Łobuziary. Najfajniejsze bohaterki literackie

Łobuziary. Najfajniejsze bohaterki literackie

Rzadko zdarza mi się pisać tu o książkach, które mi się nie podobały –najczęściej uważam, że szkoda na to czasu. Autor musi się naprawdę postarać i tak mnie wkuropatwić, żebym poczuła potrzebę przelania swojej złości na klawiaturę. Sylwii Chutnik to się udało

Powiedzieć, że mam z tą książką problem, to nic nie powiedzieć . Mam z nią wiele problemów, które nawzajem z siebie wynikają. Z którejkolwiek strony bym się jej nie przyglądała, dochodzę do wniosku, że jej nie rozumiem i nie wiem – po co jest taka, jaka jest?

Problemem pierwszym i, można powiedzieć, założycielskim jest tytuł. Łobuziary to neologizm, nie ma takiego słowa w słowniku języka polskiego*. Uznajmy więc, że jest to rodzaj żeński od łobuziaka (nie od łobuza, bo wtedy byłaby to łobuzka). Skoro łobuziak jest synonimem psotnego chłopca, to łobuziara oznaczać może psotną dziewczynkę. Psotną czyli jaką ? Taką która psoci. A czym są psoty? Czymś co się robi dla żartu czy zabawy.

Jednak z tego, co o swoich bohaterkach pisze we wstępie do tej książki sama Sylwia Chutnik, wynika coś zupełnie innego, poważniejszego: Przedstawiam w niej łobuziary, czyli niezbyt grzeczne literackie postaci, które mieszkają w powieściach i bajkach. Pomysł na ten zbiór był prosty: zgromadzić w jednym miejscu prawdziwą armię niepokornych bohaterek – kobiet i dziewczynek. A wszystko po to, żeby zobaczyć, jak wiele ich jest i w jaki sposób mogą inspirować czytelniczki i czytelników. (…) …nasze łobuziary, oprócz tego, że są awanturnicami, są odważne i potrafią nieźle namieszać. Robią to zwykle po to, aby buntować się przeciwko zakazom. Aby być niezależnymi, dzielnymi dziewczynami. Aby poczuć się wolnymi od konwenansów i stereotypów.

Ok, więc nie łobuziary, nie awanturnice, bo to się kojarzy bardziej z osobami konfliktowymi, skłonnymi do robienia awantur – przyjmijmy więc, że chodzi po prostu o buntowniczki. Książek z takimi bohaterkami już trochę było, sama Sylwia Chutnik jest autorką jednej z buntowniczkami w tytule, dlatego rozumiem, że ten (IMO nie do końca udany) neologizm jest po to, żeby się jakoś odróżnić.

Tytuł mamy już przeanalizowany, przyjrzyjmy się więc kluczowi, według którego wybrane zostały bohaterki. Sylwia Chutnik opowiada tu o trzydziestu postaciach literackich. Większość z nich znam, niektóre** mają od dawna swoje miejsce na półkach Małego Pokoju z Książkami. Zastanawiam się jednak – dlaczego akurat one? I nie wiem 😦

Ten zbiór to wielki misz-masz – ułożone w kolejności alfabetycznej bohaterki książek, które zostały napisane na przestrzeni 165 lat. Najstarsza jest Alicja (z Krainy Czarów) z roku 1865, a najmłodsza – Terka z „Beskidu bez kitu. Jeśli przyjmiemy wiek potencjalnych czytelniczek „Łobuziar” na 10-14 lat, to tylko cztery spośród opisywanych tu książek powstały, kiedy były one na świecie. Powiem więcej – 2/3 z nich to pozycje starsze ode mnie, a ja teoretycznie mogłabym być już babcią adresatek tej publikacji.

We wstępie do niej przeczytałam z pewnym zdziwieniem: Wbrew pozorom jednak literatura światowa i polska boją się odważnych i dzielnych postaci kobiecych. Często trzeba czytać nudne powiastki o tym, jak Ala posprzątała po obiedzie, pisnęła na widok myszy, a potem dygnęła i powiedziała wierszyk. To miło z jej strony, że mówi „proszę” i „przepraszam”, kiedy trzeba, ale dobrze by było, gdyby czasem pobiegała po ogrodzie, wydarła się wniebogłosy i potargała fryzurę. Stałaby się wtedy wielowymiarową postacią, pełną życia bohaterką z krwi i kości – chociaż opisaną na papierze.

Nie wiem, skąd Autorka wytrzasnęła tę Alę, ale naprawdę nie jest łatwo znaleźć obecnie książkę z podobną bohaterką. Jest natomiast bardzo wiele takich, gdzie spotkamy wielowymiarowe postaci dziewczęce i pełne życia bohaterki z krwi i kości. Że wymienię tylko te, o których sama pisałam tutaj w tym i zeszłym roku: „Simona”, „Mała wiedźma Bazylka”, Matylda z „W krainie snów”, Helen i Mila ze „Straconego roku”, Mira, Antosia oraz bohaterki cyklu „Siedem szczęśliwych. Baśnie nie dość znane”. Po więcej takich postaci odsyłam do mojej zakładki O dziewczętach – wbrew stereotypom. BTW – przy tej okazji zauważyłam, że coraz rzadziej umieszczam w niej kolejne tytuły. Chyba po prostu te stereotypy przestały być tak dominujące, a ich przełamywanie nie jest już głównym zajęciem bohaterek.

