Ernest Bryll zmarł w marcu tego roku. Wtedy też, jak zawsze przy takich okazjach, zaczęto częściej niż zwykle cytować jego twórczość, a ja stwierdziłam ze smutkiem, że znam ją bardzo słabo. Zaczęłam więc szukać jakiegoś zbioru wierszy i przy tej okazji odkryłam tę niedużą, ale piękną książkę zilustrowaną przez córkę poety.
Zawiera wiersze i teksty prozą, a wszystko związane jest z tym, co w Bożym Narodzeniu najważniejsze. Początkowo nie byłam pewna, do kogo jest ona adresowana, jednak wszystko wyjaśnił mi tekst na jej ostatniej okładce:
Zbliżało się Boże Narodzenie. Ciekawe, kilkuletnie dziecko – Magda, nacierało, więc nie miałem wyboru i napisałem tę książkę. Pisałem po prawdzie z miłości, ale i po to, żeby odczepić się od uporczywych i niemożliwych pytań córki. Pytania były w rodzaju: A co byśmy zrobili, gdyby teraz pokazał się anioł i zawołał nas do Betlejem ? Kiedy twierdziłem, że nic (no bo co byśmy zrobili ?), dziecko nie chciało wierzyć.
I powstała książka dla córki, która dziwi się, że nikt w calutkim wielkim mieście nie zaprasza do domu kobiety, która jest w ciąży, że malutki Jezus marznie, i jeszcze z powodu miliona innych „zdziwień i dlaczego” dziecka.
W mojej opowieści jest więc Jezus, Józef i Maryja, Trzej Królowie i Gwiazda. Ale są i anioły, co stoją przy śmietnikach, bo wszystko dzieje się w nas, wśród naszych blokowisk i domów.
Bardzo się namęczyłem, opowiadając tak, żeby zrozumiała.
Ale nikt przecież pytać o Boże Narodzenie nie przestaje, więc teraz moja córka, całkiem już dorosła, po dwudziestu latach, pyta samą siebie, ilustrując opowieść „W Betlejem”. Może teraz, po dwudziestu latach, pomożemy innym tatusiom i mamom udręczonym pytaniami „dlaczego”.
W ten sposób Autor właściwie mnie wyręczył, bo niewiele już mogłabym do tego opisu dodać. Może jedynie to, że ta książka może być znakomitą pomocą i wstępem do rozmowy z dziećmi w tych domach, w których w obchodzeniu Świąt najważniejszy jest ich kontekst religijny.
Bardzo cieszę się, że ją znalazłam. Mimo że od jej ukazania się minęło już 15 lat (ale cóż to jest wobec czasu, który upłynął od narodzin Jezusa !), na szczęście nadal można ją kupić. I przeczytać. Naprawdę warto to zrobić, bo chyba zbyt rzadko zadajemy sobie te pytania, a one nic nie tracą na aktualności…
Ernest Bryll „Betlejem”, ilustr.: Magdalena Bryll, wyd.: Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań 2009
Mam na imię Rut. Bez h na końcu. I bez a. Po prostu RUT. Mówią na mnie Rutka lub Rucia. Czasem Rucisława. Zdarza się, że mama mówi do mnie Ryszard. Zupełnie nie wiem, skąd jej się to wzięło. W domu nas, dzieci, jest pięcioro. Mieszka z nami jeszcze pies – Hamsa. No i rodzice – mama i ojczym. Przydają się, kiedy jestem głodna lub nie mam czystych ubrań. Albo kiedy jest mi smutno i chcę się do kogoś przytulić.
Rut ma jakieś dwanaście, może trzynaście lat. Chodzi do szkoły, ma bliską sercu przyjaciółkę, mniej i bardziej lubiane koleżanki oraz jednego kolegę, z którym szczególnie dobrze jej się rozmawia. Bierze udział w zajęciach kółka teatralnego, czasem ma problemy z ocenami, ale ogólnie radzi sobie z nauką. Normalnie, jak inne dziewczynki w jej wieku.
Żyje w patchworkowej rodzinie, jest środkowa z piątki rodzeństwa. Czasem się kłócą z siostrami i braćmi, a czasem fajnie dogadują. Jej tata mieszka w innym mieście, więc rozmawiają na skypie. Mama i ojczym starają się ogarniać wszystko, ale przy tylu dzieciach w domu, różnie z tym bywa. Zwyczajnie, jak w każdej rodzinie.
Jedynym, co odróżnia Rut od jej rówieśników, jest to, że jest Żydówką (a dokładniej: Polką i Żydówką) i jej rodzina żyje według reguł religii żydowskiej. Jedzą zgodnie z zasadami koszerności. W piątek po zachodzie słońca zasiadają do wieczerzy szabatowej i do sobotniego wieczora nie używają telefonów, ani komputerów. Obchodzą tradycyjne święta żydowskie: Rosz ha-Szana, Jom Kippur, Sukot (że wymienię tylko te które wypadają na początku polskiego roku szkolnego 😉 ) i inne. Nie dotyczą ich natomiast najbardziej u nas uroczyste: Boże Narodzenie i Wielkanoc – chyba że przypadkiem Chanuka i Pesach wypadną w tym samym terminie.
