla młodzieży – „Dziewczęta szukają drogi” Elżbiety Jackiewiczowej. Ogólny jej wydźwięk był zgodny z linią ówczesnej władzy, a tytułową odnalezioną drogą jej bohaterki – uczennice jednej klasy łódzkiego liceum w końcu lat czterdziestych, miały iść w czerwonych krawatach i pod czerwonym sztandarem. Jednak otwartość, z jaką autorka opisywała ich wcześniejsze, wojenne losy, była jak na owe czasy zaskakująca. Książka ukazała się w 1958 roku, na fali popaździernikowej odwilży i wznowiono ją tylko raz, kilka lat później.

Jedna z bohaterek, Maryla Bartówna mieszkała przed wojną i w czasie okupacji w Wilnie, a jej opisane przez Jackiewiczową losy były dla mnie przez długi czas jedynym źródłem wiedzy o tym, co się w tym mieście działo:

A historia przeskakiwała przez Wilno siedmiomilowymi butami. Władza zmieniała się z roku na rok.

– Litwini jeszcze nogów nie zagrzali, a już przyszli Sowieci – mówiła babcia do licznych słuchaczy obierając kartofle na kuchennym ganku. – Jeszcze Sowieci paczków nie rozpakowali, a już ich Niemcy pognali. Poczekajcie, i tych przegonią… *

Te same wydarzenia były udziałem Irenki, choć jej rodzina większość tego czasu spędziła w Szumsku, gdzie jej ojciec kierował szpitalem. Wojna była końcem tego świata, rozbiła struktury społeczne istniejące tam od wieków. Najpierw były wywózki na (umownie mówiąc) Syberię, które o mały włos nie objęły by także jej rodziny, a ci, którzy je przeżyli albo opuścili nieludzką ziemię z Armią Andersa i już do Polski nie wrócili, albo repatriowali się już po wojnie szukając swojego miejsca w nowych granicach Polski, które przesunięte zostały na zachód. Byli też tacy, a wśród nich ojciec naszej bohaterki, którzy w tę podróż na wschód wyruszyli wtedy, kiedy całemu światu wydawało się, że wojna właśnie się kończy. Potem część polskich mieszkańców Wileńszczyzny wyruszyła w drugą stronę, do nowej Polski, osiedlając się w różnych miejscach, zrywając dotychczasowe więzi sąsiedzkie i często rozluźniając także te rodzinne. W oficjalnym przekazie pamięci o wojnie nie było miejsca na wspominanie tamtego życia i kolejnych okupacji, pozostawało on o jedynie w sferze rodzinnej.

Andrzej Perepeczko opisuje wszystko tak, jak to widziała i rozumiała dziewczynka, która w chwili wybuchu wojny miała siedem lat. Nie tłumaczy zawiłości wielkiej polityki, ani nie wnika w kwestie narodowościowe. Czytelnik nie dowie się, dlaczego właściwie w pierwszym roku okupacji Wilno zostało włączone do Litwy, ani też, jakie nieproste mechanizmy historii doprowadziły do tego, że w tej historycznej stolicy Wielkiego Księstwa Litewskiego tylko niewielki procent mieszkańców uważał się za Litwinów. Irenka patrzy, czasem pyta i przyjmuje wyjaśnienia, które dostaje – na przykład takie, że Sowieci (określani przez jej najbliższych mianem bolszewików) to Rosjanie, ale bardzo niedobrzy dla innych ludzi, nawet dla innych Rosjan.

„Irenka dziewczynka z Wilna” to historia rodziny, wydawało by się, stosunkowo mało dotkniętej przez wojnę. Jej ojciec wrócił bez szwanku z kampanii wrześniowej, wszystkie kolejne okupacje przeżyli całą rodziną. NKWD aresztowało go dopiero w 1945 roku, ale po blisko czterech latach sowieckich łagrów udało mu się odnaleźć najbliższych, którzy już w tym czasie mieszkali w Toruniu. Nie wiemy, jaki był los wywiezionych w 1941 roku ciotki i kuzynek, ale tego być może nie wie także sama Irenka.

Autorowi udało się znaleźć właściwy ton dla opisania tego wszystkiego – wyważony, ale nie pomijający niczego. Ta książka to dobry wstęp do zrozumienia nieprostej historii XX wieku – wieku dwóch totalitaryzmów, pomiędzy którymi mieliśmy pecha się znaleźć.

Andrzej Perepeczko „Irenka dziewczynka z Wilna” (seria: Wojny dorosłych – historie dzieci), ilustr.: Magdalena Pilch, wyd.: Literatura, Łódź 2021

* Elżbieta Jackiewiczowa „Dziewczęta szukają drogi”, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 1958 s. 225

Niedokończona opowieść Pepe

Niedokończona opowieść Pepe

Na Wołyniu druga wojna światowa dała o sobie znać wcale nie hukiem strzałów i bombardowaniem, ale tym, że nagle cała droga zaroiła się od uchodźców – obywateli polskich uciekających przed Niemcami na wschód. Nawet na jarmarku nie było takiego tłoku. Uciekinierzy mieli ze sobą walizki, tobołki, zawiniątka i wyglądali jak siedem nieszczęść. Opowiadali straszne rzeczy…

„Niedokończona opowieść Pepe” to czwarta książka Doroty Combrzyńskiej – Nogali wydana w serii „Wojny dorosłych – historie dzieci”, którą śledzę bardzo uważnie, a zarazem trzecia, która oddaje głos świadkom historii do niedawna słabo w przekazie pamięci o wojnie słyszanym – mieszkańcom wschodnich terenów II RP. W „Syberyjskich przygodach Chmurki” poznaliśmy losy dziewczynki zesłanej wraz z rodziną na Syberię, a w „Wysiedlonych” – historię rodziny, która po wojnie została przesiedlona na tak zwane Ziemie Odzyskane i tam budowała swoje życie od nowa. Rodzina Lali, bohaterki „Niedokończonej opowieści Pepe” także musiała po wojnie opuścić swój dom na Wołyniu, ale nie to jest głównym tematem tej książki.

Głównym jej tematem jest czas wojny i dwóch okupacji na tych terenach, czas trudny i dotychczas właściwie nieobecny w literaturze dla niedorosłych czytelników, więc zdecydowanie dobrze się stało, że taka książka się ukazała. Jako że mam tendencje do (nadmiernego zdaniem niektórych 😉 ) historykowania, pozwolę sobie zgłosić do niej parę uwag. Jednak zanim to zrobię, napiszę o tym, co mi się w niej podobało.

Tytułowa Pepe to żydowska dziewczynka, którą ukrywa rodzina Lali, jednak to nie Holokaust jest moim zdaniem w tej książce najważniejszy, mimo że historia z nią zwiążana też jest bardzo ciekawa. Po raz pierwszy w literaturze dla niedorosłych poruszony jest tu temat rzezi wołyńskiej. Były to wydarzenia tak trudne, pełne brutalności i przemocy, że dotychczas nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak można o nich opowiedzieć w sposób takich czytelników odpowiedni. Doświadczenie poprzedniej publikacji, która ukazała się w tej samej serii – „Dzieci, których nie ma”, pokazuje, że jednak jest taki poziom okrucieństwa, którego nie można i nie należy infantylizować. Na szczęście rodziny, którą tutaj opisała Dorota Combrzyńska – Nogala, wydarzenia rzezi nie dotknęły w sposób bezpośredni. Mimo że stracili kilka bliskich osób, to nikt z nich nie był świadkiem ich śmierci, nie wiadomo nawet jak i kiedy zginęli. Początkowo Lala z mamą i Pepe spędzały noce w lesie w obawie przed nadejściem banderowców, ale potem w ich wsi zorganizowała się samoobrona i już mogły poczuć się bezpieczniej. Autorka uniknęła czarno-białego widzenia wołyńskiej rzeczywistości i pokazała także przypadki ukraińskich sąsiadów, którzy pomagali Polakom (lub przynajmniej ich nie wydawali).

