Z Wojciechem Widłakiem nie tylko o Panu Kuleczce…

Z Wojciechem Widłakiem nie tylko o Panu Kuleczce…

… Kaczce Katastrofie, psie Pypciu i muszce Bzyk – Bzyk rozmawiałam w grudniu 2008 roku. Bardzo miło wspominam to spotkanie. Mimo że od naszej rozmowy minęło już prawie 11 lat, myślę że warto ją przypomnieć 🙂

zdjęcie z Wikipedii

Leży przed nami książka niezwykła – książka, która wygląda tak, jakby była starym zeszytem znalezionym gdzieś na strychu, książka o niezwykłej atmosferze, książka, która ma w sobie tajemnicę. Ta książka to „Sekretne życie Krasnali w Wielkich Kapeluszach”.

Jest ona tym bardziej zaskakująca, że w niczym nie przypomina żadnej z wcześniejszych książek, które stworzyli Wojciech Widłak i Paweł Pawlak…

Tak. Jest to nietypowa książka Widłaka, z nietypowymi ilustracjami Pawlaka i raczej nie dla dzieci. Od jakiegoś czasu myśleliśmy z Pawłem o wspólnej książce, ale jakoś nic z tego nie wychodziło. Aż kiedyś, gdy byłem we Wrocławiu, Paweł pokazał mi swoją fontannę…

Czyli najpierw była fontanna ?

Najpierw były krasnale. W książkach, które Paweł ilustrował, od czasu do czasu pojawiały się osobniki w wielkich kapeluszach, których obecność nie do końca była uzasadniona treścią książki.

Potem Paweł, jako uznany ilustrator, dostał od Urzędu Miasta propozycję zaprojektowania fontanny na placu przed Teatrem Lalek. Na tej fontannie pojawiły się Krasnale w Wielkich Kapeluszach. Każdy z krasnali jest inny i każdy kapelusz jest inny.

zdjęcie autorstwa Pawła Pawlaka

Zobaczyłem tę fontannę jeszcze przed jej uruchomieniem i zrozumiałem, że każdy z tych krasnali jest osobą, każdy z nich ma swoją historię. A ja poczułem, że muszę te historie spisać.

Tak jak umiałem, opisałem osobników w kapeluszach oraz wierzbę i kota, po czym wysłałem tekst do Pawła. Po jakimś czasie Paweł przysłał mi coś, co uważał za szkice ilustracji, natomiast ja od razu miałem poczucie, że to są już niemal gotowe ilustracje. Paweł dał się przekonać, wycyzelował je oczywiście, dodał smaczków, pokropił złotem i szkice w końcu znalazły się w książce. Moje opowieści też są właściwie szkicami – w tym sensie, że zapraszają czytelnika do dopowiedzenia sobie różnych różności. Może poza opowiadaniem o Niewidzialniku, które chyba lubię najbardziej.

Niezwykłe w „Krasnalach” jest to, że bohaterowie istnieją fizycznie. Każdy, kto przyjedzie do Wrocławia, może przyjść pod fontannę i ich dotknąć.

zdjęcie autorstwa Pawła Pawlaka

Zadebiutował Pan dość późno. Czy pisarstwo było Pana marzeniem od zawsze czy też przydarzyło się przypadkiem?

Właściwie przez całe dorosłe życie jestem redaktorem. Zaraz po studiach byłem dziennikarzem w tygodniku „Służba Zdrowia”. Potem między innymi pracowałem jako handlowiec – sprzedawałem części do cukrowni w Iranie i komputery do kraju, który nazywał się ZSRR. Równocześnie jednak redagowałem podziemne pismo „Karta”. To był bardzo istotny okres w moim życiu. Ludziom, których wtedy spotkałem, a zwłaszcza twórcy „Karty” Zbigniewowi Gluzie, zawdzięczam poczucie, że słowo jest bardzo ważne, szczególnie słowo zapisane, które gdzieś tam pozostaje.

Kiedy byłem bardzo młody, oczywiście jak wszyscy pisałem wiersze. Na szczęście nikt ich nie czytał. Potem, podczas studiów w Moskwie, pisywałem do naszej odbijanej na powielaczu gazetki polskich studentów, coś, co się nazywało „Bajeczki z tamtej strony”. Niestety, nie mam ani jednego egzemplarza tych pisemek.

Chyba w 1985 roku w piśmie „Karta” ukazało się moje opowiadanie „Łowca jeleni”. Jego akcja rozgrywała się w moskiewskim metrze, a bohaterem był mężczyzna opowiadający swoje przeżycia z wojny w Afganistanie. Do końca nie było wiadomo, czy mówił prawdę czy rzeczywiście szukał jeleni, którzy by uwierzyli w tę jego historię…

I to był koniec, jeśli chodzi o moje związki z literaturą przez nieduże „L”…

…do czasu, kiedy pojawił się Pan Kuleczka…

Można by powiedzieć, że to się zdarzyło przypadkiem, ale ja nie wierzę w przypadki. Myślę, ze wszystko, co nas spotyka, jest darem i taki dar właśnie dostałem.

Pracowałem wtedy w miesięczniku „Dziecko” i z grubsza rzecz biorąc prowadziłem tam wspólnie z krakowską artystką Elżbietą Wasiuczyńską dział dla dzieci.