Mam silne wrażenie, że „Łobuziary” jako pomysł na publikację wyrastają z paradygmatu, który dziś jest już kompletnie anachroniczny. Zaczynał odchodzić do lamusa już w czasach mojego dzieciństwa, rozpędu nabrał, kiedy Sylwia Chutnik była mała, a zdecydowanie odszedł, kiedy dziećmi były moje córki.

Jak i przeciwko czemu buntują się książkowe Łobuziary? Tu mam kolejny problem, bo po pierwsze: książki, których są bohaterkami, powstawały przez ponad półtora wieku, a w tym czasie oczekiwania wobec dziewczynek (a więc i ewentualne powody do buntu) zmieniły się bardzo. Po drugie: mamy na tej liście pomieszane postaci z powieści obyczajowych, realistycznych oraz z literatury baśniowej i fantastycznej. Jest także jedna autentycznie żyjąca – Anna Frank i jej obecność w tym zestawieniu budzi mój największy opór, szczególnie w towarzystwie Małej Mi i Pchły Szachrajki. Nie da się porównać nieporównywalnego.

[Edit: bo może to, co napisałam powyżej nie jest dla wszystkich oczywiste – Anne Frank jest nie tylko postacią autentyczną, ale także autorką książki, o której Sylwia Chutnik pisze: jej dziennik zaliczany jest zarówno do literatury pieknej, jak i do autobiografii. Przez lata Anne zaczęła być postrzegana także jako bohaterka literacka. Jej odwaga i zdolność opisywania własnych przeżyć (przygód oraz emocji) są godne podziwu. Poza tym jej historia jest smutna i tak też się kończy, więc nie za bardzo pasuje do bajek z optymistycznym zakończeniem. Anne żyła w czasie drugiej wojny światowej, o której trudno pisać w lekkim tonie. A jednak nie wyobrażam sobie, że dla Anne Frank zabrakłoby miejsca w tej książce. To właśnie niezłomna postawa tej nastolatki jest dowodem na to, że rzeczywistość bywa bardziej niezwykła niż fikcja.

Trudno mi powiedzieć, które ze stwierdzeń w tym fragmencie zbulwersowało mnie bardziej – czy użycie w kontekście tak wyjątkowego dokumentu czasów Holokaustu, jakim stał się „Dziennik”, oraz śmierci Anne w obozie koncentracyjnym określeń przygody i smutna historia, czy bardziej jednak ostatnie zdanie? W jej przypadku określenie łobuziara wydaje mi się szczególnie niewłaściwe , a pomysł, żeby aktywnością proponowaną czytelniczkom po przeczytaniu o niej było… pisanie listów na ozdobnej papeterii odbieram jako obraźliwy dla bohaterki !!!]

Niektóre z bohaterek żyją, można powiedzieć, normalnie, w świecie, który istnieje (albo istniał) realnie, a niektóre zostały wrzucone w rzeczywistość fantastyczną – przez króliczą norę do Krainy Czarów, przez szafę do Narnii czy z peronu 9 i 3/4 do Hogwartu. Dla innych ta fantastyczna rzeczywistość jest naturalna – jak dla Małej Mi czy Malutkiej Czarownicy.

Są wśród nich takie, które robią to, co chcą, po prostu dlatego, że… chcą – to nie tylko Mi czy Pippi, ale także Lotta (z ulicy Awanturników). Są takie, które zachowują się tak w imię zasad i sprawiedliwości, bo chcą na własną miarę naprawiać świat czy pomagać ludziom – taka jest Ronja, Ewa Tyszowska z „Szaleństw panny Ewy”, Sara Crewe z „Małej księżniczki” czy Ida Borejko. Są wreszcie takie, które moim zdaniem zupełnie się nie buntują i dziwi mnie ich obecność w tym zbiorze….

Pierwszą (za względu na alfabetyczny układ tej książki) jest Anne Shirley, której kłopoty w pierwszym tomie cyklu (czyli tym, w którym, zależnie od wydania, mieszka na Zielonym Wzgórzu albo w Zielonych Szczytach), wynikają najczęściej z tego, że bardzo starała się sprostać oczekiwaniom otoczenia, ale jej to nie wychodziło. Nawet jej najbardziej spektakularny wyczyn czyli przefarbowanie włosów na zielono wydarzył się przypadkiem i tylko dlatego, że chciała przestać się wyróżniać rudymi włosami. O tym, że tak naprawdę nie była buntowniczką, świadczą kolejne tomy tego cyklu. Dorosła Anne pokazana jest tam jako spełniona w swoich rolach życiowych matka, żona i gospodyni i nie znajdziemy nigdzie nawet cienia sugestii, że jest ze swojej drogi życiowej niezadowolona.

Sylwia Chutnik odczytuje jej historię feministycznie, bo przecież Anne trafiła do domu Cuthbertów w wyniku pomyłki. Chcieli wziąć z sierocińca chłopca, ponieważ tak naprawdę szukali darmowej pomocy w gospodarstwie. Jednak od momentu, w którym zdecydowali się zatrzymać u siebie Anne, nigdy nie dali jej do zrozumienia, że ich zdaniem nie ma ona wartości i jest niepotrzebna. Więc stwierdzenie, że jest to:

częsta sytuacja nawet w dzisiejszych czasach, mimo że minęło ponad sto lat od momentu, gdy Lucy Maud Montgomery wymyśliła postać Ani. Dziewczęta i kobiety wciąż w wielu miejscach na świecie muszą udowadniać, że nie są gorsze od chłopców i mężczyzn. To oczywiście pochłania mnóstwo energii, ale dzięki tym wysiłkom są traktowane poważnie. To prawdziwa niesprawiedliwość, kiedy pogardza się kimś tylko dlatego, że nie urodził się chłopcem – tak jakby można było mieć na to wpływ.

