Łobuziary. Najfajniejsze bohaterki literackie

Łobuziary. Najfajniejsze bohaterki literackie

Rzadko zdarza mi się pisać tu o książkach, które mi się nie podobały –najczęściej uważam, że szkoda na to czasu. Autor musi się naprawdę postarać i tak mnie wkuropatwić, żebym poczuła potrzebę przelania swojej złości na klawiaturę. Sylwii Chutnik to się udało

Powiedzieć, że mam z tą książką problem, to nic nie powiedzieć . Mam z nią wiele problemów, które nawzajem z siebie wynikają. Z którejkolwiek strony bym się jej nie przyglądała, dochodzę do wniosku, że jej nie rozumiem i nie wiem – po co jest taka, jaka jest?

Problemem pierwszym i, można powiedzieć, założycielskim jest tytuł. Łobuziary to neologizm, nie ma takiego słowa w słowniku języka polskiego*. Uznajmy więc, że jest to rodzaj żeński od łobuziaka (nie od łobuza, bo wtedy byłaby to łobuzka). Skoro łobuziak jest synonimem psotnego chłopca, to łobuziara oznaczać może psotną dziewczynkę. Psotną czyli jaką ? Taką która psoci. A czym są psoty? Czymś co się robi dla żartu czy zabawy.

Jednak z tego, co o swoich bohaterkach pisze we wstępie do tej książki sama Sylwia Chutnik, wynika coś zupełnie innego, poważniejszego: Przedstawiam w niej łobuziary, czyli niezbyt grzeczne literackie postaci, które mieszkają w powieściach i bajkach. Pomysł na ten zbiór był prosty: zgromadzić w jednym miejscu prawdziwą armię niepokornych bohaterek – kobiet i dziewczynek. A wszystko po to, żeby zobaczyć, jak wiele ich jest i w jaki sposób mogą inspirować czytelniczki i czytelników. (…) …nasze łobuziary, oprócz tego, że są awanturnicami, są odważne i potrafią nieźle namieszać. Robią to zwykle po to, aby buntować się przeciwko zakazom. Aby być niezależnymi, dzielnymi dziewczynami. Aby poczuć się wolnymi od konwenansów i stereotypów.

Ok, więc nie łobuziary, nie awanturnice, bo to się kojarzy bardziej z osobami konfliktowymi, skłonnymi do robienia awantur – przyjmijmy więc, że chodzi po prostu o buntowniczki. Książek z takimi bohaterkami już trochę było, sama Sylwia Chutnik jest autorką jednej z buntowniczkami w tytule, dlatego rozumiem, że ten (IMO nie do końca udany) neologizm jest po to, żeby się jakoś odróżnić.

Tytuł mamy już przeanalizowany, przyjrzyjmy się więc kluczowi, według którego wybrane zostały bohaterki. Sylwia Chutnik opowiada tu o trzydziestu postaciach literackich. Większość z nich znam, niektóre** mają od dawna swoje miejsce na półkach Małego Pokoju z Książkami. Zastanawiam się jednak – dlaczego akurat one? I nie wiem 😦

Ten zbiór to wielki misz-masz – ułożone w kolejności alfabetycznej bohaterki książek, które zostały napisane na przestrzeni 165 lat. Najstarsza jest Alicja (z Krainy Czarów) z roku 1865, a najmłodsza – Terka z „Beskidu bez kitu. Jeśli przyjmiemy wiek potencjalnych czytelniczek „Łobuziar” na 10-14 lat, to tylko cztery spośród opisywanych tu książek powstały, kiedy były one na świecie. Powiem więcej – 2/3 z nich to pozycje starsze ode mnie, a ja teoretycznie mogłabym być już babcią adresatek tej publikacji.

We wstępie do niej przeczytałam z pewnym zdziwieniem: Wbrew pozorom jednak literatura światowa i polska boją się odważnych i dzielnych postaci kobiecych. Często trzeba czytać nudne powiastki o tym, jak Ala posprzątała po obiedzie, pisnęła na widok myszy, a potem dygnęła i powiedziała wierszyk. To miło z jej strony, że mówi „proszę” i „przepraszam”, kiedy trzeba, ale dobrze by było, gdyby czasem pobiegała po ogrodzie, wydarła się wniebogłosy i potargała fryzurę. Stałaby się wtedy wielowymiarową postacią, pełną życia bohaterką z krwi i kości – chociaż opisaną na papierze.

Nie wiem, skąd Autorka wytrzasnęła tę Alę, ale naprawdę nie jest łatwo znaleźć obecnie książkę z podobną bohaterką. Jest natomiast bardzo wiele takich, gdzie spotkamy wielowymiarowe postaci dziewczęce i pełne życia bohaterki z krwi i kości. Że wymienię tylko te, o których sama pisałam tutaj w tym i zeszłym roku: „Simona”, „Mała wiedźma Bazylka”, Matylda z „W krainie snów”, Helen i Mila ze „Straconego roku”, Mira, Antosia oraz bohaterki cyklu „Siedem szczęśliwych. Baśnie nie dość znane”. Po więcej takich postaci odsyłam do mojej zakładki O dziewczętach – wbrew stereotypom. BTW – przy tej okazji zauważyłam, że coraz rzadziej umieszczam w niej kolejne tytuły. Chyba po prostu te stereotypy przestały być tak dominujące, a ich przełamywanie nie jest już głównym zajęciem bohaterek.

Mam silne wrażenie, że „Łobuziary” jako pomysł na publikację wyrastają z paradygmatu, który dziś jest już kompletnie anachroniczny. Zaczynał odchodzić do lamusa już w czasach mojego dzieciństwa, rozpędu nabrał, kiedy Sylwia Chutnik była mała, a zdecydowanie odszedł, kiedy dziećmi były moje córki.

Jak i przeciwko czemu buntują się książkowe Łobuziary? Tu mam kolejny problem, bo po pierwsze: książki, których są bohaterkami, powstawały przez ponad półtora wieku, a w tym czasie oczekiwania wobec dziewczynek (a więc i ewentualne powody do buntu) zmieniły się bardzo. Po drugie: mamy na tej liście pomieszane postaci z powieści obyczajowych, realistycznych oraz z literatury baśniowej i fantastycznej. Jest także jedna autentycznie żyjąca – Anna Frank i jej obecność w tym zestawieniu budzi mój największy opór, szczególnie w towarzystwie Małej Mi i Pchły Szachrajki. Nie da się porównać nieporównywalnego.

[Edit: bo może to, co napisałam powyżej nie jest dla wszystkich oczywiste – Anne Frank jest nie tylko postacią autentyczną, ale także autorką książki, o której Sylwia Chutnik pisze: jej dziennik zaliczany jest zarówno do literatury pieknej, jak i do autobiografii. Przez lata Anne zaczęła być postrzegana także jako bohaterka literacka. Jej odwaga i zdolność opisywania własnych przeżyć (przygód oraz emocji) są godne podziwu. Poza tym jej historia jest smutna i tak też się kończy, więc nie za bardzo pasuje do bajek z optymistycznym zakończeniem. Anne żyła w czasie drugiej wojny światowej, o której trudno pisać w lekkim tonie. A jednak nie wyobrażam sobie, że dla Anne Frank zabrakłoby miejsca w tej książce. To właśnie niezłomna postawa tej nastolatki jest dowodem na to, że rzeczywistość bywa bardziej niezwykła niż fikcja.

Trudno mi powiedzieć, które ze stwierdzeń w tym fragmencie zbulwersowało mnie bardziej – czy użycie w kontekście tak wyjątkowego dokumentu czasów Holokaustu, jakim stał się „Dziennik”, oraz śmierci Anne w obozie koncentracyjnym określeń przygody i smutna historia, czy bardziej jednak ostatnie zdanie? W jej przypadku określenie łobuziara wydaje mi się szczególnie niewłaściwe , a pomysł, żeby aktywnością proponowaną czytelniczkom po przeczytaniu o niej było… pisanie listów na ozdobnej papeterii odbieram jako obraźliwy dla bohaterki !!!]

Niektóre z bohaterek żyją, można powiedzieć, normalnie, w świecie, który istnieje (albo istniał) realnie, a niektóre zostały wrzucone w rzeczywistość fantastyczną – przez króliczą norę do Krainy Czarów, przez szafę do Narnii czy z peronu 9 i 3/4 do Hogwartu. Dla innych ta fantastyczna rzeczywistość jest naturalna – jak dla Małej Mi czy Malutkiej Czarownicy.

