Kiedy Święty Mikołaj spadł z nieba

Kiedy Święty Mikołaj spadł z nieba

Wpis z 9 grudnia 2009 roku:

… czyli kolejna historia z cyklu: zasadniczo nie lubię takich książek, ale…  😉

Nie przypominam sobie, żeby Święty Mikołaj odegrał jakąś szczególną rolę w moim dzieciństwie. Prezenty (zarówno drobiazgi mikołajkowe, jak i te większe pod choinką) pojawiały się same i chyba od zawsze wiedziałam, że podkładają je Rodzice 😉 Z przebierańcem rozdającym prezenty spotkałam się pewnie kilka razy na zabawach choinkowo karnawałowych w pracy u rodziców i w szkole, ale (ponieważ wychowywałam się w Bydgoszczy) ten przebieraniec był raczej Gwiazdorem niż Świętym Mikołajem. Nie widywałam go także zbyt często na pocztówkach i opakowaniach, bo tych w siermiężnych czasach PRL raczej nie było. O reklamach w ogóle nikt nawet nie śnił 😉

W czasach dzieciństwa moich córek wszystko jest inaczej. Znanego mi wcześniej Mikołaja – biskupa i świętego Kościoła zastąpił rubaszny grubas w stroju krasnoludka rodem z reklamy Coca-coli. Święty od miłości i dzielenia się ustąpił pola bożkowi zakupów, patronowi supermarketów, a ten pojawia się jeszcze przed Adwentem i nie ma przed nim ucieczki.

Mikołajowy Uzurpator rozpanoszył się również w książkach dla dzieci i sprowadza sens Świąt Bożego (przecież !) Narodzenia li i jedynie do prezentów, których powinno być jak najwięcej i które należą się każdemu jak nie przymierzając psu micha. Dlatego książki świętomikołajowe to kategoria książek świątecznych, której nie lubię najbardziej, bo wszystko w nich obraca się wokół prezentów, a ich brak (a raczej taka groźba, bo przecież wszystko zawsze kończy się dobrze) równoznaczny jest z brakiem Świąt.

Historia, którą opowiada Cornelia Funke jest inna..

W nocy z dziewiątego na dziesiątego grudnia nadciągnęła z północy straszna burza. Niezliczone błyskawice przewiercały ciemności, a grzmot piorunów przetaczał się po czarnym niebie niczym łoskot wykolejonego pociągu towarowego.

Właśnie ta burza była przyczyną, dla której wóz Niklasa Julebukka wylądował na ulicy Mgielnej. Wóz trochę dziwny, jakby cyrkowy, a Niklas Julebukk był… no właśnie – tu się zaczynają problemy translatorskie 😦

Tłumaczka określiła go jako zawodowego Świętego Mikołaja i używała tej nazwy konsekwentnie w całej książce, łącznie z jej tytułem. Tymczasem w oryginale był to Weihnachtsmann czyli po naszemu Gwiazdor, znany dobrze mieszkańcom Wielkopolski i okolic. Nie jest on bynajmniej synonimem Świętego Mikołaja, ma swoje własne miejsce w bożonarodzeniowej tradycji, choć i jego pomału wypiera Uzurpator.

Niklas Julebukk jest ostatnim prawdziwym Weihnachtsmannem. Ostatnim, bo władzę w tej branży przejął (przy pomocy Dziadków do orzechów) niejaki Waldemar Dzieciosrogi, który dąży do absolutnej komercjalizacji Świąt.

Tak, ten Waldemar to oślizgły obrzydliwiec. (…) Świętym Mikołajom rozkazał podróżować na saniach motorowych, a z renów zrobił salami. Przekonał innych Mikołajów, aby listy z życzeniami i prośbami od dzieci wyrzucali do kosza, a zamówienia tak naprawdę przyjmowali tylko od rodziców – za zaliczką rozumie się. No i kiedy przyjdzie wieczór wigilijny, zamówienia są hurtem dostarczane do domów. Masówka.

Waldemar D. wygląda wypisz wymaluj jak Santa Claus czyli dobrze nam znany Uzurpator. Ta książka to protest – song przeciwko utożsamianiu Świąt z górą prezentów i to koniecznie bardzo drogich.

Dzięki spotkaniu z Niklasem Ben przekonał się, że najpiękniejsze prezenty, to wcale nie te które można kupić w sklepie.  „Kiedy Święty Mikołaj spadł z nieba” to książka o przyjaźni, miłości, życzliwości, bo to jest najważniejsze podczas Świat.

No i oczywiście jeszcze żeby padał śnieg 😉

I okazuje się, ze wcale nie są potrzebne kolorowe i błyszczące ilustracje. Te, które stworzył Paul Howard – ołówkowe, w różnych odcieniach szarości, zupełnie jak świat w początkach grudnia, w zupełności wystarczają, aby oddać nastrój ciepłej opowieści Cornelii Funke.