… jest co prawda prawdziwe, ale akurat do tej bohaterki kompletnie nie pasuje. Bardziej odpowiednia (i bardziej współczesna) byłaby tu na przykład Koli z „Bezdomnego ptaka”, która się jednak wśród Łobuziar nie znalazła.

Obecność Gabrysi Borejko dziwi mnie tutaj nie tyle w związku z nią, ile z powodu równoczesnej nieobecności innej bohaterki Jeżycjady, która zdecydowanie bardziej by pasowała. Anielka Kowalik czyli tytułowa postać z „Kłamczuchy” – ta to się dopiero buntowała! Z przytupem! 😉 W dodatku w tym tomie mniejszą rolę odgrywają realia życia w PRL, dzięki czemu jej historia jest bardziej uniwersalna i (mam takie wrażenie) łatwiejsza do zrozumienia dla współczesnych czytelniczek.

A Gabrysia… no właśnie – ja w tej postaci widzę osobę, która heroicznie i odpowiedzialnie bierze na siebie obowiązki domowe chorej mamy i w miarę swoich możliwości usiłuje sobie z nimi poradzić. W tle mamy braki rynkowe, kolejki, niehandlowe soboty i opresyjną peerelowską szkołę. Gabrysia stara się bardzo, a równocześnie nie zdobywa się na bunt, który dla współczesnych nastolatek byłby oczywisty – nie potrafi dobitnie uświadomić ojcu, że to właśnie on, a nie szwagierka na lewym el cztery i córka licealistka, jest odpowiedzialny za dom i rodzinę.

Tosia Jastrzębska – bohaterka powieści Hanny Ożogowskiej „Dziewczyna i chłopak czyli heca na 14 fajerek” też IMO nie powinna się tu znaleźć. Cała opisana w tej książce historia wydarzyła się przecież dlatego, że Tosia NIE POTRAFIŁA się zbuntować. Była grzeczną dziewczynką, która czuła się odpowiedzialna za atmosferę w domu. Kryła (starszego przecież!) brata przed ojcem, bo nie chciała, żeby ten ostatni się zdenerwował, jakby to miała być jej wina. Wytrwała w tej mistyfikacji bardzo długo, mimo że udawanie chłopca było dla niej trudniejsze, niż dla Tomka bycie dziewczynką – tylko po co? Złamała się dopiero wtedy, kiedy stryjek chciał jej obciąć włosy, na których odrośnięcie po chorobie bardzo czekała. Moment przyznania się, że nie jest Tomkiem, to tak naprawdę chwila, w której po raz pierwszy uznała, że to ona jest ważniejsza od niego.

„Dziewczyna i chłopak czyli heca na 14 fajerek” to powieść, która (o ile pamiętam) całkiem fajnie pokazywała stereotypy płciowe obowiązujące w czasach, gdy byłam mała. Byłaby może dobrym wstępem do rozmowy z dziećmi o tym, co się od tego czasu zmieniło. Byłaby… gdyby nie to, że nie ma jej już w żadnej z bibliotek, w których to sprawdzałam. Na jej podstawie powstał jednak całkiem niezły serial i przy tej okazji odkryłam, że można go obejrzeć na TVP VOD —>tutaj. Trudno mi jednak powiedzieć, na ile wytrzymał próbę czasu. Zaczęłam oglądać pierwszy odcinek i uderzyło mnie w nim przede wszystkim to, jak bardzo niesprawiedliwie i bez próby zrozumienia jest tam traktowany Tomek… 😦

Powieść Ożogowskiej to nie jest jedyny w tym zestawieniu tytuł, który trudno teraz znaleźć, bo dawno nie był wznawiany i rzadko bywa w bibliotekach. A kolejne pytanie, jakie nasunęło mi się w związku z „Łobuziarami” brzmi: czy obecne czytelniczki w ogóle będą chciały je czytać?

Ta książka ma również za zadanie zachęcić do sięgania po lektury i szukania w nich odpowiedzi na najważniejsze pytania – deklaruje Autorka we wstępie. Tylko czy rzeczywiście zachęca, skoro właściwie streszcza te książki, niejednokrotnie zdradzając zakończenie? Nie tylko streszcza, ale jeszcze expresis verbis podaje wnioski, które czytelnicy powinni z nich wyciągnąć. Czy to nie odbiera przyjemności lektury?

Wreszcie pytanie ostatnie – do kogo tak naprawdę jest adresowana? Do jakiej grupy wiekowej, skoro wymieszane są w niej propozycje lektur od 3+ do 13+ ? A po każdej jest część zatytułowana Bądź jak… (Alicja, Anda, Ania itd.), ale pomysłów zabaw i działań (czy też, jak przeczytałam gdzieś, kreatywnych aktywności), które tam są zawarte nie podejmuję się analizować.