Są wśród nich takie, które robią to, co chcą, po prostu dlatego, że… chcą – to nie tylko Mi czy Pippi, ale także Lotta (z ulicy Awanturników). Są takie, które zachowują się tak w imię zasad i sprawiedliwości, bo chcą na własną miarę naprawiać świat czy pomagać ludziom – taka jest Ronja, Ewa Tyszowska z „Szaleństw panny Ewy”, Sara Crewe z „Małej księżniczki” czy Ida Borejko. Są wreszcie takie, które moim zdaniem zupełnie się nie buntują i dziwi mnie ich obecność w tym zbiorze….

Pierwszą (za względu na alfabetyczny układ tej książki) jest Anne Shirley, której kłopoty w pierwszym tomie cyklu (czyli tym, w którym, zależnie od wydania, mieszka na Zielonym Wzgórzu albo w Zielonych Szczytach), wynikają najczęściej z tego, że bardzo starała się sprostać oczekiwaniom otoczenia, ale jej to nie wychodziło. Nawet jej najbardziej spektakularny wyczyn czyli przefarbowanie włosów na zielono wydarzył się przypadkiem i tylko dlatego, że chciała przestać się wyróżniać rudymi włosami. O tym, że tak naprawdę nie była buntowniczką, świadczą kolejne tomy tego cyklu. Dorosła Anne pokazana jest tam jako spełniona w swoich rolach życiowych matka, żona i gospodyni i nie znajdziemy nigdzie nawet cienia sugestii, że jest ze swojej drogi życiowej niezadowolona.

Sylwia Chutnik odczytuje jej historię feministycznie, bo przecież Anne trafiła do domu Cuthbertów w wyniku pomyłki. Chcieli wziąć z sierocińca chłopca, ponieważ tak naprawdę szukali darmowej pomocy w gospodarstwie. Jednak od momentu, w którym zdecydowali się zatrzymać u siebie Anne, nigdy nie dali jej do zrozumienia, że ich zdaniem nie ma ona wartości i jest niepotrzebna. Więc stwierdzenie, że jest to:

częsta sytuacja nawet w dzisiejszych czasach, mimo że minęło ponad sto lat od momentu, gdy Lucy Maud Montgomery wymyśliła postać Ani. Dziewczęta i kobiety wciąż w wielu miejscach na świecie muszą udowadniać, że nie są gorsze od chłopców i mężczyzn. To oczywiście pochłania mnóstwo energii, ale dzięki tym wysiłkom są traktowane poważnie. To prawdziwa niesprawiedliwość, kiedy pogardza się kimś tylko dlatego, że nie urodził się chłopcem – tak jakby można było mieć na to wpływ.

… jest co prawda prawdziwe, ale akurat do tej bohaterki kompletnie nie pasuje. Bardziej odpowiednia (i bardziej współczesna) byłaby tu na przykład Koli z „Bezdomnego ptaka”, która się jednak wśród Łobuziar nie znalazła.

Obecność Gabrysi Borejko dziwi mnie tutaj nie tyle w związku z nią, ile z powodu równoczesnej nieobecności innej bohaterki Jeżycjady, która zdecydowanie bardziej by pasowała. Anielka Kowalik czyli tytułowa postać z „Kłamczuchy” – ta to się dopiero buntowała! Z przytupem! 😉 W dodatku w tym tomie mniejszą rolę odgrywają realia życia w PRL, dzięki czemu jej historia jest bardziej uniwersalna i (mam takie wrażenie) łatwiejsza do zrozumienia dla współczesnych czytelniczek.

A Gabrysia… no właśnie – ja w tej postaci widzę osobę, która heroicznie i odpowiedzialnie bierze na siebie obowiązki domowe chorej mamy i w miarę swoich możliwości usiłuje sobie z nimi poradzić. W tle mamy braki rynkowe, kolejki, niehandlowe soboty i opresyjną peerelowską szkołę. Gabrysia stara się bardzo, a równocześnie nie zdobywa się na bunt, który dla współczesnych nastolatek byłby oczywisty – nie potrafi dobitnie uświadomić ojcu, że to właśnie on, a nie szwagierka na lewym el cztery i córka licealistka, jest odpowiedzialny za dom i rodzinę.

Tosia Jastrzębska – bohaterka powieści Hanny Ożogowskiej „Dziewczyna i chłopak czyli heca na 14 fajerek” też IMO nie powinna się tu znaleźć. Cała opisana w tej książce historia wydarzyła się przecież dlatego, że Tosia NIE POTRAFIŁA się zbuntować. Była grzeczną dziewczynką, która czuła się odpowiedzialna za atmosferę w domu. Kryła (starszego przecież!) brata przed ojcem, bo nie chciała, żeby ten ostatni się zdenerwował, jakby to miała być jej wina. Wytrwała w tej mistyfikacji bardzo długo, mimo że udawanie chłopca było dla niej trudniejsze, niż dla Tomka bycie dziewczynką – tylko po co? Złamała się dopiero wtedy, kiedy stryjek chciał jej obciąć włosy, na których odrośnięcie po chorobie bardzo czekała. Moment przyznania się, że nie jest Tomkiem, to tak naprawdę chwila, w której po raz pierwszy uznała, że to ona jest ważniejsza od niego.

„Dziewczyna i chłopak czyli heca na 14 fajerek” to powieść, która (o ile pamiętam) całkiem fajnie pokazywała stereotypy płciowe obowiązujące w czasach, gdy byłam mała. Byłaby może dobrym wstępem do rozmowy z dziećmi o tym, co się od tego czasu zmieniło. Byłaby… gdyby nie to, że nie ma jej już w żadnej z bibliotek, w których to sprawdzałam. Na jej podstawie powstał jednak całkiem niezły serial i przy tej okazji odkryłam, że można go obejrzeć na TVP VOD —>tutaj. Trudno mi jednak powiedzieć, na ile wytrzymał próbę czasu. Zaczęłam oglądać pierwszy odcinek i uderzyło mnie w nim przede wszystkim to, jak bardzo niesprawiedliwie i bez próby zrozumienia jest tam traktowany Tomek… 😦

Powieść Ożogowskiej to nie jest jedyny w tym zestawieniu tytuł, który trudno teraz znaleźć, bo dawno nie był wznawiany i rzadko bywa w bibliotekach. A kolejne pytanie, jakie nasunęło mi się w związku z „Łobuziarami” brzmi: czy obecne czytelniczki w ogóle będą chciały je czytać?

Ta książka ma również za zadanie zachęcić do sięgania po lektury i szukania w nich odpowiedzi na najważniejsze pytania – deklaruje Autorka we wstępie. Tylko czy rzeczywiście zachęca, skoro właściwie streszcza te książki, niejednokrotnie zdradzając zakończenie? Nie tylko streszcza, ale jeszcze expresis verbis podaje wnioski, które czytelnicy powinni z nich wyciągnąć. Czy to nie odbiera przyjemności lektury?

Wreszcie pytanie ostatnie – do kogo tak naprawdę jest adresowana? Do jakiej grupy wiekowej, skoro wymieszane są w niej propozycje lektur od 3+ do 13+ ? A po każdej jest część zatytułowana Bądź jak… (Alicja, Anda, Ania itd.), ale pomysłów zabaw i działań (czy też, jak przeczytałam gdzieś, kreatywnych aktywności), które tam są zawarte nie podejmuję się analizować.

Mam wrażenie, że jest to publikacja obliczona na sukces rynkowy wśród dorosłych, dla których jest ona wycieczką w przeszłość i zanurkowaniem między ich półki z książkami przed laty. Znajdą w niej swoje ulubione lektury z dzieciństwa i będą przy jej pomocy próbowali (czy raczej próbowały, bo to były od zawsze dziewczyńskie książki) namówić córki i wnuczki, żeby też po te książki sięgnęły. Czy skutecznie, to już inna sprawa…

Mówiąc szczerze – przypuszczam, że wątpię 😉

P.S. Tekstom Sylwii Chutnik towarzyszą ilustracje Oli Szmidy. Myślę, że miała przy nich sporo frajdy, bo mogła zmierzyć się z wieloma bohaterkami klasyki literatury i pokazać je po swojemu. Jej dość zamaszysta kreska dobrze koresponduje z buntowniczym (przynajmniej deklaratywnie) charakterem postaci, a ta zamaszystość szczególnie wyraźnie widoczna jest w… ich uszach 😉 Tylko jedna ilustracja wzbudziła mój gorący sprzeciw – to Sara Crewe. Spójrzcie i powiedzcie – czy tak ją sobie wyobrażaliście?