Cornelia Funke „Kiedy Święty Mikołaj spadł z nieba”, przekł.: Anna Wziątek, ilustr.: Paul Howard, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2007

P.S. Niedawno odkryłam, że również i ta książka Cornelii Funke została zekranizowana. Nie miałam czasu, żeby obejrzeć cały film, ale robi niezłe wrażenie 🙂

Edit. 2024: filmu nie ma już na YouTube, zobaczyć można tylko zwiastun

Wyspa Trolli

Wyspa Trolli

Wpis z 26 listopada 2006 roku czyli kolejna świąteczna książka, której już prawie nikt poza mną nie pamięta, wraca na półki Małego Pokoju 🙂

Święta coraz bliżej – w sklepach mamy już nie tylko świąteczne dekoracje, ale również Świąteczne Słodycze, Świąteczne Torebki do Prezentów, Świąteczne Książki oraz Świąteczne Wszystko, Co Tylko Może Być Świąteczne 😉

Te świąteczne książki można „z grubsza” podzielić na trzy kategorie:

Bożonarodzeniowe – w większym lub mniejszym skrócie streszczające historię Narodzenia Pańskiego czyli opowiadające własnymi słowami to, co blisko 2 tysiące lat temu napisał św. Łukasz;

Świętomikołajowe – opisujące najrozmaitsze perypetie św. Mikołaja w drodze do dzieci czyli sprowadzające sens tych świąt wyłącznie do prezentów;

Choinkowe – takie, których akcja osnuta jest wokół świątecznych przygotowań, ze szczególnym uwzględnieniem ubierania choinki. Ich bohaterami często gęsto bywają najrozmaitsze zwierzęta, tak jakby wieszanie bombek było to normalną czynnością wszystkich stworzeń na początku zimy 😉 Z tych książeczek podobała mi się ostatnio jedna, bodaj z serii „Amberki”, bo w niej myszki szykowały choinkę, dlatego, że podpatrzyły to u ludzi.

Przez ostatnie kilkanaście lat w naszym domu uzbierało się sporo takich świątecznych lektur. Jednak te, które pozostały w naszej pamięci i do których wracamy co roku, to takie, które nie należą do żadnej z tych kategorii – na przykład „Wyspa Trolli”.


Trollskar, wyspa Trolli to mała wysepka – szkier na północnym Bałtyku. Rodzina rybaka Elisa mieszkała na niej od pokoleń. Teraz pozostał już tam tylko on sam, za jedynego towarzysza mając psa o imieniu Poppe. Pewnego dnia w starym kufrze na strychu znalazł list swojego dziadka, z którego dowiedział się, że na ich wyspie mieszka krasnoludek…

Dlaczego zaliczam tę książkę do kategorii świątecznych, skoro opisuje okres od jesieni do wiosny a same święta zajmują zaledwie jeden rozdział ? Poza tym książki świąteczne są na ogół kolorowe i błyszczące, a ta ma skromne, monochromatyczne ilustracje. Może dlatego, że w tym okresie szczególnie potrzebujemy magii. Czym wiara w Świętego Mikołaja różni się od wiary w krasnoludki ?

Akcja „Wyspy Trolli” dzieje się w czasach, kiedy prababcie jej czytelników były jeszcze małymi dziewczynkami czyli… nie tak znowu dawno. Jednak nasze współczesne życie różni się diametralnie od tego, które wiedzie Elis. Wtedy żyło się zgodnie z rytmem pór roku, a codzienność była dużo bardziej absorbująca niż obecnie. Teraz ciepła woda leci z kranu, jedzenie kupujemy w sklepie, a w zimie ogrzewają nas kaloryfery. Pory roku też już nie mają takiego znaczenia. Sezon świąteczny zaczynamy przecież w listopadzie 😉 Zimą możemy bez problemu opalać się nad ciepłym morzem, latem jeździć na nartach, a truskawki jeść przez okrągły rok.

Co roku przed Świętami przeglądam różne pisma – czytam przepisy na wyszukane dania, zachwycam się obrazkami ukazującymi stół wigilijny w tonacji fioletowo-złotej czy choinkę ubraną w herbaciane róże. Oglądam je, ale i tak wiem, że jak co roku nakryję stół białym obrusem, postawię na nim te same potrawy co w zeszłym roku, a na choince zawisną od lat te same zabawki. Inaczej Święta nie byłyby Świętami. Dziewczynki już w październiku zaczynają pytać, czy upieczemy pierniczki na choinkę, czy będzie mak z bakaliami i czy Babcia zrobi karpia w galarecie 😉 W tym naszym pędzącym, zmieniającym się świecie potrzebujemy stałych punktów odniesienia, rytuałów powtarzanych co roku.

