Wpis z 20 października 2007 roku, ale książkę niedawno wznowiło wydawnictwo Mamania i znowu jest dostępna 🙂
Wygląda jak książka dla dzieci. W księgarniach jest umieszczana wśród książek dla dzieci. Jednak, żeby ją zrozumieć i docenić, trzeba mieć już trochę życia za sobą
Mniej – znaczy więcej. Alison Mcghee i Peter H. Reynolds bardzo dobrze zrozumieli tę zasadę Miesa van der Rohe i, tworząc tę książkę, z powodzeniem ją zastosowali. Ani jednego słowa i ani jednej kreski za dużo. Czysta esencja.
Życie.
Miłość. Dojrzewanie. Macierzyństwo. Przemijanie. To
wszystko jest w tej niedużej książeczce. Czyta się ją kilka
minut, ale zapada w serce na długo. Wypróbowałam ją na losowej
próbie sześciu kobiet w różnym wieku (od nastolatki do babci) i
wszystkie były nią poruszone i wzruszone.
Warto na moment zatrzymać się w pędzie codzienności i odwrócić się plecami do całego zgiełku, który nas otacza. Do powszedniego krzątactwa, na którym niezauważalnie upływa nam większość życia. Do ciągłej pogoni za tym wszystkim, co chcielibyśmy mieć i za tym, co, jak nam się wydaje, powinniśmy mieć. Do demagogii, nienawiści i kłamstw nazywanych eufemistycznie polityką.
To,
co w życiu najważniejsze – jest zupełnie gdzie indziej. Ta
książka pomaga sobie o tym przypomnieć.
Alison Mcghee (tekst) & Peter H. Reynolds (ilustracje) „Kiedyś”, przekł.: Zuzanna Naczyńska, wyd.: Egmont, Warszawa 2007
Alison Mcghee (tekst) & Peter H. Reynolds (ilustracje) „Kiedyś”,przekł.: Iwona Mączka, wyd.: Mamania, Warszawa 2018
Wpis z 21 września 2013 roku. Od tego czasu Najmłodsza z moich córek zdążyła zrobić maturę i zacząć studia, a jej koński świr pogłębił się do tego stopnia, że została instruktorką jazdy konnej 🙂 Natomiast książki z tego cyklu powędrowały już do następnych maniaczek jeździectwa 🙂
… czyli kolejny cykl, w którym utonęła Najmłodsza z moich córek.
Ostatnio co prawda mamy renesans świra mitologicznego, a to za sprawą ekranizacji kolejnej części cyklu „Pearcy Jackson i bogowie olimpijscy” oraz pierwszej lektury w gimnazjum, którą jak na zamówienie są „Przygody Odyseusza”, ale dopóki nie przeczytała wszystkich tomów „Heartlandu” nie była się w stanie zainteresować niczym innym. Ten cykl to lektura jakby dla niej specjalnie pisana, bo konie są najnowszą pasją Najmłodszej.
Nowej pasji towarzyszą nowe potrzeby – nie tylko odpowiedniego stroju, butów i akcesoriów, ale też nowych, adekwatnych do niej lektur. Jedyny koński tytuł jaki przychodził mi do głowy to „Zaklinacz koni”, uznałam jednak, że ta książka nie jest jeszcze dla niej – z powodów, nazwijmy to, obyczajowych. Spróbowałyśmy z filmem i tu niestety też pierwsze podejście było nieudane. Pamiętałam co prawda, że zaczyna się od dość drastycznych scen wypadku, ale zapomniałam, jak długo trzeba czekać i jak wiele smutku znieść, zanim dojdziemy do pięknych scen budowania bliskości z koniem. Jakiś czas po tej pierwszej nieudanej próbie obejrzenia tego filmu, Najmłodsza trafiła na niego w telewizji i tym razem wytrzymała do końca.
„Heartland” to taki „Zaklinacz koni” dla wczesnych nastolatek. Najmłodsza dowiedziała się o nim od koleżanek, bo czytają to także te, które w życiu na koniu nie siedziały. A jest co czytać – po polsku ukazało się już 20 części, a wydaje mi się, że w oryginale jest ich jeszcze więcej.
Tytułowy Heartland to stajnia czy też ośrodek, gdzie trafiają konie po przejściach. Założyła go i prowadziła Marion Fleming, mama Amy, głównej bohaterki tych książek, osoba obdarzona szczególnym talentem, która potrafiła zrozumieć każdego, nawet najbardziej pokręconego konia i znaleźć sposób, aby do niego dotrzeć.
Niestety
– podobnie jak „Zaklinacz koni” – tom pierwszy zaczyna się od
tragedii i mama Amy ginie w wypadku. (Wolę o tym uprzedzić, bo jest
naprawdę smutno.) Bez niej cały Heartland traci racje bytu, chyba
że…
…
Amy, która odziedziczyła po mamie ów talent, da radę poprowadzić
go dalej z pomocą dziadka i siostry. Każdy tom to historia innego
konia po przejściach, a równocześnie śledzimy życie Amy, jej
problemy sercowe i rodzinne.
Nie oszukujmy się – ten cykl to nie jest literatura najwyższej próby. 😉 Przeciętnie cytata nastolatka bez problemu przeczyta każdy tom za jednym zamachem. Ale jest w tych książkach COŚ, co powoduje, że wszystkie znane mi dziewczyny, które zaczęły to czytać, nie odpuszczały aż do końca, a kolejne tomy znajdowały się na listach życzeń prezentowych na różne okazje.
i kolejne części cyklu o Neli – „Kawa dla kota” i „Miłość bez konserwantów”.