No i może jeszcze Majka Skowron w wersji herod-baba trochę mi zgrzytała, bo zbyt dobrze pamiętam grającą ją w serialu Zuzannę Antoszkiewicz.

Sylwia Chutnik „Łobuziary. Najfajniejsze bohaterki literackie”, ilustr.: Ola Szmida, wyd.: Znak, Kraków 2024

* Źle sprawdziłam, okazuje się, że to słowo występuje w Słowniku Języka Polskiego. Nie zmienia to jednak mojego poczucia, że nie jest ono określeniem odpowiednim dla wymienionych w tej książce postaci.

** Na półkach Małego Pokoju z Książkami znajdziecie następujące bohaterki, które zostały zaliczone do Łobuziar:

Książka. Kto za tym stoi?

Książka. Kto za tym stoi?

Książka bez czytelnika jest jak żółw bez skorupy. A czy zastanawiałeś się kiedyś, drogi Czytelniku, kto wybiera temat książki, ilustracje, format albo jej cenę? Zanim książka trafi w Twoje ręce, przechodzi przez wiele ogniw naprawdę długiego łańcucha wydawniczego: na ten proces składa się praca całego zespołu! Podążaj za autorem, wydawcą, ilustratorem, drukarzem, a na końcu księgarzem lub bibliotekarzem i odkryj świat tych fascynujących zawodów.

Oto kulisy publikowania.

Lubię książki o książkach – takie, które opowiadają o ludziach je tworzących, o księgozbiorach i o różnych przygodach, które mogą nas w kontakcie z książką spotkać. „Książka. Kto za tym stoi?” to publikacja opisująca drogę książki od momentu, kiedy jest ona tylko zalążkiem pomysłu w głowie autora, do jego wersji końcowej, która trafia w ręce czytelnika.


Uświadamia czytelnikom, jak wiele osób jest zaangażowanych w powstanie książki, jak długi jest to proces i jak wiele etapów musi ona przejść i ile decyzji musi zostać podjętych, zanim trafi w ich ręce. Skojarzyła mi się z wydaną wiele lat temu, ilustrowaną przez Bohdana Butenkę publikacją zatytułowaną „O książce. Mała encyklopedia dla nastolatków”. Tamta była kompendium wiedzy o książce, z całą historią powstawania druku, ale obecnie zapewne raziłaby anachronicznością, bo bardzo wiele się w jego technologii od tego czasu zmieniło.

Stéphanie Vernet – autorka tekstu i Camille de Cussac, która go bardzo pomysłowo wpisała w całostronicowe ilustracje, opowiadają o tym, jak to się robi współcześnie. Najbardziej staroświecką rzeczą, o której wspominają jest maszyna do pisania – dla mnie przedmiot oczywisty, a dla obecnych czytelników – coś niepojętego. Przypomniała mi się gra zorganizowana przez Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie w pewnym momencie uczestnicy mieli do czynienia właśnie z taka maszyną z epoki. Z dużym zaciekawieniem usiłowali na niej pisać i pytali ze zdziwieniem: gdzie jest Enter ? A ja poczułam się strasznie stara, bo wiedziałam 😉

Na stronie ze spisem treści, przedstawiającej kolejne osoby zaangażowane w proces tworzenia książki, uderzył mnie od razu brak redaktora. Co prawda pojawia się on następnie w treści, ale jakoś tak mimochodem…

I to niestety jest chyba znak obecnych czasów. Coraz częściej zdarza mi się zastanawiać, czy książka, którą właśnie czytam czy przeglądam, przeszła przez ręce redaktora? Czasem nawet taka osoba wymieniona jest w stopce redakcyjnej, ale mam wrażenie, że jej rola ograniczyła się tylko do tego.

Za to bardzo się cieszę, że w tym łańcuszku osób zaangażowanych w drogę książki do czytelnika autorki doceniły rolę i znaczenie bibliotekarzy oraz księgarzy, bo ci ostatni to kolejny zawód odchodzący pomału do lamusa.

Pojawia się tam też osoba recenzentki, którą się poniekąd czuję i w pełni podpisuję się pod zdaniem: Paradoksalnie nawet nieprzychylne recenzje mogą spowodować, że książka nie zostanie zapomniana i zupełnie pominięta. Recenzja to nie jest reklama książki, a rola recenzenta nie powinna polegać tylko na chwaleniu. Recenzent z prawdziwego zdarzenia powinien zauważyć w niej nie tylko to, co jest tam godne pochwały, a także skrytykować, jeśli coś na to zasługuje. Taka recenzja może wywołać dyskusję o książce i spowodować, że czytelnik się nią zaciekawi i zechce przeczytać, choćby po to, żeby sprawdzić, jak tam naprawdę jest.

A każdy powód, żeby sięgnąć po książkę jest dobry 🙂

Stéphanie Vernet (tekst) & Camille de Cussac (ilustr.) „Książka. Kto za tym stoi?”, przekł.: Anna Nowacka-Devillard, wyd.: Widnokrąg, Piaseczno 2024

Tajemnica Lost Lake

Tajemnica Lost Lake

„Tajemnicę Lost Lake” przeczytałam już jakiś czas temu i długo nosiłam się z zamiarem umieszczenia jej na półkach Małego Pokoju z Książkami. Trudno było mi jednak zabrać się za napisanie o niej, bo (jak w przypadku każdej książki, której treścią jest rozwiązywanie jakiejś tajemnicy) nie jest łatwo zrobić tego tak, żeby jej nie zdradzić. Na dodatek w tak zwanym międzyczasie zapoznałam się z pierwszym tomem „Rodziny Monet” i imperatyw podzielenia się wrażeniami z tej lektury był tak duży, że Lost Lake musiało poczekać na swoją kolej. Ale z Pensylwanii do Nowej Anglii nie jest tak daleko, więc dotarłam i tu 😉

„Tajemnicę Lost Lake” można czytać na dwóch płaszczyznach. Ta pierwsza, najbardziej oczywista to powieść grozy z elementami paranormalności (i z poziomem straszności odpowiednim dla wczesnych nastolatków oczywiście), w którym kluczową rolę odgrywa biblioteka i pewna tajemnicza książka. Wszystko to widać już na okładce 😉

Rodzina Fiony Crane właśnie przeprowadziła się na drugi koniec stanu Massachusetts do tytułowego miasteczka. Dom, który kupili państwo Crane, nazywano kolonialnym – nie dlatego, że miał okiennice i rozległą fasadę z tarasem na całej długości, ale dlatego, że wybudowano go w czasach kolonialnych. Deski parkietu skrzypiały, okna były podzielone na małe kwadraty, a drzwi zdążyły się wypaczyć i powykrzywiać tak, że nie pasowały do framug.

W Lost Lake jest wiele takich starych domów zatopionych w zieleni. Są wakacje, dziewczynka nikogo tam nie zna, a rodzice są zajęci (dlaczego – o tym potem), więc jedynym miejscem, gdzie może spędzać czas jest miejscowa biblioteka, która mieści się właśnie w takiej starej rezydencji. Tam też znajduje książkę zaczynającą się od słów: Dawno temu żyły sobie dwie siostry, które wszystko robiły razem. Do momentu, gdy jedna z nich zniknęła.

Fionę zafascynowała ta książka, a ona pojawiała się i znikała, tak jakby sama sobie wybierała czytelników. Potem okazało się, że jej akcja ma coś wspólnego z Lost Lake, a nawet z budynkiem, w którym obecnie jest ta biblioteka i że nie tylko Fiona została przez tę książkę wybrana do rozwikłania tajemnicy sprzed lat…

Gdyby zekranizować „Tajemnicę Lost Lake”, mógłby z tego wyjść film momentami przerażający i chyba nieodpowiedni dla widzów w wieku, dla którego jest ona przeznaczona. Czym innym jest wyobrażanie sobie czytanych scen i sytuacji, bo odbywa się to w ramach posiadanej wiedzy i doświadczenia, a czym innym – zobaczenie tego na ekranie tak, jak sobie to wyobraził ktoś inny. Jednak poza tym nieco strasznym wątkiem, który z czasem przechodzi z książki w książce do tej właściwej, a Fiona i jej nowo poznany kolega z czytelników stają się uczestnikami wydarzeń, „Tajemnica Lost Lake” jest historią o rodzinie, a przede wszystkim o siostrach.