Co z tego wynika ? Na przykład to, że nie pójdzie ze znajomymi do McDonald’sa, bo to, co mogłaby tam zjeść, jest niekoszerne. Że czasem nie ma jej w szkole z powodu świąt i potem musi nadrabiać zaległości, natomiast wtedy, kiedy wszyscy siadają do wieczerzy wigilijnej, u niej w domu jest to normalny wieczór. Za to zna alfabet hebrajski i umie czytać książki, w których wszystko jest z innej strony, niż w tych wydanych po polsku.
Miriam (Maria) Synger, która prowadzi na Instagramie profil @jestem_zydowka , pisząc tę książkę wzorowała się na własnej rodzinie. Swoje wpisy na IG adresuje do dorosłych – opowiada tam o swoim codziennym życiu i o tym, jak w nim łączy bycie religijną Żydówką, wielodzietną (i patchworkową) Matką Polką, feministką i patriotką. Opisuje zwyczaje, tradycje i pojęcia związane z judaizmem, wyjaśnia wątpliwości, odpowiada na pytania. Wydała też książkę pod tytułem „Jestem Żydówką”, która podobnie jak „Dziennik Rut” jest zapisem jednego roku szkolnego – bo w takim rytmie żyje większość rodzin w Polsce, niezależnie od tego, czy posługują się kalendarzem gregoriańskim czy żydowskim.
Miriam Synger pochodzi z rodziny, która na drogę asymilacji weszła pięć pokoleń wcześniej i ponad sto lat temu. Jej historię opisała babcia Miriam – Joanna Olczak-Ronikier w swoich książkach „W ogrodzie pamięci” i „Wtedy”, a zasług dla kultury polskiej kolejnych jej przedstawicielinie sposób przecenić. Prapradziadkami Miriam byli Janina i Jakub Mortkowiczowie, twórcy księgarni i wydawnictwa, które publikowało największych polskich pisarzy, m.in. Żeromskiego. Janina Mortkowiczowa była także tłumaczką – polscy czytelnicy zawdzięczają jej na przykład „Chłopców z Placu Broni”. Sto lat później ich praprawnuczka i prapraprawnuki (nie wyrzekając się polskości przecież !) żyją zgodnie z zasadami religii, od której oni odeszli. Życie pisze naprawdę niespodziewane scenariusze…
Z dużym zainteresowaniem śledzę profil Miriam Synger na Instagramie, przeczytałam także jej pierwszą książkę dla dorosłych. Obserwuję życie jej i jej rodziny, w tak wielu aspektach regulowane przez religijne nakazy i zakazy. Zastanawiam się czasem, jak to będzie wyglądało w następnych pokoleniach ? Dla niej samej była to decyzja, którą podjęła już jako osoba dorosła. Co wybiorą jej dzieci ?
Rozumiem, że obie te książki oraz profil na IG mają przede wszystkim zapoznawać ich otoczenie z zasadami, którymi się kierują i bardzo dobrze tę rolę spełniają. Obraz ich życia rodzinnego nie jest cukierkowy, bo przy tylu dzieciach z nawet najpoważniejsze tradycje mogą się skończyć… różnie 😉 Brakuje mi tam jednak niekiedy odrobiny… nie wiem… może wątpliwości ? Buntu dzieci, które czasem chcą czegoś, co ich rówieśnicy mogą, a one nie ? Lub choćby odrobiny żalu, że ich te cheesburgery czy wypad z kolegami do kina w sobotę omijają… Bo mimo wszystko trudno mi uwierzyć, że to się nie zdarza.
„Dziennik Rut” to książka, którą mogę określić jako przełomową, ponieważ po raz pierwszy od zakończenia wojny mamy w polskiej literaturze dla niedorosłych bohaterów żydowskich – kompletnie poza kontekstem Zagłady. Ten temat w ogóle tam się nie pojawia. Minęło 80 lat, dzieci Miriam Synger są w jej rodzinie trzecim pokoleniem urodzonym po wojnie. Ich prababcia była wtedy dzieckiem. Dla nich są to wydarzenia niemal tak odległe, jak niewola egipska czy inne zdarzenia z odległej przeszłości, które upamiętniają kolejne obchodzone przez nich święta. Są i Żydami, i Polakami. I są tu u siebie.
A jak się dobrze rozejrzeć, to może się okazać, że osób o takich korzeniach jest dookoła więcej, mimo że one same uważają, że to nieprawda i że to jest głupie… 😉
Miriam (Maria) Synger „Dziennik Rut” ilustr.: Tadeusz Marek, wyd.: Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2024
Miriam (Maria) Synger „Jestem Żydówką. Pamiętnik religijnej feministki patriotki wielodzietnej matki Polki” , wyd.: Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2023
P.S. A jak już przeczytacie, to koniecznie zajrzyjcie jeszcze do stopki redakcyjnej, z której dowiecie się, ile osób było zaangażowanych w wydanie tej książki i co konkretnie każda z tych osób robiła. Bardzo ciekawa i pouczająca lektura 🙂
Książka nominowana przeze mniew Małej Edycji Plebiscytu LOKOMOTYWA 2024 !!!
