Przygody Astrid – zanim została Astrid Lindgren

Przygody Astrid – zanim została Astrid Lindgren

Wydawnictwo Zakamarki świętuje jutro w swoim rodzinnym Poznaniu 12 urodziny 🙂 a ja do najlepszych urodzinowych życzeń dołączam przypomnienie pierwszego wpisu na ich temat, jaki znalazł się w Małym Pokoju z Książkami 5 września 2007 roku (plus parę aktualizacji z roku 2019 🙂 ):

Poznańskie wydawnictwo „Zakamarki” pojawiło się na naszym rynku wydawniczym jakby w odpowiedzi na moje narzekania (edit: dotyczące polityki wydawniczej Naszej Księgarni w stosunku do książek Astrid Lindgren – vide: cykl o Katie) i od razu zabrało się za realizację moich życzeń. Wygląda na to, że jeszcze w tym roku możemy się spodziewać książeczek Astrid Lindgren: o tym, jak Lotta uczyła się jeździć na rowerze, o Madice i śniegu oraz o Bożym Narodzeniu w Bullerbyn. Książki innych skandynawskich autorów zapowiadane w najbliższym czasie również wyglądają bardzo smakowicie 😉 A potem… cóż szkodzi pomarzyć… może będziemy mogli poznać Kajsę… może doczekam się się też wreszcie baśni o grającej lipce (nie mylić ze „Śpiewającą lipką”, z którą Astrid nie miała nic wspólnego)…. a może  książki o Peterze i Lenie  ???

(edit: książki o Peterze i Lenie rzeczywiście wydały wkrótce potem Zakamarki, natomiast historię o dzielnej Kajsie – Nasza Księgarnia w zbiorze pod takim samym tytułem, a baśń o grającej lipce znalazła się w „Południowej łące”).

Na początek wydano „Przygody Astrid – zanim została Astrid Lindgren” i jest to zdecydowanie dobry początek 🙂

Jakaż to urocza książka !!! Począwszy od okładki z dziewczynką beztrosko bujającą się na gałęzi, przez wyklejkę, która wygląda wypisz wymaluj tak, jak owe prześliczne tapety z małych, malutkich bukiecików kwiatów, jakie miała Lisa w swoim pokoiku w Bullerbyn, a skończywszy na treści. Jej tematem, zgodnie z tytułem, jest dzieciństwo Astrid i jej rodzeństwa, uzupełnione swoistymi przypisami – czyli wskazówkami, w której z jej książek możemy znaleźć odniesienia  opisywanych tam zdarzeń.

Zastanawiam się, dla kogo bardziej jest ta książka – dla mnie czy dla moich córek ? Książki Astrid były moimi ukochanymi lekturami od zawsze. Mam do nich ogromny sentyment i dlatego towarzyszą również dzieciństwu moich córek. Wieczorne czytanie „Przygód Astrid” Najmłodszej z córek (w towarzystwie córki Środkowej) przerodziło się w rodzinną zgaduj zgadulę – kto szybciej powie, z jakiej to książki ? Stało też się dla nas zachętą, by sięgnąć do tych z książek Astrid, które dotychczas mniej lubiłyśmy. Na pierwszy ogień poszła Madika z Czerwcowego Wzgórza.

Ta książka to prosty przepis na szczęśliwe dzieciństwo – kontakt z naturą, dużo swobody i jeszcze więcej miłości. Proste prawda ? Astrid i jej rodzeństwo prawie nie mieli zabawek, nie znali też telewizji i komputerów, a jednak nie brakowało im pomysłów na wspaniałe zabawy. Dziwne, ze nie zabawiliśmy się na śmierć ! – mówiła potem. Książki dostawali tylko na Boże Narodzenie, nikt im nie czytał od niemowlęctwa 20 minut dziennie, a mimo to wyrośli na ludzi obdarzonych wspaniałą wyobraźnią (nie znaczy to oczywiście, ze mam coś przeciwko czytaniu dzieciom książek !!! 😉 ). W ich domu rodzinnym żyło się skromnie i pracowicie, ale jednego nigdy im nie brakowało – miłości i akceptacji rodziców.

Oprócz opowieści o Astrid i jej rodzeństwie, znajdziemy tam również przewodnik po miejscach, w których żyli – Vimmerby, Nas i Sevedstorp, które było pierwowzorem Bullerbyn. W Vimmerby można również odwiedzić „Świat Astrid Lindgren” – bajkowe miasteczko poświęcone jej książkom. Nasza wakacyjna podróż marzeń czyli tour de Bałtyk zyskała w ten sposób kolejny punkt programu. (edit: i rzeczywiście byliśmy tam w następnym roku 🙂 )

Autorka „Przygód Astrid” – Christina Bjork popełniła jeszcze kilka innych książek opowiadających dzieciom o świecie sztuki. „Linneę w ogrodzie Moneta” pożyczałyśmy z biblioteki, ale chętnie miałybyśmy ją na własność. „Vendela w Wenecji” i „Alicja w rzeczywistości” budzą moje żywe zainteresowanie – pierwsza ze względu na Wenecję, a druga… ze względu na Alicję 😉 A może… cóż szkodzi pomarzyć…wydawnictwo „Zakamarki” uwzględni w swoich planach… kiedyś tam, w przyszłości… może „Linneę”… i jeszcze może „Vendelę”… i jeszcze „Alicję” ;-)))  Ech, rozmarzyłam się…

(edit: Linneę rzeczywiście Zakamarki wydały niebawem, na pozostałe wciąż czekamy 😉 )

Christina Bjork „Przygody Astrid – zanim została Astrid Lindgren”,przekł.: Hanna Dymel – Trzebiatowska, ilustr.: Eva Eriksson, wyd.: Zakamarki, Poznań 2007

Dziewczynka z walizkami

Dziewczynka z walizkami

Książki Jacqueline Wilson należały kiedyś do ulubionych lektur Środkowej z moich z córek. „Dziewczynka z walizkami” była pierwszą, którą opisałam, a teraz jest drugą (po „Na krawędzi”), którą tu przypominam.

Wpis z 16 maja 2006 roku, Środkowa z córek była wtedy rówieśniczką bohaterki tej książki:

Andrea ma 10 lat. Jeszcze do niedawna jej życie było proste – mieszkała razem z rodzicami i Rzodkiewką (ukochanym pluszowym króliczkiem) w Morwowej Chatce. Teraz z tamtego życia pozostała jej tylko Rzodkiewka. W tamtym domu mieszka już ktoś inny, a rodzice rozwiedli się i zamieszkali razem z nowymi partnerami i ich dziećmi. Andy spędza tydzień u Mamy i tydzień u Taty, ale nigdzie nie jest tak naprawdę u siebie. W obu tych domach mieszkają dzieci, które są tam domownikami, a Andy jest wiecznym gościem. U Mamy i Petera mieszka w pokoju Kathy, u Taty i Carrie – razem z jej bliźniętami i nie ma tam nawet swojego łóżka, tylko śpi na podłodze w śpiworze. Całe życie była jedynaczką, a teraz musi ułożyć sobie stosunki z pięciorgiem przybranego rodzeństwa. Niedługo urodzi jej się jeszcze przyrodnia siostra. Krąży między tymi dwoma domami, z obu ma daleko do szkoły, a nade wszystko nie lubi piątków. Piątek to DZIEŃ WYMIANY.