Najwcześniejsze wspomnienie Fiony Crane to wielogodzinne oczekiwanie na mrozie. A wszystko przez siostrę.

Kiedy Fiona wracała pamięcią do tego wydarzenia, widziała siebie, jak siedzi opatulona kocem, na szarej metalowej barierce przed dużym metalowym budynkiem. Na ławce obok niej leżała kolorowanka i pudełko kredek, ale zziębnięte palce w wełnianych rękawiczkach nijak nie mogły skorzystać z tych dobrodziejstw. Dziewczynka patrzyła z góry na białe owalne lodowisko, na którym jeździła na łyżwach jej siostra Arden.

Łatwo było dostrzec Arden wśród innych łyżwiarzy figurowych. Wszystkie dzieci z grupy początkującej sunęły po lodzie na jednej nodze, z ramionami na boki. Arden rozpościerała ramiona najszerzej i najwyżej ze wszystkich unosiła nogę. Fiona w tym czasie marzła na ławce… (…)

Ale już wtedy, choć miała zaledwie trzy lata, zdążyła się zorientować, że tak właśnie będzie wyglądało życie z Arden Crane. Wieczne czekanie i przyglądanie się z boku. Szukanie resztek wolnej przestrzeni, by wcisnąć w nie własne życie.

Rodzina Crane’ów przeprowadziła się do Lost Lake właśnie ze względu na łyżwiarskie treningi Arden. Dojazdy z Pittsfield, gdzie mieszkali wcześniej, zajmowały zbyt wiele czasu. Trudno się dziwić młodszej z sióstr, że ma żal o rozstanie z przyjaciółmi i ukochanym domem, ale z czasem możemy się przekonać, że sytuacja nie jest tak oczywista, jak się jej wydaje.

Bardzo podoba mi się to, jak Jacqueline West opisuje tę rodzinę. Rodzice dziewczynek starają się pogodzić zbyt wiele racji – chcą aby starsza z córek mogła należycie rozwijać swój talent, ale równocześnie muszą pracować, aby na to zarobić i w dodatku naprawdę myślą jeszcze o tym, co jest ważne dla Fiony. Tylko czasem ich to wszystko przerasta, czegoś nie zapiszą, o czymś zapomną…

Fiona, która ma żal o to, że ze względu na siostrę musiała zrezygnować z dotychczasowego życia, z czasem przekonuje się, że Arden też w tym wszystkim nie jest łatwo, a świadomość tego, jak krótka jest kariera łyżwiarska i jak niewiele ma czasu na to, żeby osiągnąć sukces, jest dla niej też źródłem stresu. W dodatku zdaje sobie sprawę z tego, że nie tylko ona ponosi tego koszty.

„Tajemnica Lost Lake” to powieść o siostrach – tych z przeszłości i tych, które tam się właśnie przeprowadziły. To opowieść o istocie więzi, która je łączy. Sama jestem jedynaczką i bardzo zazdroszczę wszystkim, którzy nie tylko mają rodzeństwo, ale naprawdę łączy ich coś więcej niż tylko przynależność do tej samej rodziny i życie pod jednym dachem. Zazwyczaj nie lubię w książkach takich sytuacji, kiedy bohaterowie robią coś w tajemnicy przed rodzicami, ale kiedy tutaj Arden powiedziała do Fiony: Jesteśmy już na tyle duże, że pewne problemy możemy rozwiązywać między sobą, prawda ? poczułam, że jest to początek czegoś szczególnego między siostrami. Czegoś bardzo ważnego.

Wakacyjna powieść grozy z książką roli głównej i biblioteką w tle, trochę staroświecka i trochę współczesna – czy jest lepszy czas na taką lekturę niż właśnie teraz ?

Jacqueline West „Tajemnica Lost Lake”, przekł.: Maria Jaszczurowska, wyd.: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023

Admirałowie wyobraźni

Admirałowie wyobraźni

Książka wpisana na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2020

Dawno, dawno temu, gdy dzieci nie miały jeszcze komputerów, smartfonów, a nawet telewizji, książka była pierwszym kluczem do nieznanych światów. To dzięki książkom dziecko poznawało odległe lądy i galaktyki, egzotyczne zwierzęta, pracę lekarza i strażaka, konstrukcję samolotu albo radaru, geniusz Kopernika, Newtona czy Bacha, greckie mity i arabskie baśnie, urwisów z polskiego Wilczkowa i dzieci ze szwedzkiego Bullerbyn, historię książąt i królów albo historię ziemniaka… ( Jacek Friedrich)

Gdybyśmy mieli w tegorocznej Lokomotywie kategorię Wydarzenie roku, niewątpliwie wygrali by ją, jak to się mówi, w cuglach „Admirałowie wyobraźni”. Od momentu, kiedy wydawnictwo Dwie Siostry zapowiedziało polską edycję wydanych wcześniej po angielsku „Captains of Illustration”, oczekiwano na nią z rosnąca niecierpliwością. Pierwszy nakład rozszedł się pod koniec zeszłego roku jak świeże bułeczki, mimo ceny równie konkretnej jako rozmiar tej publikacji 😉 Obecnie przyjmowane są zapisy na dodruk.

Wersja angielska została wydana przez Instytut Adama Mickiewicza (we współpracy z wydawnictwem Dwie Siostry) w ramach Programu Niepodległa, a premierę miała na Targach Książki we Frankfurcie w 2019 roku, gdzie towarzyszyła jej wystawa ilustracji i książek dla dzieci.

Jeśli miałabym opisać tę książkę jednym słowem, brzmiałoby ono: monumentalna. Zawiera w sobie ponad 900 prac ponad 200 ilustratorów, którzy tworzyli na przestrzeni 100 lat. Ten ogromny materiał pogrupowany został w 100 hasłach tematycznych, do których teksty napisało jedenaścioro specjalistów (jak ich określono na stronie wydawnictwa:) zajmujących się teorią i praktycznym wymiarem ilustracji książkowej, grafiką projektową czy książką dla dzieci. Ich różnorodne specjalizacje i obszary zainteresowań nadały książce urozmaicony, kolażowy charakter.

Teksty są w tej książce jednak tylko pretekstem, bo służy ona przede wszystkim do oglądania – długiego i nieśpiesznego. To nie jest lektura na jeden wieczór i zdecydowanie nie wyczerpuje tematu, raczej zaostrza na niego apetyt 😉 Temat polskiej ilustracji dziecięcej jest tak rozległy, że nie da się go szybko wyczerpać, a ta publikacja jedynie sygnalizuje mnogość możliwych spojrzeń na niego. Nie można traktować jej także jako klasycznego leksykonu. Gdyby chciała nim być, hasła nazwane by było inaczej, oczywiściej i przewidywalniej, tak żeby na przykład koty można było znaleźć pod K, psy pod P, a Warszawę… A nie, przepraszam, Warszawa akurat jest pod W 😉

Teksty towarzyszące hasłom są bardzo różne. Anita Wincencjusz – Patyna napisała we wstępie: nie dążyliśmy do ujednolicania ich formy ani stylistyki, uznając różnorodność perspektyw, ujęć i języków za wartość. Niektóre ciut mnie rozczarowały, ale są też wśród nich bardzo interesujące. Jednym z odkryć, które zawdzięczam tej publikacji jest na przykład to, że w czasie okupacji ukazywały się nowe polskie ilustrowane książki dla dzieci.

Jedyną jej wadą jest wielkość, z trudem mieści się ona na typowych regałach książkowych. No i waga – trudno ją czytać trzymając w ręku. Rozmiarowo to coffee table book i powinna być sprzedawana razem z odpowiednim stoliczkiem. Może wydawnictwo zechciałoby taką sprzedaż wiązaną rozpatrzyć ???