O ile podoba mi się sposób, w jaki Autorka pisze o sprawach polsko – ukraińskich, to moje duże wątpliwości budzi obraz okupacji sowieckiej, jaki widzimy w tej książce. Już na pierwszej jej stronie uciekinierzy, którzy dotarli na Wołyń, mówią Uciekamy do Związku Radzieckiego przed Niemcami. Mowa jest o pierwszych tygodniach wojny – wtedy zdecydowana ich większość po prostu szukała schronienia na terenach Rzeczpospolitej jeszcze przez najeźdźców nie zajętych, w nadziei, że wojska polskie oraz nasi sojusznicy zdołają odwrócić losy wojny. Potem (ale też jeszcze przed 17 września) do Rosji wyrusza brat bohaterki, co każe mi przypuszczać, że był komunistą, bo w tym czasie kierunkiem, w którym udawali się młodzi ludzi chcący walczyć z Niemcami, była Rumunia i Węgry.

Przekroczenie przez Armię Czerwoną granic Polski 17 września bohaterowie przyjmują bez większych emocji, a dwuletni okres sowieckiej okupacji skwitowany zostaje kilkoma zdaniami: Chociaż weszli Rosjanie, w życiu wsi nic się specjalnie nie zmieniło. Lala miała ciągle mnóstwo koleżanek polskich, trochę ukraińskich i jedną żydowską Leę. Wszyscy byli równi. Nikt wtedy nie przypuszczał, że pochodzenie będzie decydowało o życiu i śmierci, ale w 1941 roku żołnierze radzieccy zaczęli wycofywać się z tych terenów.(…)

Rano okazało się, że nastąpiła zmiana i teraz znajdują się pod okupacją sowiecką. Niemcy zaczęli mówić o ludziach lepszych i gorszych, że niby oni – Aryjczycy, są tymi najlepszymi, Polacy i Ukraińcy gorszymi, a Żydzi najgorszymi. Mama mówiła, że to się nazywa nacjonalizm…

Sporo w tym uproszczeń. Tak jakby poza Holokaustem nie działy się na tych skrwawionych ziemiach (tak je nazwał w swojej książce amerykański historyk Timothy Snyder) rzeczy straszne. Trudno mi uwierzyć, że okupacja sowiecka przeszła w tej rodzinie właściwie niezauważona, skoro mama bohaterki wraz z rodziną osiedliła się na Wołyniu zaledwie 10 lat wcześniej (a przybyli z okolic Łowicza) i początkowo pracowała tam jako nauczycielka polskiego. Jej siostra była kierowniczką szkoły. W przypadku takich rodzin już w czasie pierwszej okupacji pochodzenie mogło decydować o życiu lub śmierci – na Syberii lub w Kazachstanie. O tym, że dotyczyło to nawet dzieci młodszych od Lali, czytelnicy tej serii mogli przekonać się z historii Chmurki opisanej wcześniej przez tę samą autorkę.

Mimo wszystko cieszę się, że doświadczenie mieszkańców wschodnich terenów Rzeczpospolitej, na które składają się dwie okupacje oraz repatriacja na ziemie, które przypadły Polsce w wyniku powojennego przesunięcia granic, przedostaje się pomału do pamięci zbiorowej, a ta książka właśnie temu służy. Więc już nie historykuję więcej, dodam tylko, że bardzo podobają mi się w niej ilustracje autorstwa Magdaleny Pilch, której kreskę znałam już wcześniej z „Jędrusia chłopaka ze Lwowa” oraz z nowej edycji „Darowanych kresek”, ale to nie są jedyne owoce jej współpracy z Wydawnictwem Literatura.

Dorota Combrzyńska – Nogala „Niedokończona opowieść Pepe”, ilustr.: Magdalena Pilch, wyd.: Literatura, Łódź 2020

Dzieci, których nie ma

Dzieci, których nie ma

Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmanstadt – prewencyjny obóz policji bezpieczeństwa dla młodzieży polskiej w Łodzi. Nazwa to powstała na użytek zewnętrzny, miała stwarzać pozory, że obóz ma charakter zaradczy i będzie pomocny w należytym wychowaniu polskich dzieci… Zachowaniu pozorów służyło też funkcjonujące w obozie stanowisko „wychowawcy”. Ten prewencyjny z nazwy obóz nosił wszelkie znamiona obozu koncentracyjnego. Nie był tak rozbudowany, jak obóz w Oświęcimiu, nie miał komór gazowych i pieców krematoryjnych, ale nie bez powodu jest nazywany Małym Oświęcimiem… – napisała we wstępie do tej książki jej autorka.

„Dzieci, których nie ma” to próba zmierzenia się z tematem niezwykle trudnym – w sposób odpowiedni dla czytelnika niedorosłego. Próba nie do końca udana, ale ważna, bo pokazująca, że jednak są tematy, których nie da się w taki sposób opisać.

„Dzieci, których nie ma” to książka, której lektura boli. Doczytanie jej do końca sprawiło mi problem, a przecież mam już za sobą wiele trudnych lektur i wiedziałam wcześniej, czym był obóz przy ulicy Przemysłowej. Bardzo długo zbierałam się też do napisania o niej, bo nie byłam w stanie sięgnąć po nią kolejny raz.

Ten obóz, który kojarzyć się może z ostatnim kręgiem piekła, Niemcy umieścili w samym środku innego piekła – łódzkiego getta. Dlatego jego historia słabo zapisała się w pamięci zbiorowej o tych czasach. I właśnie o pamięć chodzi twórcom tej książki. Na jej okładce możemy przeczytać słowa: Nie wolno nam dopuścić, by to, co się wydarzyło w obozie dla polskich dzieci w Łodzi, poszło w zapomnienie.

By Ignacy Płażewski – Muzeum Miasta Łodzi, CC BY-SA 3.0 pl, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=64013274

„Dzieci, których nie ma” to książka przejmująco smutna, ale w taki szczególnie mocny sposób. Jest tam tłum bezimiennych dzieci i nie ma żadnego, które miałoby imię, twarz, któremu moglibyśmy towarzyszyć, współczuć i mieć nadzieję, że uda mu się przeżyć. Twarzy nie ma również na ilustracjach Macieja Szymanowicza, które towarzyszą tekstowi Renaty Piątkowskiej.

Bohaterami tej książki są CIERPIENIE i OKRUCIEŃSTWO.