Każde z rodziców chciałoby, żeby mieszkała tylko u niego (kłócą się o to także w jej obecności), a największym marzeniem Andy jest, żeby znów było jak dawniej i żeby mogła wrócić do Morwowej Chatki razem z rodzicami.

W „Dziewczynce z walizkami” nie ma happy endu – marzenie Andy o powrocie dawnych czasów nie może się spełnić. Nie kończy się jednak źle – pomału wszystko się układa, dziewczynka odnajduje swoje miejsce w obu domach i godzi się z całą sytuacją. Ta książka pokazuje jednak dobitnie, jak wielką tragedią dla dziecka jest rozwód rodziców, bo to właśnie oni RAZEM stanowią podstawowy filar jego świata. Rozstanie rodziców Andy i ich nowe związki to układ, w który uwikłana jest czwórka dorosłych i sześcioro dzieci. Na razie chyba nikt z nich nie jest szczęśliwy

Mieszkanie z Mamą i Tatą na zmianę to rozwiązanie niemal salomonowe – sprawiedliwe, ale dla kogo ? Andy sama tak zdecydowała, bo tylko w taki sposób mogła uciec od konieczności wyboru jednego z nich. Dwa domy tak naprawdę oznaczają jego brak, szczególnie w takiej wersji, jaką zafundowali jej rodzice. Każdy człowiek potrzebuje kawałka podłogi, o którym może powiedzieć MÓJ i gdzie stoi JEGO łóżko, miejsca gdzie może trzymać SWOJE rzeczy (okazuje się, że wystarczy nawet pół parapetu). To jest minimum, bez którego trudno jest mieć poczucie bezpieczeństwa.

Można w tej książce dostrzec także przesłanie ciut optymistyczne – mianowicie takie, że nawet najbardziej wywrócony do góry nogami świat po jakimś czasie znów się uładza. Mimo, że wszystko jest zupełnie inaczej, niż chcieliśmy, to i tak da się żyć i znaleźć w tym życiu dobre strony. Taką naukę mogą wynieść z lektury tej książki także te dzieci, których rodzice nie zamierzają się rozwodzić. W ich życiu też zdarzają się momenty, po których nic już nie jest tak, jak było.

Jacqueline Wilson „Dziewczynka z walizkami”, przekł.: Ewa Rajewska, ilustr.: Nick Sharratt, wyd. Media Rodzina, Poznań 2003

Cukiernia pod Pierożkiem z Wiśniami

Cukiernia pod Pierożkiem z Wiśniami

Wpis z 1 listopada 2007 roku:

To była ukochana książka mojego dzieciństwa. No, może niezupełnie dzieciństwa, bo miałam już wtedy jedenaście lat, ale pozostała ze mną na długo i była niezawodną lekturą na wszystkie smutki.

Najpierw utraciła uroczą kolorową obwolutę, a z czasem zaczęła się coraz bardziej rozsypywać. Kiedy zorientowałam się, że raczej nie można spodziewać się jej wznowienia, udałam się do introligatora, zabierając także, równie zaczytane  ”Dlaczego kąpiesz się w spodniach wujku ?”. Książki zostały ładnie oprawione  („Cukiernia” oczywiście w okładkę wiśniową) i służą nam nadal znakomicie. Obie należą teraz do ulubionych lektur moich córek.

„Cukiernia pod Pierożkiem z Wiśniami” to historia jedenastoletniej Ani, która wraz z młodszą siostrzyczką Kicią przyjeżdża do Londynu, aby tam zamieszkać na czas półrocznej nieobecności Taty. Ich Mama nie żyje i dziewczynki zostają pod opieką swojej ciotecznej babki Zofii, której nigdy wcześniej nie widziały. Ania bardzo boi się tego, co je czeka, ale okazuje się to wspaniałą przygodą. Zofia (mimo groźnie brzmiącego tytułu Ciotecznej Babki) jest bardzo miła, a w dodatku prowadzi tytułową cukiernię, w której tak miło pachnie świeżo upieczonym ciastem.

Czy to ten zapach, który wręcz unosi się z jej kartek, sprawił, że tak ją polubiłyśmy ? Po zamknięciu książki ma sie ochotę pobiec do kuchni i samodzielnie coś upiec – można skorzystać z zamieszczonych tam przepisów na słodycze, które robiła sama Ania. W końcu (jak mówiła Zofia): Nic tak łatwo nie pozwala zapomnieć o troskach, jak spokojna godzina spędzona w kuchni.

W porównaniu z moimi córkami, standardy zachowania których wyznaczane są raczej przez bohaterów Astrid Lindgren, książkowa Ania jest wręcz obrzydliwie grzeczna. Jeśli nawet (choć bardzo rzadko) zdarzy jej się dać upust negatywnym emocjom, to zaraz mityguje się i przeprasza. W tej książce od początku do końca pojawiają się wyłącznie ludzie życzliwi i dobrzy. Od Zofii i Kloci, pod których opieką pozostają dziewczynki, przez kelnerki w cukierni, poznanego na ulicy chłopca – Larry’ego aż po wielkich aktorów, u boku których Ania wystąpi w teatrze. W tym niedzisiejszym świecie opisanym w „Cukierni” – w którym dorośli zawsze mają rację, a dzieci są posłuszne – jest ład, który daje poczucie bezpieczeństwa.

Dodajcie do tego jeszcze ilustracje  Marii Orłowskiej – Gabryś – również sympatyczne, spokojne i trochę staroświeckie – i już wiecie, jaka jest „Cukiernia pod Pierożkiem z Wiśniami” 🙂

Piszę o niej teraz nie tylko dlatego, że właśnie wykurowałam się z wyjątkowo zjadliwej grypy, a pierwszą książką, po którą sięgnęłam, gdy już mogłam czytać była właśnie „Cukiernia”. Piszę o niej teraz – ponieważ już całkiem niedługo ukaże się jej wznowienie !!! Ukaże się w serii „Mistrzowie ilustracji”, do której należy już między innymi „Babcia na jabłoni” Miry Lobe z ilustracjami Mirosława Pokory i „Gałka z łóżka” Mary Norton z ilustracjami Jana Marcina Szancera.

P.S. Zajrzałam ostatnio na stronę wydawnictwa i ze zdziwieniem zauważyłam tam swoją własną wypowiedź o „Cukierni” z jakiegoś forum. Chyba, że jest jeszcze ktoś, kto ma te książkę w wiśniowej okładce ?