„Admirałowie wyobraźni. 100 lat polskiej ilustracji w książkach dla dzieci”, red. merytoryczna: Anita Wincencjusz – Patyna, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2020

teksty: Anna Boguszewska, Tomasz Broda, Małgorzata Cackowska, Aleksandra Cieślak, Jacek Friedrich, Elżbieta Jamróz-Stolarska, Krystyna Rybicka, Piotr Rypson, Anita Wincencjusz-Patyna, Jakub Woynarowski, Michał Zając

Na Jowisza ! Uzupełniam Jeżycjadę

Na Jowisza ! Uzupełniam Jeżycjadę

„Jeżycjada” pojawiła się w moim życiu ponad 40 lat temu, kiedy byłam jeszcze w szkole podstawowej. Do niedawna wydawało mi się, że zaczęłam od „Kwiatu kalafiora”, potem cofnęłam się do „Szóstej klepki” i „Kłamczuchy”, a poczynając od „Idy sierpniowej” już byłam na bieżąco z kolejnymi tomami, ale spojrzałam na daty i chyba to jednak nie było tak 😉 Od pewnego czasu po nowe części cyklu sięgam raczej z przyzwyczajenia i za każdym razem zastanawiam się, czy następnego już sobie nie odpuścić. Ale jakoś nie odpuszczam, choć potem lektura kończy się dla mnie rozczarowaniem, że to już nie to co kiedyś…

Jestem także uczestniczką (choć ostatnio tylko podczytującą) forum internetowego, które nazywało się kiedyś Fani Małgorzaty Musierowicz. Obecnie ma ono tytuł ESD, ale w podtytule powinno być: ROZCZAROWANI Fani MM. Ja nie jestem rozczarowana aż w takim stopniu i uważam, że jego uczestnicy w swojej krytyce bardzo często zapędzają się zbyt daleko. Niemniej doceniam ich stopień zaangażowania w literaturę, skoro chce im się tworzyć fanfiki oraz analizować business plan gospodarstwa Floriana i Partycji czy strukturę wydatków Gizeli w grudniu 1935 roku. Myślę, że (paradoksalnie !) autorka „Jeżycjady” powinna być dumna z jego istnienia, bo świadczy to o tym, że cykl doczekał się licznego grona nieobojętnych i uważnych czytelników 😉

Kiedy dowiedziałam się, że ma się ukazać książka będąca swoistym, autorskim uzupełnieniem cyklu, nie bardzo wiedziałam, czy będę chciała po nią sięgnąć. Znałam wcześniej autobiograficzne (i od dawna nie wznawiane) „Tym razem serio” oraz rodzinne wzmianki w książkach kulinarnych Małgorzaty Musierowicz, więc obawiałam się powtórzeń. Zaufałam jednak pozytywnym ocenom usłyszanym od dwóch kobiet, których wiedzy o literaturze ufam. I dobrze zrobiłam !!!

Nie ma tam zbyt wielu powtórzeń (a te, które są, musiały się tam znaleźć, żeby całość była zrozumiała także dla czytelników mniej w twórczości autorki oczytanych), jest za to sporo ciepłych rodzinnych historii. Są też autorskie uzupełnienia – wzmianki o postaciach, które pojawiły się w rozmaitych tomach na planach odleglejszych wraz z portretami obrazującymi, jak wyobrażała ich sobie autorka oraz (czasem) opowieściami o osobach, które były ich pierwowzorami. Pewnym rozczarowaniem było tutaj dla mnie jednak brak słynnej tabliczki na drzwiach z nazwiskami Żak-Hajduk-Kołodziej. Liczyłam, że będę mogła zobaczyć, jak ona wyglądała 😦

Wśród znajdujących się tam historii rodzinnych fantastyczne są przede wszystkim te, które dotyczą brata autorki – Stanisława Barańczaka. Szczególnie zachwyciła mnie opowieść o tym, jak trafili w antykwariacie na antologię dramatu amerykańskiego oraz wizytówki, które stworzył on dla mamy i siostry. Dzięki dwuwierszowi o działach zapamiętam też na zawsze, czym jest rym homonimiczny 🙂

Urzekająca jest także (choć nie zawiera w sobie Stanisława Barańczaka 😉 ), historia o słoikach z kapustą w prezencie gwiazdkowym dla syna autorki oraz przepis na sałatkę jarzynową jej mamy.

Reasumując: „Na Jowisza ! Uzupełniam Jeżycjadę” to urocza i ciepła lektura na długie jesienne i zimowe wieczory, ale wyłącznie dla czytelników (a raczej czytelniczek), które „Jeżycjadę” znają na wyrywki i uwielbiają (przynajmniej do pewnego jej momentu). A więc – dla osób, które się na niej wychowały i które z nią dorastały. Czyli: dla takich w moim wieku lub niewiele młodszych 🙂

Małgorzata Musierowicz (przy współpracy Emilii Kiereś) „Na Jowisza ! Uzupełniam Jeżycjadę”, wyd.: HarperCollins Polska, Warszawa 2020

Czarodzieje wyobraźni. Portrety polskich ilustratorów

Czarodzieje wyobraźni. Portrety polskich ilustratorów

Polska ilustracja dla dzieci – i ta współczesna, i tak zwana Polska Szkoła Ilustracji sprzed lat – staje się obecnie tematem modnym. W zeszłym roku ukazała się książka Barbary Gawryluk „Ilustratorki, ilustratorzy. Motyle z okładki i smoki bez wąsów”

oraz monumentalne wydawnictwo w języku angielskim (polska edycja zapowiadana jest w tym roku – edit: już się ukazała jako „Admirałowie wyobraźni” ) „Captains of Illustration. 100 Years of Children’s Books from Poland”

Obie są znakomite, więc poprzeczka, jaką ustawiły kolejnym publikacjom na ten temat, znajduje się bardzo wysoko. Niestety – im większe oczekiwania wobec książki, tym większe także rozczarowanie, kiedy im nie sprosta.

„Czarodzieje ilustracji” powstawali równolegle z książką Barbary Gawryluk i w znaczącej części dotyczą tych samych osób. Od samego początku lektury nie sposób więc było uciec od porównań. Zdecydowanie lepiej czytało mi się te fragmenty „Czarodziejów”, które dotyczyły twórców w poprzedniej publikacji niewystępujących. Cały czas jednak miałam wrażenie, że Autorka nie do końca wiedziała, o czym chce z nimi rozmawiać. Pozwalała więc, aby rozmowy wędrowały w kierunku narzucanym przez rozmówcę, a często niedotyczącym tematu książki. O ile opowieści Andrzeja Heidricha o projektowaniu banknotów były interesujące, choć luźno powiązane z ilustracją dziecięcą, o tyle sięgając po taką publikację niekoniecznie chcę znać (ocierające się miejscami o Pudelka) kulisy rozstania pewnej pary ilustratorów. Nie wszystko, co rozmówca powie, musi znaleźć się w wywiadzie. Rola dziennikarza nie polega tylko na włączeniu magnetofonu i spisaniu rozmowy. Czasem szacunek dla rozmówcy objawia się właśnie tym, że nie publikuje się wszystkiego, co mówił.

Kiedy mam po raz pierwszy w ręku interesującą książkę, czytam ją dość szybko i nieuważnie, więc na ogół nie zauważam zwykłych literówek. Tak było i w tym przypadku. Przez sporą część „Czarodziei” wydawało mi się, że największym zastrzeżeniem, jakie będę miała, są pewne niezręczne sformułowania w biogramach – na przykład o tym, że ktoś otrzymał srebrną Glorię Artis, podczas gdy według mojej wiedzy nazwy tego medalu się nie odmienia (i w innych biogramach tak było).