Wpis z 28 listopada 2007 roku:
Być może przegapiłabym tę książkę, gdyby nie mała burza, jaka się wokół niej rozpętała na jednym z forów. Zaintrygowała mnie, więc znalazłam ją i przeczytałam. Spodobała mi się. Potem pomyślałam sobie, że może wrodzona przekora wykrzywia mi optykę, więc dałam ją do przeczytania Najstarszej z córek. Też jej się spodobała 🙂
Nela ma trzynaście lat i właśnie rozpoczęła naukę w gimnazjum. W nowej szkole nie czuje się dobrze, nie potrafi znaleźć wspólnego języka z koleżankami z klasy. Sytuacja rodzinna również jej się komplikuje – w jej życiu pojawia się nagle rodzina Taty, który od lat nie utrzymuje z córką kontaktu, oraz dziecko, które ma się urodzić Mamie i Artyście. Co prawda Nela znakomicie dogaduje się z ze swoim ojczymem, ale nie wiadomo, co się stanie, kiedy pojawi się nowy członek rodziny. Poznaje też pewną starszą panią, która przypomina mi trochę Vianne Rocher, bohaterkę „Czekolady” – z tą różnicą, że pani Lila czaruje dżemami….
„M jak dżeM” to taka jesienna książka. Pełna barw i smaków, ale podszyta smutkiem i melancholią. Można ją też zaliczyć do książek świątecznych, bo przecież kończy się przygotowaniami do Wigilii.
Pierwszym zarzutem, jaki pojawił się we wspomnianym wątku, był pewna stygmatyzacja, jakiej dokonała Autorka, nazywając negatywne postaci – Wanessa Gwóźdź, Isaura Kowalska i Sandra Wątroba, w przeciwieństwie do bohaterki pozytywnej o imieniu Aniela. No fakt – coś w tym jest, ale z drugiej strony…. Nela odziedziczyła swoje imię po prababci i jest to szczegół istotny dla całości akcji – trudno wobec tego, żeby była Nikolą czy Sabriną. Natomiast jej szkolne prześladowczynie przez większą część książki znamy jako Goły Pępek, Miss Perfumerii i Rudą – ich imiona pojawiają dopiero na setnej stronie. Do tego czasu zdążyliśmy już poznać je od najgorszej strony. Najstarsza stwierdziła, że te imiona świadczą bardziej o ich rodzinach niż o nich samych. Poza tym – są kompatybilne z zamiłowaniem owych dziewczyn do głupich seriali 😉
Imiona owych dziewczyn mieszczą się ponadto w nieco groteskowej (żeby nie powiedzieć – tragikomicznej) konwencji, w jakiej Agnieszka Tyszka opisuje szkołę Neli – trochę podobnej do tego, jak widzi te instytucję Małgorzata Musierowicz w nowszych tomach „Jeżycjady”. Książka momentami jedzie po stereotypach (że się wyrażę kolokwialnie 😉 ), ale te stereotypy nie biorą się znikąd. To że istnieją środowiskowe mody na imiona wiadomo nie od dziś – tak było od wieków. Nie jest tajemnicą również to, że nauczyciele bywają różni i obok mądrych trafiają się tacy, którzy wybrali ten zawód jedynie z braku innych pomysłów na życie.
Czy jednak można powiedzieć, że ta książka pokazuje złe wzorce radzenia sobie (a raczej nieradzenia) z problemem agresji w szkole ? Czy przeniesienie Neli do innej szkoły było ucieczką ? O to samo zapytała ją pani Lila:
– Nie wiem, jakie powinno być zakończenie tej historii.W bajce wszystko byłoby proste – złe dziewczyny ukarane, a pokrzywdzona zyskuje zasłużoną nagrodę. Ale to nie bajka… Może więc warto zastanowić się chociaż, co dla ciebie stanowiłoby zasłużoną nagrodę ?
Nela
pomyślała przez chwilę, przywołując w pamięci zakończenia
znanych jej bajek.
– Żaden przystojny książę, żaden piękny pałac, klejnoty i inne bogactwa, ani to słynne „żyli długo i szczęśliwie…”. Po prostu święty spokój – powiedziała w końcu. – Normalna klasa. Nic nadzwyczajnego.
Dla mnie było to naturalne działanie rodziców poszukujących odpowiedniego miejsca dla swojej córki. Nie ma szkoły idealnej dla wszystkich, ale chodzi się tam po to, żeby się uczyć, a nie po to żeby uprawiać walkę z wiatrakami, w pojedynkę przeciw wszystkim (z dyrekcją włącznie). Nie każdy ma w sobie taki hart ducha, a już na pewno nie delikatna i wrażliwa Nela.
Jedno wiem na pewno – to nie jest książka do osób na diecie. Kiedy się ją czyta, przychodzi ochota na herbatę i jakąś konfiturę, albo dżem. Może aksamitne morele na jesienną zadumę ? Albo rozgrzewające malinki na pierwsze mrozy ? Albo szarlotkę – z jesiennych jabłek oczywiście? Zaczynam rozumieć, czemu ostatnio chodzi za mną ta szarlotka… 😉
Agnieszka Tyszka „M jak dżeM”, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2007
Wpis z 30 marca 2008 roku:
Weszłam do Empiku właściwie tylko po to, żeby kupić ”Cukiernię pod Pierożkiem z Wiśniami” dla kolejnej solenizantki z klasy Najmłodszej z córek. Nie znalazłam jej od razu, musiałam trochę poszperać po półkach i wtedy stało się…
Najpierw moją uwagę zwróciła okładka w kolorze kawy latte – ma w sobie coś ciepłego, a równocześnie romantycznego. Potem wpadł mi w oko kawowy tytuł. Wreszcie – nazwisko autorki wywołało jakże słuszne skojarzenie. Tak – to właśnie jest ciąg dalszy kontrowersyjnej książki ”M jak dżeM”.