Boże Narodzenie to święto bardzo rodzinne, kojarzące się z zastawionym stołem i gromadą ludzi dookoła niego. Elis jest zawsze sam i to w sposób bardzo teraz rzadki. Współczesna samotność to samotność w tłumie jak bezdomni na Dworcu Centralnym czy ktoś w mieszkaniu w bloku – z telewizorem i obcymi ludźmi za każdą ścianą. Opis Wigilii Elisa, kiedy czyta on Biblię psu i razem z nim tańczy wokół choinki, jest szczególnie przejmujący. Nic dziwnego, że z taką radością powitał niespodziewaną informację o tym, ze na jego wyspie mieszka jeszcze ktoś.

Sceptyczny czytelnik może te rewelacje o krasnoludku potraktować podobnie jak książkowy Albin czyli uznać, że staruszkowi Elisowi pomieszało się w głowie od starości i samotności. Dla sceptycznego czytelnika mamy radę, której krasnoludek Harmon udzielił Elisowi: Twój problem polega na tym, że patrzysz, ale nie widzisz. Nie widzisz niczego poza tym, co ci podpowiada twój rozum, że możesz zobaczyć. Zacznijmy więc, tak jak nam radzi ta książka, rozglądać się uważnie, a może zauważymy całkiem blisko coś (lub kogoś) zupełnie niespodziewanego…

Carina Wolff – Brandt „Wyspa Trolli”, przekł.: Marta Rey, ilustr.: Inge Loeoek, wyd.: Bellona, Warszawa 2005

Żółta zasypianka

Żółta zasypianka

Wpis z 27 kwietnia 2007 roku i ostatnia książka Wydawnictwa FRO9 😦

Wiosna – pierwsze litery z wiolonczeli i ze snu…

… śpiewa Elżbieta Adamiak słowami Andrzeja Poniedzielskiego. W moim ogrodzie kwitną żółte forsycje. Kwitnie też żółto krzew, który przywykłam nazywać różą japońską, a okazuje się, że chyba wcale nią nie jest. Kwitną żółte mlecze – ku radości Najmłodszej z córek, która nie może już doczekać się dmuchawców i ku utrapieniu sąsiadów – posiadaczy wypielęgnowanych trawników. W moim ogrodzie wiosna weszła w fazę żółtą. I w ten oto sposób, drogą kolejnych skojarzeń – od wiosennej piosenki przez żółte kwiatki w moim ogródku doszłam do „Żółtej zasypianki” 😉

Mała Asia próbuje zasnąć. Ale jak tu zasnąć, kiedy na jej kołderce wśród żółtych kaczeńców baraszkują żółte kurczaczki i turlają się żółte słoneczka ? Mama opowiada jej bajkę na dobranoc… Jaką ? Asia nie ma wątpliwości – oczywiście żółtą. Ta bajka jest jak sen, a we śnie wszystko może się zdarzyć. Nawet to, że opowieść o żółtej wyspie, na którą żółtym balonem przyleciał pan z żółtą papugą, będzie mieć zupełnie nieoczekiwaną, czerwoną puentę.

O uroku tej książki decydują w jednakowym stopniu: tekst Anny Onichimowskiej oraz kaligrafia i ilustracje Krystyny Lipki – Sztarbałło. Ilustracje niezwykle urokliwe, w rozmaitych odcieniach żółci, z konturami zaznaczonymi delikatną czarną kreską.

„Żółta zasypianka” to trzecia z czterech książek wydanych przez Wydawnictwo FRO9 – po  ”Leonie i kotce” i  ”Rynnie”. Od jakiegoś czasu nic o nim nie słychać, a ich strona internetowa nie otwiera się 😦 Szkoda by było, gdyby przestało istnieć, bo wszystkie ich książki był piękne i niezwykle starannie wydane.

Wyróżnienie graficzne w konkursie Książka Roku IBBY 2005

Anna Onichimowska „Żółta zasypianka”, ilustr.: Krystyna Lipka Sztarbałło, wyd.: Fro9, Łódź 2005

Rynna

Rynna

Wpis z 7 października 2006 roku o drugiej z książek wydanych przez Wydawnictwo FRO9. Uprzedzam – recenzja zawiera spoiler 😉

Czy przyszło Wam kiedyś do głowy, że rynna może posiadać bogate życie uczuciowe ? Taka niepozorna rura przytwierdzona do ściany, na którą na ogół nie zwracamy uwagi (przynajmniej dopóki się nie oberwie 😉 ), staje się w tej książce niemal heroiną romansu. A z kim ten romans ??? Z deszczem oczywiście 😉

Podobno Eskimosi mają w swoim języku kilkaset określeń na śnieg. Z punktu widzenia Rynny deszcz też nie jest po prostu deszczem, ale pada różnie – w zależności od pory roku, a nawet od pory dnia. Czym innym jest wiosenny przelotny deszczyk, szemrzący delikatnie w jej wnętrzu, czym innym – jesienny siąpiący kapuśniaczek, albo letnia gwałtowna ulewa. Niezależnie od tego, pod jaką pojawia się postacią, deszcz zawsze pozostanie najlepszym przyjacielem Rynny, bo stanowi o sensie jej istnienia.