Clare Compton „Cukiernia pod Pierożkiem z Wiśniami”, przekł.: Krystyna Tarnowska, ilustr.: Maria Orłowska – Gabryś, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 1976

Wznowienie ukazało się wkrótce po tym, jak napisałam tę recenzję, ale moje córki jednak nadal wolały tę książkę w naszej wiśniowej oprawie. Nowa natomiast znakomicie nadawała się (i nadaje nadal) na prezenty. Nie znam dziewczynki, której by się ona nie spodobała 🙂

I zupełnie nie przeszkadza mi to, że tytułowy Cherry Pie zdecydowanie nie jest pierożkiem 🙂

Clare Compton „Cukiernia pod Pierożkiem z Wiśniami”, przekł.: Krystyna Tarnowska, ilustr.: Maria Orłowska – Gabryś, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2007

Gdybym nie pomyliła psów

Gdybym nie pomyliła psów

i kolejne części cyklu o Tildzie 🙂

Wpis z 23 września 2008 roku:

Jak można pomylić psy ? Nie zauważyć, że się odchodzi spod sklepu z zupełnie innym zwierzakiem niż ten, którego się tam zostawiło ?

I nie chodzi tu bynajmniej o dwa psy tej samej rasy, tylko o różniące się zdecydowanie rozmiarem (i całą resztą zresztą też 😉 ) chihuahuę i labradora. Wydaje się to niemożliwe, ale nie ma rzeczy niemożliwych, jeśli się ma dziewięć lat, bujną wyobraźnię i spotkało się chłopca, do którego się wzdycha od jakiegoś czasu. A Tilda właśnie ma dziewięć lat, bujną wyobraźnię i spotkała pod sklepem Axela (czy może Axla ? – jak to się odmienia ?)

Gdybym nie pomyliła psów, mama nie dostałaby ataku alergii. Gdyby mama nie dostała ataku alergii, nie ukradziono by mi roweru. Gdyby nie ukradziono mi roweru, tobym się nie zgubiła. Gdybym się nie zgubiła, nie spotkałabym Sary i jej babci. Gdybym nie spotkała Sary i jej babci… i tak dalej, i tak dalej. Wszystko co nas spotyka ma swoje przyczyny i skutki – czasem bywają przyjemne, a czasem opłakane. W przypadku Tildy jednak wszystko kończy się dobrze.

Babcia nazywa to przeznaczeniem. Mama – przypadkiem. Ja sama nie wiem, co o tym myśleć i jak to nazwać. Przeznaczenie brzmi, według mnie, troche podniośle i wydumanie, za to przypadek nie brzmi wcale. Jakby się nic nie wydarzyło… A przecież się wydarzyło !

„Gdybym nie pomyliła psów” to bardzo sympatyczna książka dla rówieśników TildyByła pierwszą lekturą Najmłodszej z moich córek po wakacjach – osadzona w realiach roku szkolnego, ale trochę jeszcze wakacyjnie zwariowana. Tak jak jej bohaterka, z którą spotkamy się niebawem w kolejnej części cyklu.

Dowiemy się wtedy, czy udało jej się dotrzymać obietnicy: I już nigdy nie będę kłamać. Promise !

Ingelin Angerborn „Gdybym nie pomyliła psów”, przekł.: Katarzyna Ottoson, ilustr.: Magda Chodorowska, wyd.: Zakamarki, Poznań 2008

Wpis z 13 marca 2012 roku:

Ponad trzy lata temu pisałam tu o książce „Gdybym nie pomyliła psów”, która rozpoczynała cykl o ciut zwariowanej dziewczynce imieniem Tilda. Potem ukazała się druga część – „Gdybym nie zrobiła z taty astronauty”, a niedawno trzecia – „Gdybym nie powiedziała prawdy”.

Gdybym nie zrobiła z taty astronauty, nic by się nie wydarzyło. Nie ukradłabym gazety, nie zdarzyłby się cud, nie zniszczyłoby się zdjęcie pani Doris, nie zginąłby kask pana od wuefu, a przede wszystkim nie musiałybyśmy się przeprowadzać.

Wiem, że to brzmi dziwnie. Ale ze mną już tak jest – dziwnie !

Wyplątawszy się z perypetii spowodowanych pomyleniem psów Tilda obiecała sobie (i czytelnikom tych książek), że już nigdy nie będzie kłamać. Niestety długo nie wytrwała w swoim postanowieniu, a wszystko przez tatę, a może raczej przez ojców innych dzieci…

Nagle wszyscy jeden przez drugiego zaczęli opowiadać o swoich ojcach. (…) Możliwe, że parę osób wcale sie nie odezwało. Sama już nie wiem. Ale akurat wtedy wydawało mi się, że wszyscy przechwalają się swoimi tatusiami. Jeden tatuś był lepszy od drugiego. I najwyraźniej wszyscy ci tatusiowie mieszkali razem ze swoimi dziećmi. A Tilda mieszkała tylko z mamą i nie bardzo mogła pochwalić się swoim tatą urwipołciem. Dlatego powiedziała, ze jej tata jest astronautą, co jak to zwykle u niej bywa, stało się początkiem serii zwariowanych zdarzeń. Bo z Tildą tak już jest – najpierw działa, a potem (ewentualnie) myśli o skutkach. 😉

Wplątawszy się z perypetii spowodowanych zrobieniem z taty astronauty, Tilda znów obiecała sobie (i nam), że będzie mówić tylko prawdę. I powiedziała – że jej tata jest na wyprawie na Kilimandżaro. Tylko jakoś nikt w tę prawdę nie chciał uwierzyć…

Gdybym nie powiedziała prawdy, nic by się nie wydarzyło. Nie utknęłabym na balkonie Axla, nie zapodziałabym Kilimandżaro, nie pomyliłabym łazienek i nie wsadziłabym łokcia w kupę słonia… ale przede wszystkim nie zdobyłabym głównej nagrody !

Wiem, że to brzmi dziwnie. Ale ze mną już tak jest – dziwnie ! Zupełne szaleństwo ! Jakbym się nie starała, zawsze coś namotam.

Przedostatni z pięciu tomów cyklu o Tildzie nosić będzie tytuł „Gdybym nie kupiła świnki morskiej” i bardzo ciekawa jestem co też ona tym razem (razem z tą świnką) nawyczynia 🙂

Edit: Najmłodsza z córek była już wtedy w wieku, w którym się sięga po inne lektury, więc się tą serią potem nie interesowałam. Widzę jednak, że kolejne części jednak się już po polsku nie ukazały. Szkoda 😦

Ingelin Angerborn „Gdybym nie zrobiła z taty astronauty”, przekł.:Katarzyna Ottosson, ilustr.: Magda Chodorowska, wyd.: Zakamarki, Poznań 2011

Ingelin Angerborn „Gdybym nie powiedziała prawdy”, przekł.:Katarzyna Ottosson, ilustr.: Magda Chodorowska, wyd.: Zakamarki, Poznań 2012

Na krawędzi

Na krawędzi

Skoro o książkach wakacyjnych mowa, przypomniała mi się ta – opisywałam ją dawno temu, na samym początku istnienia Małego Pokoju z Książkami. Jacqueline Wilson była wówczas ulubioną pisarką Środkowej z moich córek i jej rówieśnic. Teraz, mam wrażenie, jej książki nie cieszą się taką popularnością, a trochę szkoda.