Ta książka jest spełnieniem naszych marzeń – napisała w posłowiu do niej Justyna Bednarek. Najpierw Ani Salamon, bo wszystko zaczęło się od jej szydełkowych portretów. Potem moich i Natalii Galuchowskiej, naszej wydawczyni. Wszystkie trzy zapragnęłyśmy stworzyć książkę o ludziach, którzy nie bali się sięgnąć po aureolę, a teraz życzliwie zerkają na nas z góry, pomagając w codziennych kłopotach.
Chciałyśmy pokazać, że choć zostali wyniesieni na ołtarze, to nie byli nieomylni. I że dobra siła, którą po sobie pozostawili, wciąż może napędzać świat.
O tym, że to będzie bardzo dobra książka wiedziałam od razu, od momentu, kiedy zobaczyłam jej pierwszą zapowiedź. Ten święty na okładce, który wyglądał jak Supermen !!! I od razu zagrała mi w głowie „Arka Noego” sprzed lat 😉
Już dzięki „Maryjkom” wiedziałam, że Justyna Bednarek umie (a nie jest to obecnie częste !) pisać na tematy religijne bez egzaltacji, ale dotykając tego, co najważniejsze. Tutaj też potrafiła znaleźć takie słowa, żeby opowiedzieć o Świętych jak o zwykłych ludziach – z ich słabościami i błędami, które popełnili i pomimo których potrafili znaleźć w sobie siłę do czynów wielkich. Jak napisała we wstępie: w ocenie człowieka nie jest ważne to, jak nisko upadnie, ale to, jak wysoko potrafi wzlecieć. Nie trzeba być idealnym, żeby zostać świętym.
Wiedziałam też, że Anna Salamon potrafi tworzyć wspaniałe rzeczy z włóczki i że nie ma takiej rzeczy, której nie potrafiłaby wydziergać. Jednak dopiero na wystawie w warszawskim Muzeum Archidiecezji zobaczyłam te ilustracje trójwymiarowo – to są jedyne w swoim rodzaju włóczkowe płaskorzeźby. Jeśli jeszcze zdążycie – można je tam oglądać do 19 maja. A jeśli nie zdążycie, to… mam nadzieję, że ta wystawa znajdzie jeszcze gdzieś swoje miejsce.
Justyna Bednarek uczyniła narratorami opowieści o swoich świętych bohaterach rozmaite czy też rozmaitych… i tu mi brakuje wspólnego mianownika dla nich, tak są różni. Wysłuchujemy tam nie tylko ptaków i zwierząt, ale także przedmiotów takich jak koronkowa serwetka czy pogrzebacz. Jest też opowieść drogi – czy droga to też przedmiot ? Natomiast wiatr to już zdecydowanie żywioł, a też snuje nam swoją opowieść. Tylko raz Autorka zdecydowała, że pojawi się tam osobiście – żeby przedstawić swoje spojrzenie na historię świętego Jana Ewangelisty.
W zapowiedziach określa się tę książkę często jako: znakomity prezent z okazji Pierwszej Komunii św. i ja sama już ją w tym charakterze ofiarowałam, szczególnie, że chodziło o imienniczkę jednej z przedstawionych tu świętych. Nie ograniczałabym się jednak tylko do tego. To jest książka na wszystkie okazje – i dla czytelników trochę młodszych, i dla trochę starszych.
Justyna Bednarek mówi: Pisząc tę książkę, czerpałam między innymi z Pisma Świętego, z Apokryfów Nowego Testamentu i Złotej Legendy. Nie wszystko jest wiedzą historyczną, znajdziecie tu trochę legend, a trochę mojej wyobraźni. Ale to, co najważniejsze, jest prawdziwe: ludzka miłość i staranie, żeby zmieniać świat wokół siebie na lepsze.
Anna Salamon dodaje: Święci pokazują mi, że w drogę do świętości mogę ruszyć tak, jak stoję, z tym, co mam, i nigdy nie będę w niej sama.
Spróbujmy, może i my znajdziemy w sobie impuls, aby w tę drogę ruszyć…
Dziękuję Wydawnictwu Świetlik za egzemplarz recenzencki tej książki !
Justyna Bednarek (tekst), Anna Salamon (ilustr.) „Każdy może być święty, czyli nawet łobuzy idą do nieba”, wyd.: Świetlik, Białystok 2024
Książka wyróżniona w konkursie Książka Roku 2021 Polskiej Sekcji IBBY w kategorii literackiej oraz wpisana na pokonkursową Listę BISw kategorii ilustracji
oraznominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: Od A do Z !!!
oraz wpisana na listę White Ravens 2022 i na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2021
Na zdjęciu moja ukochana ikona Matki Boskiej Łopieńskiej Dobrej Miłości – oryginał pochodzący z bieszczadzkiej wsi Łopienka znajduje się obecnie w cerkwi w Polańczyku.