Od Świąt zamykających tamtą część minęło pół roku, a życie Neli dalekie jest o happy endu, które sugerowało jej zakończenie. Malutka siostrzyczka zupełnie nie przypomina słodkich bobasów z reklam pampersów. Mama i Artysta umęczeni jej kolkami i ciągłym płaczem nie mają ani czasu, ani siły, żeby interesować się starszą córką. Ojciec, obdarowany przez nią „Tatownikiem”, nie potrafił odnaleźć się w tej sytuacji. W dodatku jeszcze – najlepsza przyjaciółka wróciła z wakacji zakochana. Ogólnie jest niewesoło i wtedy z pomocą przychodzi nieoceniona pani Lila…
O czym jest ta książka ? Przede wszystkim o miłości – we wszystkich jej aspektach: męsko – damskim (czy lepiej chłopięco – dziewczęcym 😉 ), rodzinnym, a także o miłości człowieka do zwierzęcia. O odpowiedzialności. I wreszcie – o zapomnianej już zupełnie (a jakże urokliwej) mowie kwiatów.
Czytając „Kawę dla kota” miałam nieodparte wrażenie, że autorka niejako dyskutuje w niej z krytycznymi głosami dotyczącymi poprzedniej części. Świadczy o tym choćby poprowadzenie postaci pani Purchawki, która okazuje się być kimś zupełnie innym niż by to sugerowało jej zimowe nakrycie głowy. Pojawia się w tam także niejaka Sandra Wątroba (zwana również Gołym Pępkiem) w nieoczekiwanym wcieleniu. Speech o przemocy znajdujący się na stronie 58 brzmi zupełnie tak, jakby był postem w podlinkowanym przeze mnie wątku.
Otwarte
zakończenie „Kawy
dla kota” sugeruje,
że może będzie miała ona ciąg dalszy… Czekamy z ciekawością
🙂
Agnieszka Tyszka „Kawa dla kota”, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2008
Ciąg dalszy i zamknięcie cyklu ukazało się pod tytułem „Miłość bez konserwantów”. Jeśli spodobają Wam się pierwsze dwa tomy, na pewno sięgniecie i po ten 🙂
Wpis z 5 października 2008 roku, ale książka nadal jest w ofercie wydawnictwa i naprawdę warto po nią sięgnąć 🙂
Zaczyna się jak każda bajka: była sobie Królewna (całkiem ładna, inteligentna i zdolna) i był sobie oczywiście Piękny Książę. Spotkali się i pokochali, a potem… Potem powinno paść sakramentalne: i żyli długo i szczęśliwie…
Tak
przynajmniej kończą się normalne bajki.
Ale
ta – nie.
Ta bajka jest inna niż wszystkie, ponieważ tak naprawdę zaczyna sie tam, gdzie inne się kończą.
„O
słodkiej królewnie…” to opowieść o związku dwojga ludzi i
o tym, jak on sie zmienia. Pokazuje moment zakochania z całą jego
irracjonalnością – bo czy tak naprawdę jest jakieś logiczne
wytłumaczenie tego, dlaczego właśnie w tym momencie i dlaczego
właśnie w tej osobie ? Potem mamy etap fruwania nad ziemią (na
skrzydłach miłości oczywiście) oraz nieuchronne twarde lądowanie,
kiedy (również nieuchronnie) pojawia się Nuda i Wątpliwości. Bo
gdy pojawiają się Wątpliwości, to nic
juz nie jest takie samo jak przedtem.
A jeszcze potem…
Roksana Jędrzejewska – Wróbel oferuje czytelnikom aż trzy zakończenia i sami możemy zdecydować, co będzie potem. Możemy też wymyślić własne. Żadne z nich nie jest happy endem, bo pod tym określeniem rozumiemy na ogół szczęście, które przychodzi samo, bez wysiłku. Nawet rozwiązanie drugie (to z założenia najszczęśliwsze) wymaga od Królewny i Księcia gotowości do zmian i pracy nad sobą. Uświadamia też ważną prawdę, że aby podobać się innym musimy najpierw podobać się sobie samym i samych siebie polubić.
Najmłodsza z moich córekwybrała właśnie zakończenie drugie czyli to w którym Królewna z Księciem podejmują próbę uratowania miłości i potem pielęgnują ją troskliwie. Mam nadzieję, ze dzięki temu łatwiej jej będzie zrozumieć, że my – rodzice czasem potrzebujemy samotności we dwoje, bez dzieci 😉
Pięcioletni Leo,
którego rodzice właśnie się rozwiedli, odebrał tę książkę
inaczej. Jego
Mama napisała
na jednym z forów dla rodziców: Na
początku Leo w ogóle nie chciał, żebym ją czytała. Po
pierwszych stronach kazał mi przerywać. Dopiero niedawno dotarliśmy
do końca. Leo zawsze wybiera jedno i to samo zakończenie –
pierwsze. I tak sobie myślę, jak wiele ten jego wybór mówi o jego
oczekiwaniach. Zburzyliśmy jego świat. Tylko to się liczy. Że
sami mamy własne chciejstwa i niechciejstwa – on jeszcze nie
dostrzega.