Przy okazji tej książki naszła mnie dziś refleksja o tym, jak szybko biegnie czas – ani się obejrzeliśmy, a nie tylko Najmłodsza zaczęła wyjeżdżać sama, ale w ogóle powstał problem, żeby któraś z naszych córek znalazła czas i ochotę na spędzenie kawałka wakacji z rodzicami 😉

Wpis z 26 czerwca 2006 roku:

Nareszcie wakacje !!! Najstarsza i Środkowa z moich córek szykują się do obozu harcerskiego. Już nie mogą się doczekać – to nie będzie pierwszy taki ich wyjazd, więc dobrze wiedzą, czego się spodziewać. Trochę inaczej wyglądało, kiedy każda z nich wyjeżdżała pierwszy raz – wtedy obawiały się nieco, mimo że jechały w gronie osób dobrze znanych ze szkoły i zbiórek w czasie roku szkolnego.

Timowi, bohaterowi książki „Na krawędzi” było dużo trudniej. Rodzice wysłali go na obóz sportowy wbrew jego woli – on nie jest typem sportowca, najbardziej lubi siedzieć przed telewizorem i komputerem, czytać książki i rozwiązywać łamigłówki. W dodatku bał się pierwszego samodzielnego wyjazdu z domu w obce miejsce, gdzie z obcymi dziećmi miał robić coś, za czym nie przepada. Jego Tata natomiast był w dzieciństwie mistrzem sportów wszelakich (a przynajmniej ON tak mówi 😉 ) i chciałby uformować syna na wzór i podobieństwo swoje.

Tim jechał na obóz pełen obaw, w dodatku bez ukochanego misia Waltera, bo Tata uważał, że zabranie go byłoby dowodem na mięczakowatość syna. Na miejscu przekonał się, że tak naprawdę nic nie jest takie, jak na pierwszy rzut oka wygląda. Ci, którzy robią wrażenie największych twardzieli, przed zaśnięciem przytulają się do ukochanych pluszaków. Najfajniejszym kumplem okazuje się największy grubas i żarłok, a ci na pozór najbardziej fajtłapowaci w sytuacjach trudnych potrafią myśleć logicznie i to właśnie im drużyna zawdzięczała ostateczne zwycięstwo.

Ta nieduża książeczka została (w jednej z dyskusji na forum o książkach dla dzieci) zaliczona do Książek, Które Pomagają Uwierzyć w Siebie. Warto podsunąć ją dziecku, które pierwszy raz wyjeżdża samo i na pewno trochę się boi, choć stara się być dzielne. Nawet dla siedmiolatka nie powinna to być lektura zbyt trudna. Warto również, żeby przeczytali ją rodzice, którzy pierwszy raz wysyłają gdzieś swoje dziecko i też się boją 😉 ) Może łatwiej im będzie zrozumieć jego obawy i potrzebę zabrania ukochanego pluszaka. Nabiorą też może dystansu do płynących od dziecka rozpaczliwych komunikatów: TU JEST OKROPNIE, ZABIERZCIE MNIE STĄD !!!. W dobie telefonów komórkowych łatwiej jest o natychmiastowy kontakt z domem przy najmniejszych problemach, ale też trudniej o dystans do nich. Sama wysyłałam do rodziców takie rozpaczliwe listy (teraz śmieję się, kiedy je czytam), a kiedy przyjechali po mnie, wcale nie chciałam wracać do domu.

Pierwszy wyjazd zawsze jest trudny – i dla dziecka, i dla rodziców. Z każdym kolejnym problemów jest mniej. Kiedy za kilka lat Najmłodsza osiągnie odpowiednią samodzielność, będziemy mogli radośnie zanucić za Kazikiem: Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni – gdy nie ma dzieci w domu, to jesteśmy niegrzeczni 😉

Jacqueline Wilson „Na krawędzi”, przekł.: Ewa Rajewska, ilustr.: Nick Sharratt, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2004

Lato Stiny

Lato Stiny

Wpis z 3 lipca 2013 roku:

„Lato Stiny” to książka, która pachnie wakacjami i to jakimi wakacjami !!!

Wystarczy spojrzeć na okładkę – mały domek nad samym morzem, przed nim stół nakryty staroświeckim obrusem w czerwoną kratkę, a na stole – świeżo złowiony okoń. Usmażony na maśle, z koperkiem i młodymi ziemniaczkami. Takie wakacje to ja rozumiem 🙂

Stina tak na oko ma jakieś pięć lat i spędza lato u swojego dziadka, który mieszka na niewielkiej, skalistej wysepce gdzieś u wybrzeży Szwecji – czyli szkierze. Zastanawiam się, czy to przypadek, czy świadome nawiązanie do „My na wyspie Saltkrakan” Astrid Lindgren ? Tam też była Stina, która przyjeżdżała do dziadka…

Czytałam „Lato Stiny” siedząc na plaży na przeciwległym brzegu Bałtyku. Wokół mnie bawili się jej rówieśnicy i mogłam obserwować, jak bardzo różnią się ich wakacje.

Stina nie jest przywalona stosem zabawek – wiaderek, łopatek, foremek, dmuchanych krokodyli, delfinów, materacyków, latawców, piłek etc. W tej książce jak w „Fali” Suzy Lee – jest tylko dziewczynka i morze, fascynujące niezależnie od pogody. Dziadek nazywa ją czasem poszukiwaczką skarbów. Bo Stina bez przerwy szuka rzeczy, które wyrzuciło morze, albo takich, które po prostu leżą gdzieś i czekają, żeby je znaleźć. Piórka, patyki, dziwne słoiczki… Na wyspie można znaleźć naprawdę wszystko.