Rynna jest w tej swojej tęsknocie za deszczem bardzo ludzka. Przypomina mi trochę bohaterki tych z baśni Andersena, które antropomorfizowały przedmioty. Jest tylko jedna zasadnicza różnica – gdyby Rynna była bohaterką Andersena, dokonałaby zapewne żywota gdzieś na wysypisku śmieci smutno wspominając czasy, gdy była Ukochaną Deszczu. Roksana Jędrzejewska – Wróbel postarała się jednak o happy end:  jako szczęśliwa posiadaczka zabytkowego gargulca nasza Rynna też została uznana zabytek, połatana, odnowiona, a potem…

… potem żyli długo i szczęśliwie 🙂

Roksana Jędrzejewska – Wróbel „Rynna”, ilustr.: Agnieszka Żelewska, wyd.: „FRO9”, Łódź 2004

Księżniczka na ziarnku grochu

Księżniczka na ziarnku grochu

Wpis z 14 stycznia 2009 roku:

Ja wiedziałam, że tak będzie… 🙂

Odkąd  na wystawie Ewy Kozyry – Pawlak i Pawła Pawlaka w ramach akcji „Łap Bakcyla” zobaczyłam kilka ilustracji do tej baśni, nie miałam wątpliwości, że TA „Księżniczka na ziarnku grochu” będzie książką zachwycającą. Kiedy szukałam odpowiedniego określenia dla ilustracji Ewy Kozyry – Pawlak, przyszło mi do głowy słowo: wysmakowane. I takie właśnie są. 

Całość, jak na książkę o księżniczce przystało, utrzymana jest w tonacji różowej, ale nie jest to (uchowaj Boże !) wszechobecny teraz, zjadliwy róż barbiowo – plastikowy. Suknie księżniczki, pościel, wystrój zamku mają w sobie pełną gamę odcieni – od bladoróżowej sukienki w finale przez najmodniejszy obecnie róż pudrowy po amaranty i bordo. I to bogactwo wzorów ! Paski, kratki, kwiatki – nader starannie skomponowane. Za każdym razem, kiedy ją przeglądam, dziwię się podświadomie, że nie wyczuwam pod palcami faktury materiałów – tych wszystkich pluszów, koronek i różyczek.

W pełni mogę podpisać się pod hasłem znajdującym się na okładce: „Jeszcze nigdy klasyka nie była tak piękna !”

O treści samej bajki pisać tutaj nie będę, bo przecież wszyscy ją znają. To jedna z najpopularniejszych baśni Andersena. I jedna z najkrótszych. I najmniej lubianych przeze mnie. Nigdy nie mogłam zrozumieć (a już na pewno zaakceptować) faktu, że wszystkim, co interesowało księcia w jego przyszłej żonie, był autentyczny, niepodrabiany tytuł.

Miałyśmy kiedyś płytę z bardzo swobodną adaptacją tej baśni. W jej finale księżniczka, oburzona na przedmiotowe traktowanie jej przez księcia i jego rodziców, dała nogę z zamku i poślubiła ogrodnika. Strasznie nie lubię przerabiania klasyki, ale w tym wypadku muszę przyznać, że rodzina książęca wręcz prosi się o takie potraktowanie 😉

Hans Christian Andersen „Księżniczka na ziarnku grochu (seria: Mistrzowie Klasyki Dziecięcej), przekł.: Bogusława Sochańska. Ilustr.: Ewa Kozyra – Pawlak, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2008

Bajka o szczęściu

Bajka o szczęściu

Wpis z 16 marca 2006 roku:

Dawno, dawno temu, na skraju olbrzymiego lasu stała niewielka chatka. Mieszkał w niej staruszek z prosięciem, kogucikiem i myszką.

Dziadek uwielbiał wygrzewać się na słońcu, prosiaczek taplać w błocie, kogucik podskakiwać i trzepotać piórkami, a myszka chrobotać. Żyło im się całkiem przyjemnie i bardzo się lubili.

Aż tu pewnego razu przed samotną chatkę zajechał z wielkim hałasem kolorowy wózek zaprzężony w osiołka…

Tym wózkiem wjechał w ich życie handlarz starzyzną. Póty tłumaczył i namawiał, aż wreszcie przekonał Dziadka, że do pełni szczęścia brakuje mu kilku rzeczy. Ten niewiele myśląc wymienił swoich przyjaciół na przedmioty: fajkę, nożyk i tabakierkę. Wszystkie były śliczne i błyszczące, ale on wcale nie był z tego powodu szczęśliwszy. Wręcz przeciwnie.

