Tajemniczy ogród

Tajemniczy ogród

W odpowiedzi na głosy, które odezwały się przy okazji „Małej księżniczki” , mówiące o tym, że jak „Tajemniczy ogród” to tylko w starym wydaniu – wpis z 31 grudnia 2012 roku o nowej wersji tej książki, a także o lekturach i tzw. wydaniach lekturowych.

Panno Mary, kapryśnico, / rozchmurz zagniewane lico ! / W twym ogródku rosną kwiatki, / róże, dzwonki i bławatki.

„Tajemniczy ogród” czytałam oczywiście w przekładzie Jadwigi Włodarkiewicz i z ilustracjami Bogdana Zieleńca – jak wszyscy do niedawna. I jak wszyscy znałam ten wierszyk właśnie w tej wersji. Również Najstarsza i Środkowa z moich córek, kiedy przyszła na nie pora, czytały moją starą i kompletnie zaczytaną książkę, którą nota bene ja sam chyba też po kimś odziedziczyłam. Niestety – do Najmłodszej, która ma niebawem omawiać ją w szkole, już nie dożyła 😦

Zastanawiałam się nad skorzystaniem z usług introligatora, żeby nie kupować nowej, bo mam jak najgorsze doświadczenia z wydaniami tych lektur, które znajdują się już w domenie publicznej. Byle jaki przekład wydany byle jak, byleby tylko kosztował niewiele. Ilustracje oszczędnościowe, albo wcale ich nie ma. Za to często w tekście – komentarze dla idiotów w ramkach: opis przyrody, opis Iksińskiego, rozmowa Ygrekowskiego z Zetem. I w charakterze wisienki na torcie – opracowanie, żeby zwolnić czytelnika z jakiejkolwiek próby samodzielnego zrozumienia, o co w tym wszystkim chodzi. W efekcie książka, której nie tylko nie chce się czytać, ale nawet wziąć jej do ręki. Brrrr… 😦

Na szczęście, nie tak dawno, przypadkiem dowiedziałam się, że Paweł Beręsewicz, którego dotychczas znałyśmy jako autora, jest z wykształcenia anglistą i para się także tłumaczeniem literatury. Właśnie ukazał się jego przekład „Ani z Zielonego Wzgórza”, Jeszcze nie miałam go w ręku i nie wiem, czy się odważę, bo w ogóle nie odczuwam potrzeby sięgania po nowe wersje tego cyklu. Za bardzo zżyta jestem z Małgorzatą Linde i Ewą Moore, żeby przyjąć je do wiadomości jako Rachel i Leslie…

Za to wcześniejszy przekład „Tajemniczego ogrodu”, o którym dowiedziałam się przy tej okazji i bez większego problemu nabyłam tuż przed Świętami, jest dla nas po prostu darem od losu 😉 Ta książka to zaprzeczenie wydań lekturowych, o których wspominałam powyżej. Czyta się świetnie. Zaczęłam podczytywać ją w kolejce do kasy, a kiedy po powrocie do domu dowiedziałam się, że Najmłodsza ma jeszcze do skończenia poprzednią książkę, z wielką przyjemnością doczytałam do końca. Paweł Beręsewicz nie tylko uwspółcześnił język tej powieści, ale wzbogacił ją też o elementy gwary. W poprzednim przekładzie wszyscy bohaterowie, niezależnie od pochodzenia i pozycji, mówili podobnie, w tym Marta, Dickon i inni rodowici mieszkańcy Yorkshire mówią po tutejszemu. Dzieciom może to początkowo trochę utrudniać lekturę, ale zdecydowanie ją wzbogaca.

O ilustracjach Alicji Rybickiej można powiedzieć różne rzeczy, ale na pewno nie to, że są oszczędnościowe. Te znajdujące się w tekście i przedstawiające sceny z książki są dość ascetyczne w doborze barw, ciut staroświeckie, ale bardzo stylowe. Oprócz nich na wyklejce oraz początku każdego rozdziału znajdujemy kolorowe obrazki jak z zielnika wraz z opisami. Dwie odmiany hibiskusa dla rozdziałów, których akcja rozgrywa się w Indiach, wrzos, kiedy Mary przybywa na wrzosowiska, a potem zawilec, przebiśnieg, konwalia, krokus i inne rośliny, które spotyka w ogrodzie. Dzięki temu nie są one dla czytelnika tylko suchymi nazwami, a tajemniczy ogród w naszej wyobraźni nabiera barw i kształtów.

Dodajmy do tego sztywną oprawę, piękny papier i czerwoną jak brzuszek rudzika wstążkę do zakładania kartek – dzięki temu wszystkiemu to wydanie „Tajemniczego ogrodu” nie jest typowym wydaniem lekturowym, które czyta się z przymusu, tylko książką, której lektura może być przygodą i przyjemnością.

Wydawnictwo „Skrzat” wydało ją w ramach serii „Klasyka z feniksem”, dodając: Feniks – symbol siły i nieśmiertelności, od zawsze patronował temu, co ważne i ponadczasowe, co wciąż się odradza. W serii „Klasyka z feniksem” pragniemy zaprezentować kolekcję książek, które mimo zmieniających się mód nieustannie bawią i zachwycają rzesze czytelników. „Klasyka z feniksem” to po prostu dobra literatura. (Edit: kolejnych książek wydanych w tej serii nie miałam w ręku, więc nie wiem, czy są w równym stopniu godne polecenia)

Osobom, które jak ja wychowały się na starym przekładzie, oprócz tego, że Dick jest tutaj Dickonem, może zgrzytać także ten wierszyk:

Mary, oj dana, panno zbuntowana / Co siejesz na swoich grządkach ? / Muszle szumiące, dzwoneczki grające / I aksamitki w rządkach.

ale to wyłącznie dlatego, że zbyt dobrze pamiętamy go w wersji z kapryśnicą 😉

Frances Hodgson Burnett „Tajemniczy ogród” (seria: „Klasyka z feniksem”), przekł.: Paweł Beręsewicz, ilustr.: Alicja Rybicka, wyd.: Skrzat, Kraków 2011

Wysiedleni

Wysiedleni

Nazywam się Kazia Łobodziec. Urodziłam się na przedmieściu Gródka Jagiellońskiego w województwie lwowskim. Moja mama zajmuje się rolą i domem, a tata jest kolejarzem. Obok nas mieszkają nie tylko Polacy, ale również Ukraińcy, Żydzi, a niedaleko Niemcy. Wspólnie obchodzimy święta z prawosławnymi i grekokatolikami. Mamy szczęście, świętując podwójnie, ponieważ święta z powodu odmiennego kalendarza wypadają w różnym czasie.

„Wysiedleni” to trzecia książka Doroty Combrzyńskiej – Nogali, która ukazała się w ramach serii „Wojny dorosłych – historie dzieci”. W każdej z nich autorka sięgnęła do wydarzeń, które pozostają na uboczu pamięci zbiorowej o tych czasach. „Bezsenność Jutki” była pierwszą książką dla młodych czytelników, która opowiadała o getcie łódzkim, a „Syberyjskie przygody Chmurki” – o losach dzieci – zesłańców syberyjskich. „Wysiedleni” to opowieść dziewczynki, która przed wojną i w czasie okupacji mieszkała niedaleko Lwowa (teraz powiedzielibyśmy, że na Kresach, ale wtedy to był niemal środek Polski), a potem razem z całą rodziną została wysiedlona na tak zwane Ziemie Odzyskane.