Mam wrażenie, że jest to publikacja obliczona na sukces rynkowy wśród dorosłych, dla których jest ona wycieczką w przeszłość i zanurkowaniem między ich półki z książkami przed laty. Znajdą w niej swoje ulubione lektury z dzieciństwa i będą przy jej pomocy próbowali (czy raczej próbowały, bo to były od zawsze dziewczyńskie książki) namówić córki i wnuczki, żeby też po te książki sięgnęły. Czy skutecznie, to już inna sprawa…

Mówiąc szczerze – przypuszczam, że wątpię 😉

P.S. Tekstom Sylwii Chutnik towarzyszą ilustracje Oli Szmidy. Myślę, że miała przy nich sporo frajdy, bo mogła zmierzyć się z wieloma bohaterkami klasyki literatury i pokazać je po swojemu. Jej dość zamaszysta kreska dobrze koresponduje z buntowniczym (przynajmniej deklaratywnie) charakterem postaci, a ta zamaszystość szczególnie wyraźnie widoczna jest w… ich uszach 😉 Tylko jedna ilustracja wzbudziła mój gorący sprzeciw – to Sara Crewe. Spójrzcie i powiedzcie – czy tak ją sobie wyobrażaliście?

No i może jeszcze Majka Skowron w wersji herod-baba trochę mi zgrzytała, bo zbyt dobrze pamiętam grającą ją w serialu Zuzannę Antoszkiewicz.

Sylwia Chutnik „Łobuziary. Najfajniejsze bohaterki literackie”, ilustr.: Ola Szmida, wyd.: Znak, Kraków 2024

* Źle sprawdziłam, okazuje się, że to słowo występuje w Słowniku Języka Polskiego. Nie zmienia to jednak mojego poczucia, że nie jest ono określeniem odpowiednim dla wymienionych w tej książce postaci.

** Na półkach Małego Pokoju z Książkami znajdziecie następujące bohaterki, które zostały zaliczone do Łobuziar:

Dziennik Rut

Dziennik Rut

Mam na imię Rut. Bez h na końcu. I bez a. Po prostu RUT. Mówią na mnie Rutka lub Rucia. Czasem Rucisława. Zdarza się, że mama mówi do mnie Ryszard. Zupełnie nie wiem, skąd jej się to wzięło. W domu nas, dzieci, jest pięcioro. Mieszka z nami jeszcze pies – Hamsa. No i rodzice – mama i ojczym. Przydają się, kiedy jestem głodna lub nie mam czystych ubrań. Albo kiedy jest mi smutno i chcę się do kogoś przytulić.

Rut ma jakieś dwanaście, może trzynaście lat. Chodzi do szkoły, ma bliską sercu przyjaciółkę, mniej i bardziej lubiane koleżanki oraz jednego kolegę, z którym szczególnie dobrze jej się rozmawia. Bierze udział w zajęciach kółka teatralnego, czasem ma problemy z ocenami, ale ogólnie radzi sobie z nauką. Normalnie, jak inne dziewczynki w jej wieku.

Żyje w patchworkowej rodzinie, jest środkowa z piątki rodzeństwa. Czasem się kłócą z siostrami i braćmi, a czasem fajnie dogadują. Jej tata mieszka w innym mieście, więc rozmawiają na skypie. Mama i ojczym starają się ogarniać wszystko, ale przy tylu dzieciach w domu, różnie z tym bywa. Zwyczajnie, jak w każdej rodzinie.

Jedynym, co odróżnia Rut od jej rówieśników, jest to, że jest Żydówką (a dokładniej: Polką i Żydówką) i jej rodzina żyje według reguł religii żydowskiej. Jedzą zgodnie z zasadami koszerności. W piątek po zachodzie słońca zasiadają do wieczerzy szabatowej i do sobotniego wieczora nie używają telefonów, ani komputerów. Obchodzą tradycyjne święta żydowskie: Rosz ha-Szana, Jom Kippur, Sukot (że wymienię tylko te które wypadają na początku polskiego roku szkolnego 😉 ) i inne. Nie dotyczą ich natomiast najbardziej u nas uroczyste: Boże Narodzenie i Wielkanoc – chyba że przypadkiem Chanuka i Pesach wypadną w tym samym terminie.

Co z tego wynika ? Na przykład to, że nie pójdzie ze znajomymi do McDonald’sa, bo to, co mogłaby tam zjeść, jest niekoszerne. Że czasem nie ma jej w szkole z powodu świąt i potem musi nadrabiać zaległości, natomiast wtedy, kiedy wszyscy siadają do wieczerzy wigilijnej, u niej w domu jest to normalny wieczór. Za to zna alfabet hebrajski i umie czytać książki, w których wszystko jest z innej strony, niż w tych wydanych po polsku.

Miriam (Maria) Synger, która prowadzi na Instagramie profil @jestem_zydowka , pisząc tę książkę wzorowała się na własnej rodzinie. Swoje wpisy na IG adresuje do dorosłych – opowiada tam o swoim codziennym życiu i o tym, jak w nim łączy bycie religijną Żydówką, wielodzietną (i patchworkową) Matką Polką, feministką i patriotką. Opisuje zwyczaje, tradycje i pojęcia związane z judaizmem, wyjaśnia wątpliwości, odpowiada na pytania. Wydała też książkę pod tytułem „Jestem Żydówką”, która podobnie jak „Dziennik Rut” jest zapisem jednego roku szkolnego – bo w takim rytmie żyje większość rodzin w Polsce, niezależnie od tego, czy posługują się kalendarzem gregoriańskim czy żydowskim.