Kiedyś Ela przysłała mi małą karteczkę, którą pokazuję teraz dzieciom na spotkaniach. Był na niej narysowany osobnik, a właściwie tylko jego głowa, w meloniku i w muszce i słowa: Wojtku, to jest Pan Kuleczka, może Cię natchnie. Potem Ela mi przysłała kolorowy obrazek, na którym oprócz tego pana, był pies, kaczka, mucha i motyl. Wszyscy stali na kolorowych piłkach i mieli parasole. Kiedy spojrzałem na tę ilustrację, wiedziałem od razu, kto jak się nazywa – że kaczka to Katastrofa, pies to Pypeć, a mucha – Bzyk-Bzyk. Motyl nie miał imienia i odfrunął; może jeszcze kiedyś wróci, ale na razie jakoś nie chce.

Pan Kuleczka nosi muszkę. Pan również. Który z Was był pierwszy ?

To zagadkowa historia. Ela mieszka w Krakowie, a ja w Warszawie. Nie znaliśmy się osobiście, widzieliśmy się kiedyś raz przelotnie. Ja noszę muszki, a wtedy nosiłem też melonik. Kiedy zobaczyłem, że Pan Kuleczka jest w muszce i meloniku, wydało mi się to niesamowite.

Potem była druga ilustracja i trzecia… Pierwsze trzy opowiadania miały trochę inny charakter niż następne. To było trochę tak, jakby świat Pana Kuleczki i jego podopiecznych powoli mi się odsłaniał. Zaczynałem widzieć, kim oni są – w ogóle i dla siebie wzajemnie, jakie mają charaktery. Potem było mi coraz łatwiej o nich pisać.

A więc to nie Pan ich wymyśla ?

Nie jestem ich stwórcą – raczej obserwatorem.

Kiedyś pisząc zimowe opowiadanie, miałem taki pomysł, że wyjdą sobie na dwór i tam się będzie coś działo. Pisałem, pisałem… a oni dochodzili do przedpokoju i po prostu nie mogli wyjść. Wreszcie zostali w domu. To było niezwykłe doświadczenie, bo wtedy poczułem, że oni się mnie nie słuchają. Dzięki temu, że nie narzucałem im tego, co mi się wydawało, że powinni robić, mogłem zobaczyć, co robią naprawdę.

Pękaty jegomość w meloniku, pies, kaczka i mucha – to nietypowa kompania, a jednak te opowiadania stanowią piękny opis życia rodzinnego…

Cóż, szyfr nie jest zbyt skomplikowany. Nawet całkiem małe dzieci wyczuwają, że to historie o czymś dobrze im znanym, czyli o rodzinie. Skoro tak, to w naturalny sposób rodzi się pytanie, kto kryje się za poszczególnymi postaciami, prawda? Najprostsza sprawa jest z Pypciem i Katastrofą, bo oni są jak starszy brat i młodsza siostra. Natomiast dalej rzecz się nieco komplikuje. Kim jest muszka Bzyk-Bzyk? Ja sam myślałem, że to malutkie dziecko, które kiedyś urośnie i zacznie mówić coś więcej niż bzyk, bzyk i nie. Tymczasem Bzyk-Bzyk się nie zmienia. Spotkałem się kiedyś z interpretacja, która mnie wzruszyła – że to dziecko chore, niepełnosprawne, które już nic więcej poza tym bzyk, bzyk nie powie.

Ale jest i jest ważne.

Jest ważne i kochane, i uczestniczy w ich życiu. Trudno sobie wyobrazić tę rodzinę bez Bzyk-Bzyk, chociaż wydawać by się mogło, że ona pozostaje w cieniu.

A Pan Kuleczka – czy jest samotnym ojcem ?

No właśnie, to jest największa tajemnica: Kim jest Pan Kuleczka? Najprostsza odpowiedź jest taka, że to idealny tata. Tylko wtedy pojawia się pytanie, które dzieci kilka razy zadały mi na spotkaniach: Dlaczego Pan Kuleczka nie ma żony?

Czasem mówię, że może kiedyś ją miał, ale tak naprawdę to nie wiem. Całkiem niedawno przyszło mi do głowy, że Pan Kuleczka jest idealnym małżeństwem – takim, które stanowi idealną jedność.

I samotnemu ojcu, i samotnej mamie jest strasznie trudno. Dlatego Pan Bóg wymyślił małżeństwo, żebyśmy się jakoś wspierali i uzupełniali się wzajemnie w tych cechach, które są bardziej przypisane do kobiecości i do męskości. Mówi się trochę żartobliwie moja druga połowa, a dwie połowy stanowią całość. Całość, która łatwiej sobie może radzić z wyzwaniami, jakie się wiążą z wychowaniem psa, kaczki i muchy.

Pan Kuleczka nie powstałby bez Eli Wasiuczyńskiej, krasnale – bez Pawła Pawlaka, a kolejną Pana książkę „Opowieści do poduszki” zilustrowała Agnieszka Żelewska.

Uważam się za człowieka hojnie obdarowywanego przez los. Dzięki Panu Kuleczce zaprzyjaźniliśmy się z Elą, a dzięki Eli poznałem kwiat ilustratorstwa polskiego – Agnieszkę Żelewską, Ewę i Pawła Pawlaków i jeszcze wielu bardzo fajnych i niesamowicie zdolnych ludzi.