W pierwszej części Kazia opowiada o życiu przed wojną, wypełnionym zabawami z rówieśnikami na polach, łąkach i nad rzeką oraz świętami – raz własnymi, a kiedy indziej sąsiadów innego wyznania. To bezproblemowe, choć proste i niezbyt zamożne życie w otoczeniu przyjaznych ludzi przypomina trochę Bullerbyn – szczególnie, że podobnie jak najnowszemu wydaniu książki Astrid Lindgren, także tej towarzyszą ilustracje Magdaleny Kozieł – Nowak.

A potem przyszła wojna. Na Polskę napadli Niemcy i Rosjanie. Rzeka, łąki, rechot żab były tak samo piękne jak wcześniej, ale coś się w ludziach zmieniło. Całe wspólne życie, może nie do końca doskonałe, jak to między sąsiadami, ale wspólne, bo wszyscy byliśmy obywatelami państwa polskiego, rozsypało się…

Druga część „Wysiedlonych” to czas wojny i okupacji. Kazia dużo miejsca w swojej opowieści poświęca eksterminacji Żydów oraz problemom polsko – ukraińskim (na szczęście to nie był Wołyń i w jej miejscowości nie działy się rzeczy tak straszne, jak tam, choć sytuacja była napięta), natomiast ani jednym słowem nie odnosi się do dwóch lat okupacji sowieckiej. Aż zwątpiłam we własną wiedzę historyczną i sprawdziłam, czy na pewno Gródek Jagieloński znalazł się w strefie sowieckiej i zdecydowanie tak było. Szkoda, że nie ma o tym wzmianki w książce, bo nadal tak jest, że w pamięci zbiorowej okupantem byli przede wszystkim Niemcy. W opowieści Kazi żołnierze sowieccy pojawiają się dopiero pod koniec wojny, kiedy przez te tereny przechodzi front. A potem, mimo że wojna w zasadzie skończyła się, nadal nie było bezpiecznie – na polach leżały niewybuchy i jeden z kolegów dziewczynki zginął, bawiąc się nimi.

Czekała nas jeszcze kolejna straszna zmiana. Zmiana nie do wyobrażenia. Mieliśmy opuścić swoje domy, pola, pastwiska i łąki. Zostawić pielęgnowane od pokoleń ogrody, sady, spakować się do kilku skrzyń, zabrać zwierzęta i wynieść się na ziemie zachodnie, do Niemiec, gdzie jeszcze mieszkali Niemcy. Granice państw przesunęły się, a wraz z nimi musieli przesunąć się ludzie. Tacy przesunięci ludzie nazywali się repatriantami, przesiedleńcami, wysiedlonymi. Ale kiedy patrzyłam na swoich zrozpaczonych rodziców, którzy musieli zostawić nowy dom, babcię, która zostawiała na cmentarzu dziadka Michała i swoich przodków, i siostry, które były Ukrainkami, to wydawało mi się, że wcale nie przesunięci, tylko wyrwani z korzeniami, wypędzeni.

W dodatku jechali gdzieś, gdzie nie wiadomo, co zastaną. Czuli się jak pył, co nic nie znaczy, bez wpływu na swoje życie. Wyrwani byli i Polacy, i Niemcy ze Śląska, którzy podobno też się pakowali, tylko w mniejsze walizki, i Ukraińcy z okolic Przemyśla, co mieli zamieszkać w zostawianych przez nas domach.

Rodzina Kazi, która ze względu na narodziny jej najmłodszej siostrzyczki Czesi wyjechała ostatnim transportem, znalazła się wraz z dotychczasowymi sąsiadami z Czerlańskiego przedmieścia Gródka we wsi Bremberg, która teraz nazywała się Żarek. Dom, w którym zamieszkali, był opuszczony, ale w wielu gospodarstwach nadal mieszkały niewysiedlone jeszcze rodziny niemieckie, najczęściej same kobiety z dziećmi. Przez jakiś czas dotychczasowi i nowi właściciele musieli mieszkać razem w tych samych domach i stopniowo nawiązały się między nimi więzi. Poznawali nawzajem swoje języki, Niemcy uczyli Polaków posługiwania się maszynami rolniczymi, których ci nie znali, opieki nad ulami, których zabrać nie mogli czy korzystania z nieznanych roślin, rosnących w ogródkach (na przykład rabarbaru).

Trudno mi dyskutować z tym sielskim obrazem początków życia w nowym miejscu ludzi boleśnie doświadczonych wojną i wyrwanych ze swojego dotychczasowego świata oraz ich przyjacielskiego współżycia z przedstawicielami narodu, który był za tę wojnę odpowiedzialny – mogło i tak być, choć wydaje mi się, że dalece nie zawsze. Niewątpliwą zaletą „Wysiedlonych” jest to, że w ogóle porusza temat powojennego przesuwania całych rzesz Bogu ducha winnych ludzi tylko dlatego, że gdzieś tam ustalono inny przebieg granic ich państw.

Smutną puentą tej całej historii była kończąca ją wzmianka, że po trzydziestu latach życia w Żarku, jego mieszkańcy znów zostali wysiedleni, bo ich wieś znalazła się na terenach zalanych podczas tworzenia zalewu na Nysie Szalonej. I znów musieli wszystko zaczynać od nowa, choć tym razem bliżej…

Dorota Combrzyńska – Nogala „Wysiedleni” (seria: Wojny dorosłych – historie dzieci), ilustr.: Magdalena Kozieł – Nowak, wyd.: Literatura, Łódź 2018

Mała księżniczka

Mała księżniczka

Wpis z 1 stycznia 2016 roku:

Pewnego pochmurnego dnia zimowego, kiedy gęsta, żółta mgła zalegała ulice Londynu tak szczelnie, że zapalono latarnie, a szyby wystawowe sklepów jarzyły się oświetleniem gazowym, jakby to już był wieczór; mała, osobliwie wyglądająca dziewczynka jechała wolno ulicami miasta, siedząc w powozie przy boku swego ojca.

„Mała księżniczka” zalicza się do elitarnego grona ulubionych książek mojego dzieciństwa. Była tak bardzo ukochana, że zaczytałam ją kompletnie i nie dotrwała już do moich córek. W stosownym momencie nabyłam więc kolejne wydanie z myślą o Najstarszej z córek i… przeżyłam ogromne rozczarowanie. Od pierwszych słów nie spodobał mi się nowy przekład, jakiś taki toporny i bez wdzięku, w którym ten pierwszy akapit składał się z trzech zdań. W dodatku Rózia miała tam na imię Becky, co może jest zgodne z oryginałem, ale kompletnie nie pasuje do niej 😉

Na okładce sportretowana była dziewczynka – blada, wymoczkowata i z rudawymi włosami, o której na pewno nie można było powiedzieć, że miała swoisty, oryginalny urok. Tymczasem Sara Crewe została opisana przez autorkę jako dziewczynka smukła i wiotka, wysoka jak na swój wiek, o wyrazistej, pociągłej twarzyczce. Włosy miała gęste, kruczoczarne i lekko podwinięta na końcach, oczy szarozielone, to prawda, były to jednak ogromne, cudowne oczy o długich, czarnych rzęsach i chociaż jej samej nie podobał się ich kolor, wiele osób uważało, że są piękne. Ilustracje w środku też nie zachwycały, a ich podstawową wadą było to, że nie wyszły spod ręki Antoniego Uniechowskiego.