Miriam Synger pochodzi z rodziny, która na drogę asymilacji weszła pięć pokoleń wcześniej i ponad sto lat temu. Jej historię opisała babcia Miriam – Joanna Olczak-Ronikier w swoich książkach „W ogrodzie pamięci” i „Wtedy”, a zasług dla kultury polskiej kolejnych jej przedstawicieli nie sposób przecenić. Prapradziadkami Miriam byli Janina i Jakub Mortkowiczowie, twórcy księgarni i wydawnictwa, które publikowało największych polskich pisarzy, m.in. Żeromskiego. Janina Mortkowiczowa była także tłumaczką – polscy czytelnicy zawdzięczają jej na przykład „Chłopców z Placu Broni”. Sto lat później ich praprawnuczka i prapraprawnuki (nie wyrzekając się polskości przecież !) żyją zgodnie z zasadami religii, od której oni odeszli. Życie pisze naprawdę niespodziewane scenariusze…

Z dużym zainteresowaniem śledzę profil Miriam Synger na Instagramie, przeczytałam także jej pierwszą książkę dla dorosłych. Obserwuję życie jej i jej rodziny, w tak wielu aspektach regulowane przez religijne nakazy i zakazy. Zastanawiam się czasem, jak to będzie wyglądało w następnych pokoleniach ? Dla niej samej była to decyzja, którą podjęła już jako osoba dorosła. Co wybiorą jej dzieci ?

Rozumiem, że obie te książki oraz profil na IG mają przede wszystkim zapoznawać ich otoczenie z zasadami, którymi się kierują i bardzo dobrze tę rolę spełniają. Obraz ich życia rodzinnego nie jest cukierkowy, bo przy tylu dzieciach z nawet najpoważniejsze tradycje mogą się skończyć… różnie 😉 Brakuje mi tam jednak niekiedy odrobiny… nie wiem… może wątpliwości ? Buntu dzieci, które czasem chcą czegoś, co ich rówieśnicy mogą, a one nie ? Lub choćby odrobiny żalu, że ich te cheesburgery czy wypad z kolegami do kina w sobotę omijają… Bo mimo wszystko trudno mi uwierzyć, że to się nie zdarza.

„Dziennik Rut” to książka, którą mogę określić jako przełomową, ponieważ po raz pierwszy od zakończenia wojny mamy w polskiej literaturze dla niedorosłych bohaterów żydowskich – kompletnie poza kontekstem Zagłady. Ten temat w ogóle tam się nie pojawia. Minęło 80 lat, dzieci Miriam Synger są w jej rodzinie trzecim pokoleniem urodzonym po wojnie. Ich prababcia była wtedy dzieckiem. Dla nich są to wydarzenia niemal tak odległe, jak niewola egipska czy inne zdarzenia z odległej przeszłości, które upamiętniają kolejne obchodzone przez nich święta. Są i Żydami, i Polakami. I są tu u siebie.

A jak się dobrze rozejrzeć, to może się okazać, że osób o takich korzeniach jest dookoła więcej, mimo że one same uważają, że to nieprawda i że to jest głupie… 😉

Miriam (Maria) Synger „Dziennik Rut” ilustr.: Tadeusz Marek, wyd.: Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2024

Miriam (Maria) Synger „Jestem Żydówką. Pamiętnik religijnej feministki patriotki wielodzietnej matki Polki” , wyd.: Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2023

P.S. A jak już przeczytacie, to koniecznie zajrzyjcie jeszcze do stopki redakcyjnej, z której dowiecie się, ile osób było zaangażowanych w wydanie tej książki i co konkretnie każda z tych osób robiła. Bardzo ciekawa i pouczająca lektura 🙂

Święta na świecie

Święta na świecie

„Święta na świecie” to książka bardzo podobna do „Wszyscy świętują” zarówno w pomyśle, jak i w układzie. Różni je tylko jeden szczegół. We „Wszyscy świętują” mamy opis rozmaitych świąt z całego świata i z całego roku, ale z wyjątkiem Bożego Narodzenia, natomiast „Święta na świecie” opowiadają wyłącznie o zwyczajach bożonarodzeniowych. No, niezupełnie wyłącznie, bo na końcu są jeszcze strony poświęcone przypadającym w tym samym czasie świętom innych religii.

24 kraje z całego świata ułożone alfabetycznie – od Anglii po Włochy (i Polskę na końcu) przez Australię, Etiopię, Filipiny czy Islandię. Z każdego rozdziału dowiadujemy się, jak w tym kraju obchodzone jest Boże Narodzenie. Co się wtedy je i którego dnia ? Kto przynosi tam prezenty i jakim sposobem przybywa ? Czy ubiera się choinkę, czy może stawia w domu szopkę ? I wreszcie – jak w różnych językach mówi się Wesołych Świąt ?

„Święta na świecie” to nie jest lektura od jednorazowego przeczytania i odstawienia na półkę. To kompendium świątecznej wiedzy, do którego będzie się wracać co roku, jeśli tylko będzie pod ręką. Może też być kalendarzem adwentowym – taką przedświąteczną podróżą dookoła świata niekoniecznie w kolejności alfabetycznej, unaoczniającą, jak pięknie możemy się różnić świętując to samo.

Sofie Maria Brand „Święta na świecie”, ilustr.: Rasmus Juul, przekł.: Edyta Stępkowska, wyd.: Znak Emotikon, Kraków 2021

Dzieje się je. Mała historia kuchni

Dzieje się je. Mała historia kuchni

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA – książka dla niedorosłych w kategorii – fakt !!!