Ta książka powstała z pragnienia, by ocalić od zapomnienia baśnie ludowe łączące Matkę Boską z przyrodą. Wydaje mi się, że niewiele dzieci je zna, choć niegdyś były tak popularne jak dziś opowieści Marvela.
Gdy byłam mała, opiekowała się mną niania mojej mamy, Cecylia Kot, wiejska kobieta z Podkarpacia. Uosobienie miłości. I to ona przekazała mi niektóre z tych legend. Śpiewała mi je, opowiadała wierszem. Te proste bajki z jednej strony tłumaczyły, skąd się wzięło to czy tamto, kolor piórek kanarka, drżenie listków osiki, a z drugiej – włączały przyrodę do sfery sacrum, czyniły z niej element historii zbawienia – napisała we wstępie do tej książki jej autorka.
„Maryjki. Opowieści o Matce Boskiej” to książka zbudowana trochę jak kalendarz roku maryjnego. Zaczyna się i kończy w zimie, i jest to zima pełna śniegu, a zaczyna się i kończy zdaniem: na całym świecie nie ma dwóch takich samych śnieżynek 🙂 Potem wśród różnych historii znajdujemy ułożone chronologicznie takie, które wyjaśniają pochodzenie i zwyczaje kolejnych świąt związanych z Najświętszą Marią Panną. A mamy ich sporo – że wymienię tylko Matki Boskiej Gromnicznej, Jagodnej, Zielnej czy Siewnej.
Kiedy wzięłam „Maryjki” pierwszy raz do ręki, przypomniała mi się opowiadana mi przez Mamę, która znała ją z dzieciństwa od swojej Matki Chrzestnej, historia o tym, jak Matka Boska uczyła Jezuska tańczyć. Pamiętam ją jak przez mgłę, a Mamy, żeby mi ją przypomniała, już nie ma. Nie znalazłam jej w tym zbiorze, może zresztą Ciocia Miłka sama ją wymyśliła, ale była bardzo podobna w duchu do tych, które spisała Justyna Bednarek. Jest w nich coś ujmującego – obraz Matki Boskiej jako z jednej strony osoby nieskończenie dobrej dla wszystkich istot, z drugiej – takiej zwyczajnej ludzkiej mamy, kochającej i troszczącej się o synka nawet wtedy, kiedy był on już dorosłym mężczyzną. W dodatku funkcjonującej w naszych polskich (a więc doskonale znanych tym, którzy je opowiadali, i tym, którzy słuchali) realiach geograficzno – klimatycznych. Efektem tego połączenia jest Maryja gotująca dla syna i jego uczniów pierogi z jagodami, rozmawiająca ze skowronkami i wilkami i chowająca się przed żołnierzami Heroda w leszczynach.
To zaadoptowanie do znanych realiów, takie oswojenie Matki Boskiej jest zjawiskiem występującym na całym świecie. Wystarczy wspomnieć chociażby afrykańskie rzeźby ludowe, na których Święta Rodzina ma rysy rdzennych mieszkańców tego kontynentu.
Opowieściom o Maryi towarzyszą w tej książce ilustracje Marianny Oklejak inspirowane polską sztuką ludową. Ten nurt jest w jej twórczości obecny od dawna, a pierwszą jego emanacją były wydane w 2015 roku autorskie „Cuda wianki” nagrodzone tytułem Książki Roku 2015 Polskiej Sekcji IBBY oraz ich kontynuacja – „Cuda niewidy”. We wstępie do pierwszej z nich Marianna Oklejak napisała: Ta książka powstała z zachwytu. Polską kulturę ludową poznaję od kilkunastu lat i nie mogę się wciąż nadziwić jej różnorodności. Żywa muzyka, niezwykła harmonia kolorów, świetne kroje ubrań, piękne ornamenty – wszystko to, co od wieków szczerze płynie z serca, a nie z potrzeby rynku, ma nadal wielką moc. (…) Ten świat istnieje nie gdzieś daleko – za górami, za lasami lub zamknięty jedynie w skansenach – lecz blisko, za miedzą, i wcale nie jest oderwany od naszego „dzisiaj”. Jego język jest wciąż aktualny. Od nas zależy, czy będzie trwać, rozwijać i wypełniać znaczeniem.
Ten zachwyt ilustratorki trwa nadal, a jego wyrazem były zeszłoroczne ilustracje do nominowanej w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA w kategorii Od A do Z książki „O kolędach. Gawęda” oraz tegoroczne „Maryjki”. Jestem przekonana, że za tym się nie skończy i bardzo czekam na to, co będzie dalej 🙂
Justyna Bednarek „Maryjki. Opowieści o Matce Boskiej”, ilustr.: Marianna Oklejak, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2021
Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA – książka dla niedorosłych w kategorii – Od A do Z !!!