Świat, w którym żyjemy, wkłada wiele wysiłku w tłumaczenie nam, że bardzo potrzebujemy wciąż nowych przedmiotów. Sklepy pełne są jeszcze lepszych wersji tego, co już mamy. Wszystko oczywiście jest najwspanialsze i niepowtarzalne, choć powielane w tysiącach sztuk. Sens współczesnego życia nie polega na korzystaniu z rzeczy już posiadanych, tylko na dążeniu do posiadania następnych.

Dzieciństwo, które przypadło w udziale naszym dzieciom, w coraz większym stopniu składa się z reklam – wylewających się z dziecięcych gazetek i wciskających się w środek dobranocki. Zanim uda im się obejrzeć jakikolwiek film, zostaną poinformowane o kilku innych, które też muszą konieczne zobaczyć czyli namówić rodziców na kupno kasety (płyty, biletu do kina – niepotrzebne skreślić 😉 ), że o całej masie gadżetów z nimi związanych nie wspomnę.

Bajka o szczęściu” to mały moralitet, uczący nas, że tego, co naprawdę ważne, nie można kupić za żadne pieniądze. Dziadkowi udaje się w końcu odzyskać (nie odkupić !!!) przyjaciół, ale w życiu takie historie rzadko kończą się happy endem.

Ta książka została wydana przez wydawnictwo Ezop w pięknej serii “Z zebrą”. Składają się na nią książki mądre, pięknie ilustrowane (ta – przez Aleksandrę Kucharską – Cybuch) i niezwykle starannie wydane – wszystkie z przyjemnością czytałam moim córkom.

“Bajka o szczęściu”stała się również kanwą przedstawienia w warszawskim teatrze “Baj”. Warto wybrać się na nie – jest spokojne, proste i czytelne w przesłaniu i adresowane (tak jak książka) do starszych przedszkolaków. (Edit: w repertuarze Teatru Baj już go nie ma, ale widzę, że tę baśń wystawiały tez inne teatry – m.in. Pleciuga w Szczecinie i Opolski Teatr Lalki i Aktora)

Izabela Degórska “Bajka o szczęściu”, ilustr.: Aleksandra Kucharska – Cybuch, wyd. Ezop, Warszawa 2003

BFG czyli BFO czy Wielkomilud ?

BFG czyli BFO czy Wielkomilud ?

Wczoraj obchodziliśmy Międzynarodowy Dzień Tłumacza, więc przyszło mi do głowy, że warto z tej okazji przypomnieć ten wpis z 3 lipca 2007 roku, bo chyba w żadnym innym przypadku nie poświęciłam takiej uwagi własnie pracy tłumaczy:

Była noc i wszystkie dzieci w sierocińcu już spały. Tylko jedna mała dziewczynka nie mogła zasnąć – przeszkadzał jej w tym promień księżycowego światła wpadający przez szparę w zasłonach. Chciała je zasunąć, więc wstała i wyjrzała przez okno na uśpioną ulicę. Nagle usłyszała kroki. Nie mógł być to człowiek – wykluczone. Stwór ten był cztery razy wyższy od najwyższego człowieka, tek wysoki, że głową sięgał ponad okna pierwszego piętra. Kiedy zorientował się, że dziewczynka go zobaczyła, wsunął rękę przez okno, zabrał ją zawiniętą w kołdrę i oddalił się wielkimi krokami…

Tym stworem był BFG, a tego, dokąd ją zabrał i co było dalej, można dowiedzieć się z książki. Tylko której ? Patrząc na te dwie okładki trudno się od razu domyślić, że jest to ta sama książka. Kolejna, którą mogę zaliczyć do kontrowersyjnych – tym razem z powodu tego, co robili z nią polscy wydawcy.

Po raz pierwszy ukazała się w Polsce jako „Wielkomilud”. Tytuł miły, tylko dlaczego tak odmienny od oryginalnego ? We wszystkich przekładach na inne języki, które udało mi się znaleźć brzmiał on nadal „BFG”.

„Wielkomiluda” zilustrował Franciszek Maśluszczak – twórca niewątpliwie wybitny. Dlaczego jednak nie skorzystano z kanonicznych ilustracji Quentina Blake’a ? Blake był przyjacielem Dahla, pracowali razem przez 15 lat, aż do śmierci pisarza. Te ilustracje zostały przez autora zaakceptowane – takiego BFG sobie wymyślił.

Bardzo cenię twórczość Franciszka Maśluszczaka, ale moim zdaniem jego wizje nie pasują do treści książki. Nie są też odpowiednie dla dzieci. Środkową z moich córek skutecznie zniechęciły do tej lektury. Sposób w jakim deformują rzeczywistość – o ile w pewnym stopniu uzasadniony jest tam, gdzie rzecz dzieje się w ponurej krainie olbrzymów – już w części londyńskiej, która dzieje się Pałacu Buckingham, nie ma sensu. U Blake’a Królowa wygląda tak, jak wyglądać powinna – czyli jak prawdziwa angielska dama, jak królowa Elżbieta.