Jej wygląd zewnętrzny sugeruje zupełnie co innego, niż możemy znaleźć w środku – dlatego mam z nią problem i chyba miało go też wydawnictwo. Seria „Wojny dorosłych – historie dzieci”, w ramach której się ukazała, zawiera książki adresowane do niedorosłych czytelników w różnym wieku – od najmłodszych (jak w przypadku „Asiuni”) po nastolatków. W przypadku „Dzieci, których nie ma” granicę wieku określono jako 15+. Wydaje mi się jednak, że młodzież w tym wieku raczej po nią nie sięgnie, bo jej rozmiar i wygląd sugerują, że jednak jest dla młodszych. Poza tym – młodzi ludzie w wieku licealnym, jeśli tylko są tą tematyką zainteresowani, mogą już czytać książki historyczne z półki dla dorosłych, które ten temat opisują bardziej wyczerpująco.

Renata Piątkowska „Dzieci, których nie ma”, ilustr.: Maciej Szymanowicz, wyd.: Literatura, Łódź 2020

Jędruś chłopak ze Lwowa

Jędruś chłopak ze Lwowa

„Jędruś chłopak ze Lwowa” to w serii Wojny dorosłych – historie dzieci trzecia po „Asiuni” Joanny Papuzińskiej i „Ostatnim piętrze” Ireny Landau książka autobiograficzna. Jej bohater Andrzej Perepeczko był marynarzem i wykładowcą Akademii Morskiej w Gdyni. Jest także autorem popularnego w czasach PRL (i wznowionego niedawno) cyklu przygodowo – podróżniczych książek dla młodzieży o Dzikiej Mrówce.

Jak sobie z niejakim już trudem przypominam, urodziłem się dość dawno w jednym z najpiękniejszych, a na pewno najweselszych miast przedwojennej Polski, a mianowicie we Lwowie. Między innymi z tego powodu moje życie zapowiadało się wesoło i szczęśliwie…

Tytuł tej książki jest trochę mylący. Sięgając po nią spodziewałam się historii kogoś, kto we Lwowie spędził czas wojny i okupacji. Tymczasem jej bohater co prawda urodził się tam i mieszkał we wczesnym dzieciństwie, ale w kiedy miał 5 lat jego rodzina przeprowadziła się do Modlina. Tata Jędrusia był oficerem i otrzymał przydział do tamtejszego Centrum Wyszkolenia Broni Pancernej. Rodzina Perepeczków zamieszkała wtedy w twierdzy modlińskiej, a Jędrek i jego o rok starsza siostra Krysia rozpoczęli naukę w tamtejszej Szkole Rodzin Wojskowych.

Niestety gdy byłem jeszcze dzieckiem, wybuchła wojna, która jest najtragiczniejszym i… najgłupszym pomysłem, na jaki mogła wpaść ludzkość.

Potem była wrześniowa tułaczka zakończona we wsi Luszawa pod Kockiem, okupacja spędzona w Warszawie (choć Jędrek na jeden rok wyjechał do swojej matki chrzestnej, do leśniczówki na Huculszczyźnie) i wreszcie wakacje w Stobiecku Szlacheckim koło Radomska, gdzie spędził lipiec 1944 roku. Do Warszawy miał wrócić 1 sierpnia…

Tytuł tej książki jest może mylący, ale prawdziwy i trudno mieć do autora pretensje, że jego okupacyjne losy zaprowadziły go do Lwowa tylko na kilka dni, kiedy jechał z babcią na Huculszczyznę. Szkoda jednak, że temat wojny w tej części Polski, której dane było przeżyć dwie okupacje, nadal nie znalazł odbicia w literaturze dla młodych czytelników. Mogło być na to miejsce już w „Wysiedlonych”, ale autorka prześlizgnęła się tam nad okupacją sowiecką, kwitując ją jednym zdaniem.

W czasach PRL oprócz serii o Dzikiej Mrówce Andrzej Perepeczko napisał też „Wojtka Warszawiaka” – powieść z akcją umieszczoną podczas wojny. Teraz, czytając jego autobiografię, zrozumiałam, że nieprzypadkowo na kartach tamtej książki pojawiają się Jędrek i Krysia, rodzeństwo z Modlina, których Wojtek poznaje, kiedy we wrześniu 1939 roku dociera z mamą do Luszawy koło Kocka. Okupacyjne losy Wojtka, syna kolejarza z Warszawy, były inne niż autora, ale widać, że zawarł on w tej historii swoje niespełnione marzenia o przyłączeniu się do oddziału partyzanckiego i o udziale w Powstaniu Warszawskim, marzenia nastolatka, który był trochę za młody, żeby walczyć i bardzo tego zazdrościł starszym od siebie.

W rzeczywistości udało mu się (tylko ???) należeć do Szarych Szeregów i wziąć udział w działalności Małego Sabotażu w ostatnich miesiącach wojny w Radomsku. To wystarczyło, żeby za karę zamiast do normalnego wojska trafił po maturze do Batalionu Górniczego, gdzie takie jak on elementy niepewne wydobywały węgiel. Udało mu się jednak potem zostać marynarzem i zrealizować chłopięce marzenie o dalekich podróżach.

Było bardzo różnie i częścią moich wspomnień chcę się z Wami, Drogie Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy, podzielić, życząc jednocześnie, aby w życiu nic złego Was nie spotkało i żebyście zawsze mieli się do kogo uśmiechać.

Andrzej Perepeczko „Jędruś chłopak ze Lwowa”, ilustr.: Magdalena Pilch, wyd.: Literatura, Łódź 2019

Andrzej Perepeczko „Wojtek Warszawiak”, ilustr.: Stanisław Rozwadowski, wyd.: Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1984

Wszystkie moje mamy

Wszystkie moje mamy

Wpis z 24 marca 2014 roku:

Wystarczy, że zamknę oczy, a już widzę pod powiekami te obrazy. Jedne trochę wyblakłe, jakby zamazane, na innych widać każdy szczegół. Ciągle powracają, a wraz z nimi ten mały chłopczyk w krótkich spodenkach i sznurowanych bucikach…

Mały chłopczyk, który jest bohaterem tej książki, nazywał się Szymon Bauman. Potem był Stasiem Kalinowskim, a jeszcze potem Maćkiem, a teraz znowu jest starszym panem Szymonem Baumanem. Zanim nastąpiło pierwsze potem, wybuchła wojna, Szymek z całą rodziną najpierw chował się do piwnicy podczas nalotów, a później musiał zacząć nosić opaskę z gwiazdą, a jeszcze później przeprowadzić się do getta. I nie wiadomo (a właściwie wiadomo) co by się z nim stało, gdyby nie siostra Joanna…

Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat – mówi Talmud, a słowa te wyryte są na medalu Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Owa siostra Joanna czyli Irena Sendlerowa uratowała ponad dwa i pół tysiąca żydowskich dzieci – Szymek był jednym z nich. Ale to, że przeżył, zawdzięcza nie tylko jej. Był przecież kierowca, który prowadził samochód, którym ukryty w pudle Szymek opuścił getto, była mama Maria, która go przyjęła do swojego domu, a potem mama Ania w Otwocku, do której trafił, kiedy pojawiło się ryzyko donosu. Byli ludzi, którzy pomagali zdobyć aryjskie dokumenty, szukali domów dla tych dzieci, przewozili je, pomagali – żeby przechować jedną osobę potrzebnych było co najmniej kilka, które narażały życie własne i swoich najbliższych.

Dobrzy ludzie to światło w czasach pogardy. Wrażliwość, z jaką Renata Piątkowska pokazuje dobro i zło, sprawia, że możemy bezpiecznie oddać tę książkę w ręce dzieci. – napisała na okładce Elżbieta Ficowska, która sama jako niemowlę została wyniesiona przez Irenę Sendlerową z getta.