Oraz wpisana na pokonkursową Listę BIS Polskiej Sekcji IBBY
Nie doceniłam Emilii Kiereś – stwierdzam to z ogromnym zadowoleniem, a nawet z radością 😉
Zainteresowałam się tą książką ze względu na ilustracje Marianny Oklejak, ale poza tym spodziewałam się, że będzie to coś w rodzaju świątecznego śpiewnika jakich wiele już widziałam – czyli teksty kolęd, nuty oraz krótki tekst informujący o historii każdej z nich. Tymczasem „O kolędach. Gawęda” okazała się publikacją nie tylko piękną wizualnie (co mnie absolutnie nie zaskoczyło), ale także zaskakująco interesującą 😉
Gdybym Was zapytała, o czym zwykle śpiewamy pod choinką, odparlibyście na pewno, że o narodzinach Jezusa. To prawda – większość kolęd mówi właśnie o tym. Ale na ile różnych sposobów ! Czy zauważyliście kiedyś, że każda kolęda ma inny nastrój, a betlejemska stajenka bywa opisywana z bardzo różnych punktów widzenia ? Zwykle nie zwracamy na to uwagi, bo przecież kolęd się nie czyta – tylko się je śpiewa. A kiedy śpiewamy, nie zastanawiamy się nad każdym słowem.
Ta książka służy właśnie temu, żebyśmy się nad nimi zastanowili. Oprócz nut, chwytów gitarowych i tekstów kolęd, zawierających także zwrotki obecnie już zapomniane, znajdziemy w niej również wyjaśnienie słów, które w nich występują, a które mogą być dla współczesnych czytelników nie do końca zrozumiałe. Opowieść, którą Emilia Kiereś snuje wokół tych dwudziestu kolęd, nie jest wykładem, a właśnie gawędą dotykającą wielu związanych z nimi tematów. Znajdziemy więc tam nie tylko wyjaśnienie tego, o czym każda z kolęd opowiada, z odwołaniem zarówno do realiów Palestyny z czasów narodzin Jezusa, jak też tego, w jaki sposób odbiły się w niej czasy, w których powstała. Znajdziemy również historię kolędowania oraz obchodzenia świąt Bożego Narodzenia w Polsce przez wieki, z nawiązaniami do tego, co w tej tradycji pozostało jeszcze z czasów przedchrześcijańskich. Wszystkie te wątki przeplatają się ze sobą, łączą z tekstami pieśni i z ilustracjami Marianny Oklejak jak w najstaranniej utkanej materii.
„O kolędach. Gawęda” nie jest książką do przeczytania na jeden raz. Podobnie jak kolędy, które przecież towarzyszą nam nie tylko wigilijny wieczór, ale śpiewa się je w kościołach do 2 lutego, ona także może być lekturą na niejeden świąteczny i poświąteczny wieczór.
Jest to także (druga już w tym roku!) książka osadzająca te święta w ich pierwotnym, religijnym kontekście, który coraz bardziej zagłuszany jest przez donośne pohukiwanie Uzurpatora, nazywającego siebie Świętym Mikołajem. Tymczasem żaden prezent wyjęty spod choinki nie może się równać z magią tej jednej w roku chwili, kiedy wszyscy stoimy wokół stołu, na którym leży opłatek, a jedna z córek czyta W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie. Pierwszy ten spis odbył się wówczas, gdy wielkorządcą Syrii był Kwiryniusz… (oraz z tym momentem o północy, kiedy w ciemnym kościele nagle zapalają się światła, rozlegają organy i śpiewamy Bóg się rodzi, moc truchleje !).
I takich wzruszeń życzę wszystkim także w tym trudnym i dość smutnym roku !
„Cud Bożego Narodzenia” to kolejna tegoroczna nowość w kategorii książek świątecznych, ale jest ona wśród nich nietypowa. Należy do tych najrzadszych, które nazywam bożonarodzeniowymi i które wpisują te święta w ich kontekst religijny. To paradoks, ale wśród dominujących na rynku książek świętomikołajowych (takich jak „Prezent gwiazdkowy dla Kornelusza Klopsa” czy „Milion miliardów świętych mikołajów”) i choinkowych (jak „Bombka z gwiazdką”) trudno jest znaleźć takie, które wyjaśniałyby dzieciom, skąd się w ogóle te święta wzięły i dlaczego je obchodzimy. Może dlatego, że coraz więcej osób stara się o tym nie pamiętać ? Jeśli już się jednak znajdą, to na ogół są… mówiąc najoględniej – takie sobie. Perełki w rodzaju „Wigilijnej opowieści” zdarzają się bardzo rzadko, więc „Cud Bożego Narodzenia” jest tutaj wyjątkowy podwójnie 🙂
Tę książkę autorka wydała samodzielnie, rozpisując wcześniej zrzutkę w internecie, a przy tej okazji wyjaśniając, jak do tego doszło:
Trzy lata temu, obserwując dziecięcy zachwyt nad szopkami bożonarodzeniowymi, napisałam książkę. Początkowo było to opowiadanie przeznaczone dla mojej rodziny i znajomych. W ubiegłym roku udostępniłam tekst bezpłatnie w Internecie. Odnotowaliśmy blisko 900 pobrań. Otrzymałam wiele bardzo pozytywnych wiadomości z życzeniami wydania książki w tradycyjny sposób. Dzisiaj, z pewną obawą, ale i radością, uruchamiam przedsprzedaż!