Nie ma też obok siebie nikogo dorosłego, kto przeszkadzałby jej w zabawie przebieraniem, smarowaniem kremem i namawianiem, żeby koniecznie coś zjadła. Dziś z rozbawieniem obserwowałam takiego upartego tatę, który biegał z bananem od jednego dziecka do drugiego (a miał ich trójkę) – bez powodzenia i w końcu zjadł go sam 😉

Stina ma Dziadka, który zabiera ja łódką na ryby, smaży je potem na obiad, milcząco towarzyszy jej zabawom, a wszystkie szalone pomysły wnuczki kwituje słowami: Co ty powiesz…

Tak samo reaguje także na zwariowane opowieści swojego przyjaciela Axla (Axela ?), nie bez powodu nazywanego Bujdą, który nie potrzebuje rumu szumiącego w głowie, żeby snuć niebywałe morskie opowieści. Wystarczą zwykłe kanapki z miodem, aby przypomniał sobie Wielki Medal Plastra Miodu, którym został odznaczony, a który to medal zatonął podczas piekielnego sztormu przy przylądku Horn… Kto chce, ten niechaj wierzy, kto nie chce, niech nie wierzy… a na Stinie te historie robią większe wrażenie niż zapewne niejeden film, których z resztą nie ma gdzie oglądać, bo w domku Dziadka nie widać telewizora.

Oj, marzą mi się takie wakacje z dala od cywilizacji, choć to, że w tym roku campingowe Wi-fi dociera nawet do naszej przyczepy, ma też swoje dobre strony 😉

Lena Anderson (tekst & ilustr.) „Lato Stiny”, przekł.: Agnieszka Stróżyk, wyd.: Zakamarki, Poznań 2013

My dwie, my trzy, my cztery

My dwie, my trzy, my cztery

Aktualizacja 24 czerwca 2021 roku„Kasieńka” i „My dwie, my trzy, my cztery” zostały wznowione z nowymi okładkami autorstwa Zosi Frankowskiej 🙂

Oryginalny tytuł tej książki brzmi „Apple and Rain”. Apple naprawdę nazywa się Apollinia Apostolopoulou, ale jak sama mówi: nikt nie potrafi tego wymówić. Dlatego od razu mówię, że jestem Apple. Ma trzynaście lat, mieszka z babcią, jej tata ma nową żonę, a mama zniknęła z jej życia jedenaście lat temu. Apple cały czas ma nadzieję, że wróci. Natomiast Rain

Rain pojawia się dopiero mniej więcej w połowie książki, więc każde wyjaśnienie jej obecności będzie spoilerem. Powiem tylko, że jest mocno specyficzna, a reszty musicie dowiedzieć się z książki.

W okładkowych blurbach można przeczytać, że jest to książka o dorastaniu do miłości i odpowiedzialności oraz o sile miłości i przebaczaniu. Dla mnie jest ona przede wszystkim o dorosłych, którzy nie zasługują na własne dzieci, bo to właśnie dzieci znajdują w sobie odpowiedzialność i siłę do przebaczania mimo wszystko. Trochę podobnie było w „Kasieńce”, ale ten problem pojawiał się też w innych angielskich książkach, które czytałam. Na przykład u Jacqueline Wilson, która była kiedyś ulubioną pisarką córki Środkowej, a obecnie już nie jest chyba chętnie czytana. Problem rodziców, którzy nie potrafią stworzyć swoim dzieciom domu dającego im poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji, nie jest oczywiście tylko problemem brytyjskim, choć w polskiej literaturze rzadko się pojawia, a jeżeli już – to raczej w książkach dla starszych nastolatków.

Kasieńka”, pierwsza książka tej autorki, była utworem z gatunku verse novel czyli zbiorem białych wierszy. Spodziewałam się, że ta będzie podobna, ale tym razem jest to klasyczna powieść – choć poezja pełni w niej ważną rolę. W ramach lekcji angielskiego klasa Apple zapoznaje się z poezją i próbuje tworzyć własne wiersza. To właśnie poezja pomaga dziewczynce zrozumieć i uporządkować swoje uczucia oraz nabrać wiary w siebie. Czytając o tych jej lekcjach, o tym jak pan Gaydon, nauczyciel rozmawia z nimi o wierszach – i tych autorstwa znanych poetów, które przynosi na lekcje, i tych, które uczniowie piszą sami, poczułam zazdrość. Można tak ? Bez sprawdzianów ze znajomości lektury i jedynie słusznej interpretacji tego, co autor chciał przez to powiedzieć ? Pozostawiając uczniom pole dla ich własnej wyobraźni ? Moja wyobraźnia nie sięga tak daleko 😉

(Tutaj powinny rozbrzmieć oklaski dla tłumaczki za to, jak przełożyła wiersze Apple, a szczególnie za ten, który powstał po lekturze „Dżabbersmoka” Lewisa Carolla. Chapeau bas !!! 🙂 )

„My dwie, my trzy, my cztery” to także książka o pierwszym zakochaniu (a nawet dwóch 😉 ), pierwszym pocałunku (a nawet dwóch 😉 ), przyjaźni i problemach, jakie mają wszyscy, którzy dorastają. Jak napisał o niej „The Guardian” to powieść inna niż większość książek dla młodzieży. Nie ma w niej seksu ani przemocy, wątek miłosny pojawia się dopiero pod koniec – a jednak wzrusza i trzyma w napięciu.

Sarah Crossan „My dwie, my trzy, my cztery”, przekł.: Małgorzata Glasenapp, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2018

Babcia rabuś

Babcia rabuś

Wpis z 28 grudnia 2014 roku:

U babci jest słodko, świat pachnie szarlotką… – śpiewają przedszkolaki na obchodach Dnia Babci i wtedy jeszcze naprawdę kochają swoje babcie i dziadków miłością szczerą i bezkrytyczną.

Ben – bohater tej książki nie jest już przedszkolakiem. Patrzy na świat bezlitośnie, krytycznym spojrzeniem nastolatka i w domu swojej babci czuje przede wszystkim smród kapusty.

Powoli uniosła się z krzesła i ruszyła do kuchni, Przy każdym kroku spomiędzy jej obwisłych pośladków wydobywało się nieco powietrza. Brzmiało to jak kwakanie. Babcia albo nie zdawała sobie z tego sprawy, albo naprawdę dobrze udawała, że nie zdaje sobie z tego sprawy.

Ta Babcia ponadto kłapie sztuczną szczęką, chrapie, niedowidzi, niedosłyszy i jest taaaka nuuuuudna (a dowiadujemy się tego już w pierwszej linijce).

Zastanawiam się: dlaczego 8 lat temu broniłam przed oburzonymi krytykami kreta, który chciał wiedzieć, kto mu narobił na głowę, a dziś czytając „Babcię rabuś” mam uczucia mocno mieszane ? Zestarzałam się czy co ? A może chodzi o to, że w „Krecie” była lekkość i przymrużenie oka, których u Walliamsa mi brakuje ?

Na pierwszy rzut oka „Babcia rabuś” kojarzyć się może z książkami Roalda Dahla – szczególnie z „Matyldą”, gdzie rodzina bohaterki była opisana w podobnie krytyczny sposób. Podobnie – ale jednak inaczej, bo Dahl nigdy nie przekroczył tej cienkiej linii, która oddziela żart śmieszny od chamskiego. Podobieństwo kryje się też w ilustracjach – kreska Tony’ego Rossa przypomina styl Quentine’a Blake’a, który był nadwornym ilustratorem Dahla, ale jednak czegoś mi tam brakuje.