Renata Piątkowska „Wszystkie moje mamy” (seria: Wojny dorosłych – historie dzieci), ilustr.: Maciej Szymanowicz, wyd.: Literatura, Łódź 2013

Wilczek

Wilczek

Skulony w jakiejś ciemnej jamie smaczniem sobie spał
I spały małe wilczki dwa – zupełnie ślepe jeszcze,
Wtem stary wilk przewodnik co życie dobrze znał
Łeb podniósł warknął groźnie aż mną szarpnęły dreszcze..
.

13 grudnia 1981 roku była piękna pogoda – przynajmniej w Warszawie. Rano świeciło słońce, z okna naszego mieszkania na dziesiątym piętrze widziałam dymiące kominy Siekierek, a na dole puste, pokryte śniegiem osiedle. W radiu leciał Chopin, co nas trochę zdziwiło, bo czekaliśmy, jak zwykle przy niedzielnym śniadaniu, na „Sześćdziesiąt minut na godzinę”. Do drzwi zadzwoniła sąsiadka z prośbą, czy może skorzystać z naszego telefonu, bo u niej nie działa…

W tym samym czasie, w akademiku w Krakowie mały Wiktor, mieszkający tam z rodzicami, siedział w sali telewizyjnej i czekał na „Teleranek”.

Rozległa się bardzo poważna muzyka, a moim oczom ukazał się nieznajomy pan w okularach.

– Obywatele i obywatelki Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. (…) Zwracam się do was jako żołnierz i jako szef rządu polskiego…

„Wilczek” to trzecia, obok „Teatru niewidzialnych dzieci” i „Skutków ubocznych eliksiru miłości” adresowana do niedorosłych czytelników książka, w której widzimy ten dzień. Akcja „Teatru” kończyła się 13 grudnia, natomiast w „Skutkach ubocznych” (podobnie jak w „Wilczku”) – zaczynała się właśnie wtedy. Widzimy w niej pierwsze dni stanu wojennego oczami kilkulatka, żyjącego w dość specyficznym środowisku studentów i pracowników krakowskiej Akademii Górniczo – Hutniczej, dziecka, które już wcześniej miało okazję zobaczyć od środka strajk i dla którego paczki z bibułą były domową codziennością. To perspektywa podobna do tej, z jaką mamy do czynienia także we „Wrońcu” Dukaja, choć tamta książka IMO nie jest dla dzieci, mimo że może robić takie wrażenie.

Zasadą serii „Wojny dorosłych – historie dzieci”, złamaną dotychczas chyba tylko raz przy „Bezsenności Jutki” jest to, że wiemy, kim są bohaterowie książki i poznajemy ich późniejsze, powojenne losy. W przypadku „Wilczka” jest trochę inaczej. Autorka napisała w posłowiu:

To ja byłam „gitarową ciocią” grającą popularną piosenkę Jacka Kaczmarskiego „Obława” i przemycającą „bibułę” (czyli ulotki). (…) Opowiedziałam Wam o Wilczku – Wiktorze. Spotkałam go w chwili, gdy kolumna pancernych samochodów jechała ulicą w stronę Huty imienia Lenina, największego zakładu produkcyjnego Krakowa. Wśród ludzi, którzy wybiegli z domów, znalazł się mały chłopiec, oddzielony przez tłum od mamy, podawany z rąk do rąk ponad głowami ludzi. Zaprzyjaźniłam się z Wilczkiem i jego mamą. Spędziliśmy razem niejeden wieczór nie tylko z gitarą, a na stole stał druciany Wron.

Być może Wilczek ma już własne dzieci i czasem opowiada im o czasie grozy, tajemniczym Wronie i zimie, która była wyjątkowo mroźna i długa. Zbyt długa…

Katarzyna Ryrych „Wilczek” (seria: Wojny dorosłych – historie dzieci) , ilustr.: Sylwia Szyrszeń, wyd.: Literatura, Łódź 2018

Patriotyzm w książkach dla dzieci i młodzieży

Patriotyzm w książkach dla dzieci i młodzieży

To artykuł, który napisałam cztery lata temu na zlecenie Ośrodka Rozwoju Edukacji. Ponieważ nie ma go już na ich stronie (albo jest tam dobrze ukryty 😉 ), pozwalam sobie co przypomnieć.

– Kto ty jesteś?– Polak mały.

– Jaki znak twój?– Orzeł biały.

Od ponad stu lat „Katechizm dziecka polskiego” Władysława Bełzy pozostawał podstawą patriotycznego wychowania polskich dzieci. Do dziś bywa recytowany przez nie na szkolnych akademiach. Czy jest to jednak nadal odpowiedni wzorzec ?

Jak rozmawiać z dziećmi o patriotyzmie ? Co to słowo, zdefiniowane przez Władysława Kopalińskiego jako miłość ojczyzny, własnego narodu, połączona z gotowością do ofiar dla niej, z uznaniem praw innych narodów i szacunkiem dla nich, znaczy w początkach dwudziestego pierwszego wieku ? Czy jesteśmy winni Ojczyźnie oddawanie życia i czy powinniśmy rozumieć to li i jedynie dosłownie, jako śmierć na polu bitwy ?

Czy w czasach globalizacji, Unii Europejskiej i braku granic w ogóle ma jeszcze znaczenie to, skąd pochodzimy i gdzie mieszkamy ?

Jeszcze kilka lat dorosły, który chciał rozmawiać o tym z dzieckiem, skazany był na Bełzę i własne przemyślenia. Na szczęście ukazały się dwie książki, które mogą być w tym pomocne: „Kto ty jesteś ?” Joanny Olech z ilustracjami Edgara Bąka i „A ja jestem Polak mały, moim krajem jest świat cały” Elizy Piotrowskiej. Mimo że obie tytułami nawiązują do „Katechizmu dziecka polskiego” różnią się zasadniczo. Obie są jednak próbą zdefiniowana na nowo pojęcia patriotyzmu na poziomie dziecka.

„Kto ty jesteś ?” to zbiór 25 haseł czy też deklaracji o tym, w jaki sposób powinien zachowywać się patriota. Krótko i węzłowato – np.: Uczę się. Jestem patriotą.

Zdecydowanie nie jest to książka, którą można kupić dziecku, dać mu do przeczytania i uznać, że temat patriotyzmu mamy odfajkowany. Ona wymaga rozmowy, wyjaśnienia, rozwinięcia, bo składa się z 25 haseł, które same w sobie niewiele znaczą. I to jest jej ogromną zaletą, bo generalnie dorośli maja problem z rozmawianiem z dziećmi o sprawach wykraczających poza Co tam w szkole ?

Przykłady patriotycznych zachowań proponowane przez autorów są przedstawiane w sposób, który nazwałabym Od szczegółu do ogółu i dlatego właśnie wymagają rozmowy. Przykład pierwszy z brzegu: Sprzątam po moim psie. Jestem patriotą. pozostawiony bez dyskusji bardzo spłyca problem, o który chodzi. Tymczasem rozwijając go i zastanawiając się, dlaczego właściwie powinniśmy sprzątać te psie kupy, dojdziemy do tego, że po to, aby w naszym otoczeniu było czysto. Bo kiedy jest czysto, jest także przyjemnie, a chcemy, żeby w naszym kraju żyło się dobrze, żeby było ładnie. Przez wiele lat Polska była krajem, w którym ludzie dbali tylko o to, co ich własne, z zadbanych mieszkań wychodzili na obskurne klatki schodowe i podwórka z połamanymi ławkami i śmieciami na trawniku. Teraz ta przestrzeń, do starań o którą się poczuwamy, trochę się rozszerzyła, ale często kończy się już na płocie zamkniętego osiedla.