Czytaj duszkiem albo smakuj z wyrafinowaniem !

Takim hasłem Wydawnictwo Bajka zachęca do lektury swojej nowej książki „Dzieje się je. Mała historia kuchni” Łukasza Modelskiego. Autor jest historykiem i dziennikarzem, w radiowej Dwójce prowadzi audycje kulinarno – literackie, a niedawno ukazała się także ich książkowa wersja – „Droga przez mąkę czyli literatura dla kucharek”. Przeczytałam ją z ogromną przyjemnością – to przegląd kulinarnych wątków w dziełach literatury światowej od starożytności do współczesności. Odkąd Wydawnictwo Bajka zapowiedziało jego książkę dla młodych czytelników, czekałam na nią z zainteresowaniem.

I nie zawiodłam się ! Kiedy trafiła w moje ręce, zgodnie z hasłem przywołanym na początku, najpierw (duszkiem 😉 ) przejrzałam ją od deski do deski, aby potem już na spokojnie oddać się smakowaniu szczegółów 😉 Ta książka to przegląd historii kuchni od starożytnego Egiptu po współczesność. Można powiedzieć, że jest to zbiór arcyciekawych ciekawostek kulinarnych, ale razem tworzą one kompendium wiedzy o tym, co i jak jadano na przestrzeni wieków i jak to się zmieniało w czasie. Plus przewidywanie na przyszłość czyli Siedem dań, które na pewno będziemy jedli. Z tym ostatnim rozdziałem mam najwięcej problemu, pocieszam się jednak, że może już tych zmian nie dożyję 😉

„Drogę przez mąkę” zilustrowała bardzo finezyjnie Zofia Różycka, natomiast ta książka nie istniałaby bez ilustracji Adama Pękalskiego, które są równie erudycyjne jak tekst 🙂 Podobnie jak w poprzednich ilustrowanych przez Niego publikacjach Wydawnictwa Bajka („Dawniej czyli drzewiej” czy „Mamie Gęsi”) zachwyca mnie z jednej strony staranność w doborze najdrobniejszych szczegółów, aby nic nie zgrzytało historycznie, a z drugiej – rozmach i swoboda kreski.

„Dzieje się je” to lektura na długo, tak wypełniona szczegółami i ciekawostkami, że nie da się poprzestać na jej jednorazowym przeczytaniu. Szkoda, że skutkiem ubocznym koronawirusa są także problemy z dotarciem do nowowydanych książek, bo ten czas przymusowych nieferii sprzyjałby zapewne niespiesznemu delektowaniu się nią. Ale także potem, kiedy już (mam nadzieję !) wrócimy do normalności, zdecydowanie warto po nią sięgnąć. Jest po prostu ponadczasowa 🙂

Łukasz Modelski „Dzieje się je. Mała historia kuchni”, ilustr.: Adam Pękalski, wyd.: Bajka, Warszawa 2020

Łukasz Modelski „Droga przez mąkę czyli literatura dla kucharek”, ilustr.: Zofia Różycka, wyd.: Znak, Kraków 2019

Sztuka nie tylko dla dzieci

Sztuka nie tylko dla dzieci

Wpis z 30 sierpnia 2007 roku – od tego czasu sytuacja na naszym rynku książki zmieniła się diametralnie i naprawdę nie mamy już na co narzekać. Chyba, że na nadmiar ciekawych pozycji 😉

Po niedawnym powrocie z Londynu i odwiedzinach w tamtejszych przymuzealnych sklepach narzekałam, że brakuje u nas książek dla dzieci o sztuce. Okazało się, że jednak troszeczkę przesadziłam. Przegląd półek moich córek, jakiego ostatnio dokonałam, ujawnił kilka takich pozycji. Dokładnie mówiąc – trzy, nawet w porywach do czterech, jeśli dwa tomy komiksu muzealnego uznamy za oddzielne pozycje 😉 Jedną z nich jest „Sztuka nie tylko dla dzieci”, którą Środkowa z moich córek znalazła pod choinką. To album przedstawiający 32 najrozmaitsze dzieła sztuki – różnych form, autorów i epok. Nie są ułożone chronologicznie – w odbiorze dzieła sztuki nie ma większego znaczenia, gdzie i kiedy owo dzieło powstało. Ważne jest tylko to, co czujemy obcując z nim.

Który z kształtów na obrazie Miró jest kobietą, a który ptakiem? Dlaczego płacze „Płacząca kobieta” Picassa ? Ilu żołnierzy walczy w „Bitwie Aleksandra Wielkiego” ? Dlaczego zwierzęta wchodzące na Arkę Noego są takie spokojne ? Jaką tajemnicę skrywa pod swoim uśmiechem Mona Lisa ? Czy przebieranie się można uznać za sztukę ?

W tym albumie nie znajdziecie odpowiedzi na te pytania – on je tylko zadaje. Odpowiedzi musimy poszukać sami – w swojej wyobraźni.

Oryginalny tytuł tej książki brzmi „The Art Book for Children”. Polski wydawca zmienił go – i słusznie ! Nie tylko dzieci, ale także dorośli znajdą tam wiele interesujących rzeczy. Dzięki niej możemy dostrzec w obrazach widzianych już wiele razy szczegóły i znaczenia, jakich się nawet nie domyślaliśmy.