Być może przeoczyłabym tę książkę (a szkoda by było !), ale do sięgnięcia po nią zachęciła mnie okładkowa rekomendacja Wojciecha Widłaka. Warto było zaufać takiemu autorytetowi 🙂
Pod granatowym niebem powoli pustoszały ulice. Okna domów, bloków i kamienic rozpalały się ciepłym światłem. Migotały w nich kolorowe lampki, gdzieniegdzie płonęły świece. Przypominały małe latarnie, przywołujące ostatnich zbłąkanych przechodniów. I rzeczywiście, raz po raz ktoś znikał w bramie, by po chwili pojawić się w ciepłym, jasnym mieszkaniu. Miasto trwało w uroczystym oczekiwaniu.
Jak można się tego było spodziewać po tytule, akcja „Cudu Bożego Narodzenia” rozpoczyna się wieczorem 24 grudnia, a kończy następnego dnia. Anielka i jej Babcia nakrywają stół do wieczerzy wigilijnej i czekają na przybycie rodziców dziewczynki, którzy na co dzień pracują za granicą. Niestety, okazuje się, że nie dotrą oni na czas. Rozżalona dziewczynka wybiega z domu. Najpierw błąka się po opustoszałym (bo wszyscy siedzą już przy stołach i choinkach) mieście, a następnie chowa się przed wiatrem i śnieżycą w pustym kościele. I tam właśnie przydarza jej się coś niezwykłego…
Czy to był sen czy tytułowy cud ? Czy Anielka naprawdę przeniosła się w czasie do Betlejem w noc Narodzenia Pańskiego czy tylko przyśniło jej się to, kiedy zmęczona, zmarznięta i rozżalona zasnęła koło ruchomej szopki ?
„Cud Bożego Narodzenia” to książka, która przypomina nam o tym, dlaczego w ogóle obchodzimy te Święta. Pokazuje ich sens widziany z perspektywy rzadko obecnej w tego rodzaju książkach – perspektywy osób, dla których kościół to nie tylko zabytek i atrakcja turystyczna w zwiedzanym mieście, osób, dla których modlitwa jest potrzebą serca, a Pasterka najważniejszym przeżyciem tych świąt.
Dobrze, że ta książka, tak pięknie i niecukierkowo zilustrowana przez Sarę Tchorek, powstała. Dobrze, że możemy sięgnąć po nią w tym tak trudnym i nietypowym roku, w którym nadzieja jest na wagę złota.
Julianna Wołek „Cud Bożego Narodzenia”, ilustr.: Sara Tchorek, wyd.: Wołek i osiołek 2020
Tak zaczynają się zapiski Mary Newbury, odnalezione przypadkowo po ponad 300 latach. Kiedy zaczęła obawiać się, że będzie musiała uciekać z osady Beula (gdzieś w obecnym stanie Massachusetts), ukryła je w szytej właśnie kołdrze. Nie była to ani pierwsza, ani ostatnia ucieczka w jej życiu. Niewiele było w nim okresów spokoju i beztroski. Dzieciństwo Mary przypadło na burzliwy czas wojny domowej w Anglii. Nie znała swoich rodziców, a kobieta, którą nazywała Babcią, została stracona jako czarownica. Aby nie podzielić jej losu, przyłączyła się do grupy purytan udających się do Nowego Świata. Razem z nimi wyruszyła w podróż przez ocean, a potem w trudną drogę do miejsca, w którym zamierzali się osiedlić.
Opuściwszy osadę, całe życie zmuszona już była uciekać. Wiadomość o tym, co wydarzyło się w Beula rozeszła się po całej kolonii i pamięć o tym (zwielokrotniona plotką) zawsze mogła ją dogonić.
W świadomości historycznej przeciętnego Polaka miedzy odkryciem Ameryki przez Kolumba a Dzikim Zachodem znanym z westernów zieje ogromna czarna dziura. Giną w niej ponad trzy wieki i kilkanaście pokoleń ludzi, którzy tworzyli zręby tego, co dziś nazywamy Stanami Zjednoczonymi. Przyczyn, dla których porzucali swoje dotychczasowe życie w Starym Świecie i rozpoczynali podróż w nieznane, bez gwarancji dotarcia do celu i najczęściej bez możliwości powrotu, było wiele. Często była to ucieczka – przed wojną, prześladowaniami religijnymi, biedą i głodem. Przybywali na obcy kontynent, gdzie żyli ludzie odmienni od nich, gdzie w lasach rosły nieznane im rośliny i biegały nieznane zwierzęta. Ten świat przerażał ich, nie rozumieli go i próbowali uporządkować według przywiezionych z Europy kryteriów.