„Kto ty jesteś ?” to książka, która nie daje gotowych recept, wzorców współczesnego patriotyzmu. Ona tworzy ramy rozmowy z dzieckiem, ale to, czym je ostatecznie wypełnimy zależy tylko od nas i tego, jak sami rozumiemy ten temat. Na ostatniej stronie zadaje pytanie: A Ty ? I pozostawia wolną przestrzeń do wypełnienia tym, co jej czytelnikom w duszy patriotycznie gra. „A ja jestem Polak mały, moim krajem jest świat cały” Elizy Piotrowskiej to bardziej zapis takiej rozmowy, propozycja, jak sformułować pewne myśli i jakimi słowami mówić o rzeczach, o których na co dzień nie rozmawiamy. Pokazuje każdego z nas jako członka wielu społeczności, przynależnego do różnych miejsc – od rodziny poprzez małe ojczyzny po Polskę i jeszcze szerzej jako obywatela Europy i świata.

Wiem skąd wziął się francuski cesarz w naszym hymnie. I o co chodzi z tym przewodem. Jestem patriotką.

O tym, że z tą wiedzą różnie bywa możemy przekonać się, kiedy w większym gronie próbujemy zaśpiewać hymn. Pierwsza zwrotka jeszcze jakoś idzie, z następnymi jest już gorzej… Można zapytać, jakie to ma znaczenie, skoro w razie potrzeby hymn można puścić z taśmy, albo w ogóle go pominąć ? Zofia Stanecka daje na to pytanie taką odpowiedź:

Symbole są ważne. Dzięki nim czujemy, że jesteśmy grupą, łączą nas i przypominają o ważnych wydarzeniach. Budują nasza tożsamość.

Jej książka „Nasza paczka i niepodległość. O sześciu polskich świętach” pomoże dzieciom zrozumieć, skąd wzięły się i co symbolizują nasze najważniejsze święta państwowe. Kompendium wiedzy o narodowych symbolach znajdziemy natomiast w dwóch publikacjach wydawnictwa Bajka – „Mazurek Dąbrowskiego – nasz hymn narodowy” Małgorzaty Strzałkowskiej i „Orzeł Biały – znak państwa i narodu” Alfreda Znamierowskiego.

To książki nie tylko dla dzieci. Myślę, że wielu dorosłych z przyjemnością uzupełni swoją wiedzę – nie tylko tę historyczną, ale także praktyczną, bo znajdziemy tam np. informacje o tym, w jakiej kolejności wieszamy flagi wtedy, gdy jest ich więcej albo jak należy zachować się podczas wykonywania hymnu państwowego.

To jest matura mojej prababci. A to pamiętnik dziadka. Zbieram rodzinne pamiątki. Jestem patriotką.

Pamięć jest podstawą tożsamości. Zakhor ! – bezwarunkowy i bezwzględny nakaz pamięci znalazł się już w Starym Testamencie. Pierwszy kontakt dziecka z pamięcią przeszłości odbywa się w rodzinie, kiedy ogląda zdjęcia i słucha opowiadań starszych o tym, co było i jak się żyło kiedyś, jeszcze zanim się urodziło. Potem stopniowo, poprzez pomniki przeszłości w miejscu, w którym żyje, lektury i wiedzę wyniesioną ze szkoły, dostrzega, że (jak to napisał Erich Gombrich): za każdym „dawno dawno temu” jest jeszcze jakieś dawniejsze.

Wstępem do fascynującej podróży w przeszłość, może być na przykład książka „Banany z cukru pudru” – bezpretensjonalna opowieść o dzieciństwie z historią w tle, o zwykłym życiu na podwarszawskiej (wówczas) Sadybie. Jej autorki – Barbara Caillot Dubus i Aleksandra Karkowska zaprosiły swoich wiekowych już sąsiadów do rozmowy o ich dzieciństwie i o tym, jak żyło się w Mieście Ogrodzie, którym wtedy była Sadyba przed wojną, podczas okupacji i w trudnych powojennych latach. Z ich wypowiedzi i zdjęć wydobytych z rodzinnych albumów powstała książka, która może (i powinna) sprowokować czytelników do zainteresowania tym, jak to wyglądało w ich małej ojczyźnie i w życiu ludzi, których znają.

Podobne losy zwykłych ludzi wokół których dzieje się historia opowiada seria „Wojny dorosłych – historie dzieci” łódzkiego wydawnictwa Literatura. Każda książka to autentyczna historia dziecka, które spotykamy też współcześnie jako osobę wiekową, a więc wiemy, że wszystko skończyło się dobrze, że bohater wojnę przeżył. Jedynym wyjątkiem od tej zasady jest „Bezsennośc Jutki”, która opisuje historię dziecka z łódzkiego getta. Jutka jest jedyną bohaterką, której nazwiska i późniejszych losów nie znamy. My, dorośli, wiedząc, co tam się działo i czym była tzw. Wielka Szpera, możemy się ich domyślać, jednak zakończenie książki pozostawia nadzieję.

W tej serii znajdziemy pozycje dla czytelników w różnym wieku – kluczem do rozpoznania adresatów może być wiek bohaterów. Dla stosunkowo najmłodszych czytelników przeznaczona jest „Asiunia” Joanny Papuzińskiej, w której autorka wraca do czasów, kiedy miała pięć lat, a wojna, dotychczas tocząca się gdzieś z dala od jej domu, nie tylko przyszła do niego, ale w ogóle go jej odebrała. Tę historię rozwinęła we wcześniejszych „Darowanych kreskach” oraz w książce „Mój tata szczęściarz”, w której opowiada powstańcze losy swojego ojca.

Notabene – wydanymi niedawno książkami „Która to Malala ?” i „Hebanowe serce” Renaty Piątkowskiej oraz „Tu jest teraz nasz dom” Barbary Gawryluk wydawnictwo poszerzyło zakres serii o wojny współczesne i pozornie nie dotyczące bezpośrednio Polski.

Autentyczne historie dzieci z Powstania Warszawskiego znajdziemy też w „Fajnej ferajnie” Moniki Kowaleczko – Szumowskiej, która jest także autorką „Galopu 44” – pierwszej po 1989 roku (i na razie jedynej) powieści dla młodzieży o Powstaniu. Dokonała w niej ryzykownego, acz moim zdaniem udanego zabiegu wędrówki w czasie i wprowadziła współczesnych nastolatków w realia walczącej Warszawy. Ta książka jest próbą odpowiedzi na pytanie, które często zadajemy sobie czytając o wydarzeniach z przeszłości – jak my sami zachowalibyśmy się wobec takich wyzwań ? Z pewnością stawiają je sobie także nastolatki, a przykład Wojtka i Mikołaja daje im nadzieję na to, że stanęliby na wysokości zadania podobnie jaki ich rówieśnicy z tamtych czasów. Uświadamia jednak równocześnie, że nie byłoby to łatwe. Pojawienie się w powstańczej Warszawie chłopców żyjących w niej współcześnie jest zabiegiem, który pomaga nastoletniemu czytelnikowi umieścić wydarzenia znane z historii w miejscach, które mija codziennie. Pomaga też poczuć związek z tymi wydarzeniami i z tymi ludźmi.