BFG to przecież Big Friendly Giant. O Wielkomiludzie Maśluszczaka można wiele rzeczy powiedzieć, ale na pewno nie wygląda przyjacielsko. Co innego BFG Blake’a – to jest naprawdę sympatyczny potwór ! W pierwszym odruchu chciałam napisać, że ma miłe oczy, ale przyjrzałam mu się jeszcze raz i zauważyłam, że przecież jego oczy to kropeczki. A jednak te kropeczki patrzą ciepło i serdecznie. Wielkomilud ma oczy smutne. Smutne to w ogóle jedyne określenie, jakie nasuwa mi się na widok tych ilustracji. Dlaczego takie, skoro BFG jest stworem opiekuńczym i wielkodusznym, a książka o nim – pełna ciepła i śmieszna ? Zastanawiam się – po co robić jeszcze raz tylko gorzej coś, co ktoś już zrobił lepiej ?

Po raz drugi po „BFG” sięgnęło poznańskie wydawnictwo „Zysk i S-ka” wydając całą serię książek Roalda Dahla. Na pierwszy rzut oka to wydanie robi dużo lepsze wrażenie – dzięki tytułowi, który już się bardziej kojarzy z oryginałem, i ilustracjom Blake’a. Niestety potem jest już tylko gorzej 😦

Ta książka to ogromne wyzwanie dla tłumacza, bo BFG mówi w sposób bardzo specyficzny (inne olbrzymy też). Przekręca słowa, kaleczy składnię, tworzy rozmaite neologizmy. Jerzy Łoziński, tłumacząc„BFO”, miał podwójnie trudne zadanie, bo dodatkowo musiał jeszcze zrobić to inaczej niż Michał Kłobukowski w „Wielkomiludzie”. Efekty tego są różne. Czasem powstały wersje równorzędne jak w przypadku warzyny i jarzywa. W niektórych przypadkach zdania są podzielone – mi np. bardziej podobają się durnialuki, ale baniałupy też mają swoich zwolenników. Czasami jednak nie dało się znaleźć nic dorównującego pomysłowi poprzednika. Przykład jeden z wielu – napój gazowany, który piją olbrzymy to w „Wielkomiludzie”  bąbliżada (z brąbelkami). U BFO piją one podniachę (z bzy bzy) i to już nie jest to. W „BFO” brakuje mi tej nuty poezji, którą miał „Wielkomilud”. Nie znalazłam też tam takich perełek językowych jak: ksztyliony , każdziuteńkie każdziuteniectwo (a nie najszczególniejszy drobnik), tędy i szwędy czy co diabli, to ponagli, które niepostrzeżenie weszły do mojego języka.

Kiedy wiele lat temu pojawiła się nowa wersja Kubusia Puchatka czyli Fredzia Phi Phi, praca tłumaczki została przez kogoś skwitowana jako kawał roboty ze słownikiem w ręku odwalony zupełnie niepotrzebnie. Tu jest podobnie. Zastanawiam się – po co robić jeszcze raz tylko gorzej coś, co ktoś już zrobił lepiej ?

A więc – BFG czyli Wielkomilud czy BFO ?

Pytanie to, w tytule postawione tak śmiało, choćby z największym bólem rozwiązać by należało 😉 Jeśli nie mam szans na edycję marzeń – z tytułem Roalda Dahla, tekstem w przekładzie Michała Kłobukowskiego i ilustracjami Quentina Blake’a, to z bólem serca wybiorę „Wielkomiluda”. W książce jednak najważniejszy jest tekst – przecież służy ona do czytania.

Roald Dahl „Wielkomilud”, przekł.: Michał Kłobukowski, ilustr.: Franciszek Maśluszczak, wyd.: GIG, Warszawa 1991

Roald Dahl „BFO”, przekł.: Jerzy Łoziński, ilustr.: Quentin Blake, wyd.: Zysk i S-ka, Poznań 2003

Żeby kwestię jeszcze bardziej skomplikować, juz po ekranizacji tej książki Dahla ukazała się w Polsce jej kolejna wersja. Tym razem pod tytułem „BFG – Bardzo Fajny Gigant” wydało ją Wydawnictwo Znak, a przełożyła ją na nowo Katarzyna Szczepańska – Kowalczuk. Niestety również ten przekład (a przynajmniej te fragmenty, które miałam okazję przeczytać w sieci) nie zachwycił mnie tak, jak „Wielkomilud”. Nie wiem też, jak brzmiała polska lista dialogowa w ekranizacji.

Bajka o rozczarowanym rumaku Romualdzie

Bajka o rozczarowanym rumaku Romualdzie

Wpis z 2 stycznia 2017 roku:

To pierwotnie miała być recenzja „Bombki z gwiazdką” tych samych autorek – książki, która urzekła mnie wizualnie i ciut rozczarowała swoją treścią, ale wir remontu porwał mnie niczym tornado Dorotkę do krainy Oz i wypluł tuż przed Wigilią. Nie zdążyłam, a do następnych Świąt jeszcze sporo czasu. Przy okazji sięgnęłam także do innych książek Maliny Prześlugi i…

„Bajka o rozczarowanym rumaku Romualdzie” zafascynowała mnie tytułem.