To nie jest historia sztuki w obrazkach – nie trzeba jej czytać solennie od deski do deski. Można sięgać po nią w wolnych chwilach, otwierać na chybił trafił i oglądać. Zawsze znajdzie się tam coś ciekawego.

Sztuka nie tylko dla dzieci”, przekł.: Barbara Kęsek, wyd.: Znak, Kraków 2006

Jaki znak twój ? Wierszyki na dalsze sto lat niepodległości

Jaki znak twój ? Wierszyki na dalsze sto lat niepodległości

Wpis z 13 listopada 2018 roku, a książka została nagrodzona potem tytułem Książki Roku IBBY 2018 !!!

Zaczynamy kolejne stulecie niepodległości. Umilkły echa hymnu, rozwiał się dym z rac, rozpłynęły w powietrzu fajerwerki i można już zdjąć sprzed domu flagę, która wisiała tam od 3 maja. Życzę nam wszystkim teraz i kolejnym pokoleniom, żeby to nowe stulecie było naprawdę niepodległe, od początku do końca, bo w tym co się skończyło, jak bym nie liczyła, nie chce mi wyjść prawdziwej niepodległości więcej jak połowa.

Od kilku dni krąży po Facebooku film „Mój patriotyzm” udostępniony przez Powiat Strzelecko – Drezdenecki. Został on nagrodzony w konkursie z okazji 100 rocznicy odzyskania niepodległości, a biorą w nim udział niepełnosprawni uczniowie Ośrodka Rehabilitacyjno – Edukacyjno – Wychowaczego w Drezdenku. Film jest powszechnie chwalony, także za mądre słowa o patriotyzmie, które w nim padają. Obawiam się jednak, że niewielu z tych chwalących wie, że ich autorem jest Michał Rusinek, bo informacja o tym znalazła się na samym końcu napisów zamykających film. (Edit: filmu nie ma już na You Tube, więc nie mogę tutaj wstawić linka, można go znaleźć m.in. na Fan page’u Michała Rusinka na FB —>>>tutaj )

„Jaki znak Twój ?”, z której pochodzą, to trzecia w ostatnich latach (po „Kto Ty jesteś ?” Joanny Olech i „A ja jestem Polak mały, moim krajem jest świat cały” Elizy Piotrowskiej) książka podejmująca próbę zredefiniowania pojęcia patriotyzmu w sposób zrozumiały dla dzieci i w dodatku odpowiadający realiom XXI wieku. Podobnie jak w przypadku dwóch poprzednich, także w tej autor odwołuje się do „Katechizmu dziecka polskiego” – tym razem nie tylko nawiązując do niego tytułem, ale próbując ponownie odpowiedzieć na pytania postawione przez Władysława Bełzę.

Nie jest łatwo z tym patriotyzmem, niestety… Bełza pisał „Katechizm” jeszcze w XIX wieku. W kolejnym stuleciu, które de facto zaczęło się w 1914 roku, dwa totalitaryzmy wywróciły do góry nogami istniejący porządek świata. Teraz musimy na nowo, w zupełnie innych realiach nadać sens podstawowym pojęciom, zastanowić się, co one obecnie znaczą. I czy w ogóle jeszcze coś znaczą ?

Kto Ty jesteś ? Jaki znak Twój ? Gdzie Ty mieszkasz ? W jakim kraju ? Czym ta ziemia ? Czym zdobyta ? Czy ją kochasz ? A w co wierzysz ? Czym Ty dla niej ? Coś jej winien ? Na te pytania zadane w 1900 roku próbuje w 2018 odpowiedzieć Michał Rusinek. Z jakim skutkiem ?

No cóż… całkiem niezłym, choć do pełnego zachwytu tą książką trochę mi brakuje. Z jednej strony – w przeciwieństwie do Joanny Olech, Michał Rusinek nie ucieka od słowa „Polska”, ale już „ojczyzna” nie pojawia się tam ani razu, a wydaje mi się, że również to pojęcie powinno zostać odczytane na nowo. Czasem miałam też poczucie, że trochę przekombinowuje i zbytnio kluczy, że obawia się albo nie potrafi znaleźć jednoznacznych odpowiedzi na niektóre z pytań…

Nie mam na podorędziu żadnego dziecka w odpowiednim wieku, na którym mogłabym tę książkę wypróbować, ale pewne moje obawy budzi też jej forma. Czytałam ją na próbę na głos i zdarzały mi się problemy z rytmem wiersza oraz z dość ryzykownymi konstrukcjami zdań, przez które trudno było zrozumieć ich sens.

Ale spodobał mi się sposób, w jaki autor pisze o historii – tej wielkiej, i tej małej; tej z której możemy być dumni, i tej, z której może niekoniecznie… Podzielam też jego miłość do specyfiki polskiego alfabetu 😉

Gdybym była królową lub królem, // to nie wahałabym się w ogóle, // lecz wykorzystałabym swoją władzę // i wyszyć kazałabym na fladze // najlepiej nitką niebieską // „Z” z kropką oraz kreską, // „E” oraz „A” z ogonkami, // „N”, „S”, „C” i „O” z kreskami // oraz przekreślone „L” //– taki miałabym cel.

Choć przy tej okazji nie mogę uciec od smutnej refleksji, jak symboliczny jest fakt, że jedynym słowem złożonym wyłącznie z tych uroczych polskich liter jest ŻÓŁĆ 😉

Jaki znak twój ?” to książka ważna i choć nie w pełni podzielam przedstawione w niej rozumienie patriotyzmu, może (i powinna) stanowić dobry punkt wyjścia do rozmowy z dziećmi o tym. Bo tylko rozmawiając możemy dojść do tego, co on oznacza dla nas samych. Tu i teraz.