Jestem patriotą, a nie patriotom. Lubię język polski.

Nasz język rozwijał się i zmieniał przez wieki. Słowa pojawiały się w nim, często zapożyczane z innych języków (łaciny, francuskiego, niemieckiego, rosyjskiego, jidisz czy ostatnio z angielskiego), bywało że zmieniały znaczenie, a niekiedy odchodziły w zapomnienie. Małgorzata Strzałkowska wybrała kilkadziesiąt z nich i stworzyła „Dawniej czyli drzewiej” – oryginalny dykcjonarz czyli leksykon słów i zwrotów już zapomnianych, a czasem używanych kompletnie bez świadomości ich pierwotnego znaczenia czy pochodzenia.

Autorka nie ogranicza się tylko do zapoznania czytelników ze słowami, które odeszły już do lamusa – zmusza ich także do zastanowienie się, jak oni sami używają ojczystego języka. Uświadamia to choćby strona, pokazująca ile obrazowych określeń bywa zastępowanych przez jedno słowo – wytrych: fajny.

Patriotyzm to trudny temat. Trudno o nim mówić nie uzywając wielkich słów, które ostatnio jakoś wyszły z mody. Często bywa mylony z nacjonalizmem. Dla mnie oznacza o przede wszystkim nieobojętność na to co się dzieje w Polsce. Patriotyzm to także poczucie wspólnoty i przynależności oraz świadomość i szacunek dla naszej tradycji.

Każde pokolenie musi sobie to pojęcie zdefiniować samodzielnie – tak by odpowiadało czasom, w którym żyje.

P.S. Od czasu, w którym pisałam ten tekst, przybyła jeszcze jedna ważna pozycja, będąca próbą zredefiniowania patriotyzmu – „Jaki znak twój ? Wierszyki na dalsze sto lat niepodległości” Michała Rusinka .

Śródtytuły pochodzą z książki Joanny Olech „Kto Ty jesteś ?”

Bibliografia:

Barbara Caillot Dubus, Aleksandra Karkowska „Banany z cukru pudru”, wyd.: Oficyna Wydawnicza Oryginały, Warszawa 2015

Monika Kowaleczko – Szumowska „Galop ’44”, wyd.: Egmont, Warszawa 2013

Joanna Olech (tekst) i Edgar Bąk (ilustr.) „Kto ty jesteś ?”, wyd.: Wytwórnia, Warszawa 2013

Joanna Papuzińska „Asiunia”, ilustr.:Maciej Szymanowicz, wyd.: Muzeum Powstania Warszawskiego, Warszawa 2011, Literatura, Łódź 2011

Joanna Papuzińska „Mój tato szczęściarz”, ilustr.: Maciej Szymanowicz, wyd.: Literatura, Łódź 2013

Eliza Piotrowska (tekst & ilustr.) „A ja jestem Polak mały, moim krajem jest świat cały”, wyd.: Czarna Owieczka, Warszawa 2013

Zofia Stanecka „Nasza paczka i niepodległość. O sześciu polskich świętach”, ilustr.: Daniel de Latour, wyd.: Egmont, Warszawa 2014

Małgorzata Strzałkowska „Dawniej czyli drzewiej”, ilustr.: Adam Pękalski, wyd.: Bajka, Warszawa 2015

Małgorzata Strzałkowska „Mazurek Dąbrowskiego – nasz hymn narodowy”, ilustr.: Adam Pękalski, wyd.: Bajka, Warszawa 2015

Alfred Znamierowski „Orzeł Biały – znak państwa i narodu”, wyd.: Bajka, Warszawa 2016

Wojna na Pięknym Brzegu

Wojna na Pięknym Brzegu

Wpis sprzed dokładnie 5 lat – z 31 sierpnia 2014 roku:

Za nami kolejny 1 sierpnia i kolejna niezwykła chwila, kiedy Warszawa stanęła w ciszy i zadumie wspominając wydarzenia sprzed 70 lat. Znów też, jak co roku odżywają dyskusje o sensie tamtej walki…

Z jednej strony powinny one cieszyć, bo świadczą o tym, że temat jest ciągle żywy, a wiec PAMIĘTAMY. Z drugiej jednak – zdarza mi się słyszeć przy tej okazji słowa o nieodpowiedzialności powstańców, którym zachciało się bawić w wojnę w mieście pełnym ludności cywilnej i o tym, że to właśnie oni winni są zagładzie miasta i śmierci tysięcy cywili. Osobom głoszącym te opinie wydaje się chyba, że gdyby generał Bór – Komorowski nie wydał decyzji o wybuchu Powstania, to mielibyśmy teraz Warszawę taką jak przed wojną, z jej przedwojennymi mieszkańcami w komplecie. Nie pamiętają o tym, że większość wojennych zniszczeń miasta pochodziło z planowych podpaleń i wyburzeń po likwidacji getta i po upadku Powstania Warszawskiego, a ludności cywilnej też nie mordowali powstańcy…

Można dyskutować o Powstaniu, ale nie można przy tym zachowywać się tak, jakby wojna rozpoczęła się w lipcu 1944 roku. Wtedy nie tylko w Warszawie, ale w całej Polsce nikt się w wojnę nie bawił. Od pięciu lat była ona koszmarną rzeczywistością, przed która nie było ucieczki. Wojna była na serio, codziennie i nikt – niezależnie od wieku, miejsca zamieszkania, zawodu czy stanu majątkowego nie mógł mieć pewności, że potrafi się przed nią uchronić.

Można dyskutować o Powstaniu, ale trzeba przy tym rozumieć, że jego uczestnicy zachowywali się i myśleli inaczej niż my teraz, bo na nasze myślenie ogromny wpływ wywarło właśnie doświadczenie II wojny światowej, klęski Powstania Warszawskiego oraz kilku dekad PRL-u.

Oni byli pierwszym pokoleniem wychowanym w wolnej Polsce, a ich rodzice i wychowawcy – sami urodzeni w niewoli, okuci w powiciu nauczyli ich dumy z tej wolności. Ich ojcowie walczyli o nią na różnych frontach I wojny światowej i potem na przedpolach Warszawy w 1920 roku. Synkowie moi, poszedłem w bój, jako wasz dziadek, a ojciec mój, jak ojca ojciec i ojca dziad, co z Legionami przemierzył świat szukając drogi przez krew i blizny do naszej wolnej Ojczyzny! – pisał w 1914 roku Jerzy Żuławski. On sam nie dożył niepodległości, a jego syn Wawrzyniec walczył potem w Powstaniu Warszawskim. Walka o wolność była dla nich czymś oczywistym, niemal odruchowym.