Lampka ostrzegawcza zapaliła mi się po raz pierwszy, gdy przeczytałam takie zdanie włożone w usta Edwarda Lutczyna: Świetna jest też Emilia Dudziak, ilustrowała m.in. książki Basi Kozłowskiej. Nazwisko tej ilustratorki pojawia się na jednej stronie trzy razy, wraz z informacją, że debiutowała w 2011 roku, więc zdziwiłam się bardzo, że nigdy o niej nie słyszałam. Dopiero podany tam tytuł („Rok w lesie”) naprowadził mnie na właściwe skojarzenie – chodzi o Emilię Dziubak i ilustrowane przez nią książki Barbary Kosmowskiej. Od tego momentu zaczęłam czytać uważniej i zwracać uwagę na pisownię. Niestety – tak niestarannie wydanej publikacji o ambicjach naukowych chyba nigdy nie miałam w ręku 😦

Anita Wincencjusz – Patyna jest zapewne przyzwyczajona, że jej nazwisko sprawia ludziom trudność, bo trzeba przyznać – łatwe nie jest 😉 Jednak czym innym jest przejęzyczenie w rozmowie, a zdecydowanie innym – puszczenie takiej pomyłki do druku. I to dwa razy – w samym tekście i w (niezbyt długiej przecież !) bibliografii. W dodatku chodzi o osobę należącą do bardzo wąskiego kręgu specjalistów i znawców tematu, któremu poświęcona jest ta publikacja.

Szkoda, że ta, tak dopieszczona edytorsko książka, została tak niechlujne przygotowana. Literówek w nazwiskach (czasem pisanych kilka razy w różny sposób) oraz błędów w datach jest więcej, a pewnie nie wszystkie udało mi się wyłapać. Może więc dobrze, że ukazała się w aptekarskim nakładzie zaledwie 300 egzemplarzy ?

Z różnych stron słyszałam pytania o dodruk. Mam nadzieję, że, jeśli on nastąpi, to tym razem wydawnictwo zadba o staranniejszą redakcję.

Eliza Leszczyńska – Pieniak „Czarodzieje wyobraźni. Portrety polskich ilustratorów”, wyd.: Ośrodek „Brama Grodzka – teatr NN”, Lublin 2019

Ilustratorki i ilustratorzy: Antoni Boratyński, Bohdan Butenko, Stasys Eidrigevicius, Maria Ekier, Elżbieta Gaudasińska, Janusz Grabiański, Andrzej Heindrich, Adam Kilian, Edward Lutczyn, Krystyna Michałowska, Elżbieta i Marian Murawscy, Wanda i Bogusław Orlińscy, Zbigniew Rychlicki, Olga Siemaszko, Janusz Stanny, Andrzej Strumiłło, Jan Marcin Szancer, Bożena Truchanowska, Teresa Wilbik, Józef Wilkoń, Zdzisław Witwicki, Bohdan Wróblewski

Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki z okładki i smoki bez wąsów

Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki z okładki i smoki bez wąsów

… czyli portrety 11 ilustratorek i 13 ilustratorów, których twórczość składała się na Polską Szkołę Ilustracji.

Barbara Gawryluk rozmawiała z tymi z nich, którzy jeszcze żyją, oraz z najbliższymi tych, których już nie ma. Ich opowieściom towarzyszą okładki i ilustracje – i takie, które wszyscy pamiętamy i te czasem już zapomniane, wydobyte z zakamarków pracowni, czeluści szuflad, skrzyń, czasem tapczanów, a także z przepastnych magazynów Muzeum Książki Dziecięcej, BWA w Zamościu oraz paru innych niespodziewanych miejsc 🙂

W przedmowie autorka napisała: O pamięć chodzi w tej książce przede wszystkim. Chciałabym, żeby moja opowieść, czasem dziurawa, często niekompletna, bywa, że amatorska, miejscami bardzo osobista, wywołała u Czytelników dobre powroty do dzieciństwa spędzanego z książką. Kiedy byliśmy dziećmi, my, dzisiejsi czterdziesto-, pięćdziesięcio-, sześćdziesięciolatkowie, nie zauważaliśmy przecież nazwisk wypisanych na okładkach czy stronach tytułowych. Ale obrazy tych okładek mamy wdrukowane w pamięć, zatrzymujemy się, widząc je za szybą w witrynie antykwariatu, odnajdując na jakimś blogu poświęconym literaturze dla dzieci, uśmiechamy się, odkrywając wznowienia wierne dawnym wydaniom.

Bardzo trudno jest powiedzieć o „Ilustratorkach, ilustratorach” coś więcej niż to, że jest to książka wspaniała i wciągająca, bo od razu chce się napisać tyle, że znacznie przekroczyłoby to ramy zwykłej blogowej recenzji. Pierwszy raz przeczytałam ją od razu po premierze, niemal całą w jeden wieczór. Potem już na spokojnie przeglądałam ilustracje, odnajdując w nich całą masę rzeczy, o których dawno zapomniałam. Do kolejnej lektury przystąpiłam niedawno i wtedy zaznaczałam sobie w tekście wszystkie przypomnienia, zaskoczenia i odkrycia. Oto moja lista, ale zapewne każdy z czytelników tej książki ma własną 😉

Pierwsze przypomnienie – zaskoczenie dotyczyło tego, co znajdowało się na tylnej okładce (obwolucie) „Cukierni pod Pierożkiem z Wiśniami”. Ta ukochana książka mojego dzieciństwa obwolutę straciła dość szybko i o ile domek z tytułową cukiernią, który był z przodu, pamiętałam bardzo dobrze, to kompletnie zapomniałam londyńskie widoczki z tyłu. Zapewne dlatego, że wtedy jeszcze te miejsca z niczym mi się nie kojarzyły.

Drugie, tym razem odkrycie związane było z „Emilem ze Smalandii”, bo tak mi się jakoś wydawało, że w książce, którą czytałam dawno temu, były ilustracje podobne do tych, które pamiętałam z „Dzieci z Bullerbyn”. Okazało się, że miałam rację i pierwsze polskie wydanie „Emila” było ilustrowane przez Hannę Czajkowską.

Kolejne odkrycie to Leonia Janecka – jedyne nazwisko w tej książce, które początkowo z niczym mi się nie kojarzyło, aż odkryłam, że to właśnie ona ilustrowała jedną z moich ukochanych książek – „Jadwigę i Jagienkę” Czesławy Niemyskiej – Rączaszkowej.

Następne dotyczyło „Fizi Pończoszanki”, bo pod takim imieniem poznałam Pippi mniej więcej w tym samym czasie co Emila. Książkę pod tym tytułem pożyczałam z biblioteki, a potem już nigdy nie miałam jej w ręku. Ilustracje pamiętałam jak przez mgłę, ale zdecydowanie nie były one podobne do tych kanonicznych Ingrid Van Nyman, z którymi teraz Pippi jest wydawana. Z rozdziału poświęconego Janinie Krzemińskiej dowiedziałam się wreszcie, że ich autorem był jej długoletni partner Zbigniew Piotrowski.

W tym samym rozdziale przypomniałam sobie okładkę i ilustracje Janiny Krzemińskiej do „Naszej mamy czarodziejki” Joanny Papuzińskiej – tę mamę płynącą nad miasteczkiem na poduszce jak księżniczka na latającym dywanie, naprawdę czarodziejską.

Potem zobaczyłam zdjęcie Jerzego Srokowskiego i zrozumiałam, skąd jego postaci brały te charakterystyczne migdałowe, rozmarzone oczy…

Jeszcze potem odkryłam z zaskoczeniem, że autorem pamiętnej drzeworytowej okładki (oraz ilustracji) do „Klechd domowych” był Zbigniew Rychlicki, którego kojarzyłam przede wszystkim z Misiem Uszatkiem .

Ostatni rozdział poświęcony Bohdanowi Butence, który niestety (podobnie jak Zdzisław Witwicki) nie dożył premiery tej książki, czytałam kilka dni po wiadomości o jego śmierci. Co prawda jako dziecko nie lubiłam jego ilustracji, ale były one częścią mojego dzieciństwa, a z czasem doceniłam ich oryginalność i absolutną niepodrabialność. Kiedy byłam już dorosła, razem z moimi córkami odkryłam „Donga, co ma świecący nos” i zachwyciłam się tą książką, tak odmienną, której wygląd doskonale korespondował z absurdalnością treści – przede wszystkim dzięki czarnym kartkom z białymi literami.

Lektura „Ilustratorek, ilustratorów” uświadomiła mi, jak wiele zawdzięczam WSZYSTKIM bohaterom tej książki (a także tym, dla których w niej miejsca nie starczyło, a których twórczość także współtworzyła Polską Szkołę Ilustracji), bo dzięki różnorodności ich kresek szara rzeczywistość PRLu nabierała barw, a ja nauczyłam się, jak różnie można widzieć świat.