Wdowa Hesketh z Salem, gdzie dobił statek, którym płynęła Mary ostrzegała ją: W podróż przez ocean ludzie zabierają ze sobą wszystkie swoje przesądy. Gdy się już tu znajdą, dookoła siebie widzą tylko las, który nie wiadomo gdzie się kończy i w którym są tubylcy i nie wiadomo jeszcze co innego. Ich wiara jest jak nikły płomyk w przepastnych ciemnościach. Ich lęki rozrastają się jak chwasty, które duszą wszystko inne. Te lęki są jednym z powodów tego, że na historię kolonizacji Ameryki składa się spirala strachu, chciwości, przemocy i zemsty. Odpowiedzią na okrucieństwo było jeszcze większe okrucieństwo. Wygrali silniejsi.
„Dziecko czarownicy” i „Spadkobierczyni” to książki, które mogłabym nazwać… mistrzowskimi falsyfikatami. Czytając je prawie uwierzyłam, że są to autentyczne zapiski Mary (choć język i sposób myślenia były momentami zbyt współczesne) i że naprawdę w bostońskim muzeum pracuje Alison Ellman, która je odnalazła i prowadziła dalsze badania nad losami dziewczyny. W posłowiu do „Spadkobierczyni” autorka pisze jednak: Fabuła obu książek jest wytworem mojej fantazji i biorę na siebie pełną odpowiedzialność za wszystko, co się w nich znajduje. Jeśli chodzi o tło historyczne, obyczajowe, nazewnictwo oraz zagadnienia językowe, to starałam się o jak największą dokładność. Nawet jeśli Mary, Marta, Rebeka, Tobiasz, wielebny Johnson, Sójka, Biały Orzeł i inni żyli tylko wyobraźni autorki, a osada Beula nigdy nie istniała, to wydarzenia opisywane przez nią mogły się wydarzyć wszędzie.
W obu tych książkach ani razu nie padają słowa tolerancja i ksenofobia, ale tak naprawdę właśnie o to w nich chodzi…
Celia Rees „Dziecko czarownicy”, przekł.: Hanna de Broekere, wyd.: Zysk i S-ka, Poznań 2004
Celia Rees „Spadkobierczyni”, przekł.: Hanna de Broekere, wyd.: Zysk i S-ka, Poznań 2005
… czyli książka wokół której kilka lat temu wybuchła mała burza, a teraz nikt już chyba o niej nie pamięta 😉 Wpis z 17 kwietnia 2016 roku:
„Mała Nina”, książka dla dzieci autorstwa niemieckiej pisarki Sophie Scherrer, w jednym z rozdziałów zawiera gorszący opis profanacji Najświętszego Sakramentu. (…) Opisane wydarzenia stanowią rażące naruszenie uczuć religijnych dzieci i dorosłych, uderzając jednak najbardziej w niewinność i wrażliwość najmłodszych, wychowując ich do postaw przeciwnych wartościom wyznawanym przez ich rodziców. – z petycji stowarzyszenia „Ordo Iuris”
Gdyby nie ta petycja, żądająca wycofania „Małej Niny” z księgarń, a podpisana już przez niemal 70 tys. osób, pewnie nie sięgnęłabym po nią, bo nie sposób jest śledzić wszystkiego, co się w nurcie, który nazwałabym postmikołajkowym, ukazuje. Zastanawiam się, ilu sygnatariuszy petycji wykonało wysiłek zapoznania się z zawartością tej książki przed jej podpisaniem ?
Ja przeczytałam i zdecydowanie nie mogę zgodzić się ze sformułowaniem: gorszący opis profanacji, bo dla mnie kluczową kwestią są tu intencje, a te bohaterka miała zdecydowanie dobre. Skłamałabym jednak twierdząc, że nie mam z tą sceną żadnego problemu…
Nina jest dzieckiem rozwiedzionych rodziców, którzy w kwestiach religijnych pozostawiają ją samą sobie. Temat chrztu św. pojawia się dopiero wtedy, kiedy dzieci z jej klasy mają przystąpić do Pierwszej Komunii Św. Okazuje się wtedy, że Nina nie jest ochrzczona, co jej mama tłumaczy następująco: Posłuchaj skarbie, kiedy byłaś mała, ja i tata żyliśmy w ciągłym stresie i często się kłóciliśmy. Nie mieliśmy niestety czasu, żeby się zająć twoimi chrzcinami i wciąż je przekładaliśmy.