Dlaczego jestem rozczarowany ? Bo odbyłem już sto wypraw, wożąc stu różnych bohaterów z bajek (a musisz wiedzieć, że niektórzy są grubi i ciężcy), uratowałem dziewięćdziesiąt dziewięć królewien (bo jedna zakochała się w smoku i nie dała się uratować), a nikt nigdy o mnie nie pamięta ! Dlatego, choć żyję w świecie czarów, jestem bardzo rozczarowany.

Ta książka to bajka na opak, bo w jej centrum jest ktoś, kto w najlepszym razie bywa bohaterem drugiego planu, także wtedy, gdy jest na pierwszym. Natomiast Królewna, na ratunek której wyrusza, nawet jeśli się gdzieś pojawia, to jej obecność nie jest dla akcji kluczowa i na ogół wcale się się jej nie dostrzega.

Ilustracje Jagi Słowińskiej też są takie.. ciut jakby odjechane ;-), mocno szalone i trochę psychodeliczne

A jednak, mimo nietypowych bohaterów i zwariowanych ilustracji w tej bajce wszystko jest tak, jak trzeba – i królewna w opałach, i rycerz, który spieszy jej z pomocą, dokonując przy tym czynów niebywałych. W dodatku kończy się tak, jak każda porządna bajka kończyć się powinna, czyli…

[ UWAGA – SPOILER !!! ]

I żyli długo i szczęśliwie.

A to jest przecież w bajkach najważniejsze. 🙂

Malina Prześluga (tekst) & Jaga Słowińska (ilustr.) „Bajka o rozczarowanym rumaku Romualdzie”, wyd.: TASHKA, Warszawa 2016

Królewna

Królewna

Wpis z 13 grudnia 2015 roku:

Królewna pojawiła się na podwórku zupełnie niespodziewanie. Dzieci zajęte zabawą zapewne w ogóle nie zwróciłyby na nią uwagi, gdyby nie korona, która – piękna i błyszcząca – połyskiwała w słońcu mnóstwem tęczowych kamyków.

Natomiast sama królewna nie była zbyt ładna – taka jakaś blada, chuda i dość ponura. Stała w rogu podwórka pod trzepakiem, jakby na coś czekała. Dzieci przerwały zabawę i zaczęły wpatrywać się w królewnę z zaciekawieniem

– To omam bajkowy, pojawia się, gdy czyta się za dużo książek – stwierdziła Kasia. – Nie zwracajmy na nią uwagi, to zaraz zniknie...

Ostatnio wpadł mi w oko na Facebooku mem ze słowami: Nie ma czegoś takiego jak „za dużo książek”. Może być tylko „za mało półek”. Nieprawda – sytuacja za dużo książek występuje wtedy, kiedy na własnych półkach nie jesteśmy w stanie znaleźć książki, która jest nam potrzebna i która na pewno gdzieś na nich jest. Czasem łatwiej jest wtedy wypożyczyć ją z biblioteki 😉 Taki właśnie problem miałam dziś, kiedy usiłowałam zlokalizować w domu poprzednie wydanie „Królewny” Roksany Jędrzejewskiej – Wróbel – z ilustracjami Ewy Poklewskiej – Koziełło. Wtedy ukazała się równolegle z „Gęboludem.

Teraz jej nie znalazłam, więc muszę polegać na własnej pamięci i ilustracjach zamieszczonych na stronie wydawnictwa. Trudno mi porównywać te dwie kreskiMarianny Oklejak i Ewy Poklewskiej – Koziełło, ale mimo że tak różne, to i jedne ilustracje, i drugie moim zdaniem dobrze ilustrują tę historię. Nie potrafię wybrać, które bardziej pasują.

ilustr. Marianna Oklejak
ilustr. Ewa Poklewska – Koziełło

Kiedy wróciłam do „Królewny” po latach, moją pierwszą myślą było to, że znane mi dzisiejsze dzieci, będą się w niej utożsamiać raczej z Królewną niż z Kasią, Szymonem, Martą i resztą towarzystwa z podwórka. One już właściwie nie znają takich swobodnych zabaw podwórkowych. Na placach zabaw widzę maluchy pod opieką dorosłych. Starsze dzieci (takie już bardziej szkolne) czas wolny od lekcji spędzają albo na zajęciach dodatkowych albo w domach przed komputerami czy tabletami. Nawet gdyby znalazły czas, żeby wyjść pobawić się na dworze, to trudno go zsynchronizować z zajęciami innych i po prostu nie ma się z kim bawić. Sekrety ze szkiełek i sreberek od czekolady, grę w kapsle czy nawet skakanie przez gumę niedługo znać będą tylko z książek czy filmów. Podobnie jak kłótnie o to, kto wygrał w klasy czy cztery ognie i mozolne dochodzenie do kompromisów bez ingerencji opiekunów.