„O słodkiej królewnie…” to moim zdaniem książka dla dzieci nieco starszych niż sugerowałby to jej rozmiar oraz baśniowy entourage. Świadczą o tym również ilustracje Agnieszki Żelewskiej – bardziej schematyczne i pozornie mniej dopracowane niż w innych książkach przez nią ilustrowanych (np. w ”Gęboludzie”, ”Rynnie” czy „Bajkach na krótką metę”). Jest to książka dla dzieci, których rodzice są na wszystkich etapach związku opisanych w niej – bo (mam nadzieję) pomaga zrozumieć, dlaczego jest tak, jak jest. Warto, żeby przeczytali ją również dorośli, ponieważ w krótkich słowach zmusza do zastanowienia nad tym, gdzie jesteśmy i dlaczego jest tak jak jest.
Myślę
że powinna być ona obowiązkową lekturą dla narzeczonych.
Uświadamia bowiem, że zakochanie
nie jest stanem wiecznym,
a miłość, której owo zakochanie jest początkiem, nie jest nam
dana na zawsze i wymaga troskliwej pielęgnacji.
Roksana Jędrzejewska – Wróbel „O słodkiej królewnie i pięknym księciu. Opowieść z 3 zakończeniami do wyboru”, ilustr.: Agnieszka Żelewska, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2008
Skoro już zaczęłam wstawiać na nowe półki Małego Pokoju książki Beaty Ostrowickiej, przypomnę kolejną – tym razem dla zdecydowanie starszych czytelników.
Wpis z 9 lipca 2007 roku:
Nasz czas rodzinny zatrzymał się. Nagle. Bezpowrotnie. Nieodwołalnie. Tata, Kuka, Szymek i ja jesteśmy uwięzieni wewnątrz zepsutego mechanizmu. Zabrakło jednego elementu i… trach ! Pozostałe nie potrafią prawidłowo funkcjonować. Jeden element. Serce całego rodzinnego organizmu.
Na
śmierć Mamy nie ma w życiu odpowiedniego momentu. Ola
ma siedemnaście lat, jej siostra – dwanaście, a brat siedem.
Spadło to na nich zupełnie niespodziewanie. Zwykły dzień, zwykłe
wyjście z domu… Wystarczyło 2,8 promila alkoholu we krwi kierowcy
samochodu dostawczego.
Czytałam
tę książkę w samolocie. Wydarzenia w niej opisane plus oddalenie
nie tylko od rodziny, ale też od twardej ziemi pod stopami
spowodowały, że zaczęłam z niepokojem myśleć o kruchości
życia. Mama Oli była dokładnie w moim wieku. Co
stałoby się z moją rodziną, gdyby mnie zabrakło ?
Czy
moje córki potrafiłyby być dla siebie oparciem ? Żyjemy
pod tym samym dachem, mamy wspólnych rodziców, ale patrzymy na
świat całkowicie różnie. Jak to możliwe ?–
zastanawia się Ola. Co stanowi istotę więzi rodzinnych ? Kiedy
zabrakło Mamy, każdy w ich domu został sam. Oddzielnie próbowali
znaleźć odpowiedź na pytanie dlaczego
? W
pojedynkę przeżywali swój lęk przed tym, co przyniesie
przyszłość i żal, że w żadnym z ważnych momentów życia nie
będzie im już towarzyszyła Mama.
Tata, bezradny wobec codzienności, która dotychczas była domeną żony, przerzucił większość obowiązków na najstarszą córkę, z rzadka zauważając, że ją to przerasta. Młoda i Mały to była tylko fizyczność. Do nakarmienia, ubrania, zadbania o czyste uszy i kolana. Nie zastanawiało mnie, co myślą, czują. Nie znałam ich marzeń, planów. Bardzo długo żyłam w przekonaniu, że to umarła moja Mama. Że tylko ja nie wiem, jak poradzić sobie z dalszym życiem.
Jakiś czas temu napisałam o innej książce: Dorosłość nie przychodzi ot tak w dniu osiemnastych urodzin. Stajemy się dorośli wtedy, kiedy życie postawi przed nami dorosłe wyzwania, a my je podejmiemy i poniesiemy konsekwencje. Ola potrzebowała czasu i kilku dramatycznych wydarzeń, żeby zrozumieć i przyjąć do wiadomości, że życie musi toczyć się dalej, choć ich świat stanął na głowie. Jej świat to odtąd Tata, Kuka, Szymek i… ktoś jeszcze. Ktoś odtąd bardzo ważny…
Kiedy
ich Mama wychodziła z domu ostatni (jak się okazało) raz, jedna z
córek nie pożegnała się z nią. Była obrażona. Ot, normalna
scysja mamy z dorastającą córką o domowe obowiązki, ostrzejsza
wymiana zdań, jaka zdarza się niemal codziennie. Tym razem nie było
już okazji, żeby się pogodzić. Spieszmy
się kochać…
Seria ”Nasza biblioteka” wydawnictwa Ossolineum adresowana jest do dorastającej młodzieży. Składają się na nią książki poruszające trudne problemy związane z okresem dojrzewania. Beatę Ostrowicką znałam dotąd jako autorkę sympatycznych książeczek dla przedszkolaków, których problemy mają jednak nieco mniejszy ciężar gatunkowy. „Świat do góry nogami” był dla mnie sporym zaskoczeniem, ale jeszcze większym była (również wydana w tej serii) „Zła dziewczyna”. O niej jednak innym razem…
Edit: obecnie obie te książki wznowiło Wydawnictwo Literatura w serii „Plus minus 16”.