Nina jednak nalega: Chcę mieć komunię. Cała moje klasa idzie do komunii. Przecież nie pochodzę z Maroka jak Murakh i Samira. (…) Chcę w końcu wiedzieć, kim jestem. Chodzi mi o to, czy jestem katoliczką, czy może ewangeliczką albo wegetarianką. Muszę to wiedzieć. Mamo, a może ja jestem poganką ? (…) czy ja będę mogła pójść do nieba ? Odbywa się w końcu i chrzest, i komunia, jednak jedyne przygotowania z tym związane dziewczynka przechodzi na szkolnych lekcjach religii.
Po
komunii Nina i jej przyjaciółka Luisa chodzą w niedziele do
kościoła tylko we dwie, bo ich rodzice mówią, że chcą się
wyspać. I nadal ze wszystkimi wątpliwościami dziewczynki są same.
Nie ma nikogo, kto mógłby powstrzymać ich pomysł, aby wynieść
hostię z kościoła po to, aby mieć Boga zawsze przy sobie.
Odkąd poszłam do pierwszej komunii, zadaję sobie pytanie, gdzie jest Bóg. Żałuję, że nie mogę Go zobaczyć ani z nim porozmawiać. Mam na myśli prawdziwą rozmowę, a nie taką, że ja mówię, a on mi nie odpowiada.
Całą tę historię określiłabym raczej jako profanację w dobrej wierze, szczególnie, że Nina naprawdę żałuje – ale nie do końca tego, co zrobiła, raczej tego, jak to się skończyło.
Och, Baranku Boży – modliłam się w myślach – przykro mi. Nie chciałam, żebyś wylądował pod moim butem. Najpierw ludzi przybili cię do krzyża, a teraz ja cię jeszcze podeptałam. A przecież pragnęłam tylko, żebyś był w pobliżu, i zamierzałam włożyć cię do książki jako swój największy skarb. (..) Pomyślałam, ze prawdopodobnie Boga nie można mieć, taka jak się ma zakładkę do książki albo świnkę morską. Można Go mieć tylko tak, jak się ma słońce czy księżyc albo białą chmurę na niebie.
Gdybym czytała „Małą Ninę” dziecku, ta scena byłaby na pewno punktem wyjścia do rozmowy o tym, dlaczego pomysł Niny był niewłaściwy i co powinna była zrobić z hostią, która upadła na ziemię. Bo coś takiego może przyjść do głowy każdemu dziecku – dlatego ja, jako dorosła czytelniczka, nie dziwię, się temu. Problem jednak w tym, że książka przeznaczona jest dla dzieci, które już czytają samodzielnie i zapewne większość z nich przeczyta ten rozdział bezrefleksyjnie, a tylko nieliczne będą miały jakieś wątpliwości, którymi podzielą się z dorosłymi.
Bardzo ładnie podsumowała to na forum o książkach dla dzieci i młodzieżyPszczolamaja:Ośmiolatka, przeczytawszy taką książkę sama – a dzieci wtedy już czytają najczęściej samodzielnie – nie będzie miała okazji bezpiecznie uporządkować bardzo zagmatwanego świata Niny. Nie znajdzie żadnej liny, zabezpieczającej w tej wędrówce przez poważne, zafundowane nierzadko przez dorosłych rozterki dziewczynki. To jest pewne oszustwo; o ile o Pippi, z jej baśniowym rysem, jest dzieckiem szczęśliwym i można o niej pisać żartobliwie, z przymrużeniem oka, czasem z nutą melancholii – bo tu jednak dylematy dotyczą innych płaszczyzn, w jakimś sensie prostszych, czy może mniej obciążających; o tyle taki styl w pisaniu o dziewczynce, która często czuje się samotna, mało ma tak naprawdę bliskich, budujących relacji, jest zagubiona, zostawiona sama sobie – tworzy dla mnie jakąś iluzję, pozostawia niepokój.
I jeśli czytam to ja, dorosła, to wiem, że dziecko może mieć pomysł na eksperymenty z Hostią,, ale ja mam jako rodzic obowiązek mu wytłumaczyć, dlaczego tak się nie robi. A jeśli czyta to dziecko – o dziecku, w świecie którego takie zachowanie nie jest w żaden sposób skomentowane – to nie wiem, czemu to służy ?
Z
tym pytaniem pozostaję także ja – i nie dotyczy ono tylko kwestii
hostii, ale także na przykład chrzczenia świnki morskiej przez
polewania jej szampanem. Że o nieskomentowanym w żaden odautorski
sposób przekonaniu Niny, że w Maroku ludzie wierzą w Buddę, nie
wspomnę…
Zdobycie tej książki nie było wcale łatwe. W mojej dzielnicowej bibliotece do obu egzemplarzy ustawiły się kolejki. Mam wrażenie, że petycja zrobiła „Małej Ninie” reklamę, na którą ona zupełnie nie zasługuje 😉
Sophie Scherrer „Mała Nina”, przekł.: Marta Krzemińska, ilustr.: Maximilian Meizold, wyd.: Wilga (Grupa Wydawnicza Foksal), Warszawa 2015