Wychowano ich na trylogii Sienkiewicza i nieprzypadkowo najczęstszymi wojennymi pseudonimami były te, pochodzące od jej bohaterów. Żeby ich zrozumieć, trzeba chcieć ich wysłuchać…

Mam na imię Krysia. Po wakacjach idę już do czwartej klasy. Jutro jest pierwszy września 1939 roku – piątek, więc lekcje zaczynają się dopiero czwartego – w poniedziałek. *

Dziś mija dokładnie 75 lat od chwili, w której rozpoczyna się opowieść Krysi. Jutro wybuchła wojna…

Książka, którą trzymasz w ręku, opowiada właśnie o wojnie, o Warszawie, o ludziach, którzy w tamtych czasach żyli i walczyli.

Historia, którą przeczytasz, wydarzyła się naprawdę. Opowiadała mi ją moja mama, która uczestniczyła w tych zdarzeniach razem ze swoją rodziną, przyjaciółmi, koleżankami i sąsiadami.

Wojna, poza wieloma tragicznymi zdarzeniami, składa się także ze zwykłych, codziennych spraw. Dni były wypełnione zajęciami, jakie znacie ze swojego codziennego życia. Dzieci chodziły do szkoły, bawiły się, żartowały. W tamtych czasach – tak jak dzisiaj – byli ludzie poważni i smutni, byli także weseli i patrzący na świat z nadzieją i optymizmem. A dzieci, jak to dzieci – wiele z nich lubiło się śmiać, a niektórym czasami wpadały do głowy zwariowane pomysły…

„Wojna na Pięknym Brzegu” jest kolejną książką wydaną w serii „Wojny dorosłych – historie dzieci”, która ma niebagatelne znaczenie, bo pomaga dzieciom żyjącym w drugiej dekadzie XXI wieku zrozumieć ich rówieśników, którzy żyli w pierwszej połowie wieku XX.

Andrzej Marek Grabowski „Wojna na Pięknym Brzegu” (seria: Wojny dorosłych – historie dzieci), ilustr.: Joanna Rusinek, wyd.: Literatura, Łódź 2014

Edit: *** – nie odmówię sobie jednak okazji do pohistorykowania i wspomnę, że już 26 sierpnia Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego ogłosiło odroczenie rozpoczęcia roku szkolnego na czas ograniczony, zależny od rozwoju wypadków politycznych, więc i Krysia zapewne wiedziała, że w poniedziałek do szkoły nie pójdzie i nigdzie w Polsce, wbrew temu, co czasem można usłyszeć, 1 września dzieci się rozpoczęcia roku nie szykowały.

Wysiedleni

Wysiedleni

Nazywam się Kazia Łobodziec. Urodziłam się na przedmieściu Gródka Jagiellońskiego w województwie lwowskim. Moja mama zajmuje się rolą i domem, a tata jest kolejarzem. Obok nas mieszkają nie tylko Polacy, ale również Ukraińcy, Żydzi, a niedaleko Niemcy. Wspólnie obchodzimy święta z prawosławnymi i grekokatolikami. Mamy szczęście, świętując podwójnie, ponieważ święta z powodu odmiennego kalendarza wypadają w różnym czasie.

„Wysiedleni” to trzecia książka Doroty Combrzyńskiej – Nogali, która ukazała się w ramach serii „Wojny dorosłych – historie dzieci”. W każdej z nich autorka sięgnęła do wydarzeń, które pozostają na uboczu pamięci zbiorowej o tych czasach. „Bezsenność Jutki” była pierwszą książką dla młodych czytelników, która opowiadała o getcie łódzkim, a „Syberyjskie przygody Chmurki” – o losach dzieci – zesłańców syberyjskich. „Wysiedleni” to opowieść dziewczynki, która przed wojną i w czasie okupacji mieszkała niedaleko Lwowa (teraz powiedzielibyśmy, że na Kresach, ale wtedy to był niemal środek Polski), a potem razem z całą rodziną została wysiedlona na tak zwane Ziemie Odzyskane.

W pierwszej części Kazia opowiada o życiu przed wojną, wypełnionym zabawami z rówieśnikami na polach, łąkach i nad rzeką oraz świętami – raz własnymi, a kiedy indziej sąsiadów innego wyznania. To bezproblemowe, choć proste i niezbyt zamożne życie w otoczeniu przyjaznych ludzi przypomina trochę Bullerbyn – szczególnie, że podobnie jak najnowszemu wydaniu książki Astrid Lindgren, także tej towarzyszą ilustracje Magdaleny Kozieł – Nowak.

A potem przyszła wojna. Na Polskę napadli Niemcy i Rosjanie. Rzeka, łąki, rechot żab były tak samo piękne jak wcześniej, ale coś się w ludziach zmieniło. Całe wspólne życie, może nie do końca doskonałe, jak to między sąsiadami, ale wspólne, bo wszyscy byliśmy obywatelami państwa polskiego, rozsypało się…

Druga część „Wysiedlonych” to czas wojny i okupacji. Kazia dużo miejsca w swojej opowieści poświęca eksterminacji Żydów oraz problemom polsko – ukraińskim (na szczęście to nie był Wołyń i w jej miejscowości nie działy się rzeczy tak straszne, jak tam, choć sytuacja była napięta), natomiast ani jednym słowem nie odnosi się do dwóch lat okupacji sowieckiej. Aż zwątpiłam we własną wiedzę historyczną i sprawdziłam, czy na pewno Gródek Jagieloński znalazł się w strefie sowieckiej i zdecydowanie tak było. Szkoda, że nie ma o tym wzmianki w książce, bo nadal tak jest, że w pamięci zbiorowej okupantem byli przede wszystkim Niemcy. W opowieści Kazi żołnierze sowieccy pojawiają się dopiero pod koniec wojny, kiedy przez te tereny przechodzi front. A potem, mimo że wojna w zasadzie skończyła się, nadal nie było bezpiecznie – na polach leżały niewybuchy i jeden z kolegów dziewczynki zginął, bawiąc się nimi.

Czekała nas jeszcze kolejna straszna zmiana. Zmiana nie do wyobrażenia. Mieliśmy opuścić swoje domy, pola, pastwiska i łąki. Zostawić pielęgnowane od pokoleń ogrody, sady, spakować się do kilku skrzyń, zabrać zwierzęta i wynieść się na ziemie zachodnie, do Niemiec, gdzie jeszcze mieszkali Niemcy. Granice państw przesunęły się, a wraz z nimi musieli przesunąć się ludzie. Tacy przesunięci ludzie nazywali się repatriantami, przesiedleńcami, wysiedlonymi. Ale kiedy patrzyłam na swoich zrozpaczonych rodziców, którzy musieli zostawić nowy dom, babcię, która zostawiała na cmentarzu dziadka Michała i swoich przodków, i siostry, które były Ukrainkami, to wydawało mi się, że wcale nie przesunięci, tylko wyrwani z korzeniami, wypędzeni.

W dodatku jechali gdzieś, gdzie nie wiadomo, co zastaną. Czuli się jak pył, co nic nie znaczy, bez wpływu na swoje życie. Wyrwani byli i Polacy, i Niemcy ze Śląska, którzy podobno też się pakowali, tylko w mniejsze walizki, i Ukraińcy z okolic Przemyśla, co mieli zamieszkać w zostawianych przez nas domach.