Beata Ostrowicka „Świat do góry nogami”, wyd. Zakład Narodowy im. Ossolińskich – Wydawnictwo, Wrocław 2002
Beata Ostrowicka „Świat do góry nogami”, wyd.: Literatura, Łódź 2014
Aktualizacja 24 czerwca 2021 roku – „Kasieńka” i „My dwie, my trzy, my cztery” zostały wznowione z nowymi okładkami autorstwa Zosi Frankowskiej 🙂
Oryginalny tytuł tej książki brzmi „Apple and Rain”. Apple naprawdę nazywa się Apollinia Apostolopoulou, ale jak sama mówi: nikt nie potrafi tego wymówić. Dlatego od razu mówię, że jestem Apple. Ma trzynaście lat, mieszka z babcią, jej tata ma nową żonę, a mama zniknęła z jej życia jedenaście lat temu. Apple cały czas ma nadzieję, że wróci. Natomiast Rain…
Rain pojawia się dopiero mniej więcej w połowie książki, więc każde wyjaśnienie jej obecności będzie spoilerem. Powiem tylko, że jest mocno specyficzna, a reszty musicie dowiedzieć się z książki.
W okładkowych blurbach można przeczytać, że jest to książka o dorastaniu do miłości i odpowiedzialności oraz o sile miłości i przebaczaniu. Dla mnie jest ona przede wszystkim o dorosłych, którzy nie zasługują na własne dzieci, bo to właśnie dzieci znajdują w sobie odpowiedzialność i siłę do przebaczania mimo wszystko. Trochę podobnie było w „Kasieńce”, ale ten problem pojawiał się też w innych angielskich książkach, które czytałam. Na przykład u Jacqueline Wilson, która była kiedyś ulubioną pisarką córki Środkowej, a obecnie już nie jest chyba chętnie czytana. Problem rodziców, którzy nie potrafią stworzyć swoim dzieciom domu dającego im poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji, nie jest oczywiście tylko problemem brytyjskim, choć w polskiej literaturze rzadko się pojawia, a jeżeli już – to raczej w książkach dla starszych nastolatków.
„Kasieńka”, pierwsza książka tej autorki, była utworem z gatunku verse novel czyli zbiorem białych wierszy. Spodziewałam się, że ta będzie podobna, ale tym razem jest to klasyczna powieść – choć poezja pełni w niej ważną rolę. W ramach lekcji angielskiego klasa Apple zapoznaje się z poezją i próbuje tworzyć własne wiersza. To właśnie poezja pomaga dziewczynce zrozumieć i uporządkować swoje uczucia oraz nabrać wiary w siebie. Czytając o tych jej lekcjach, o tym jak pan Gaydon, nauczyciel rozmawia z nimi o wierszach – i tych autorstwa znanych poetów, które przynosi na lekcje, i tych, które uczniowie piszą sami, poczułam zazdrość. Można tak ? Bez sprawdzianów ze znajomości lektury i jedynie słusznej interpretacji tego, co autor chciał przez to powiedzieć ? Pozostawiając uczniom pole dla ich własnej wyobraźni ? Moja wyobraźnia nie sięga tak daleko 😉
(Tutaj powinny rozbrzmieć oklaski dla tłumaczki za to, jak przełożyła wiersze Apple, a szczególnie za ten, który powstał po lekturze „Dżabbersmoka” Lewisa Carolla. Chapeau bas !!! 🙂 )
„My dwie, my trzy, my cztery” to także książka o pierwszym zakochaniu (a nawet dwóch 😉 ), pierwszym pocałunku (a nawet dwóch 😉 ), przyjaźni i problemach, jakie mają wszyscy, którzy dorastają. Jak napisał o niej „The Guardian” – to powieść inna niż większość książek dla młodzieży. Nie ma w niej seksu ani przemocy, wątek miłosny pojawia się dopiero pod koniec – a jednak wzrusza i trzyma w napięciu.
Sarah Crossan „My dwie, my trzy, my cztery”, przekł.: Małgorzata Glasenapp, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2018
Aktualizacja 24 czerwca 2021 roku – „Kasieńka” i „My dwie, my trzy, my cztery” zostały wznowione z nowymi okładkami autorstwa Zosi Frankowskiej 🙂
„Kasieńka” to pierwsza książka tej autorki, która ukazała się w Polsce. Pisałam o niej 9 kwietnia 2016 roku, a niebawem napiszę o kolejnej 🙂
Mam dwanaście lat.
Prawie trzynaście.
Rosną mi piersi,
I mam miesiączkę.
A jestem w klasie z
Jedenastolatkami.
Kasieńka do niedawna
mieszkała w Gdańsku – z Mamą, bo Tata dwa lata temu odszedł od
nich.
Olu, wyjechałem do Anglii.
To wszystko, co napisał.
Mnie nie zostawił listu.
I nie wspomniał o mnie w liściku do Mamy.
Mama płakała przez dwa lata,
A Babcia przez cały ten czas trzymała ją w ramionach.
Ja nie płakałam, chociaż Tata o mnie zapomniał,
Chociaż miałam prawo płakać.
Po jakimś czasie
przyszedł od niego czek, a pieczątka na liście wskazywała na to,
że został wysłany z Coventry. Wtedy Mama spakowała ostatnią
walizkę, jaka im została i pojechały tam, aby go odnaleźć.
Jednak to nie jest takie proste, a na razie muszą sobie radzić z
życiem w obcym kraju. Z problemami z językiem, z powodu których
Kasia trafia do niższej klasy. Z biedą, brakiem pieniędzy,
mieszkaniem w pokoju ze wspólnym łóżkiem.
Nic nie mówi.
Udaje, że śpi.