Michał Rusinek „Jaki znak Twój ? Wierszyki na dalsze 100 lat niepodległości”, ilustr.: Joanna Rusinek, wyd.: Znak, Kraków 2018

Mały Książę

Mały Książę

Zbliża się Dzień Dziecka i jest to jedyny czas w roku, kiedy kultura dla dzieci staje się tematem nieco mniej niszowym. Wczorajszy „Pegaz” był w całości jej poświęcony – jeśli ktoś chciałby go obejrzeć, zapraszam tutaj 😉
Jednym z zaproszonych gości był dr Michał Zając, który polecał tam nowe wydanie „Małego księcia” w przekładzie Henryka Woźniakowskiego z ilustracjami Pawła Pawlaka. Mogę się pod tą rekomendacją podpisać oburęcznie 😉 

Wpis z 21 września 2018 roku:

W księgarniach kameralnych od jakiegoś czasu, a we wszystkich pozostałych od 3 października – „Mały Książę” w przekładzie Henryka Woźniakowskiego i (co najważniejsze !!!) z nowymi ilustracjami Pawła Pawlaka.

Nie widziałam nigdy tej książki z innymi ilustracjami niż autorskie, nie wiem, czy w ogóle były, bo do niedawna chyba nie było to możliwe. Twórczość Antoine’a de Saint-Exupery’ego od 2015 roku jest w domenie publicznej na całym świecie z wyjątkiem Francji, gdzie ma on status poległego za Francję, co wydłużyło ich ochronę do 2044 roku.

„Mały Książę” nie był nigdy moją ukochaną książką i zapewne dlatego nie mam problemów z zaakceptowaniem go w tej wersji, ale wiem, że nie wszystkim przychodzi to łatwo. Z drugiej strony: przyzwyczaiłam się uważać wersję Saint-Exupery’ego za dzieło autorskie – kompletne i skończone, a pewną nieporadność ilustracji za uzasadnioną i wynikającą z tekstu. Chyba nigdy wcześniej nie przyszło mi w ogóle do głowy, że można widzieć Małego Księcia inaczej niż w niebieskim płaszczu do ziemi, mimo że w książce jego wygląd nie został wcale opisany.

Odwagę Pawła Pawlaka, żeby się zmierzyć z tym kanonicznym wizerunkiem przyjęłam z zaskoczeniem, które potem zmieniło się w podziw. On sam tak mówił o tym w wywiadzie dla „Książek dla dzieci i młodszych dorosłych”, dodatku do dwumiesięcznika „Książki. Magazyn do czytania” :

– Bałeś się ?

Przeilustrować kanon ? Nie podjąłbym się zilustrowania „Muminków”. Podobnie jak „Kubusia Puchatka” – ilustracje Ernesta Sheparda czy Tove Jansson są nie tylko kanoniczne, ale też perfekcyjne.

– A w „Małym Księciu” nie ?

Muszę to powiedzieć, niezależnie od tego, jak to zabrzmi: to są złe ilustracje. Widzę w nich nieporadność, ale przede wszystkim brak emocji. Spójrz, oczy Małego Księcia są na nich puste. A przecież to emocje budują związek między oglądającym a książką.

– A jednak reprodukowane są przez pół świata – znajdziesz je nie tylko w książkach, ale także na notesach, koszulkach, a nawet butach.

Ale zwróć uwagę, że większość tych ilustracji jest uśliczniona. Kolory są mocniejsze, formy wyrazistsze, oczka bardziej niebieskie. Na stronie nowojorskiego Morgan Library & Museum, w którym jest przechowywany rękopis „Małego Księcia”, można obejrzeć oryginały Saint-Exupery’ego. One mają jeszcze słabsze, bledsze, bardziej bure kolory niż te, które znamy choćby z polskich wydań. (…)

Musiałem odpowiedzieć sobie na pytanie: kim mam być wobec tekstu ? Uznałem, że siłą rzeczy muszę zostać barbarzyńcą, który wyszturchnie Saint-Exupery’ego z jego własnej książki i nada jej całkiem inny charakter…

To się udało – ilustracje Pawła Pawlaka w żadnym miejscu nie kojarzą się z oryginalnymi, są zupełnie inne. Nawet wąż zamknięty, który u Saint-Exupery’ego wygląda jak kapelusz typu fedora, tutaj jest bardziej melonikiem 😉 Dominującymi kształtami są w nich trójkąty i koła. Te pierwsze, nieprzytulnie kanciaste są wszędzie tam, gdzie jest nieprzyjaźnie i groźnie. Drugie wiążą się z miłością i bezpieczeństwem. Okrągła jest piękna ukochana Księcia – róża, okrągłe są planety, przez które wędruje, w okrąg także wpisane jest uczucie, które połączyło pilota z chłopcem.

Dzięki temu, że są tak inne od tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni, te ilustracje pozwalają spojrzeć inaczej na całą tę historię. Warto dać sobie na to szansę…

Antoine de Saint-Exupery „Mały Książę”, przekł.: Henryk Woźniakowski, ilustr.: Paweł Pawlak, wyd.: Znak, Kraków 2018

Edit: Paweł Pawlak został nominowany do Nagrody ALMAAstrid Lindgren Memorial Award gratulacje !!!