Rodzina Kazi, która ze względu na narodziny jej najmłodszej siostrzyczki Czesi wyjechała ostatnim transportem, znalazła się wraz z dotychczasowymi sąsiadami z Czerlańskiego przedmieścia Gródka we wsi Bremberg, która teraz nazywała się Żarek. Dom, w którym zamieszkali, był opuszczony, ale w wielu gospodarstwach nadal mieszkały niewysiedlone jeszcze rodziny niemieckie, najczęściej same kobiety z dziećmi. Przez jakiś czas dotychczasowi i nowi właściciele musieli mieszkać razem w tych samych domach i stopniowo nawiązały się między nimi więzi. Poznawali nawzajem swoje języki, Niemcy uczyli Polaków posługiwania się maszynami rolniczymi, których ci nie znali, opieki nad ulami, których zabrać nie mogli czy korzystania z nieznanych roślin, rosnących w ogródkach (na przykład rabarbaru).

Trudno mi dyskutować z tym sielskim obrazem początków życia w nowym miejscu ludzi boleśnie doświadczonych wojną i wyrwanych ze swojego dotychczasowego świata oraz ich przyjacielskiego współżycia z przedstawicielami narodu, który był za tę wojnę odpowiedzialny – mogło i tak być, choć wydaje mi się, że dalece nie zawsze. Niewątpliwą zaletą „Wysiedlonych” jest to, że w ogóle porusza temat powojennego przesuwania całych rzesz Bogu ducha winnych ludzi tylko dlatego, że gdzieś tam ustalono inny przebieg granic ich państw.

Smutną puentą tej całej historii była kończąca ją wzmianka, że po trzydziestu latach życia w Żarku, jego mieszkańcy znów zostali wysiedleni, bo ich wieś znalazła się na terenach zalanych podczas tworzenia zalewu na Nysie Szalonej. I znów musieli wszystko zaczynać od nowa, choć tym razem bliżej…

Dorota Combrzyńska – Nogala „Wysiedleni” (seria: Wojny dorosłych – historie dzieci), ilustr.: Magdalena Kozieł – Nowak, wyd.: Literatura, Łódź 2018

Syberyjskie przygody Chmurki

Syberyjskie przygody Chmurki

Wpis z 30 października 2014 roku:

Kiedy usłyszałam o wojnie po raz pierwszy ? Nie wiem. W ogóle nie pamiętam czasu, kiedy o niej nie wiedziałam. Była we wspomnieniach z okupacyjnego dzieciństwa rodziców i w serialu „Czterej pancerni i pies”. Jedynym wrogiem, jakiego znałam, byli Niemcy, bo tak się złożyło, że i dla mojej Mamy, i dla Taty okupacja zaczęła się przed 17 września, a jak było z pancernymi, wszyscy przecież wiedzą. Świadomość tego, że mieliśmy jeszcze jednego okupanta docierała do mnie stopniowo i stopniowo zaczynałam też rozumieć, jak bardzo zakłamany był serial, na którym wyrosłam. Armia składająca się z kresowian, którzy nie zdążyli do Andersa i pełniących obowiązki Polaków obywateli sowieckich różnych narodowości, reprezentowana tam była przez gdańszczanina, beskidzkiego górala i warszawiankę !

Pierwszą lekturą, z której dowiedziałam się o wywózkach na Sybir był „Ptasi gościniec” Haliny Auderskiej. Następną chyba „Wielbłąd w stepie” i „Krzyż południa” Krzysztonia, a może „Wszystko co najważniejsze” Oli Watowej ? Nie pamiętam już tego dokładnie…

Pamiętam natomiast moment, kiedy uświadomiłam sobie różnice w doświadczeniu wojennym mojego Taty i jego ciotecznego brata. Pierwszy mieszkał w Warszawie, a drugi w Grodnie. Pierwszy przeżył 5 lat pod okupacją niemiecką, a Armia Czerwona przyniosła mu tej okupacji koniec. Drugi – przez całą wojnę nie widział ani jednego Niemca, za to przewędrował pół świata – najpierw bydlęcym wagonem do Kazachstanu, a potem statkiem przez Morze Kaspijskie i dalej przez Persję aż do Indii, aby w końcu znów statkiem dotrzeć do Londynu.

„Syberyjskie przygody Chmurki” to pierwsza znana mi książka dla dzieci, która opisuje ten drugi wariant wojennych losów. Wcześniej podobne historie można było znaleźć w „Wojtku z Armii Andersa”, ale to książka adresowana do zdecydowanie starszego czytelnika.

Dla małej Chmurki słowo wojna nie oznaczało nalotów i bombardowań, tylko konieczność zostawienia domu i całego życia, do którego była przyzwyczajona. Oznaczało długą podróż w zamkniętym wagonie i izbę w chacie w syberyjskiej wiosce.

Anna Szwykowska – Michalska (nazywana w rodzinie Chmurką) miała zaledwie trzy lata, kiedy wraz z mamą, babcią i ciociami została skazana na 25 lat zesłania na Syberię i znalazła się w małej wiosce nad rzeką Jenisiej. Można powiedzieć, że i tak miała sporo szczęścia, bo dojechała tam cała i zdrowa. Jedynym przestępstwem, jakie popełniła, było to, że urodziła się w rodzinie właścicieli huty szkła niedaleko Lidy. Miejsca jej zesłania nie otaczał mur, ani drut kolczasty, bo wtedy cała Rosja była więzieniem.

Mała dziewczynka, oczami której oglądamy tę historię, przyjmuje wszystko, co ją spotyka po prostu, nie zastanawiając się, dlaczego właściwie tak się dzieje. Nie pamięta też za bardzo, jak wyglądało ich przedwojenne życie.

Na kartach tej książki nie pojawiają się żadni źli ludzie. Źli są Sowieci z opowiadań dorosłych – ci, którzy aresztowali tatę i dziadka i przywieźli ją na Sybir, ale Rosjanie, wśród których żyje, są w takim samym jako ona stopniu ich ofiarami. Nawet śmierć mamy to sprawka purgi (czyli zadymki) i pociągu. I tak Chmurka tak samo jak Krzywa Natka została sierotą. Babcia tłumaczyła, że mama jest w jakimś wspaniałym niebie i teraz dziewczynka miała do niej pretensje, że poszła tam bez niej, zupełnie sama.

Cechą wspólną wszystkich książek, jakie ukazały się w serii ”Wojny dorosłych – historie dzieci” jest to, że ich bohaterowie wspominają to po latach (a więc przeżyli) i że cały ten straszny czas mieli przy sobie dorosłych, którzy się nimi opiekowali. Chmurka też, mimo że była okrągłą sierotą, nadal miała babcię i ciocię, oraz rodzinę w Polsce, która wystarała się o ich powrót do ojczyzny.

Nie wiem, co ta seria w sobie ma, ale niemal każdą kolejną książkę odkładam z pomysłem na następną. I tak po lekturze „Małego powstańca” i „Wojny na Pięknym Brzegu” zamarzyła mi się historia kogoś, kto w powstańczej Warszawie był listonoszem poczty harcerskiej. Książka o Chmurce natomiast aż prosi się o uzupełnienie następną – o dziecku, które opuściło Rosję z Armią Andersa, a następnie trafiło do Indii adoptowane przez maharadżę Jam Saheba Digvijay Sinhji. To taka piękna historia – brzmi jak bajka, a jednak wydarzyła się naprawdę…

Dorota Combrzyńska – Nogala „Syberyjskie przygody Chmurki” (seria: Wojny dorosłych – historie dzieci), ilustr.: Maciej Szymanowicz, wyd.: Literatura, Łódź 2014