W „Babci rabusiu” (podobnie jak w „BFG”) pojawia się we własnej osobie i dworskim anturage’u brytyjska królowa Elżbieta. To wszystko powoduje, że odbieram tę książkę jako nie do końca udolne naśladownictwo Dahla (żeby nie użyć słowa popłuczyny, które uporczywie pcha mi się pod palce… 😉 ).

Rozumiem intencje autora, który nie chce zaprzeczać odczuciom swojego bohatera i pragnie dać jego rówieśnikom prawo do tego, aby widzieli i czuli podobnie, ale mam wrażenie, że jednak trochę się w tym zapale zagalopował. W pewnym sensie nobilituje on ten rodzaju poczucia humoru, który za moich czasów ( a nie były one znowu tak odległe 😉 ) zarezerwowany był dla męskiej szatni przed lekcją wf, gdzieś w końcu szkoły podstawowej czyli na obecnym poziomie gimnazjum. Tyko że wówczas było ono trochę jak trądzik czyli mijało z wiekiem, a przynajmniej nie wypadało się do niego przyznawać 😉 . Teraz już jest inaczej, wystarczy obejrzeć jakikolwiek kabaret, a wprowadzenie na kartki książki nadaje mu znaczenie, na które IMO nie zasługuje.

I dlaczego, aby zyskać miłość wnuka babcia musiała posunąć się do kłamstwa ???

Jednak z drugiej strony – grupa wiekowa, do której jest ona adresowana, to ten okres w życiu, w którym sporo nastolatków (a szczególnie chłopców) przestaje czytać. Czy w związku z tym powinniśmy uznać, że cel uświęca środki i że każdy rodzaj lektury jest wartością ?

Mimo wszystko – osoba czytająca cokolwiek (niech to będzie nawet taki koszarowy rodzaj humoru) ma większą szansę na to, że (choćby przypadkiem) sięgnie kiedyś po coś wartościowego, niż ten, kto książek programowo do rąk nie bierze. Więc może warto dać „Babci rabuś” i jej czytelnikom szansę ?

Ot – kolejna książka kontrowersyjna 😉

David Walliams „Babcia rabuś”, przekł.: Karolina Zaremba, ilustr.: Tony Ross, wyd.: Dom Wydawniczy MAŁA KURKA, Piastów 2013

Moje Bullerbyn

Moje Bullerbyn

i kolejne części krakowsko – szwedzko – lwowskiego cyklu Barbary Gawryluk

Wpis z 11 listopada 2010 roku:

Zrobili to ! Nie mogłam uwierzyć, że to zrobili ! Jeszcze niedawno wydawało mi się to niemożliwe. (…) W środku wakacji dowiedziałam się, ze nie wrócę już do nowej szkoły. Że nowy rok szkolny zacznę w nowej szkole, w nowym mieście i… w nowym kraju !

Natalka ma 9 lat, dwóch młodszych braci – bliźniaków i rodziców, którzy są lekarzami. Odział szpitalny, na którym pracowali, ma zostać zlikwidowany, a oni zdecydowali się wyjechać na dwa lata do Szwecji. Z dziećmi oczywiście, choć Natalka wolałaby zostać z babcią i dziadkiem w Krakowie, w swojej szkole i na swoich zajęciach tanecznych …

W nowej, szwedzkiej szkole dziewczynka spotyka dzieci z Ukrainy, Australii, Boliwii i… Polski. Jej krakowski kolega wrócił niedawno z Irlandii, a drugi – wyjechał z mamą do Londynu. Takich dzieci jest i będzie coraz więcej, bo coraz więcej ludzi decyduje się na życie za granicą, czasem z konieczności, a czasem z wyboru.

„Moje Bullerbyn” to książka polsko (czy też dokładniej: krakowsko) – szwedzka i… trochę lwowska. Jak to jest możliwe i co wyszło z takiej mieszanki ? Wyszła po prostu świetna książka. I mimo że nie sprawdziłam jej jeszcze na żywym materiale, czyli na Najmłodszej, nie mogłam się powstrzymać, żeby się nie podzielić z Wami radością z jej odkrycia 🙂

Barbara Gawryluk jest pisarką, dziennikarką i skandynawistką. Napisała m.in. „Dżoka”,  „W zielonej dolinie”, cykl o świstaku Gwizdku (który nota bene powiększył się o dwie kolejne pozycje, więc są już książki o każdej porze roku w Tatrach). Tłumaczy ze szwedzkiego książki dla wydawnictwa „Zakamarki” – cykl o Lassem i Mai  oraz o chłopcu imieniem Tsatsiki. Prowadzi w Radiu Kraków niedzielny „Alfabet” i jest to (poprawcie mnie jeśli się mylę !) bodaj jedyna cykliczna audycja radiowa poświęcona literaturze dziecięcej.

W „Moim Bullerbyn” też nie zapomina o literaturze szwedzkiej, a jeden z rozdziałów w całości poświęcony jest wizycie rodziny Majewskich w Junibacken w Sztokholmie. Teraz jeszcze bardziej chciałabym tam pojechać !

Chociaż miejscowość, w której zamieszkała rodzina Natalki oczywiście nie nazywa się Bullerbyn, jest w tej książce coś z tamtej atmosfery. Wszyscy są dobrzy i sympatyczni (nawet jeśli z początku robią inne wrażenie), problemy (jeśli się pojawiają) dają się rozwiązać i oczywiście wszystko zawsze dobrze się kończy.

Kiedy tu przyjechałam, wszystko było źle. I tak bardzo tęskniłam za moimi przyjaciółkami, za babcią i dziadkiem, za tańcem, za Krakowem, za moim pokojem, nawet za szkołą. I dalej tęsknię. Ale minęło kilka miesięcy i nie wyobrażam sobie, co by było, gdybym nie poznała ciebie, Matsa czy Selmy. W szkole dalej jest ciężko, ale w Rabarbarze – super. (…) „Będzie dobrze, Natalko” – tak mi wszyscy mówili. I chyba już jest dobrze !