Kiedy Pan Kuleczka wywędrował z „Dziecka” do książek, jego miejsce zajął król Jęzorek z żoną i bliźniakami. Te opowiadania ilustrowała Agnieszka Żelewska.

Potem się pojawił (i jest do dziś) osobnik, który się nazywa Wesoły Ryjek. Bardzo lubię Wesołego Ryjka, bo z pogodą przyjmuje to, co niesie każdy dzień, a w dodatku codziennie czegoś się dowiaduje. Mam nadzieję granicząca z pewnością, że opowiadania o nim, również ilustrowane przez Agnieszkę Żelewską, ukażą się w wersji książkowej.

Poduszka narodziła się z zabawy słowem. Pomyślałem sobie: opowieści do poduszki i zobaczyłem poduszkę, która domaga się bajek na dobranoc, a potem dziewczynkę, której trafiła się taka marudna poduszka. A potem je opisałem, i już.

Jak to się stało, że opowiadania o Panu Kuleczce ukazały się w wersji książkowej ?

Opowiadania ukazywały się w „Dziecku” przez pięć lat. Kiedyś podzieliłem się z redaktor naczelną tego pisma Justyną Dąbrowską moim marzeniem o ujrzeniu Pana Kuleczki w książce. Justyna złapała mnie za słowo i za rękę i pojechaliśmy do Poznania, do wydawnictwa Media Rodzina. Tam przedstawiła sprawę tak, że oto jest gotowa książka – jest tekst, są ilustracje i jest grono sympatyków – czytelników „Dziecka”, którzy polubili Pana Kuleczkę i całe to towarzystwo. Wydawca, pan Bronisław Kledzik zdecydował się i dał szansę dość leciwemu debiutantowi.

Książka się ukazała i było to dla mnie ogromną radością. Do dziś, choć ukazało się już pięć tomów Pana Kuleczki oraz dwie książki niekuleczkowe, wciąż tak do końca nie mogę uwierzyć, że to ja je napisałem. Może dlatego, ze tak późno zadebiutowałem i jeszcze nie zdążyłem się do tego przyzwyczaić?

P.S. Długo by wymieniać książki Wojciecha Widłaka, które powstały od czasu naszej rozmowy. Wspomnę tylko najnowszą – znów w duecie z Elżbietą Wasiuczyńską 🙂

Pooby i Dingan

Pooby i Dingan

Przypomniała mi się książka, o której pisałam 18 maja 2009 roku. Ciekawa jestem, czy ktoś oprócz mnie jeszcze ją pamięta ? 😉

Australia. Lighting Ridge – osada poszukiwaczy opali, miejsce pełne dziur, kryminalistów i pomyleńców. Wszyscy tam znają małą Kellyanne i jej przyjaciół Pobby’ego i Dingan. Wszyscy też wiedzą, że Pobby i Dingan nie istnieją, Kellyanne ich sobie wymyśliła. Mimo to, kiedy Kellyanne była przeziębiona, Dingan zastąpiła ją w konkursie na Księżniczkę Opali i zajęła trzecie miejsce. A kiedy pewnego dnia Pobby i Dingan zaginą, wszyscy w miasteczku będą ich szukać…

W Lighting Ridge wszyscy znali wszystkich. A niektórzy znali wszystkich i jeszcze niektórych. Pobby i Dingan pasowali do tego miasteczka.

Pobby i Dingan” to książka niezwykła. Zaskakująca. Lapidarna. Wciągająca. Poruszająca.

To książka, która zmusza do myślenia o sobie jeszcze długo po jej zamknięciu. Książka, która pozostaje w pamięci.

Najbardziej niezwykła w tej powieści jest nieprzewidywalność fabuły, w której zdarzenia biegną wartko naprzód, dużo dalej niż można się tego spodziewać. („The New York Times Book Review”)

Ben Rice „Pobby i Dingan”, przekł.: Lech Jęczmyk, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2003

Księżniczka na ziarnku grochu

Księżniczka na ziarnku grochu

Wpis z 14 stycznia 2009 roku:

Ja wiedziałam, że tak będzie… 🙂

Odkąd  na wystawie Ewy Kozyry – Pawlak i Pawła Pawlaka w ramach akcji „Łap Bakcyla” zobaczyłam kilka ilustracji do tej baśni, nie miałam wątpliwości, że TA „Księżniczka na ziarnku grochu” będzie książką zachwycającą. Kiedy szukałam odpowiedniego określenia dla ilustracji Ewy Kozyry – Pawlak, przyszło mi do głowy słowo: wysmakowane. I takie właśnie są. 

Całość, jak na książkę o księżniczce przystało, utrzymana jest w tonacji różowej, ale nie jest to (uchowaj Boże !) wszechobecny teraz, zjadliwy róż barbiowo – plastikowy. Suknie księżniczki, pościel, wystrój zamku mają w sobie pełną gamę odcieni – od bladoróżowej sukienki w finale przez najmodniejszy obecnie róż pudrowy po amaranty i bordo. I to bogactwo wzorów ! Paski, kratki, kwiatki – nader starannie skomponowane. Za każdym razem, kiedy ją przeglądam, dziwię się podświadomie, że nie wyczuwam pod palcami faktury materiałów – tych wszystkich pluszów, koronek i różyczek.