Więc może nauka, jaka z tej książki płynie – że to nie drogie zabawki i fachowa opieka są w dzieciństwie potrzebne do szczęścia – jest bardziej dla dorosłych niż dla dzieci ???

Roksana Jędrzejewska – Wróbel „Królewna”, ilustr.: Marianna Oklejak, wyd.: Bajka, Warszawa 2015

Roksana Jędrzejewska – Wróbel „Królewna”, ilustr.: Ewa Poklewska – Koziełło, wyd.: Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 2004

O słodkiej królewnie i pięknym księciu

O słodkiej królewnie i pięknym księciu

Wpis z 5 października 2008 roku:

Zaczyna się jak każda bajka: była sobie Królewna (całkiem ładna, inteligentna i zdolna) i był sobie oczywiście Piękny Książę. Spotkali się i pokochali, a potem…

Potem powinno paść sakramentalne: i żyli długo i szczęśliwie…

Tak przynajmniej kończą się normalne bajki.

Ale ta – nie.

Ta bajka jest inna niż wszystkie, ponieważ tak naprawdę zaczyna sie tam, gdzie inne się kończą.

„O słodkiej królewnie…” to opowieść o związku dwojga ludzi i o tym, jak on sie zmienia. Pokazuje moment zakochania z całą jego irracjonalnością – bo czy tak naprawdę jest jakieś logiczne wytłumaczenie tego, dlaczego właśnie w tym momencie i dlaczego właśnie w tej osobie ? Potem mamy etap fruwania nad ziemią (na skrzydłach miłości oczywiście) oraz nieuchronne twarde lądowanie, kiedy (również nieuchronnie) pojawia się Nuda i Wątpliwości. Bo gdy pojawiają się Wątpliwości, to nic już nie jest takie samo jak przedtem. A jeszcze potem…

Roksana Jędrzejewska – Wróbel oferuje czytelnikom aż trzy zakończenia i sami możemy zdecydować, co będzie potem. Możemy też wymyślić własne. Żadne z nich nie jest happy endem, bo pod tym określeniem rozumiemy na ogół szczęście, które przychodzi samo, bez wysiłku. Nawet rozwiązanie drugie (to z założenia najszczęśliwsze) wymaga od Królewny i Księcia gotowości do zmian i pracy nad sobą. Uświadamia też ważną prawdę, że aby podobać się innym musimy najpierw podobać się sobie samym i samych siebie polubić.

Najmłodsza z moich córek wybrała właśnie zakończenie drugie czyli to w którym Królewna z Księciem podejmują próbę uratowania miłości i potem pielęgnują ją troskliwie. Mam nadzieję, ze dzięki temu łatwiej jej będzie zrozumieć, że my – rodzice czasem potrzebujemy samotności we dwoje, bez dzieci 😉

Pięcioletni Leo, którego rodzice właśnie się rozwiedli, odebrał tę książkę inaczej. Jego Mama napisała na jednym z forów dla rodziców: Na początku Leo w ogóle nie chciał, żebym ją czytała. Po pierwszych stronach kazał mi przerywać. Dopiero niedawno dotarliśmy do końca. Leo zawsze wybiera jedno i to samo zakończenie – pierwsze. I tak sobie myślę, jak wiele ten jego wybór mówi o jego oczekiwaniach. Zburzyliśmy jego świat. Tylko to się liczy. Że sami mamy własne chciejstwa i niechciejstwa – on jeszcze nie dostrzega.

„O słodkiej królewnie…” to moim zdaniem książka dla dzieci nieco starszych niż sugerowałby to jej rozmiar oraz baśniowy entourage. Świadczą o tym również ilustracje Agnieszki Żelewskiej – bardziej schematyczne i pozornie mniej dopracowane niż w innych książkach przez nią ilustrowanych (np. w  ”Gęboludzie”,  ”Rynnie” czy „Bajkach na krótką metę”). Jest to książka dla dzieci, których rodzice są na wszystkich etapach związku opisanych w niej – bo (mam nadzieję) pomaga zrozumieć, dlaczego jest tak, jak jest. Warto, żeby przeczytali ją również dorośli, ponieważ w krótkich słowach zmusza do zastanowienia nad tym, gdzie jesteśmy i dlaczego jest tak jak jest.

Myślę że powinna być ona obowiązkową lekturą dla narzeczonych. Uświadamia bowiem, że zakochanie nie jest stanem wiecznym, a miłość, której owo zakochanie jest początkiem, nie jest nam dana na zawsze i wymaga troskliwej pielęgnacji.

Roksana Jędrzejewska – Wróbel „O słodkiej królewnie i pięknym księciu. Opowieść z 3 zakończeniami do wyboru”,  ilustr.: Agnieszka Żelewska, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2008