Wiedzieliśmy, że dla dziecka wszystko musi być najlepsze. To jest jego pierwsza galeria sztuki – powiedziała pani Krystyna Michałowska. W tej galerii sztuki i ja się wychowałam – dziękuję za nią bardzo !!!

Barbara Gawryluk „Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki z okładki i smoki bez wąsów”, projekt książki: Anna Pol, wyd.: Marginesy, Warszawa 2019

Ilustratorki: Maria Orłowska – Gabryś, Hanna Czajkowska, Ewa Salamon, Olga Siemaszko, Leonia Janecka, Elżbieta Gaudasińska, Danuta Konwicka, Janina Krzemińska, Krystyna Michałowska, Bożena Truchanowska, Teresa Wilbik

Ilustratorzy: Jan Marcin Szancer, Jerzy Srokowski, Kazimierz Mikulski, Adam Kilian, Janusz Grabiański, Zdzisław Witwicki, Zbigniew Rychlicki, Mirosław Pokora, Janusz Stanny, Antoni Boratyński, Józef Wilkoń, Mieczysław Piotrowski, Bohdan Butenko

Atramentowe serce

Atramentowe serce

Edit. 10.01.2025: Wydawnictwo Kropka zapowiedziało na luty tego roku wznowienie „Atramentowego serca” oraz kolejnych tomów tego cyklu. I tu niespodzianka !!! Autorka po latach dopisała jeszcze tom czwarty – jego tytułu jeszcze nie znamy.

„Atramentowe serce” to pierwsza część „Atramentowej Trylogii”, której kolejnymi tomami są „Atramentowa krew” i „Atramentowa śmierć”. Było dla mnie pewnym rozczarowaniem, kiedy okazało się, że dwie ostatnie to po prostu typowe fantasy, ale pierwsza z cyklu zdecydowanie jest wymykającą się gatunkom książką inną niż wszystkie 🙂

Wpis z 17 września 2007 roku:

Tamtej nocy padał deszcz – drobny, szemrzący deszcz. Jeszcze wiele lat później wystarczyło, że Meggie zamknęła oczy, a znów go słyszała, jakby ktoś stukał w szybę delikatnymi paluszkami. Dziewczynka nie mogła zasnąć, więc wyciągnęła książkę, którą miała pod poduszką. Podeszła do okna, żeby zapalić świecę i wtedy usłyszała kroki na zewnątrz. Ujrzała postać, kryjącą się w mroku…

Kim był ten człowiek ? Po co przybył i dlaczego nazywał jej Ojca Czarodziejskim Językiem ???

Nic z tego, ode mnie się tego nie dowiecie – musicie przeczytać „Atramentowe serce”. Uchylając tu choć rąbka tajemnicy, odebrałabym Wam całą przyjemność lektury, a takiego świństwa nie potrafię zrobić nikomu. Nic na to nie poradzę 😦

Nie potrafię – i dlatego mam teraz spory problem. Jak, nie ujawniając nic z treści książki opisać jej niezwykły urok, który kryje się przede wszystkim w pomyśle fabuły ? Jednak spróbuję… Przede wszystkim jest to książka o książkach i o ludziach, którzy je tworzą. Książka o miłości do książek i o radościach, które się z nimi wiążą, ale także o niebezpieczeństwach, jakich mogą stać się przyczyną.

„Atramentowe serce” jest także próbą odpowiedzi na pytanie – czy pisarz, który opisuje na kartach swoich książek odrębny świat, tworzy go od nowa, czy jedynie ujawnia jego istnienie ? Czy świat ów istnieje tylko w tej części, którą znamy z książki, czy może autor opisał jedynie jego wycinek, a całość funkcjonuje gdzieś poza nią ? Kto ma decydujący wpływ na wydarzenia – pisarz czy postaci, które powołał do życia ?

Każdy rozdział zaczyna się cytatem z jakiejś klasycznej książki dziecięcej czy młodzieżowej, a cytat ów łączy się z tym, co wydarzy się w tym rozdziale. Dzięki temu zabiegowi uświadamiamy sobie, że w książkach właściwie wszystko już było. Mimo to autorce udało się stworzyć z tych znanych od dawna motywów opowieść zupełnie nową i zaskakującą.

Na drzwiach pracowni introligatorskiej Mo, ojca Meggie widniał  napis: Niektórych książek wystarczy skosztować, inne się połyka, a tylko nieliczne trzeba przeżuć i strawić do końca. „Atramentowe serce” należy do tych ostatnich. Obie z Najstarszą z córek czytałyśmy je niejeden raz, bo jest to jedna z tych książek dla młodzieży, po którą z przyjemnością sięgną również dorośli. Dla Środkowej z nich jest to jeszcze lektura zbyt trudna do samodzielnego przeczytania. Nie odważyłabym się jednak czytać jej tego na głos… 

Dlaczego ? Tego już musicie dowiedzieć się z książki…   😉

Cornelia Funke „Atramentowe serce” (z ilustracjami autorki), przekł.: Jan Koźbiał, wyd.: Egmont, Warszawa 2005

P.S. Książka została zekranizowana i ten film także był jednym z ulubionych przez moje córki 🙂

Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia

Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia

Wpis z 30 września 2016 roku :

To zdecydowanie nie jest książka dla dzieci.

Dla kogo więc ?

Dla tych dorosłych, którzy jako dzieci czytali utwory Wandy Chotomskiej – czyli dla… wszystkich, bo nie ma w Polsce osoby, która by się z jej twórczością nie zetknęła.

Pierwszą ważną książką w moim życiu było „Abecadło krakowskie” – sympatyczna rymowana historia wędrówki Słoneczka po Krakowie, w której każdej literze alfabetu przypisane było jakieś ważne miejsce lub rzecz w tym mieście. Uwielbiałam ją, znałam ją na pamięć i na niej właśnie nauczyłam się czytać. Jak opowiada moja Mama, jeszcze zanim posiadłam tę umiejętność, po mistrzowsku ją udawałam – czytałam na głos recytując z pamięci, ale palcem cały czas wodziłam po tekście utrzymując tempo 😉 Dzięki „Abecadłu” nie tylko nauczyłam się alfabetu, ale także poznałam Kraków na długo przedtem, zanim tam pojechałam. Do dziś pamiętam, co było pod każdą literą: od Akademii Sztuk Pięknych po dzwon Zygmunta przez Elementarz, Fafika i Igrce. (edit: a kiedy w zeszłym roku zwiedzałam z córkami wystawę #dziedzictwo w krakowskim Muzeum Narodowym, z radością odnalazłam tam oryginały ilustracji Szancera do tej książki)

Myślę, że nie będzie przesadą, jeśli powiem, że od „Abecadła” zaczęło się wszystko, co w moim życiu ważne, czyli maniackie czytanie i zainteresowanie historią. Nie mam już tamtej książki z mojego dzieciństwa, zapewne padła ofiarą naszej przeprowadzki do Warszawy, kiedy rodzice stojący wobec konieczności spakowania i przewiezienia własnego, niemałego księgozbioru, drastycznie ograniczyli mój, oddając wszystkie książki, z których ich zdaniem już wyrosłam. Pamiętałam ją doskonale – jej tytuł, ilustratora (bo kreska Szancera jest nie do pomylenia), ale nie wiedziałam, kto był autorem. Dopiero po wielu latach odkryłam, że napisała ją Wanda Chotomska. Nie był to, jak się okazuje, mój pierwszy kontakt z jej twórczością, bo przecież (jak wszystkie dzieci wówczas) oglądałam w telewizji Jacka i Agatkę !