Później okazało się, że i tak nie była to najgorsza wersja tej książki, na jaką mogłyśmy trafić. Na szczęście udało mi się zdobyć to stare wydanie i jest to obecnie ukochana książka Najmłodszej, zaczytana podobnie jak ta moja sprzed lat. Ze zdziwieniem policzyłam, że oprócz okładki jest tam tylko sześć ilustracji. Tylko sześć, ale wystarczyło to, aby wspaniale zbudować cały świat tej książki !

„Mała księżniczka” nie była chyba moim pierwszym kontaktem z kreską Antoniego Uniechowskiego. Miałam też inne ulubione i ilustrowane przez niego książki – na przykład „Przyjaciel na zawsze” Miry Jaworczakowej czy zapomniana „Dorota i jej towarzysze”. Potem, buszując na półkach rodziców znalazłam wspomnienia „Antoni Uniechowski o sobie i innych” i zatonęłam w opisywanym przez niego przedwojennym świecie. Bodaj pierwsze wspomnienia, jakie czytałam, a upodobanie do tego rodzaju literatury pozostało mi do dziś.

Pod tegoroczną choinką znalazłam książkę Joanny Olczak – Ronikier „Wtedy. O powojennym Krakowie” – fantastyczne uzupełnienie jej wcześniejszej historii rodzinnej „W ogrodzie pamięci”. Kilka pierwszych powojennych lat w Krakowie widzianych oczami dziecka, dom na Krupniczej zamieszkały przez ludzi książki i rozmaici odwiedzający je tam znajomi mamy Hanny Mortkowicz – Olczakowej i babci Janiny Mortkowiczowej. A wśród nich także, ku mojej radości: Antoni Uniechowski – słynny rysownik, który ilustrował dwie książki mojej mamy: „Jesień niezapomniana” – wiersze o oblężonej Warszawie i wierszowaną opowieść „Jak się wszystko zmieniło”. Przyprowadzał ze sobą swoją córką Krysię, ale zamiast się bawić, wolałyśmy patrzeć, jak otwiera buteleczkę z tuszem, wyjmuje z kieszeni piórko, które zawsze nosił przy sobie, i wyczarowuje na świstku papieru koronkowe, zwiewne rysunki na zadany temat.

Koronkowe i zwiewne – takie właśnie są te ilustracje i bardzo się cieszę, że nieocenione Dwie Siostry wznowiły „Małą księżniczkę” właśnie w tej najpiękniejszej dla mnie wersji 🙂

Frances Hodgson Burnett „Mała księżniczka” (seria: Mistrzowie Ilustracji), przekł.: Wacława Komarnicka, ilustr.: Antoni Uniechowski, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2015

Cukiernia pod Pierożkiem z Wiśniami

Cukiernia pod Pierożkiem z Wiśniami

Wpis z 1 listopada 2007 roku:

To była ukochana książka mojego dzieciństwa. No, może niezupełnie dzieciństwa, bo miałam już wtedy jedenaście lat, ale pozostała ze mną na długo i była niezawodną lekturą na wszystkie smutki.

Najpierw utraciła uroczą kolorową obwolutę, a z czasem zaczęła się coraz bardziej rozsypywać. Kiedy zorientowałam się, że raczej nie można spodziewać się jej wznowienia, udałam się do introligatora, zabierając także, równie zaczytane  ”Dlaczego kąpiesz się w spodniach wujku ?”. Książki zostały ładnie oprawione  („Cukiernia” oczywiście w okładkę wiśniową) i służą nam nadal znakomicie. Obie należą teraz do ulubionych lektur moich córek.

„Cukiernia pod Pierożkiem z Wiśniami” to historia jedenastoletniej Ani, która wraz z młodszą siostrzyczką Kicią przyjeżdża do Londynu, aby tam zamieszkać na czas półrocznej nieobecności Taty. Ich Mama nie żyje i dziewczynki zostają pod opieką swojej ciotecznej babki Zofii, której nigdy wcześniej nie widziały. Ania bardzo boi się tego, co je czeka, ale okazuje się to wspaniałą przygodą. Zofia (mimo groźnie brzmiącego tytułu Ciotecznej Babki) jest bardzo miła, a w dodatku prowadzi tytułową cukiernię, w której tak miło pachnie świeżo upieczonym ciastem.

Czy to ten zapach, który wręcz unosi się z jej kartek, sprawił, że tak ją polubiłyśmy ? Po zamknięciu książki ma sie ochotę pobiec do kuchni i samodzielnie coś upiec – można skorzystać z zamieszczonych tam przepisów na słodycze, które robiła sama Ania. W końcu (jak mówiła Zofia): Nic tak łatwo nie pozwala zapomnieć o troskach, jak spokojna godzina spędzona w kuchni.

W porównaniu z moimi córkami, standardy zachowania których wyznaczane są raczej przez bohaterów Astrid Lindgren, książkowa Ania jest wręcz obrzydliwie grzeczna. Jeśli nawet (choć bardzo rzadko) zdarzy jej się dać upust negatywnym emocjom, to zaraz mityguje się i przeprasza. W tej książce od początku do końca pojawiają się wyłącznie ludzie życzliwi i dobrzy. Od Zofii i Kloci, pod których opieką pozostają dziewczynki, przez kelnerki w cukierni, poznanego na ulicy chłopca – Larry’ego aż po wielkich aktorów, u boku których Ania wystąpi w teatrze. W tym niedzisiejszym świecie opisanym w „Cukierni” – w którym dorośli zawsze mają rację, a dzieci są posłuszne – jest ład, który daje poczucie bezpieczeństwa.

Dodajcie do tego jeszcze ilustracje  Marii Orłowskiej – Gabryś – również sympatyczne, spokojne i trochę staroświeckie – i już wiecie, jaka jest „Cukiernia pod Pierożkiem z Wiśniami” 🙂

Piszę o niej teraz nie tylko dlatego, że właśnie wykurowałam się z wyjątkowo zjadliwej grypy, a pierwszą książką, po którą sięgnęłam, gdy już mogłam czytać była właśnie „Cukiernia”. Piszę o niej teraz – ponieważ już całkiem niedługo ukaże się jej wznowienie !!! Ukaże się w serii „Mistrzowie ilustracji”, do której należy już między innymi „Babcia na jabłoni” Miry Lobe z ilustracjami Mirosława Pokory i „Gałka z łóżka” Mary Norton z ilustracjami Jana Marcina Szancera.

P.S. Zajrzałam ostatnio na stronę wydawnictwa i ze zdziwieniem zauważyłam tam swoją własną wypowiedź o „Cukierni” z jakiegoś forum. Chyba, że jest jeszcze ktoś, kto ma te książkę w wiśniowej okładce ?

Clare Compton „Cukiernia pod Pierożkiem z Wiśniami”, przekł.: Krystyna Tarnowska, ilustr.: Maria Orłowska – Gabryś, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 1976

Wznowienie ukazało się wkrótce po tym, jak napisałam tę recenzję, ale moje córki jednak nadal wolały tę książkę w naszej wiśniowej oprawie. Nowa natomiast znakomicie nadawała się (i nadaje nadal) na prezenty. Nie znam dziewczynki, której by się ona nie spodobała 🙂

I zupełnie nie przeszkadza mi to, że tytułowy Cherry Pie zdecydowanie nie jest pierożkiem 🙂

Clare Compton „Cukiernia pod Pierożkiem z Wiśniami”, przekł.: Krystyna Tarnowska, ilustr.: Maria Orłowska – Gabryś, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2007

Oblicze Pana

Oblicze Pana

Wpis z 30 listopada 2009 roku:

Trochę jak Pan Samochodzik, tylko bardziej dla dorosłych – powiedziała Najstarsza (edit: wówczas szesnastoletnia), która w naszym domu wygrała wyścig do tej lektury. Podobną opinię wygłosił później mój Mąż (dorzucając jeszcze coś o skojarzeniach z „Poszukiwaczami Zaginionej Arki”).

I coś w tym rzeczywiście jest…

Znów (jak w „Kacprze Ryxie i Królu Przeklętym” ) wracamy do ponurego dnia 13 marca 1314 roku, kiedy to w Paryżu na wyspie Cite na wprost katedry Notre Dame zapłonął stos, na którym zginęli: Jakub de Molay, ostatni wielki mistrz zakonu templariuszy oraz Geoffroy de Charnay, prowincjał Normandii. Był to koniec tego, do niedawna potężnego zakonu, ale nie spełnił on nadziei króla Francji Filipa Pięknego i papieża Klemensa. Ogromne skarby templariuszy rozpłynęły się jakby w powietrzu, podobnie jak relikwie, które podobno były w posiadaniu Zakonu Rycerzy Świątyni. Na tych relikwiach szczególnie zależało wrogom zakonu. Zwłaszcza na jednej – o niezwykłej mocy, tak silnej, że sprowadziła iście starotestamentowy słup ognia, który pochłonął cały oddział wojsk królewskich…

Sto lat później owe relikwie bardzo przydałyby się Krzyżakom w wojnie z Jagiełłą…

Kolejne pięćset lat później, u schyłku Trzeciej Rzeszy, na ich trop trafia Hauptsturmfuhrer Helmut von Baysen i widzi w nich szansę na odwrócenie losów wojny…

Jeszcze kilkadziesiąt lat później (a z naszej perspektywy czasowej – za pół roku, bo w czerwcu 2010 r.), na Plantach w Krakowie zamordowany zostanie jego syn Ernest von Baysen. Zupełnie przypadkowo w sprawę wplącze się jego daleki krewny, z polskiej linii tej pruskiej rodziny – Tomasz Bażyński

Tomasz Bażyński, podobnie jak jego imiennik zwany Panem Samochodzikiem, jest historykiem sztuki i jeździ mocno specyficznym samochodem. Na tym jednak podobieństwa między oboma panami się kończą. Pan Samochodzik był (teraz tak to widzę) dość niesympatycznym, zadufanym w sobie przemądrzalcem. W tzw. realu chyba mocno denerwującym i w dodatku kompletnie aseksualnym (jak na bohatera grzecznych książek dla młodzieży przystało 😉 )

Tomasz Bażyński wcale nie jest przemądrzały. Ani aseksualny 😉 Na pozór trochę życiowy nieudacznik, w sytuacjach trudnych potrafi zachować zimą krew. Inteligentny, wykształcony i kulturalny spadkobierca pięknej tradycji rodu Bażyńskich i rodzinnej willi na krakowskim Salwatorze. Poza tym obu bohaterów różnią wyraźnie poglądy polityczne. Nie wiem, czy ktoś to jeszcze pamięta, ale Pan Samochodzik był dumnym posiadaczem legitymacji ORMO i czynił z niej użytek na łamach którejś z książek.

Wszyscy troje (czyli Najstarsza, Mąż i ja) przeczytaliśmy „Oblicze Pana”z wielką przyjemnością, wręcz jednym tchem. Prawie jak kiedyś Pana Samochodzika. To tak miła odmiana po rozczarowaniu, jakim był dla nas serial „Czas honoru” (edit: a konkretnie pierwsza seria, potem już było trochę lepiej). Oglądałam go (do niedawna, potem przestałam w ogóle 😉 ) z narastającą irytacją. Bardzo złościła mnie nonszalancja z jaką jego twórcy podchodzą do realiów czasów, w którym umieścili akcję. Zdarzyło mi się jednak słyszeć, że się czepiam, bo to w końcu fikcja i najważniejsze, żeby było ciekawie dla widza. A widowni się podoba i serial ma tzw. oglądalność.

No cóż – fikcja fikcją, a realia historyczne – realiami. Mariusz Wollny po raz kolejny udowadnia, że można stworzyć fikcyjną historię, która z jednej strony będzie pasjonująca dla czytelnika, a z drugiej – nie będzie się kłócić z faktami.

Trzeba tylko chcieć. I umieć.

A Mariusz Wollny umie. I chce 🙂

Mariusz Wollny „Oblicze Pana”, wyd.: Otwarte, Kraków 2009

Kacper Ryx

Kacper Ryx

Pora przypomnieć jeden z naszych ulubionych cykli książkowych. Trochę zazdroszczę tym, którzy go nie znają, że mają tyle znakomitej lektury przed sobą 🙂

Wpis z 2 stycznia 2008 roku:

Książką roku 2007 w naszym domu jest niewątpliwie „Kacper Ryx”. Nieoficjalny plebiscyt wygrał w cuglach, aż trzema głosami – Najstarszej z córek, mojego Męża i moim. Córki Środkowa i Najmłodsza miały w nim swoje własne typy, ale one po prostu są jeszcze za małe na tę lekturę 😉 To książka dla młodzieży interesującej się historią i dla dorosłych o podobnych zainteresowaniach.

W dniu Trzech Króli Roku Pańskiego 1550 pod bramą krakowskiego kościoła św. Ducha znaleziono niemowlę płci męskiej. Na pamiątkę owego dnia postanowiono nazwać go Kacper Rex, ale (skutkiem omyłki pisarza parafialnego) ostatecznie nosi nazwisko Ryx…

W roku 1569 ów Kacper Ryx jest już studentem Akademii Krakowskiej, a ponadto wykazuje się niezwykłą inteligencją i talentem do rozwikływania rozmaitych zagadkowych spraw. Owemu talentowi zawdzięcza swe miano Inwestygatora Jego Królewskiej Mości

Król Zygmunt August, Jan Kochanowski, Mikołaj Rej, Mikołaj Sęp – Sarzyński, Łukasz Górnicki, Jan Zamojski (że o Panu Twardowskim nie wspomnę) to tylko najbardziej znane nazwiska z plejady postaci historycznych przewijających się przez karty tej książki. Poza tym całe tłumy mniej lub bardziej bezimiennych mieszkańców ówczesnego Krakowa. „Kacper Ryx” to książka, która mogłaby mieć podtytuł „Życie codzienne w Krakowie za czasów Zygmunta Augusta”. Znaleźć tam można dosłownie wszystko – od wyglądu lochów w Ratuszu przez opis operacji okulistycznej, aż po zawody strzeleckie Bractwa Kurkowego. A także: kulisy zawarcia unii lubelskiej, przejmujący opis egzekucji na Rynku, trochę wiedzy o zależnościach miedzy radą miejską, rektorem Akademii a dworem królewskim, początki poczty, próbę wyjaśnienia, co stało się z panem Twardowskim… Rzec można – dla każdego coś miłego 😉 Mój mąż z wielką przyjemnością czytał sobie o ówczesnej broni – zarówno białej, jak i palnej, a na mnie duże wrażenie zrobił opis szalonej podróży Kacpra rozstawnymi końmi do Lublina. Najstarsza, zapytana o to, co jej się w tej książce podobało najbardziej, odpowiedziała: to, że to wszystko mogło się wydarzyć naprawdę.

Wiedza jej autora, Mariusza Wollnego o Krakowie jest wręcz onieśmielająca. Chętnie pospacerowałabym po tym mieście z takim cicerone 😉 Wydaje się, że nie ma tam domu, którego historii by nie znał i legendy, której by nie wykorzystał. Wszystko to opisane tak realistycznie, że niemal czujemy smród unoszący się nad ulicami, po których wędrujemy z Kacprem 😉

Na okładce napisano: takiej historii nie znajdziecie w podręcznikach. Przypomniało mi to pewne ćwiczenia w czasie studiów, podczas których prawie cała nasza grupa wykazała się dużą wiedzą pozapodręcznikową (ku sporemu zaskoczeniu prowadzącego zajęcia) – bodaj na temat masonerii. Wyjątek stanowiła pewna stypendystka z USA, która nie brała udziału w naszych popisach elokwencji, a po zajęciach zapytała z podziwem graniczącym z przerażeniem: Skąd Wy to wszystko wiedzieliście ? Odpowiedzieliśmy zgodnie: Z Pana Samochodzika oczywiście !” 😉

„Kacper Ryx” to książka zanurzona w realiach  renesansowych, ale równocześnie bardzo współczesna w tempie narracji. Jej bohater wpada z jednych perypetii w drugie, z trudem znajdując czas na sen, a wszystko to w czasie, który powinien spędzać na wykładach. Okazuje się, że choć właściwie wszystko się od tamtych czasów zmieniło, to jedno zdaje się być ponadczasowe – ilość czasu, który studenci poświęcają na naukę 😉

Mariusz Wollny „Kacper Ryx”, wyd.: Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2007

Wpis z 6 maja 2009 roku:

To nie jest książka dla dzieci !!! (piszę o tym, bo ostatnio na jednym z forów pojawiły się wątpliwości)

O pierwszym tomie tego cyklu czyli  ”Kacprze Ryxie” napisałam, że jest to książka dla młodzieży zainteresowanej historią i dla dorosłych o podobnych zainteresowaniach. Uściślając: od gimnazjum wzwyż. Dla osób oczytanych i z wiedzą historyczną wykraczającą poza program szkolny..

Opinię tę podtrzymuję również jeśli chodzi o „Kacpra Ryxa i króla przeklętego”, bo jest to książka zaglądająca w jeszcze mroczniejsze zakątki szesnastowiecznego Krakowa. W tym tomie w ogóle wszystkiego jest jakby więcej – postaci historycznych, z którymi styka się Kacper, tajemnic, spisków, dziwnych spraw, okrucieństwa, strachu, śmierci. Trudno się zresztą temu dziwić.

Kacper Ryx jest Investygatorem Królewskim, a tytuł ten pochodzi od łacińskiego słowa investigo, co znaczy: śledzić, tropić, badać, poszukiwać. Jest więc kimś w rodzaju detektywa, śledczego. Przestępstw raczej nie popełniają (i tu się nic specjalnie nie zmieniło od XVI wieku) ludzie mili, grzeczni i dobrze wychowani.

Akcja tej części rozgrywa się w latach 1572 – 1574 i obejmuje okres bezkrólewia po śmierci Zygmunta Augusta, elekcję Henryka Walezego i krótki czas jego panowania w Polsce. Interegnum to czas zawieszenia, rozprężenia, bezhołowia, bo śmierć króla powodowała wygaśnięcie wszystkich dotychczasowych urzędów i przywilejów.

Kraków w tej książce to miejsce mało sympatyczne. Zupełnie nie przypomina tego miasta, które znamy teraz. Pełen ludzi – miejscowych i przyjezdnych, Polaków, Litwinów, Francuzów przybyłych z królem, Szkotów, Holendrów (i innych nacji, które w Rzeczpospolitej znajdowały schronienie przed prześladowaniami religijnymi we własnych krajach)… Zatłoczony, brudny i niebezpieczny.

No i jeszcze ten dwór królewski, francuskie otoczenie króla… Co tam się działo ! Nie – to zdecydowanie nie jest książka dla dzieci 😉

Ale za to jaka ciekawa ! A zostało jeszcze kilka niezakończonych spraw, co bardzo dobrze rokuje trzeciemu tomowi cyklu :-)))

Mariusz Wollny „Kacper Ryx i król przeklęty”, wyd.: Otwarte, Kraków 2008

Wpis z 5 marca 2012 roku:

Spieszę donieść, że ukazał się czwarty tom cyklu o Kacprze Ryxie, Inwestygatorze czterech kolejnych władców Rzeczpospolitej. Po „Kacprze Ryxie” i „Kacprze Ryxie i królu przeklętym” w zeszły roku moglismy przeczytać „Kacpra Ryxa i tyrana nienawistnego”, a kilka tygodni temu do księgarni dotarł „Kacper Ryx i król alchemików”

W posłowiu autor sumituje się nieco przed czytelnikami za tom trzeci – rzekomo niedopracowany i pisany na kolanie. Jeśli tak wygląda książka niedopracowana, to wolę się nie zastanawiać, na czym pisze większość publikujących obecnie autorów ! Mój Mąż, po przeczytaniu tego tomu, powiedział, że robi on wrażenie jakby pan Wollny pozazdrościł Sienkiewiczowi. Rzeczywiście – po pierwszych dwóch, w których Kacper z rzadka opuszczał Kraków, nie wypuszczając się poza granice Korony, tym razem autor zafundował mu przyspieszony, praktyczny kurs geografii Kresów Rzeczpospolitej Obojga Narodów i nie tylko, rzucając nim od Pskowa po Krym.

„Kacper Ryx i król alchemików” jest czwartym i zarazem (zgodnie z pierwotnym założeniem) ostatnim tomem cyklu. Jego bohater urodził się w roku 1550 i przyszło mu żyć pod panowaniem czterech kolejnych królów w burzliwych dla Rzeczpospolitej czasach. Każdy z tomów cyklu obejmuje panowanie innego z władców – od Zygmunta Augusta przez Henryka Walezego, Stefana Batorego do Zygmunta III Wazy. W chwili wstępowanie na tron jego następcy – Władysława IV – Kacper miałby 82 lata. To wiek jak na owe czasy matuzalemowy i na pewno nieodpowiedni do pełnienia funkcji Inwestygatora. Mariusz Wollny konsekwentnie podomykał wszystkie wątki i nieodwołalnie zakończył tetralogię o Kacprze Ryxie, ale równocześnie…

… pozostawił sobie furtkę do rozpoczęcia kolejnego cyklu. I nie mogę się już doczekać, kiedy z niej skorzysta 😉

Mariusz Wollny „Kacper Ryx i tyran nienawistny”, wyd.: Otwarte, Kraków 2011

Mariusz Wollny „Kacper Ryx i król alchemików”, wyd.: Otwarte, Kraków 2012

Rzeczywiście – doczekałam się 🙂 W następnych latach okazał się trzytomowy cykl „Krwawa Jutrznia” nazywany też „Kronikami Dymitriad”. Jest to historia syna Kacpra Ryxa – po uszlachceniu ojca nosi on miano Kacpra Turopońskiego. Ten cykl stanowi całość, tomy trzeba czytać po kolei i warto jest mieć od razu wszystkie, żeby nie robić sobie przerw w lekturze 😉 Podobnie jak w cyklu pierwotnym, są to książki fascynujące, trzymające w napięciu, świetnie napisane i znakomicie osadzone w realiach. To osadzenie sprawia, że są równocześnie dość brutalne i ociekające krwią, ale trudno się dziwić, bo takie były wydarzenia w nich opisywane .

Ukazało się także pięć opowiadań o Kacprze Ryxie seniorze. Wydarzenia w nich opisywane mieszczą się gdzieś pomiędzy tomami zasadniczego cyklu, ale to już jest lektura dla szczególnych maniaków tematyki, którzy po przeczytaniu pozostałych nie mogą się rozstać z bohaterem, epoką i Krakowem 😉

Wszystkie książki Mariusza Wollnego, a także wiele innych gadżetów z epoki można nabyć w Składzie Towarów u Kacpra Ryxa – w Krakowie tuż obok Kościoła Mariackiego albo przez internet 🙂

Gdybym nie pomyliła psów

Gdybym nie pomyliła psów

i kolejne części cyklu o Tildzie 🙂

Wpis z 23 września 2008 roku:

Jak można pomylić psy ? Nie zauważyć, że się odchodzi spod sklepu z zupełnie innym zwierzakiem niż ten, którego się tam zostawiło ?

I nie chodzi tu bynajmniej o dwa psy tej samej rasy, tylko o różniące się zdecydowanie rozmiarem (i całą resztą zresztą też 😉 ) chihuahuę i labradora. Wydaje się to niemożliwe, ale nie ma rzeczy niemożliwych, jeśli się ma dziewięć lat, bujną wyobraźnię i spotkało się chłopca, do którego się wzdycha od jakiegoś czasu. A Tilda właśnie ma dziewięć lat, bujną wyobraźnię i spotkała pod sklepem Axela (czy może Axla ? – jak to się odmienia ?)

Gdybym nie pomyliła psów, mama nie dostałaby ataku alergii. Gdyby mama nie dostała ataku alergii, nie ukradziono by mi roweru. Gdyby nie ukradziono mi roweru, tobym się nie zgubiła. Gdybym się nie zgubiła, nie spotkałabym Sary i jej babci. Gdybym nie spotkała Sary i jej babci… i tak dalej, i tak dalej. Wszystko co nas spotyka ma swoje przyczyny i skutki – czasem bywają przyjemne, a czasem opłakane. W przypadku Tildy jednak wszystko kończy się dobrze.

Babcia nazywa to przeznaczeniem. Mama – przypadkiem. Ja sama nie wiem, co o tym myśleć i jak to nazwać. Przeznaczenie brzmi, według mnie, troche podniośle i wydumanie, za to przypadek nie brzmi wcale. Jakby się nic nie wydarzyło… A przecież się wydarzyło !

„Gdybym nie pomyliła psów” to bardzo sympatyczna książka dla rówieśników TildyByła pierwszą lekturą Najmłodszej z moich córek po wakacjach – osadzona w realiach roku szkolnego, ale trochę jeszcze wakacyjnie zwariowana. Tak jak jej bohaterka, z którą spotkamy się niebawem w kolejnej części cyklu.

Dowiemy się wtedy, czy udało jej się dotrzymać obietnicy: I już nigdy nie będę kłamać. Promise !

Ingelin Angerborn „Gdybym nie pomyliła psów”, przekł.: Katarzyna Ottoson, ilustr.: Magda Chodorowska, wyd.: Zakamarki, Poznań 2008

Wpis z 13 marca 2012 roku:

Ponad trzy lata temu pisałam tu o książce „Gdybym nie pomyliła psów”, która rozpoczynała cykl o ciut zwariowanej dziewczynce imieniem Tilda. Potem ukazała się druga część – „Gdybym nie zrobiła z taty astronauty”, a niedawno trzecia – „Gdybym nie powiedziała prawdy”.

Gdybym nie zrobiła z taty astronauty, nic by się nie wydarzyło. Nie ukradłabym gazety, nie zdarzyłby się cud, nie zniszczyłoby się zdjęcie pani Doris, nie zginąłby kask pana od wuefu, a przede wszystkim nie musiałybyśmy się przeprowadzać.

Wiem, że to brzmi dziwnie. Ale ze mną już tak jest – dziwnie !

Wyplątawszy się z perypetii spowodowanych pomyleniem psów Tilda obiecała sobie (i czytelnikom tych książek), że już nigdy nie będzie kłamać. Niestety długo nie wytrwała w swoim postanowieniu, a wszystko przez tatę, a może raczej przez ojców innych dzieci…

Nagle wszyscy jeden przez drugiego zaczęli opowiadać o swoich ojcach. (…) Możliwe, że parę osób wcale sie nie odezwało. Sama już nie wiem. Ale akurat wtedy wydawało mi się, że wszyscy przechwalają się swoimi tatusiami. Jeden tatuś był lepszy od drugiego. I najwyraźniej wszyscy ci tatusiowie mieszkali razem ze swoimi dziećmi. A Tilda mieszkała tylko z mamą i nie bardzo mogła pochwalić się swoim tatą urwipołciem. Dlatego powiedziała, ze jej tata jest astronautą, co jak to zwykle u niej bywa, stało się początkiem serii zwariowanych zdarzeń. Bo z Tildą tak już jest – najpierw działa, a potem (ewentualnie) myśli o skutkach. 😉

Wplątawszy się z perypetii spowodowanych zrobieniem z taty astronauty, Tilda znów obiecała sobie (i nam), że będzie mówić tylko prawdę. I powiedziała – że jej tata jest na wyprawie na Kilimandżaro. Tylko jakoś nikt w tę prawdę nie chciał uwierzyć…

Gdybym nie powiedziała prawdy, nic by się nie wydarzyło. Nie utknęłabym na balkonie Axla, nie zapodziałabym Kilimandżaro, nie pomyliłabym łazienek i nie wsadziłabym łokcia w kupę słonia… ale przede wszystkim nie zdobyłabym głównej nagrody !

Wiem, że to brzmi dziwnie. Ale ze mną już tak jest – dziwnie ! Zupełne szaleństwo ! Jakbym się nie starała, zawsze coś namotam.

Przedostatni z pięciu tomów cyklu o Tildzie nosić będzie tytuł „Gdybym nie kupiła świnki morskiej” i bardzo ciekawa jestem co też ona tym razem (razem z tą świnką) nawyczynia 🙂

Edit: Najmłodsza z córek była już wtedy w wieku, w którym się sięga po inne lektury, więc się tą serią potem nie interesowałam. Widzę jednak, że kolejne części jednak się już po polsku nie ukazały. Szkoda 😦

Ingelin Angerborn „Gdybym nie zrobiła z taty astronauty”, przekł.:Katarzyna Ottosson, ilustr.: Magda Chodorowska, wyd.: Zakamarki, Poznań 2011

Ingelin Angerborn „Gdybym nie powiedziała prawdy”, przekł.:Katarzyna Ottosson, ilustr.: Magda Chodorowska, wyd.: Zakamarki, Poznań 2012

U nas w Ammerlo

U nas w Ammerlo

oraz „Lato w Ammerlo” – czyli dwie kolejne książki wakacyjne, które mi się po wielu latach przypomniały. 29 sierpnia 2007 roku pisałam o nich, bo wyglądały obiecująco, a okazały się rozczarowujące 😦

Tegoroczne wakacje upłynęły nam pod znakiem remontu domu. Remont ów wymagał mojej obecności na miejscu, a Najmłodsza z córek (edit: wówczas siedmioletnia) zmuszona była mi towarzyszyć. Najstarsza i Środkowa były na swoich obozach, ale ona jest jeszcze za mała na samodzielny wyjazd, więc spędziła prawie całe wakacje w domu.

Nie mogłyśmy wyjechać, ale za to czytałyśmy sobie o tym, jak fajnie może być wszędzie tam gdzie nas nie ma 😉 Jedną z takich naszych lektur wakacyjnych miały być książeczki o Ammerlo. Na pierwszy rzut oka wyglądały bardzo sympatycznie. Poza tym przeczytałam sporo pochwał na ich temat, więc nie wgłębiając się wcześniej w ich treść zaczęłam czytać je Najmłodszej. Niestety – ich lektura zaskoczyła mnie in minus… 😦

Na pierwszy rzut oka – to miłe historyjki o przygodach gromadki dzieciaków, jednego psa i jednego strasznie spasionego królika w bardzo wakacyjnej scenerii małej wioski nad morzem. Dzieciaki myszkują po wszystkich zakamarkach Ammerlo, remontują żaglówkę, a później nią pływają (nie raz i nie dwa kończy się to kąpielą w ubraniu), rozwikłują rozmaite zagadki – krótko mówiąc: bawią się świetnie. Na pierwszy rzut oka, głównie dzięki nadmorskiemu anturażowi, ta książka kojarzy się z  ”My na wyspie Saltkrakan”.

Na drugi rzut oka – można w tych książeczkach dostrzec wiele sytuacji… jak by to powiedzieć… dwuznacznych moralnie. Generalnie mieszkańcy Ammerlo w tych książeczkach dzielą się na fajnych (do nich należą przede wszystkim mali bohaterowie tych książek – Luisa, Mandy, Aik i Luklas oraz ich rodziny z przyległościaminiefajnych. Niefajni są… po prostu niefajni i z definicji można ich traktować również niefajnie.

Kiedy Luisa ma sprawę do Aika, który mieszka nad sklepem sportowym, nie będzie się przecież fatygowała po schodach na piętro. Po co, skoro można rzucić czymś w okno ? Za każdym razem, kiedy Luisa celowała kamykiem w okno Aika, kamyk trafiał w szybę wystawy. Awantury właściciela sklepu stały się swego rodzaju prywatnym sygnałem, który dla wszystkich członków rodziny Aika oznaczał, że przyszła Luisa. Jakie to śmieszne, prawda ? Właściciel sklepu jest oczywiście niefajny.

Najniefajniejszym z całej wsi jest niejaki Ponurak, który nie lubi nikogo poza swoim psem, więc jego też można nie lubić. Kiedyś podczas malowania stoiska w kanapkami, będącego własnością taty Luisy, dzieciaki narozlewały farby i umazały się w nich razem z psem i królikiem. Następnie zwierzaki przespacerowały się po zadbanej łodzi Ponuraka, zostawiając tam masę śladów. Ponurak oczywiście miał o te ślady (niewątpliwie trudne do usunięcia) pretensje, ale tata Luisy potraktował go tak, jak na to zasłużył (swoją niefajnością oczywiście). Sprytnie ubrudził łapy jego psa w farbie i zwalił winę na niego. (Tu następuje śmiech z offu 😉 )

Bardzo wesoło było również wtedy, kiedy niedopilnowana przez Mamę i starszego brata Aika trzyletnia Lenka (wespół w zespół z niedopilnowanym przez Luisę i jej rodzinę psem – panem Mechatym) rozkopała wypielęgnowany klomb w (zadbanym równie jak łódź) ogródku Ponuraka. Tutaj też nikomu fajnemu nie przyszło do głowy tak trywialne rozwiązanie jak zadośćuczynienie za wyrządzone szkody. Po co, skoro było tak śmiesznie ? Najpierw wyglądał tylko na niebywale zdumionego, ale po kilku sekundach, kiedy spojrzał na usmarowanych ziemią intruzów i zrujnowany klomb, jego twarz powoli zmieniła się z bladej na krwiście czerwoną. A potem Ponurak wydał z siebie wściekły, rozdzierający uszy ryk. Lenka i pan Mechaty zrozumieli wreszcie, ze lepiej opuścić miejsce akcji. We czwórkę rzucili się do znanej już dziury w płocie. (…) Tymczasem Ponurak ryczał dalej i coraz bliżej, ale miotająca nim wściekłość nie pozwalała zrozumieć słów. (HA HA HA !!!)

Na akcję polegającą na ściągnięciu (przy pomocy wędki) nakryć głowy gości kawiarni i zorganizowaniu następnie ich licytacji, spuśćmy litościwie zasłonę milczenia, bo tam pojawił się choć cień wątpliwości, czy rzecz cała jest w porządku.

Być może starzeję się i z wiekiem zaczynam być nadmiernie czepialska. Nie wykluczam tego 😉 Czytając Najmłodszej „U nas w Ammerlo” niemal każdy rozdział okraszałam pogadanką moralizatorską (z wtrętami prawniczymi 😉 ). Efekt ? Drugiego tomu już nie czytałyśmy – moja córka zdecydowanie odmówiła współpracy.

Antonia Michaelis „U nas w Ammerlo”, przekł.: Izabella Korsak, ilustr.: Julia Ginsbach, wyd.: Egmont, Warszawa 2007

Antonia Michaelis „Lato w Ammerlo”, przekł.: Izabella Korsak, ilustr.: Julia Ginsbach, wyd.: Egmont, Warszawa 2007

Na krawędzi

Na krawędzi

Skoro o książkach wakacyjnych mowa, przypomniała mi się ta – opisywałam ją dawno temu, na samym początku istnienia Małego Pokoju z Książkami. Jacqueline Wilson była wówczas ulubioną pisarką Środkowej z moich córek i jej rówieśnic. Teraz, mam wrażenie, jej książki nie cieszą się taką popularnością, a trochę szkoda 🙂

Przy okazji tej książki naszła mnie dziś refleksja o tym, jak szybko biegnie czas – ani się obejrzeliśmy, a nie tylko Najmłodsza zaczęła wyjeżdżać sama, ale w ogóle powstał problem, żeby któraś z naszych córek znalazła czas i ochotę na spędzenie kawałka wakacji z rodzicami 😉

Wpis z 26 czerwca 2006 roku:

Nareszcie wakacje !!! Najstarsza i Środkowa z moich córek szykują się do obozu harcerskiego. Już nie mogą się doczekać – to nie będzie pierwszy taki ich wyjazd, więc dobrze wiedzą, czego się spodziewać. Trochę inaczej wyglądało, kiedy każda z nich wyjeżdżała pierwszy raz – wtedy obawiały się nieco, mimo że jechały w gronie osób dobrze znanych ze szkoły i zbiórek w czasie roku szkolnego.

Timowi, bohaterowi książki „Na krawędzi” było dużo trudniej. Rodzice wysłali go na obóz sportowy wbrew jego woli – on nie jest typem sportowca, najbardziej lubi siedzieć przed telewizorem i komputerem, czytać książki i rozwiązywać łamigłówki. W dodatku bał się pierwszego samodzielnego wyjazdu z domu w obce miejsce, gdzie z obcymi dziećmi miał robić coś, za czym nie przepada. Jego Tata natomiast był w dzieciństwie mistrzem sportów wszelakich (a przynajmniej ON tak mówi 😉 ) i chciałby uformować syna na wzór i podobieństwo swoje.

Tim jechał na obóz pełen obaw, w dodatku bez ukochanego misia Waltera, bo Tata uważał, że zabranie go byłoby dowodem na mięczakowatość syna. Na miejscu przekonał się, że tak naprawdę nic nie jest takie, jak na pierwszy rzut oka wygląda. Ci, którzy robią wrażenie największych twardzieli, przed zaśnięciem przytulają się do ukochanych pluszaków. Najfajniejszym kumplem okazuje się największy grubas i żarłok, a ci na pozór najbardziej fajtłapowaci w sytuacjach trudnych potrafią myśleć logicznie i to właśnie im drużyna zawdzięczała ostateczne zwycięstwo.

Ta nieduża książeczka została (w jednej z dyskusji na forum o książkach dla dzieci) zaliczona do Książek, Które Pomagają Uwierzyć w Siebie. Warto podsunąć ją dziecku, które pierwszy raz wyjeżdża samo i na pewno trochę się boi, choć stara się być dzielne. Nawet dla siedmiolatka nie powinna to być lektura zbyt trudna. Warto również, żeby przeczytali ją rodzice, którzy pierwszy raz wysyłają gdzieś swoje dziecko i też się boją 😉 ) Może łatwiej im będzie zrozumieć jego obawy i potrzebę zabrania ukochanego pluszaka. Nabiorą też może dystansu do płynących od dziecka rozpaczliwych komunikatów: TU JEST OKROPNIE, ZABIERZCIE MNIE STĄD !!!. W dobie telefonów komórkowych łatwiej jest o natychmiastowy kontakt z domem przy najmniejszych problemach, ale też trudniej o dystans do nich. Sama wysyłałam do rodziców takie rozpaczliwe listy (teraz śmieję się, kiedy je czytam), a kiedy przyjechali po mnie, wcale nie chciałam wracać do domu.

Pierwszy wyjazd zawsze jest trudny – i dla dziecka, i dla rodziców. Z każdym kolejnym problemów jest mniej. Kiedy za kilka lat Najmłodsza osiągnie odpowiednią samodzielność, będziemy mogli radośnie zanucić za Kazikiem: Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni – gdy nie ma dzieci w domu, to jesteśmy niegrzeczni 😉

Jacqueline Wilson „Na krawędzi”, przekł.: Ewa Rajewska, ilustr.: Nick Sharratt, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2004

Kiedy zegar wybije dziesiątą; Czarna operacja

Kiedy zegar wybije dziesiątą; Czarna operacja

… czyli przypominam wpis z 1 lipca 2011 roku o dwóch wakacyjnych kryminałach dla nastolatków. Odkryłam przy tej okazji, że ich autorka – Agnieszka Błotnicka jest obecnie scenarzystką serialu „Ojciec Mateusz” 🙂

Zaczęły się wakacje, więc przyszedł czas na wakacyjne lektury…

Schemat tej książki jest w sumie mało oryginalny: Wszystko wskazywało na to, że w te wakacje Janka nie czeka nic ciekawego, tymczasem… Zamiast na obóz piłkarski, na który czekał cały rok, pojechał z Tatą do małego pensjonatu na skraju niewielkiego miasteczka, a jedynym rówieśnikiem był tam Kuba – chudy, zaczytany okularnik pasjonujący się matematyką. Trudno wyobrazić sobie miejsce i towarzystwo bardziej do Janka nie pasujące, a jednak…

Chudy okularnik, który też nie był zadowolony z towarzystwa wysportowanego mięśniaka, dość szybko okazał się całkiem fajny. Miasteczkiem natomiast był Kazimierz Dolny.

Janek musiał przyznać, że Kazimierz nie przypominał zwykłego, przeciętnego miasteczka. Kocie łby, kamieniczki z rzeźbionymi fasadami, stara studnia pośrodku rynku – wszystko odbiegało od jego ponurych wyobrażeń o tym miejscu. Spodziewał się zobaczyć szare, brzydkie miejsce z kulawymi psami i zakurzonymi oknami budynków.

A kiedy jeszcze trafili na trop tajemniczej afery okazało się, że znakomicie się z Kubą uzupełniają i stanowią świetny team…

Zwróciłam uwagę na tę książkę przede wszystkim ze względu na miejsce, w którym autorka umieściła jej akcję. Bardzo lubię Kazimierz, a kiedy byłam w wieku Kuby i Janka, jedną z moich ulubionych lektur było „Pawie pióro” Zofii Bogusławskiej i Celiny Tatarkiewicz – też wakacyjna historia grupki nastolatków tropiących tajemnice w Kazimierzu. Ciekawa jestem, czy ktoś oprócz mnie ją jeszcze pamięta ?

„Kiedy zegar wybije dziesiątą” może służyć za quasi przewodnik po tym miasteczku. Z książką w ręku, wędrując tropami Kuby i Janka można zobaczyć wszystkie najważniejsze miejsca, łącznie z Janowcem po drugiej stronie Wisły. Dzięki Kazimierzowi nie jest to tylko kolejna historia o dzieciach na tropie złoczyńców – rynek, wąwozy, Wisła, prom do Janowca… W takim otoczeniu i bez przestępców trudno się nudzić.

Minął rok i tym razem to Kuba odwiedza Janka w jego rodzinnym mieście. Znów sytuacja jest podobna – dorośli są zajęci, tym razem przeprowadzką i chłopcy mają zupełną swobodę w wędrowaniu po mieście. Podobnie jak Kazimierz, Warszawa opisana jest bardzo realistycznie, wszystkie miejsca można bez problemu zlokalizować, tylko adres Instytutu Technologii Elektronicznej pozostaje tajemnicą autorki…

Po tym, jak w zeszłym roku rozpracowali szajkę fałszerzy dzieł sztuki, w tym chłopcy nie liczą specjalnie na to, ze uda im się wpaść na trop kolejnej afery. W końcu kto jak kto, ale Kuba wie doskonale, co o tym mówi rachunek prawdopodobieństwa 😉 Wie jednak też, że życie czasami wywija matematyce paskudne numery. Afera sama przychodzi do nich i tym razem dotyczy czegoś na wskoś nowoczesnego…

Obie te książki są bardzo dobrze napisane, pomysł osadzenia akcji w miejscach rzeczywistych sprawdził się doskonale, a jednak w czasie lektury kilkakrotnie coś mi w nich zgrzytało 😦

Po pierwsze – w kilku sytuacja bohaterowie posuwają się do okłamania dorosłych. Sprawia im to co prawda pewien dyskomfort psychiczny i obiecują sobie, że opowiedzą o wszystkim rodzicom, ale w następnym tomie okazuje się, że rodzice nadal nic o ich kazimierskich wyczynach nie wiedzą, a oni znów muszą trochę oszukiwać dorosłych…

Po drugie – w pewnym momencie chłopcy decydują się na małą mistyfikację i udają harcerzy. Kupują w tym celu mundurki oraz krzyże harcerskie – i to właśnie, jako stara harcerka, uważam za przegięcie (żeby nie powiedzieć – profanację 😉 ). Pomijając już fakt, że wg mojej wiedzy krzyża harcerskiego nie można kupić ot, tak sobie…

Trzecim, już całkiem cichutkim zgrzycikiem było to, że ojciec Janka – architekt zatrzymał się w Kazimierzu w przypadkowym pensjonacie, zamiast skorzystać z Domu Architekta SARP, jak zrobili by wszyscy znani mi architekci, ale rozumiem, że było to niezbędne do zawiązania akcji. Inaczej chłopcy raczej by się nie spotkali.

A jeśli by się nie spotkali, nie byłoby tych książek, które (pomimo zgrzytów) naprawdę warto przeczytać. Szczególnie w wakacje 🙂

Agnieszka Błotnicka „Kiedy zegar wybije dziesiątą”, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2010

Agnieszka Błotnicka „Czarna operacja”, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2010