Barbara Gawryluk „Moje Bullerbyn”, wyd.: Akapit Press, Łódź 2010

Wpis z 26 lutego 2012 roku:

Tak się jakoś ostatnimi czasy porobiło, że wszystko co dobre, musi mieć koniecznie ciąg dalszy…

Spędziłam niedawno dłuższą chwilę przed półką z literaturą młodzieżową w Empiku – książki „pojedyncze”, nie będące częścią żadnej serii, sagi, cyklu występowały tam w charakterze rzadkich rodzynków. Moja dwunastoletnia Najmłodsza w ciągu ostatnich kilku miesięcy przeczytała tylko jedną książkę nie będącą częścią większej całości i to tylko dlatego, że „Sposób na Alcybiadesa” był jej lekturą szkolną. Następną była już „Ania z Zielonego Wzgórza” 😉

Jeśli jakiś film odniesie sukces, natychmiast kręci się jego sequel. Seriale mają swoje kolejne sezony i każdy z nich kończy się tak, żeby zostawić jego twórcom furtkę do realizacji następnego. W sklepach mamy nie tylko serie kosmetyków, ale też zabawek czy sosów do potraw. Nawet reklamy są już najczęściej serialami…

Wśród książek na jednym biegunie tego zjawiska mamy rozpisane na kilka tomów historie, które jednakowoż konsekwentnie od początku zmierzają do definitywnego końca, a na drugim – cykle oddzielnych historii powiązanych ze sobą wyłącznie osobą głównego bohatera (bohaterów), a kolejność czytania nie ma najmniejszego znaczenia. Gdzieś pośrodku plasują się serie opowieści typu neverending story 😉 , w których kolejny tom jest kontynuacją poprzedniego i odwołuje się do wydarzeń tam opisanych, a więc należy je czytać w odpowiedniej kolejności. A jak się już przeczyta, należy czekać na kolejny. Do tej kategorii należy cykl rozpoczęty książką „Moje Bullerbyn”. Potem były „Kolczyki Selmy” a niedawno ukazała się kolejna (i z całą pewnością nie ostatnia 😉 część – „Dziewczynka z fotografii”

Te trzy niepozorne książeczki obejmują trochę ponad rok z życia Natalki, która wraz z rodzicami i dwójką młodszych braci przeprowadziła się z Krakowa do niewielkiego szwedzkiego miasteczka. Tylko rok, a tyle się w tym czasie wydarzyło… Nowy dom, nowy język, nowa szkoła, nowi znajomi z różnych stron świata, nowa grupa taneczna, a równocześnie odwiedziny u Dziadków w Krakowie i przyjazd do Szwecji jej krakowskich przyjaciółek… Jeżdżąca na wózku Karina i jej powrót do sprawności… I wreszcie – znajomość z Selmą – samotną staruszką, która kiedyś była światowej sławy tancerką, jej śmierć i niespodziewany spadek po niej, a w ostatniej części – wyprawa do Lwowa, w którym Selma spędziła dzieciństwo i młodość.

Czytając „Dziewczynkę z fotografii” uświadomiłam sobie, że jest to wśród książek dla dzieci i młodzieży pierwsza, w której pojawia się problem dawnych Kresów Rzeczpospolitej – współcześnie. To trudny temat, ale Barbara Gawryluk jak zawsze zdołała znaleźć właściwy ton, aby pisać o tym w sposób odpowiedni dla wczesnych nastolatków, a równocześnie pokazała współczesny Lwów jako miasto ukraińskie, w którym Natalka i Karina odwiedzają swoją serdeczną przyjaciółkę Elenę, poznaną w Szwecji i serdecznie kibicują w jej meczu piłki ręcznej. Nie zapomina jednak o tym, że przed wojną Lwów był trzecim miastem Rzeczpospolitej i że nadal mieszkają tam Polacy, a na Cmentarzu Łyczakowskim są groby wielu sławnych polskich artystów, profesorów i znanych osobistości. Może ta książka będzie dobrym wstępem do zainteresowania się tą częścią naszej historii ?

A kiedy już ją przeczytacie, zaczniecie czekać na kolejny tom tej serii… 😉

Barbara Gawryluk „Kolczyki Selmy”, wyd.: Akapit Press, Łódź 2011

Barbara Gawryluk „Dziewczynka z fotografii”, wyd.: Akapit Press, Łódź 2012

Wpis z 17 listopada 2013 roku:

Kiedy zobaczyłam okładkę tej książki (jeszcze w zapowiedziach) przestraszyłam się – naprawdę! Obawiałam się, że ten rozdarty na dwoje dom na okładce może oznaczać rozwód rodziców Natalki, a zdążyłam już polubić całą jej rodzinę. Z drugiej strony wydawało mi się to nierealne, bo jej rodzice robiła wrażenie stabilnego związku.

Ale na szczęście nie o to chodziło…

… choć może sformułowanie na szczęście nie jest tu na miejscu. Rodzina Natalki musi stawić czoła innemu poważnemu problemowi – chorobie Dziadka, nieuleczalnej i postępującej. Dlatego właśnie jej rodzice zdecydowali się na powrót do Krakowa, co szczęśliwie zbiegło się z propozycją pracy w ich dawnym szpitalu.

I znów, jak przed rokiem, Natalka postawiona została przed faktem dokonanym – wtedy dowiedziała się, że wyjeżdżają do Szwecji, teraz – że wracają do Polski. Z jednej strony cieszy się, bo przecież tęskniła do swojej poprzedniej klasy, przyjaciółek i Ósemki, ale w Szwecji też ma już przyjaciół: Karinę, Maję, Matsa, radzi sobie z językiem i odnalazła swoje miejsce w Rabarbarze. Choć rozumie, że tak musi być, że są potrzebni Dziadkom w Krakowie, jednak jest jej ciężko…

Ten wątek wydaje mi się bardzo ważny. Zarówno rodzice Natalki jak i ona sama ani przez chwilę nie dopuszczają do siebie myśli, że mogliby zostawić Babcię samą z tym problemem w Polsce, wspierając ją na odległość wyłącznie finansowo, bo w Szwecji żyje im się wygodniej. Są takie momenty w życiu, kiedy rodzina powinna trzymać razem. Teraz, kiedy trendy jest raczej hedonistyczny egoizm, taki przykład odpowiedzialności ma ogromną wartość.

„Dwa domy” to ostatni tom cyklu, którego początkiem było „Moje Bullerbyn”. Cztery pozornie niepozorne książki, a znalazło się w nich miejsce dla tylu ważnych spraw !!! Problemy związane z przeprowadzką do innego kraju i powrotem na Ojczyzny łono nie dotyczą tylko naszej bohaterki. Elena wróciła ze Szwecji do Lwowa, a do klasy w Krakowie przybył nowy kolega – repatriant z Hiszpanii. Znajdziemy tam także przyjaźń, pierwsze nieśmiałe zakochanie, tajemnicza historię z przeszłości, Kraków, Sztokholm, Lwów, Tatry, Wieliczkę, TOPR, psy, granie w filmie, hip – hop… aż się w głowie mąci 😉

Miałyśmy niestety z tym cyklem problem 😦 Co prawda miedzy pierwszym a ostatnim tomem w życiu Natalki minął tylko rok, ale w realu trwało to ponad trzy lata. Moja Najmłodsza, która na początku była tylko trochę starsza od niej, z zainteresowaniem przeczytała jedynie pierwsze dwie części. Potem już uznała, że są dla niej za dziecinne. Szkoda 😦

Barbara Gawryluk „Dwa domy”, wyd.: Akapit Press, Łódź 2013

Mój tato szczęściarz

Mój tato szczęściarz

Wpis w 26 sierpnia 2013 roku:

Dawno, dawno temu to było, ale wcale nie w bajce, tylko w prawdziwym świecie.