Ale gdy na zewnątrz przejeżdża samochód,
Zauważam w ciemności
Błysk łzy
Na policzku Mamy.
I choć chciałabym ją pocieszyć,
Nie wiem, jak to zrobić,
Żeby jej nie rozzłościć.
„Kasieńka” to nie tylko historia dziewczynki, która staje wobec rozstania rodziców. To także opowieść o dojrzewaniu, dorastaniu, pierwszej miłości, problemach z rówieśnikami oraz o odnajdywaniu tego, co we własnym życiu najważniejsze.
Woda to inny świat.
Kraina z własnym językiem.
Którym mówię płynnie.
Muszę zaufać sobie.
Zaufać terytorium i
Swojemu ciału,
Sile każdej kończyny.
Chcę tej ciszy.
Chcę czuć ciężar wody
Na sobie –
Dookoła –
Bezpieczną ciszę zanurzenia.
Może na brzegu jestem brzydka,
Ale gdy mówię językiem wody
Jestem piękna.
„Ciężar wody” („The Weight of Water”) to oryginalny tytuł tej książki, bo (co w pierwszej chwili może być zaskakujące) powstała ona po angielsku, a jej autorka jest Irlandką, która studia ukończyła w Wielkiej Brytanii, a potem przez jakiś czas pracowała jako nauczycielka w USA. Jednak problemy, które porusza są uniwersalne, a sposób w jaki to robi jest fascynujący.
„Kasieńka” jest chyba pierwszą wydaną po polsku książką z gatunku verse novel – to właściwie zbiór białych wierszy. Prostych, lapidarnych, często skupiających się na jakimś szczególe, ale właśnie dzięki temu znakomicie oddających emocje bohaterki.
Jeżeli mam jakąś
wątpliwość z nią związaną, to dotyczy ona wieku bohaterki –
trudno mi uwierzyć, że ma zaledwie niespełna trzynaście lat.
Wydaje mi się, że wszystko, co w tej książce robi, myśli i jak
się zachowuje, byłoby bardziej prawdopodobne, gdyby dodać je
jakieś dwa lata.
„Kasieńka” to zdecydowanie książka inna niż wszystkie. Gdyby ktoś zapytał mnie o grono jej potencjalnych czytelników, odpowiedziałabym, że jest ona dla każdego, kto zechce ją przeczytać i zrobi to z przyjemnością – w tym samym stopniu dla dorosłych, co dla rówieśników jej bohaterki.
Sarah Crossan „Kasieńka”, przekł.: Katarzyna Domańska, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2015
Wpis z 10 kwietnia 2006 roku. Wtedy ta książka miała inną, czerwoną okładkę, a potem ukazało się wznowienie, które nadal można kupić 🙂
Wszystko zaczęło się od jajka. Rzec można – ab ovo 😉
Jajko było piękne – srebrzyste w złote kwiatuszki. Leżało sobie w lesie, samotne i bezpańskie. Nic więc dziwnego, że wszyscy się do niego na wyprzódki przyznawali i wszyscy chcieli się nim opiekować. Zrobiła się z tego kłótnia na cały las i nie wiadomo, jak by się skończyła, gdyby nie Kangur i jego genialna w swojej prostocie propozycja – wychowajmy je razem. Tak się stało i odtąd jajkiem opiekowali się wszyscy po kolei. Było takie piękne – może nawet najpiękniejsze na świecie ? Kiedy wykluło się wreszcie z niego pisklę – chętni do opieki zniknęli. Został tylko Kangur.
To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Pisklę było… nie bójmy sie tego słowa – brzydkie, takie jakieś bure i krzywe. Moja Najmłodsza nazwała je Krzywaczek (bo ma wszystko krzywe, Mamusiu). Dlaczego Kangur nie uciekł jak wszyscy ? Nie wiem – może było mu żal biednego i bezradnego maleństwa, a może to była… przyzwoitość (takie trudne i odchodzące w zapomnienie słowo 😉 ). Z czasem litość przerodziła się w troskliwą czułość, a malec pod jej wpływem wypiękniał i rozszczebiotał się tak, że zachwycał swoim śpiewem wszystkich w lesie. Tych wszystkich, którzy wcześniej odwrócili się od burego, krzywego pisklaka.
„Moje
nie moje” to opowieść o miłości, która rodzi się z wzajemnej
bliskości i powoduje, że nawet najbardziej niepozorne stworzonko
rozkwita i pięknieje.
Na
urok tej książki składają się: piękno historii, którą
opowiada – jej prostota i czytelne przesłanie oraz uroda języka,
którym jest napisana (spróbujcie zmienić choć jedno słowo, a od
razu odczujecie dysonans), a także – last
but not least –
niezwykłe ilustracje pani Krystyny
Lipki – Sztarbałło.
Jej nazwisko jest już dla mnie swoistym znakiem jakości. Widząc książkę przez nią ilustrowaną wiem, że mogę spodziewać się tam obrazków niezwykłych, znakomicie oddających nastrój opowieści i zawsze trochę innych, choć jednoznacznie kojarzących się z autorką. Są na tyle dokładne, że bez problemu odróżnimy pawia od perkoza i strusia od bociana ;-), a równocześnie niedopowiedziane w takim stopniu, że pozostawiają pole dla wyobraźni czytelnika. Nie spotkałam się nigdy z książką, w której ilustracje pani Krystyny Lipki – Sztarbałło upiększałyby tekst, który nie byłby tego wart.
Wyróżnienie
literackie w konkursie Książka
Roku IBBY 2004
Lilianna
Bardijewska „Moje
– nie moje”,
ilustr. Krystyna Lipka -Sztarbałło, wyd. Ezop Warszawa 2004
„Powiem Julce” to była prawie ostatnia książka Krystyny Siesickiej – pisarki, na której twórczości się wychowałam. Nie pierwszy raz sięgnęła w niej do swoich wspomnień wojennych, choć akurat o tym szczególnym okresie wcześniej nie pisała.
„Powiem Julce” zostało wyróżnione w konkursie Książka Roku IBBY 2008.
Wpis z 4 stycznia 2009 roku:
Dwór w Pastuszkach nie był duży. Parterowy, położony na niewielkim wzniesieniu, bielił się widoczny między drzewami, trochę soplicowski, trochę serbinowski, jeśli coś ci to mówi, Julko. Z ganku wchodziło się do sporego holu i dopiero tu, za brązowymi, wysokimi drzwiami zaczynały się trochę mroczne korytarze prowadzące do środka domu. Dlaczego przypominam sobie to wszystko ? No, bo tak było, po prostu, a teraz po dworze nie ma śladu.
„Powiem Julce” to najnowsza książka Krystyny Siesickiej, o której sama autorka tak pisze na okładce: Nie wiem, jakimi słowami zaprosić Was do przeczytania tej książki. Może w ogóle tego nie zrobię, wdzięczna każdemu, kto bez specjalnego zaproszenia uda się na spotkanie z Julką, Zośką i Teresą. „Powiem Julce” jest opowieścią o pierwszej miłości, którą każda z nich przeżywa inaczej…
Teresa,
Karol i Zośka… Pierwsza miłość, opisana w tej książce, była
taka… nie do końca udana, ale stała się początkiem wspaniałej
dziewczęcej (a później kobiecej) przyjaźni na całe życie. Ta
miłość to tylko pretekst, aby powrócić pamięcią do tamtych
miejsc i tamtego czasu.
Czas
to był szczególny – koniec okupacji niemieckiej, kilka jesiennych
i zimowych miesięcy między upadkiem Powstania Warszawskiego a
początkiem ofensywy w styczniu. Był to czas, kiedy na prawym brzegu
Wisły już tworzyła się nowa rzeczywistość, natomiast brzeg lewy
zamarł w oczekiwaniu na to, co nadejdzie. Czas zawieszenia,
niepewności, strachu…
Autorka
wraca w tej książce do własnych wspomnień,
bo to właśnie ona mając 16 lat jechała z Pruszkowa do Auschwitz
transportem, który musiał poczekać w polu, bo tego dnia obóz nie
przyjmował. To właśnie ją i 16 innych kobiet zabrał stamtąd
dziedzic pobliskiego dworu Jarosław Tymowski. Dał im schronienie,
otoczył opieką, aby we dworze przeczekały ten trudny czas. *
Jest też „Powiem Julce” opowieścią o dworze w Pastuszkach (…). I o ludziach o których warto pamiętać.
Nie
tylko po tym dworze nie pozostał ślad. Z krajobrazu polskiego
zniknęły wtedy niemal wszystkie dwory – splądrowane,
rozgrabione, często spalone, a w najlepszym razie przejęte na
szkoły czy mieszkania. Dwory były nie tylko instytucją, filarem,
na którym opierała się struktura społeczna wsi – były też po
prostu domami rodzinnymi. Od pokoleń ludzie mieszkali tam, kochali
się, rodziły się dzieci, umierali. Domy te były wypełnione
przedmiotami gromadzonymi przez lata, które oprócz wartości
materialnej, widocznej dla każdego, miały też inną, bezcenną –
sentymentalną.
„Powiem Julce” to requiem dla świata, którego już nie ma, a który skończył się właśnie wtedy.
Na
twórczości Krystyny
Siesickiej wychowała
się cała żeńska część mojego pokolenia (i parę roczników
starszych, że o młodszych nie wspomnę). „Zapałka
na zakręcie”, „Jezioro Osobliwości”, „Beethoven i dżinsy”,
„Czas Abrahama” czy „Przez
dziurkę od klucza” to
książki, które można nazwać naszym przeżyciem
pokoleniowym.
Ja zaczęłam od „Jeziora Osobliwości”. O ile dobrze pamiętam – najpierw widziałam film, a potem dowiedziałam się od koleżanek, że jest też książka, która w dodatku zupełnie inaczej się kończy. Sięgnęłam po nią i tak się zaczęło. Ostatnią, którą czytałam będąc w wieku targetu tych książek, była „Moja droga Aleksandro”.
Potem przez wiele lat uważałam się za zbyt dorosłą na takie lektury (choć czasem zdarzało mi się wracać do kilku ulubionych). Zainteresowałam się nimi dopiero niedawno – z myślą o moich córkach i ze zdziwieniem odkryłam, że przez ten czas Krystyna Siesicka napisała wiele książek. Jeszcze większe zdziwienie odczułam, kiedy po nie sięgnęłam. Te, które czytałam jako nastolatka, to były proste historie, najczęściej dotyczące pierwszej miłości, mocno osadzone w wielkomiejskich (warszawskich) realiach tamtych czasów. Ten okres w twórczości Krystyny Siesickiej można nazwać matczynym. Jej dzieci, a ma ich pięcioro, były wtedy w wieku jej czytelników i nawet jeśli (co zawsze podkreśla) nie pisała o nich, to sprawy nastolatków były jej codziennością.
Książki z okresubabciowo – prabaciowego (stan aktualny: trzynaścioro wnuków i siedmioro prawnuków ) najczęściej dzieją się w małych miasteczkach, w starych domach, umeblowanych równie starymi meblami, w których pija się herbatę w porcelanowych filiżankach. Wśród bohaterów pierwszoplanowych, obok nastolatków, pojawiają się ludzie starsi, a same historie są… najkrócej mówiąc.. pokręcone 😉 Często przenikają się w nich plany realne i fikcyjne, czasem trudno się zorientować, co jest powieścią właściwą, a co – powieścią w powieści.
Krystyna
Siesicka opisuje w nich świat widziany z perspektywy osoby starszej.
To w literaturze młodzieżowej rzadko spotykany punkt widzenia. We
współczesnym świecie, zdominowanym przez kult młodości i pogoń
za nowoczesnością, to również zbyt często pomijany punkt
widzenia.
Skoro pojawił się temat książek obrazowych, myślę, że to najwyższa pora, że wstawić na półki Małego Pokoju kolejne książki Iwony Chmielewskiej.
Wpis z 3 maja 2014 roku:
Gdy dwoje ludzi żyje razem, to jest im łatwiej, bo są razem i jest im trudniej, bo są razem…
„Dwoje ludzi” to książka, którą czyta się i ogląda dość szybko, ale myśli o niej – długo. I, co najciekawsze, po każdym kolejnym kontakcie z nią dostrzegam w niej coś innego i myśli nią wywołane wędrują inną drogą.
Ta
książka zawiera więcej prawdy o miłości i związkach dwojga
ludzi niż wszystkie romanse świata, mimo że słowa w niej zawarte
zmieściłyby się na jednej stronie maszynopisu…
Tym
słowom towarzyszą obrazy, które dopełniają tekst i same są
przez niego dopełniane. Dopiero razem tworzą tę opowieść.
Szperając po internecie w poszukiwaniu rzeczy pomocnych w napisaniu o tej książce, trafiłam na dwa bardzo ciekawe wywiady z Iwoną Chmielewską. Pierwszy, filmowy znajduje się na Portalu Edukacji Medialnej Civilia (edit: a raczej – znajdował się, bo teraz nie mogę znaleźć w necie tego portalu, zniknął 😦 ), a drugi to rozmowa z Agnieszką Sikorską – Celejewską dla portalu Qulturka. W tym ostatnim na pytanie: Tworzy Pani książki obrazkowe czy obrazowe? padła taka odpowiedź:
– Ech, dużo kłopotu z tą nazwą. Ja staram się tworzyć książki obrazowe. To dlatego, że nie zgadzam się na infantylizację sztuki dla dzieci. Słowo obrazek niesie ze sobą rodzaj uproszczenia i sprowadzenia obrazu w książce do funkcji podrzędnej tekstowi. Książka z obrazkami to opowieść z dołączonymi ilustracjami.
Zarówno w autorskich, jak i wspólnych projektach nie tworzę obrazków i nie zajmuję się tylko ilustracją. Staram się osiągać taki związek obrazu z tekstem, żeby powstawał rodzaj hybrydy, w której tekst jest niepełny bez obrazu, a obraz nie może byc odebrany w pełni bez tekstu.
A
tak o tym, czym jest obraz, Iwona Chmielewska opowiadała Civilii:
– Obraz jest znakomitym narzędziem do prowadzenia narracji. W nieoczekiwany sposób można za jego pomocą, poza słowami dowiedzieć się o tym, co było przedtem, ale też dowiedzieć się można o tym, co było potem, dowiedzieć się, co było w miejscu, w którym nie jesteśmy w tekście…
Obraz nie powinien być łatwy, ponieważ za pomocą łatwo przyswajalnego obrazu nie dajemy szansy dzieciom i odbiorcom dorosłym na rozwój.
Obraz powinien zawsze wychodzić krok naprzód i zmuszać niejako inteligencję odbiorcy do samodzielnego współtworzenia tego obrazu już w głowie odbiorcy – do samodzielnego współtworzenia narracji w książce.
Dlatego ja nawet nie próbuję tutaj ani cytować kolejnych fragmentów tekstu, ani opowiadać, co jest na towarzyszących im ilustracjach. To po prostu trzeba przeczytać, zobaczyć i przeżyć samodzielnie !
Jak
to zwykle bywa z książkami Iwony Chmielewskiej, z racji niewielkiej
ilości tekstu i dużej ilości ilustracji również ta odbierana
jest jako przeznaczona dla dzieci. Ona sama powiedziała:
– „Dwoje ludzi” jest książką, która może być odczytywana na każdym etapie życia. Równie dobrze może stanowić prezent na złote gody dla małżonków, jak i na 14. urodziny.
Staram się zawsze tak budować swoje książki, żeby były książkami dla ludzi, a nie książkami dla dzieci.
Jeśli opowiada się prostymi słowami i jednoczesnym obrazem, używając do tego prostych metafor, to można mówić nawet małym dzieciom o najtrudniejszych sprawach. Poza tym zawsze przyświeca mi myśl, że książka będzie dopełniana przez odbiorców na różnym etapie rozwoju świadomości ich własnymi koncepcjami, dlatego staram się robić książki otwarte. I raczej zadawać pytania, a nie formułować kategoryczne odpowiedzi.
Ale to, jakie pytania stawia ta książka, zależy wyłącznie od czytelnika. Bo każdy z nas musi je tak naprawę postawić sobie sam…
Iwona Chmielewska (tekst i ilustr.) „Dwoje ludzi”, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2014
Edit: Iwona Chmielewska została nominowana do Nagrody ALMA – Astrid Lindgren Memorial Award – gratulacje !!!