W ogromnym dorobku Wandy Chotomskiej nie da się wskazać jednego utworu, który znają wszyscy, jak „Lokomotywę”, „Akademię Pana Kleksa” czy „Dzieci z Bullerbyn”. Nie ma jednak osoby (nawet wśród tych, które kontakt z książką miały i mają niewielki), która by się żadnym z jej utworów nie zetknęła – jeśli nie z podręcznika do języka polskiego to chociażby jako piosenki „Gawędy”. Czy był w Polsce ktoś, kto w latach siedemdziesiątych nie słyszał choć raz „Gry w kolory” ? Nie należałam do Gawędy, ale miałam tam koleżanki, chodziłam na ich koncerty, słuchałam płyt i wszystkie piosenki, które na nich były, umiałam na pamięć.

ogląda się kiepsko, ale posłuchać można 😉

Moje córki najlepiej znają chyba „Tadka niejadka”. Czarna płyta z tym słuchowiskiem (z cudowną Ireną Kwiatkowską w roli Babci !) pochodziła z czasów dzieciństwa mojego Męża, a ja przegrałam ją dla dziewczyn na kasetę magnetofonową. Kiedyś usłyszałam, jak któraś z nich śpiewa piosenkę o balonikach uwzględniając w niej to miejsce, w którym podczas nagrywania płyta się zacięła 😉

Barbara Gawryluk przez dwa lata odwiedzała Wandę Chotomską w jej mieszkaniu na rogu Tamki i Warszawy i… rozmawiały. Te rozmowy (jak mogliśmy dowiedzieć się na bardzo miłym spotkaniu w Muzeum Książki Dziecięcej) zaczynały się w chwili, gdy gospodyni otwierała drzwi mieszkania, a kończyły dopiero, kiedy za gościem zamykały się drzwi windy. Rozmawiały o wszystkim począwszy od najwcześniejszego dzieciństwa Poetki, przez wojnę i lata tużpowojenne, ale najwięcej oczywiście jest opowieści o literaturze i literatach, o książkach, spotkaniach autorskich i podróżach. Rozmowom towarzyszyło przeglądanie zawartości przepastnych szuflad pełnych zdjęć, listów, ręko- i maszynopisów, nierzadko budzących zaskoczenie ich właścicielki. Wiele z tych znalezisk znalazło się w książce, a dwa być może będą miały ciąg dalszy… 😉

Są tam też opowieści licznych znajomych z branży (i nie tylko). Wszystkich nie wymienię, ograniczę się tylko do Joanny Papuzińskiej, Bohdana Butenki i Grzegorza Kasdepke, który powiedział tam: Szwedzi mają Astrid Lingdren, Finowie Tove Janson, a Polacy – Wandę Chotomską. Naprawdę nie wyszliśmy na tym źle ! Też tak uważam – szczególnie, że Polacy znają świetnie książki obu tych autorek, a czy Skandynawowie mieli okazję poznać twórczość Wandy Chotomskiej ???

P.S. Cieszę się, że ja również w maciuciupuleńkim stopniu przyczyniłam się do tej publikacji, bo cytowana tam dedykacja: Będzie miała Ania dużo do czytania pochodzi z książki „Tańce polskie”, którą moja córka przyniosła ze spotkania w swojej szkole 🙂

Barbara Gawryluk „Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia”, wyd.: Marginesy, Warszawa 2016

Przygody Astrid – zanim została Astrid Lindgren

Przygody Astrid – zanim została Astrid Lindgren

Wydawnictwo Zakamarki świętuje jutro w swoim rodzinnym Poznaniu 12 urodziny 🙂 a ja do najlepszych urodzinowych życzeń dołączam przypomnienie pierwszego wpisu na ich temat, jaki znalazł się w Małym Pokoju z Książkami 5 września 2007 roku (plus parę aktualizacji z roku 2019 🙂 ):

Poznańskie wydawnictwo „Zakamarki” pojawiło się na naszym rynku wydawniczym jakby w odpowiedzi na moje narzekania (edit: dotyczące polityki wydawniczej Naszej Księgarni w stosunku do książek Astrid Lindgren – vide: cykl o Katie) i od razu zabrało się za realizację moich życzeń. Wygląda na to, że jeszcze w tym roku możemy się spodziewać książeczek Astrid Lindgren: o tym, jak Lotta uczyła się jeździć na rowerze, o Madice i śniegu oraz o Bożym Narodzeniu w Bullerbyn. Książki innych skandynawskich autorów zapowiadane w najbliższym czasie również wyglądają bardzo smakowicie 😉 A potem… cóż szkodzi pomarzyć… może będziemy mogli poznać Kajsę… może doczekam się się też wreszcie baśni o grającej lipce (nie mylić ze „Śpiewającą lipką”, z którą Astrid nie miała nic wspólnego)…. a może  książki o Peterze i Lenie  ???

(edit: książki o Peterze i Lenie rzeczywiście wydały wkrótce potem Zakamarki, natomiast historię o dzielnej Kajsie – Nasza Księgarnia w zbiorze pod takim samym tytułem, a baśń o grającej lipce znalazła się w „Południowej łące”).

Na początek wydano „Przygody Astrid – zanim została Astrid Lindgren” i jest to zdecydowanie dobry początek 🙂

Jakaż to urocza książka !!! Począwszy od okładki z dziewczynką beztrosko bujającą się na gałęzi, przez wyklejkę, która wygląda wypisz wymaluj tak, jak owe prześliczne tapety z małych, malutkich bukiecików kwiatów, jakie miała Lisa w swoim pokoiku w Bullerbyn, a skończywszy na treści. Jej tematem, zgodnie z tytułem, jest dzieciństwo Astrid i jej rodzeństwa, uzupełnione swoistymi przypisami – czyli wskazówkami, w której z jej książek możemy znaleźć odniesienia  opisywanych tam zdarzeń.

Zastanawiam się, dla kogo bardziej jest ta książka – dla mnie czy dla moich córek ? Książki Astrid były moimi ukochanymi lekturami od zawsze. Mam do nich ogromny sentyment i dlatego towarzyszą również dzieciństwu moich córek. Wieczorne czytanie „Przygód Astrid” Najmłodszej z córek (w towarzystwie córki Środkowej) przerodziło się w rodzinną zgaduj zgadulę – kto szybciej powie, z jakiej to książki ? Stało też się dla nas zachętą, by sięgnąć do tych z książek Astrid, które dotychczas mniej lubiłyśmy. Na pierwszy ogień poszła Madika z Czerwcowego Wzgórza.

Ta książka to prosty przepis na szczęśliwe dzieciństwo – kontakt z naturą, dużo swobody i jeszcze więcej miłości. Proste prawda ? Astrid i jej rodzeństwo prawie nie mieli zabawek, nie znali też telewizji i komputerów, a jednak nie brakowało im pomysłów na wspaniałe zabawy. Dziwne, ze nie zabawiliśmy się na śmierć ! – mówiła potem. Książki dostawali tylko na Boże Narodzenie, nikt im nie czytał od niemowlęctwa 20 minut dziennie, a mimo to wyrośli na ludzi obdarzonych wspaniałą wyobraźnią (nie znaczy to oczywiście, ze mam coś przeciwko czytaniu dzieciom książek !!! 😉 ). W ich domu rodzinnym żyło się skromnie i pracowicie, ale jednego nigdy im nie brakowało – miłości i akceptacji rodziców.

Oprócz opowieści o Astrid i jej rodzeństwie, znajdziemy tam również przewodnik po miejscach, w których żyli – Vimmerby, Nas i Sevedstorp, które było pierwowzorem Bullerbyn. W Vimmerby można również odwiedzić „Świat Astrid Lindgren” – bajkowe miasteczko poświęcone jej książkom. Nasza wakacyjna podróż marzeń czyli tour de Bałtyk zyskała w ten sposób kolejny punkt programu. (edit: i rzeczywiście byliśmy tam w następnym roku 🙂 )

Autorka „Przygód Astrid” – Christina Bjork popełniła jeszcze kilka innych książek opowiadających dzieciom o świecie sztuki. „Linneę w ogrodzie Moneta” pożyczałyśmy z biblioteki, ale chętnie miałybyśmy ją na własność. „Vendela w Wenecji” i „Alicja w rzeczywistości” budzą moje żywe zainteresowanie – pierwsza ze względu na Wenecję, a druga… ze względu na Alicję 😉 A może… cóż szkodzi pomarzyć…wydawnictwo „Zakamarki” uwzględni w swoich planach… kiedyś tam, w przyszłości… może „Linneę”… i jeszcze może „Vendelę”… i jeszcze „Alicję” ;-)))  Ech, rozmarzyłam się…

(edit: Linneę rzeczywiście Zakamarki wydały niebawem, na pozostałe wciąż czekamy 😉 )

Christina Bjork „Przygody Astrid – zanim została Astrid Lindgren”,przekł.: Hanna Dymel – Trzebiatowska, ilustr.: Eva Eriksson, wyd.: Zakamarki, Poznań 2007