W pełni mogę podpisać się pod hasłem znajdującym się na okładce: „Jeszcze nigdy klasyka nie była tak piękna !”

O treści samej bajki pisać tutaj nie będę, bo przecież wszyscy ją znają. To jedna z najpopularniejszych baśni Andersena. I jedna z najkrótszych. I najmniej lubianych przeze mnie. Nigdy nie mogłam zrozumieć (a już na pewno zaakceptować) faktu, że wszystkim, co interesowało księcia w jego przyszłej żonie, był autentyczny, niepodrabiany tytuł.

Miałyśmy kiedyś płytę z bardzo swobodną adaptacją tej baśni. W jej finale księżniczka, oburzona na przedmiotowe traktowanie jej przez księcia i jego rodziców, dała nogę z zamku i poślubiła ogrodnika. Strasznie nie lubię przerabiania klasyki, ale w tym wypadku muszę przyznać, że rodzina książęca wręcz prosi się o takie potraktowanie 😉

Hans Christian Andersen „Księżniczka na ziarnku grochu (seria: Mistrzowie Klasyki Dziecięcej), przekł.: Bogusława Sochańska. Ilustr.: Ewa Kozyra – Pawlak, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2008

Urodziny Daisy

Urodziny Daisy

Wpis z 6 lipca 2006 roku:

Festiwal książek Jacqueline Wilson w naszym domu trwa 🙂

Po  ”Dziewczynce z walizkami  i ”Na krawędzi” (opisanymi juz tutaj) oraz „Podwójnej roli” (o której innym razem) przyszła kolej na „Urodziny Daisy”, a jeszcze sporo przed nami. Środkowa z córek dostała tę książkę na dziesiąte urodziny i błyskawicznie ją połknęła, natomiast ja, czytając, miałam wrażenie, jakby to było o niej i jej koleżankach.

Okazuje się, że dziewczynki w tym wieku są do siebie podobne, niezależnie od tego, czy żyją w Anglii, w Polsce, czy jeszcze gdzieś indziej. Na zebraniach w początkowych klasach szkoły podstawowej dużo uwagi poświęca się zazwyczaj problemom z zachowaniem chłopców, bo to oni robią więcej zamieszania. Przypominają małe niedźwiadki, które bez przerwy się ze sobą mocują i poszturchują. Dziewczynki w tym wieku przywodzą mi raczej na myśl kłębowisko żmij 😉 Tu nie ma otwartych walk – są szepty za plecami, zmowy milczenia i szantaże: jak się będziesz z NIĄ przyjaźnić, to JA CIEBIE nie będę lubić.

Amy, Bella, Chloe, Daisy i Emily – koleżanki z klasy tworzą tajny Klub Alfabetek, bo ich imiona zaczynają się na kolejne litery alfabetu. Wszystkie po kolei zapraszają resztę na urodzinowe przyjęcie z nocowaniem. Daisy obawia się swoich urodzin – nie wie, jak przyjaciółki zareagują na jej starszą, niepełnosprawną siostrę Lily, która jeździ na wózku i nie mówi…

W każdym domu może zdarzyć się ktoś lub coś, z jakiegoś powodu zaskakujący postronnych – jakieś rodzinne zwyczaje, wystrój mieszkania, fryzura Mamy czy specyficznej urody pies 😉 Czy stanie się to tematem do kpin, czy nie, zależy w dużym stopniu od stosunku samego dziecka do własnego domu i od jego poczucia własnej wartości. Jeśli sami uważamy, że coś jest powodem do wstydu, to również nasze otoczenie będzie tak traktować ten problem. Daisy kocha siostrę, mimo że nie jest podobna do innych starszych sióstr i dlatego wbrew jej obawom koleżanki (w większości) reagują na Lily normalnie.

Wszystko to znamy z własnego podwórka – zarówno rywalizację na przyjęcia urodzinowe (a to w ZOO, a to w kręgielni czy na basenie), jak i ciągły stres, że najlepsza (jeszcze wczoraj) przyjaciółka dziś już może przyjaźni się z kimś innym. Jest wśród koleżanek Środkowej taka dziewczynka, która (zupełnie jak Chloe) zawsze i w każdych okolicznościach rządzi pozostałymi, a one się jej poddają. Trwa to już kilka lat. Ani ja, ani inni rodzice nie rozumiemy  – co w niej jest takiego i skąd się bierze ta jej Moc, bo nie jest to nic, co mogliby zrozumieć dorośli: ani nadzwyczajna uroda, ani mądrość, ani możliwość imponowania gadżetami. Może jest trochę tak, jak w książce powiedziała Emily: lepiej być z nią w przyjaźni, niż mieć w niej śmiertelnego wroga.  Brzmi to niemal jak rozważania kardynała Richelieu… Z wcześniejszego doświadczenia z Najstarszą wiem jednak, że z tego wieku się po prostu wyrasta i to pomaga mi przetrwać 😉

Jacqueline Wilson „Urodziny Daisy” , przekł.: Renata Kopczewska., ilustr.: Nick Sharratt, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2006

KOT ty jesteś ?

KOT ty jesteś ?

Wpis z 3 maja 2016 roku:

Oto galeria przemiłych kotków, / Lecz każdy dziką bestią jest w środku, / W jednym lew ryczy, w drugim pantera, / W innym się tygrys odzywa nieraz…

„KOT ty jesteś ?” to książka, która powstała w podobny sposób jak „Drzewka szczęścia”. Najpierw były koty, które Elżbieta Wasiuczyńska wyaplikowała na pościel „A ja mam kota !” firmy Lela Blanc. Pomysł książki pojawił się dopiero potem i wtedy opisał je wierszem Marcin Brykczyński. Jej pojawienie się ułatwia decyzję tym, którzy mogli mieć problem, czy wybrać pościel z kotami czy też z Liczypieskami Ewy Kozyry – Pawlak, skoro tylko jedne z nich miały swoją książkę. Teraz szanse są wyrównane 😉

Niewinny wygląd każdego myli, / Lecz może zmienić się w jednej chwili, / Kły drapieżnika, ostre pazury / I już dobiera ci się do skóry.

Gwiezdny kot z futerkiem ozłoconym gwiezdnym pyłem, kot meloman, koci król, Elektrykot, anioł nie kot… „KOT ty jesteś ?” to galeria kocich portretów prawie jak „Koty” (czyli „Old Posssum’s Book of Practical Cats”) T.S. Eliota, które stały się podstawą naszego ukochanego musicalu. Kto wie ? Może kiedyś doczekamy się spektaklu w oparciu o tę książkę, a scenografię z polaru zrobi Elżbieta Wasiuczyńska ? Ech, można pomarzyć… 😉

A potem znowu łasi się miło, / Jakby się nigdy nic nie zdarzyło, / I zaraz wszystkich wdziękiem zachwyci: / Och jaki kotek, ach kici, kici…

Na okładce można przeczytać ostrzeżenie następującej treści: Uwaga ! Kto weźmie tę książkę do ręki, na pewno dostanie kota na punkcie kota ! Ja mam kota na punkcie mojego psa i to się po jej lekturze nie zmieniło, ale zdecydowanie pogłębił mi się ten kociak, którego mam a punkcie ilustracji Eli 🙂 Szczególnie urzekła mnie ta – w majowym nastroju, którą pozwoliłam sobie pożyczyć z bloga autorki (a jeśli chcecie zobaczyć, jak powstawała – proszę –>> tutaj )

Marcin Brykczyński (tekst), Elżbieta Wasiuczyńska (ilustr.) „KOT ty jesteś ?”, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2016

Spacerkiem przez rok

Spacerkiem przez rok

Wpis z 16 listopada 2016 roku – remont co prawda się dawno skończył, ale za oknem dziś niezbyt sympatycznie, więc może znów schować się w książce ?

Za oknami szaro, buro i ponuro, z nieba siąpi coś jakby deszcz ze śniegiem, a w domu szaleje tajfun remontu. Jedynym schronieniem w takich warunkach jest książka.

Rok dwanaście ma miesięcy

oraz cztery pory roku,

więc odwiedźmy je spacerkiem,

pomalutku, krok po kroku…

„Spacerkiem przez rok” Małgorzaty Strzałkowskiej znakomicie się to takiego eskapizmu nadaje – głównie z powodu cudownych ilustracji Elżbiety Wasiuczyńskiej, na których nawet szary listopad jest zdecydowanie przyjemniejszy niż w realu. Oglądając je, odnosi się wrażenie, że Ela użyła do nich (wydobytych z jakiegoś tajemnego schowka) specjalnych farb : miodowej, nocnej, deszczowej, szronowej czy fajerwerkowej 😉

Większość polskich nazw miesięcy –

poza marcem oraz majem –

to są stare polskie nazwy,

zgodne z dawnym obyczajem.

Od słów często zapomnianych

swój rodowód długi wiodą

i od niepamiętnych czasów

powiązane są z przyrodą.

To nie jest pierwsza tego typu książka, która miałam w ręku. Jak zawsze są w niej wiersze opisujące pory roku i kolejne miesiące, jest też kilka ekstra – o wiosennych zapachach czy nocy wigilijnej. Dużą niespodzianką były dla mnie te, które wyjaśniały znaczenie polskich nazw miesięcy. Nie jest rzeczą prostą zrobić to w sposób zrozumiały dla kilkulatka i w dodatku wierszem, ale Małgorzacie Strzałkowskiej udało się to wspaniale.

Małgorzata Strzałkowska „Spacerkiem przez rok”, ilustr.: Elżbieta Wasiuczyńska, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2016

O słodkiej królewnie i pięknym księciu

O słodkiej królewnie i pięknym księciu

Wpis z 5 października 2008 roku, ale książka nadal jest w ofercie wydawnictwa i naprawdę warto po nią sięgnąć 🙂

Zaczyna się jak każda bajka: była sobie Królewna (całkiem ładna, inteligentna i zdolna) i był sobie oczywiście Piękny Książę. Spotkali się i pokochali, a potem… Potem powinno paść sakramentalne: i żyli długo i szczęśliwie…

Tak przynajmniej kończą się normalne bajki.

Ale ta – nie.

Ta bajka jest inna niż wszystkie, ponieważ tak naprawdę zaczyna sie tam, gdzie inne się kończą.

O słodkiej królewnie…” to opowieść o związku dwojga ludzi i o tym, jak on sie zmienia. Pokazuje moment zakochania z całą jego irracjonalnością – bo czy tak naprawdę jest jakieś logiczne wytłumaczenie tego, dlaczego właśnie w tym momencie i dlaczego właśnie w tej osobie ? Potem mamy etap fruwania nad ziemią (na skrzydłach miłości oczywiście) oraz nieuchronne twarde lądowanie, kiedy (również nieuchronnie) pojawia się Nuda i Wątpliwości. Bo gdy pojawiają się Wątpliwości, to nic juz nie jest takie samo jak przedtem. A jeszcze potem…

Roksana Jędrzejewska – Wróbel oferuje czytelnikom aż trzy zakończenia i sami możemy zdecydować, co będzie potem. Możemy też wymyślić własne. Żadne z nich nie jest happy endem, bo pod tym określeniem rozumiemy na ogół szczęście, które przychodzi samo, bez wysiłku. Nawet rozwiązanie drugie (to z założenia najszczęśliwsze) wymaga od Królewny i Księcia gotowości do zmian i pracy nad sobą. Uświadamia też ważną prawdę, że aby podobać się innym musimy najpierw podobać się sobie samym i samych siebie polubić.

Najmłodsza z moich córek wybrała właśnie zakończenie drugie czyli to w którym Królewna z Księciem podejmują próbę uratowania miłości i potem pielęgnują ją troskliwie. Mam nadzieję, ze dzięki temu łatwiej jej będzie zrozumieć, że my – rodzice czasem potrzebujemy samotności we dwoje, bez dzieci 😉

Pięcioletni Leo, którego rodzice właśnie się rozwiedli, odebrał tę książkę inaczej. Jego Mama napisała na jednym z forów dla rodziców: Na początku Leo w ogóle nie chciał, żebym ją czytała. Po pierwszych stronach kazał mi przerywać. Dopiero niedawno dotarliśmy do końca. Leo zawsze wybiera jedno i to samo zakończenie – pierwsze. I tak sobie myślę, jak wiele ten jego wybór mówi o jego oczekiwaniach. Zburzyliśmy jego świat. Tylko to się liczy. Że sami mamy własne chciejstwa i niechciejstwa – on jeszcze nie dostrzega.

„O słodkiej królewnie…” to moim zdaniem książka dla dzieci nieco starszych niż sugerowałby to jej rozmiar oraz baśniowy entourage. Świadczą o tym również ilustracje Agnieszki Żelewskiej – bardziej schematyczne i pozornie mniej dopracowane niż w innych książkach przez nią ilustrowanych (np. w  ”Gęboludzie”,  ”Rynnie” czy „Bajkach na krótką metę”). Jest to książka dla dzieci, których rodzice są na wszystkich etapach związku opisanych w niej – bo (mam nadzieję) pomaga zrozumieć, dlaczego jest tak, jak jest. Warto, żeby przeczytali ją również dorośli, ponieważ w krótkich słowach zmusza do zastanowienia nad tym, gdzie jesteśmy i dlaczego jest tak jak jest.

Myślę że powinna być ona obowiązkową lekturą dla narzeczonych. Uświadamia bowiem, że zakochanie nie jest stanem wiecznym, a miłość, której owo zakochanie jest początkiem, nie jest nam dana na zawsze i wymaga troskliwej pielęgnacji.

Roksana Jędrzejewska – Wróbel „O słodkiej królewnie i pięknym księciu. Opowieść z 3 zakończeniami do wyboru”,  ilustr.: Agnieszka Żelewska, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2008

Najstarsza z moich córek i Harry P.

Najstarsza z moich córek i Harry P.

Nie, to nie jest tytuł książki…

To wpis z 24 lipca 2011 roku, który przypominam, bo wczoraj dowiedzieliśmy się o śmierci Andrzeja Polkowskiego – wybitnego tłumacza, któremu polscy czytelnicy zawdzięczają przede wszystkim, ale przecież nie wyłącznie „Opowieści z Narnii” i świat Harrego Pottera . 8 lat temu tak pisałam o mojej córce i książkach, które dzięki Niemu kształtowały jej świat:

Pojutrze czyli 26 lipca Najstarsza z moich córek obchodzi imieniny. Będzie to równocześnie taki mały jubileusz – oto kończy się w jej życiu dekada z Harrym Potterem 😉

10 lat temu bardzo martwiłam się tym, że moja (wówczas ośmioletnia) pierworodna ma problemy z czytaniem. Podsuwałam jej różne, w moim przekonaniu interesujące książki, ale nic jakoś nie było w stanie zainteresować jej na tyle, żeby chciała przeczytać samodzielnie. Na imieniny kupiłam jej pierwszy tom Harrego Pottera, o którym wiedziałam tylko, że dzieci czytają to chętnie i że za dwa miesiące zapowiadana jest premiera tomu czwartego. To było to !!! Sukces przerósł moje najśmielsze oczekiwania 😉 Przez dwa miesiące moja nieczytająca dotąd córka pochłonęła wszystkie trzy tomy i czekała niecierpliwie na czwarty. I tak się zaczęło…

Czekanie na kolejne tomy, które pan z zaprzyjaźnionej księgarni dawał jej spod lady (i na kredyt 😉 ) jeszcze przed oficjalną premierą. Ostatni tom przeczytała po angielsku, zanim ukazało się polskie wydanie.

Czekanie na kolejne filmy. Nocne premiery i emocje z tym związane. Pamiętam, jak wybierała się do kina w różowej bluzie, podobnej to noszonej przez Hermionę w tej części, i z fryzurą na Hermionę uzyskaną przez zaplecenie na mokro wielu warkoczyków (jak myślicie, kto je zaplatał ? 😉 ). Na jednym z bali karnawałowych w szkole przebrała się za Cho Chang – Szukającą Krukonów (na tym etapie chyba jeszcze nie było wiadomo, jak znaczącą postacią będzie ona w kolejnych tomach). Herb Ravenclaw, który Najstarsza zrobiła sama do tego przebrania, był chyba najstaranniejszą pracą plastyczną, jaką wykonała na potrzeby szkoły 😉

No i oczywiście – w dniu 11 urodzin czekała z nadzieją na list z Hogwartu 🙂

Miała potem jeszcze kilka fascynacji książkowych – największa była chyba ta związana z Tolkienem, ale żadna nie była tak silna. Żadna również nie była dzielona z taką ilością rówieśników. Harry Potter jest ich globalnym przeżyciem pokoleniowym. Kiedy z Kanady przyjechała do nas kuzynka, jej rówieśniczka, bez problemu znalazły wspólny temat.

Kilka dni temu poszła do kina na ostatnią część filmu. Po powrocie powiedziała: „Wiesz Mamo, to jest prawdziwy koniec mojego dzieciństwa. Bardziej niż 18 urodziny.”

P.S. Córki Środkowa i Najmłodsza oczywiście także czytały i oglądały wszystko, co się z tym cyklem wiąże, ale tylko Najstarsza naprawdę dorastała z Harrym.

Księga dżungli

Księga dżungli

Kolejny po „Tajemniczym ogrodzie” nowy, znakomity przekład klasyki literatury. Wpis z 27 marca 2010 roku:

Niewiele jest chyba obecnie dzieci, które nie znałyby „Księgi dżungli”. Jeśli jednak doprecyzujemy pytanie, okaże się, że ta znajomość wcale nie dotyczy książki Kiplinga, a jedynie ekranizacji – najczęściej w wersji Disney’a. Niestety – do książkowego oryginału pozostaje on w stosunku… takim, jak to zwykle bywa z filmami tej wytwórni… czyli dość swobodnym 😉 Największym zaskoczeniem, jakie czeka tych, którzy sięgną po książkę, jest to, że nie opowiada ona wyłącznie o Mouglim – chłopcu wychowanym przez wilki.

Dzięki filmowi Mougli miał zagwarantowane miejsce w świadomości społecznej , natomiast mały dzielny Riki Tiki Tavi – moja ulubiona postać- odchodził pomału w zapomnienie. Podobnie jak Tumaj Słoniomistrz (którego ja znałam jako Toomai – druha słoni) i Kotik – biała foka, której obecność w książce z dżunglą w tytule nieodmiennie mnie zaskakuje.

Jeszcze do niedawna „Księga dżungli” w wersji: książka należała do kategorii: raczej niechętnie czytywana klasyka. Znajome dzieci, które musiały się z nią zmierzyć jako z lekturą szkolną, delikatnie mówiąc, nie były nią zachwycone. Trudno im się dziwić, bo przekład Józefa Brinkenmajera, na którym się wychowałam, napisany był polszczyzną dziś już mocno archaiczną. Także realia kolonialne – szczególnie w dwóch ostatnich opowiadaniach, mogą być trudne do zrozumienia dla współczesnych europejczyków. Trudno sobie teraz wyobrazić armię, w której służyło tyle rozmaitych zwierząt. Nowy przekład Andrzeja Polkowskiego zdecydowanie ułatwia lekturę – przynajmniej w warstwie językowej, choć jego polszczyzna daleka jest od potocznej. Dzięki niemu Najmłodsza z moich córek jest już trzecim pokoleniem w naszej rodzinie, które pokochało dzielnego Riki Tiki Tavi.

W tej „Księdze dżungli” nowy jest nie tylko przekład. Nowe są także ilustracje Mistrza Józefa Wilkonia – jakże odległe od disneyowskiej, cukierkowej poetyki filmu. Ilustracje trudne, często mroczne i tajemnicze jak sama dżungla. Niech Was nie zwiedzie ich pozorna niedbałość ! Robią wrażenie maźniętych ot tak, od niechcenia, a w rzeczywistości każda kreska ma sens i wyraz.

Za każdym razem, kiedy oglądam kolejne wilkoniowe  ilustracje, zadaję sobie pytanie: jak to się robi ? Jak narysować groźne spojrzenie tygrysa, trzepot skrzydeł krawczyka Darzi czy ryk słonia ? Odpowiedź znalazłam  w tych słowach Mistrza:

Bardzo prosto, jeśli się wie i umie parę rzeczy. Najpierw trzeba wiedzieć, jak wygląda to wszystko, co chce się namalować: człowiek, ryba, ptak, liść czy zwierzę. Później wiedzieć, jak się porusza, wszystko co biega, pełza i lata. Dla wielu to już koniec edukacji. Niektórzy idą jednak dalej, potrafią namalować porę dnia, księżyc, żeby świecił, ptaka, żeby śpiewał, potrafią nawet namalować smutek i radość, strach i odwagę. Tylko nielicznym udaje się namalować sen, ciszę, a nawet zapach i smak owoców. Jeżeli się to wszystko umie, trzeba na koniec wiedzieć, co robić, żeby w książce rosło napięcie jak w teatrze, by wszystko było w swoim czasie i w dobrych proporcjach.

Proste – prawda ? 😉

Tę edycję wydawnictwa Media Rodzina śmiało można określić mianem wydania luksusowego. Twarda oprawa w dwóch wersjach, piękny, kredowy papier, słuszny rozmiar – jedyne co może rozczarowywać, to fakt, że tomisko tych rozmiarów zawiera jedynie pierwszą część „Księgi dżungli”. Mam nadzieję, że wydawnictwo nie każe nam zbyt długo czekać na tom drugi.

To jest druga wersja okładki pierwszego tomu, „Drugiej księgi dżungli” nie ma do dziś 😦

Rudyard Kipling Księga dżungli”, przekł. Andrzej Polkowski, ilustr.: Józef Wilkoń, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2009

Dziewczynka z walizkami

Dziewczynka z walizkami

Książki Jacqueline Wilson należały kiedyś do ulubionych lektur Środkowej z moich z córek. „Dziewczynka z walizkami” była pierwszą, którą opisałam, a teraz jest drugą (po „Na krawędzi”), którą tu przypominam.

Wpis z 16 maja 2006 roku, Środkowa z córek była wtedy rówieśniczką bohaterki tej książki:

Andrea ma 10 lat. Jeszcze do niedawna jej życie było proste – mieszkała razem z rodzicami i Rzodkiewką (ukochanym pluszowym króliczkiem) w Morwowej Chatce. Teraz z tamtego życia pozostała jej tylko Rzodkiewka. W tamtym domu mieszka już ktoś inny, a rodzice rozwiedli się i zamieszkali razem z nowymi partnerami i ich dziećmi. Andy spędza tydzień u Mamy i tydzień u Taty, ale nigdzie nie jest tak naprawdę u siebie. W obu tych domach mieszkają dzieci, które są tam domownikami, a Andy jest wiecznym gościem. U Mamy i Petera mieszka w pokoju Kathy, u Taty i Carrie – razem z jej bliźniętami i nie ma tam nawet swojego łóżka, tylko śpi na podłodze w śpiworze. Całe życie była jedynaczką, a teraz musi ułożyć sobie stosunki z pięciorgiem przybranego rodzeństwa. Niedługo urodzi jej się jeszcze przyrodnia siostra. Krąży między tymi dwoma domami, z obu ma daleko do szkoły, a nade wszystko nie lubi piątków. Piątek to DZIEŃ WYMIANY.

Każde z rodziców chciałoby, żeby mieszkała tylko u niego (kłócą się o to także w jej obecności), a największym marzeniem Andy jest, żeby znów było jak dawniej i żeby mogła wrócić do Morwowej Chatki razem z rodzicami.

W „Dziewczynce z walizkami” nie ma happy endu – marzenie Andy o powrocie dawnych czasów nie może się spełnić. Nie kończy się jednak źle – pomału wszystko się układa, dziewczynka odnajduje swoje miejsce w obu domach i godzi się z całą sytuacją. Ta książka pokazuje jednak dobitnie, jak wielką tragedią dla dziecka jest rozwód rodziców, bo to właśnie oni RAZEM stanowią podstawowy filar jego świata. Rozstanie rodziców Andy i ich nowe związki to układ, w który uwikłana jest czwórka dorosłych i sześcioro dzieci. Na razie chyba nikt z nich nie jest szczęśliwy

Mieszkanie z Mamą i Tatą na zmianę to rozwiązanie niemal salomonowe – sprawiedliwe, ale dla kogo ? Andy sama tak zdecydowała, bo tylko w taki sposób mogła uciec od konieczności wyboru jednego z nich. Dwa domy tak naprawdę oznaczają jego brak, szczególnie w takiej wersji, jaką zafundowali jej rodzice. Każdy człowiek potrzebuje kawałka podłogi, o którym może powiedzieć MÓJ i gdzie stoi JEGO łóżko, miejsca gdzie może trzymać SWOJE rzeczy (okazuje się, że wystarczy nawet pół parapetu). To jest minimum, bez którego trudno jest mieć poczucie bezpieczeństwa.

Można w tej książce dostrzec także przesłanie ciut optymistyczne – mianowicie takie, że nawet najbardziej wywrócony do góry nogami świat po jakimś czasie znów się uładza. Mimo, że wszystko jest zupełnie inaczej, niż chcieliśmy, to i tak da się żyć i znaleźć w tym życiu dobre strony. Taką naukę mogą wynieść z lektury tej książki także te dzieci, których rodzice nie zamierzają się rozwodzić. W ich życiu też zdarzają się momenty, po których nic już nie jest tak, jak było.

Jacqueline Wilson „Dziewczynka z walizkami”, przekł.: Ewa Rajewska, ilustr.: Nick Sharratt, wyd. Media Rodzina, Poznań 2003