Co prawda tamten świat może się dziś wydawać trochę bajkowy, bo na przykład nie było w nim komputerów ani telewizji, ani supermarketów, ani nawet komórkowych telefonów. A babcie i dziadkowie dzisiejsi byli małymi dziećmi. Ja na przykład byłam małą dziewczynką, a dziadek Stasiulka – mój brat Tomek, jeszcze mniejszym ode mnie chłopcem. Ale niektóre rzeczy były takie same jak dziś, na przykład to, ze w niedzielę tato zabierał nas, dzieci na spacer. (…)

A każdego roku pierwszego sierpnia – jeśli akurat jesteśmy w Warszawie – a jeśli nie, to później na przykład w jakąś wrześniową niedzielę idziemy z naszym tatą na spacer na Stare Miasto, żeby wspominać wojnę i powstanie. Musimy przychodzić, żeby się wszystkiego dowiedzieć i zapamiętać, bo nas tu nie było podczas powstania. Wyjechaliśmy z babcią na wakacje pod Warszawę, do Anina. Tam co prawda też była wojna, ale w porównaniu z Warszawą i powstaniem, to było nic.

A wojny już nie ma, skończyła się. Została po niej smutna pamięć o umarłych i dużo zburzonych domów, gruzów usypanych wysoko, w wielkie pagóry. W kolejnych latach gruzów jest coraz mniej, bo albo ludziom udaje się je posprzątać, albo wyrasta na nich trawa, mech i różne chwasty, a nawet drzewka.

Każdego roku nasza droga jest troszeczkę inna, inna jest Warszawa dookoła i inna jest tatowa opowieść

Pamiętacie „Asiunię” ?

„Mój tato szczęściarz” to dopełnienie tamtej historii – opowieść o tym, co przeżył ich tata w walczącej Warszawie. Okazuje się, że wbrew temu, co wydawało się małemu Tomkowi, który jak każdy chłopiec marzył o tacie – bohaterskim żołnierzu, tata nie strzelał z armaty i nie zabił ze stu Niemców. Był natomiast takim żołnierzem pokojowym, który opiekował się cywilami, zwykłymi ludźmi, którzy nie walczyli w powstaniu i także było im bardzo ciężko i niebezpiecznie. I jak przez większość życia, szczególnie zajmował się dziećmi.

To że nie walczył z bronią w ręku, nie oznacza, że nie przeżył w powstaniu rzeczy trudnych i niebezpiecznych. Był ranny, ewakuował się kanałami, a potem został zasypany pod gruzami trafionej bombą kamienicy.

Ta książka pokazuje Powstanie Warszawskie w perspektywy cywila, opowiada o trudnej codzienności z tylu za linią. To także swego rodzaju przewodnik, który pozwala na powtórzenie tego spaceru w dzisiejszej Warszawie.

„Mój tato szczęściarz” to książka z której bije niezwykła duma i miłość dzieci do ojca.

Jeśli ktoś porówna perypetie mojego taty do zwykłego bezpiecznego życia warszawiaków w czasach pokoju, to na pewno może tatę nazwać pechowcem. Ale jeśli porównamy jego życie z tymi wszystkimi zwykłymi ludźmi, którzy zginęli w Powstaniu Warszawskim – a przecież było ich tak wielu – to możemy powiedzieć, że był jednak szczęściarzem, bo udało mu się przeżyć i odnaleźć swoich najbliższych. A choć był już inwalidą – żył jeszcze długie lata po wojnie, opiekował się dziećmi własnymi i cudzymi i pracował dla nich. Za ratowanie dzieci żydowskich, które hitlerowcy mordowali i prześladowali, otrzymał po wojnie z Izraela medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, a my, dzieci z jego rodziny, zawsze wspominamy go z miłością. No i oczywiście pamiętamy te jesienne spacery, podczas których słuchaliśmy o Powstaniu Warszawskim. Takie spacery były ważnym zwyczajem wielu warszawskich rodzin w czasach, kiedy nie wolno było w Polsce świętować rocznicy powstania, wywieszać w tym dniu narodowych flag ani składać wieńców. To dzięki nim dzieci dowiadywały się od rodziców o historii swojego miasta.

Uświadomiłam sobie niedawno, że to właśnie pamięć i tradycja Powstania Warszawskiego pogodziły mnie z moim miastem, w które wrastałam opornie, mimo silnych warszawskich korzeni. Pierwszego sierpnia czuję się warszawianką w szczególny sposób. Staram się wtedy być tutaj – przede wszystkim dla tej niezwykłej chwili, kiedy o 17 zaczynają wyć syreny i miasto staje w zadumie. A od niedawna także dla magicznych pierwszosierpniowych wieczorów spędzanych na placu Piłsudskiego na wspólnym z tysiącami warszawiaków (i nie tylko) śpiewaniu piosenek z tamtych czasów. Te koncerty maja niezwykłą atmosferę – daleką od sztywności oficjalnych obchodów z udziałem władz – taki urok spontaniczności. Niektóre z tych piosenek wzruszają mnie bardzo, a jeszcze bardziej poruszające jest poczucie, że to wzruszenie dzieli ze mną kilka (czy wręcz kilkanaście) tysięcy ludzi wokół. Inne – dziarskie i radosne łączą nas w wspólnym śpiewie, który w ten ciepły wieczór niesie się het, pod chmury.

W tym roku 1 sierpnia towarzyszyła mi tylko Najmłodsza z moich córek, starsze były poza Warszawą. Przed godzina „W” wsiadłyśmy do samochodu i udałyśmy się z naszych ciut odludnych peryferii w stronę centrum. I jakoś tak się złożyło, że kiedy zaczęły wyć syreny stanęłyśmy niemal dokładnie w miejscu, gdzie stał dom, w który mieszkał wówczas jej Dziadek. Wieczorem, kiedy wracaliśmy po koncercie, Dziadek opowiedział nam o tym, co przeżył w czasie powstania. A przeżył wiele, mimo że miał wtedy 5 lat tak jak Asiunia. Najmłodsza i jej brat cioteczny mieli okazje słyszeć tę historię nie raz, ale pierwszy raz słuchali jej tak uważnie.

Joanna Papuzińska „Mój tato szczęściarz” (seria: Rodzinnie o historii), ilustr.: Maciej Szymanowicz, wyd. Literatura, Łódź 2013

Edit: w późniejszych wydaniach ta książka ukazywała się w ramach serii „Wojny dorosłych – historie dzieci”.

W 2023 roku pani Joanna Papuzińska opowiadała o swoim Tacie w ramach prowadzonej przez Muzeum Powstania Warszawskiego akcji Korzenie Pamięci: