Mój tato szczęściarz

Mój tato szczęściarz

Wpis w 26 sierpnia 2013 roku:

Dawno, dawno temu to było, ale wcale nie w bajce, tylko w prawdziwym świecie.

Co prawda tamten świat może się dziś wydawać trochę bajkowy, bo na przykład nie było w nim komputerów ani telewizji, ani supermarketów, ani nawet komórkowych telefonów. A babcie i dziadkowie dzisiejsi byli małymi dziećmi. Ja na przykład byłam małą dziewczynką, a dziadek Stasiulka – mój brat Tomek, jeszcze mniejszym ode mnie chłopcem. Ale niektóre rzeczy były takie same jak dziś, na przykład to, ze w niedzielę tato zabierał nas, dzieci na spacer. (…)

A każdego roku pierwszego sierpnia – jeśli akurat jesteśmy w Warszawie – a jeśli nie, to później na przykład w jakąś wrześniową niedzielę idziemy z naszym tatą na spacer na Stare Miasto, żeby wspominać wojnę i powstanie. Musimy przychodzić, żeby się wszystkiego dowiedzieć i zapamiętać, bo nas tu nie było podczas powstania. Wyjechaliśmy z babcią na wakacje pod Warszawę, do Anina. Tam co prawda też była wojna, ale w porównaniu z Warszawą i powstaniem, to było nic.

A wojny już nie ma, skończyła się. Została po niej smutna pamięć o umarłych i dużo zburzonych domów, gruzów usypanych wysoko, w wielkie pagóry. W kolejnych latach gruzów jest coraz mniej, bo albo ludziom udaje się je posprzątać, albo wyrasta na nich trawa, mech i różne chwasty, a nawet drzewka.

Każdego roku nasza droga jest troszeczkę inna, inna jest Warszawa dookoła i inna jest tatowa opowieść

Pamiętacie „Asiunię” ?

„Mój tato szczęściarz” to dopełnienie tamtej historii – opowieść o tym, co przeżył ich tata w walczącej Warszawie. Okazuje się, że wbrew temu, co wydawało się małemu Tomkowi, który jak każdy chłopiec marzył o tacie – bohaterskim żołnierzu, tata nie strzelał z armaty i nie zabił ze stu Niemców. Był natomiast takim żołnierzem pokojowym, który opiekował się cywilami, zwykłymi ludźmi, którzy nie walczyli w powstaniu i także było im bardzo ciężko i niebezpiecznie. I jak przez większość życia, szczególnie zajmował się dziećmi.

To że nie walczył z bronią w ręku, nie oznacza, że nie przeżył w powstaniu rzeczy trudnych i niebezpiecznych. Był ranny, ewakuował się kanałami, a potem został zasypany pod gruzami trafionej bombą kamienicy.

Ta książka pokazuje Powstanie Warszawskie w perspektywy cywila, opowiada o trudnej codzienności z tylu za linią. To także swego rodzaju przewodnik, który pozwala na powtórzenie tego spaceru w dzisiejszej Warszawie.

„Mój tato szczęściarz” to książka z której bije niezwykła duma i miłość dzieci do ojca.

Jeśli ktoś porówna perypetie mojego taty do zwykłego bezpiecznego życia warszawiaków w czasach pokoju, to na pewno może tatę nazwać pechowcem. Ale jeśli porównamy jego życie z tymi wszystkimi zwykłymi ludźmi, którzy zginęli w Powstaniu Warszawskim – a przecież było ich tak wielu – to możemy powiedzieć, że był jednak szczęściarzem, bo udało mu się przeżyć i odnaleźć swoich najbliższych. A choć był już inwalidą – żył jeszcze długie lata po wojnie, opiekował się dziećmi własnymi i cudzymi i pracował dla nich. Za ratowanie dzieci żydowskich, które hitlerowcy mordowali i prześladowali, otrzymał po wojnie z Izraela medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, a my, dzieci z jego rodziny, zawsze wspominamy go z miłością. No i oczywiście pamiętamy te jesienne spacery, podczas których słuchaliśmy o Powstaniu Warszawskim. Takie spacery były ważnym zwyczajem wielu warszawskich rodzin w czasach, kiedy nie wolno było w Polsce świętować rocznicy powstania, wywieszać w tym dniu narodowych flag ani składać wieńców. To dzięki nim dzieci dowiadywały się od rodziców o historii swojego miasta.

Uświadomiłam sobie niedawno, że to właśnie pamięć i tradycja Powstania Warszawskiego pogodziły mnie z moim miastem, w które wrastałam opornie, mimo silnych warszawskich korzeni. Pierwszego sierpnia czuję się warszawianką w szczególny sposób. Staram się wtedy być tutaj – przede wszystkim dla tej niezwykłej chwili, kiedy o 17 zaczynają wyć syreny i miasto staje w zadumie. A od niedawna także dla magicznych pierwszosierpniowych wieczorów spędzanych na placu Piłsudskiego na wspólnym z tysiącami warszawiaków (i nie tylko) śpiewaniu piosenek z tamtych czasów. Te koncerty maja niezwykłą atmosferę – daleką od sztywności oficjalnych obchodów z udziałem władz – taki urok spontaniczności. Niektóre z tych piosenek wzruszają mnie bardzo, a jeszcze bardziej poruszające jest poczucie, że to wzruszenie dzieli ze mną kilka (czy wręcz kilkanaście) tysięcy ludzi wokół. Inne – dziarskie i radosne łączą nas w wspólnym śpiewie, który w ten ciepły wieczór niesie się het, pod chmury.

W tym roku 1 sierpnia towarzyszyła mi tylko Najmłodsza z moich córek, starsze były poza Warszawą. Przed godzina „W” wsiadłyśmy do samochodu i udałyśmy się z naszych ciut odludnych peryferii w stronę centrum. I jakoś tak się złożyło, że kiedy zaczęły wyć syreny stanęłyśmy niemal dokładnie w miejscu, gdzie stał dom, w który mieszkał wówczas jej Dziadek. Wieczorem, kiedy wracaliśmy po koncercie, Dziadek opowiedział nam o tym, co przeżył w czasie powstania. A przeżył wiele, mimo że miał wtedy 5 lat tak jak Asiunia. Najmłodsza i jej brat cioteczny mieli okazje słyszeć tę historię nie raz, ale pierwszy raz słuchali jej tak uważnie.

Joanna Papuzińska „Mój tato szczęściarz” (seria: Rodzinnie o historii), ilustr.: Maciej Szymanowicz, wyd. Literatura, Łódź 2013

Edit: w późniejszych wydaniach ta książka ukazywała się w ramach serii „Wojny dorosłych – historie dzieci”.

W 2023 roku pani Joanna Papuzińska opowiadała o swoim Tacie w ramach prowadzonej przez Muzeum Powstania Warszawskiego akcji Korzenie Pamięci:

Asiunia

Asiunia

Kontynuując autobiograficzne książki Joanny Papuzińskiej – wpis z 31 maja 2011 roku:

Na skraju miasta stal sobie taki nieduży blok, w tym bloku było mieszkanie, a w tym mieszkaniu mieszkała moja rodzina. Było w niej bardzo dużo dzieci, dużo książek, bajek i piosenek, a wszystkim tym zarządzała moja mama. Na podwórku rosła wierzba płacząca, pod którą bardzo dobrze było bawić się w chowanego. Nie byłam wtedy jeszcze panią Joanną, tylko Asiunią, małą dziewczynką w szpiczastym kapturku.

Na tegoroczne Targi Książki poszłam właściwie tylko po „Asiunię”, która miała tam swoją premierę. No i oczywiście po to, żeby przy okazji spotkać parę miłych osób 🙂

Kibicuję gorąco serii „Muzeum Powstania Warszawskiego dla dzieci”. Po dwóch książkach wydanych wspólnie z Wydawnictwem Muchomor, po długiej przerwie ukazuje się już druga, będąca owocem współpracy z Literaturą. Mam nadzieję, że na tym się nie skończy. (Edit: seria przekształciła się potem w serię „Wojny dorosłych – historie dzieci” i ma się świetnie, co mnie nadal bardzo cieszy)

W dodatku – byłam bardzo ciekawa, jak można napisać drugą książkę o tym samym. Historię dzieciństwa Joanny Papuzińskiej znałam już z „Darowanych kresek”. Moja Najstarsza czytała je chyba z 10 razy. „Darowane kreski” to książka o nietypowym domu i nietypowej rodzinie, w której wychowywała się autorka. „Asiunia” natomiast – to adresowana do nieco młodszych czytelników – opowieść o wojnie widzianej z perspektywy małej dziewczynki.

Trudno powiedzieć, że wojna zmieniła życie Asiuni. Urodzona w styczniu 1939 roku nie pamiętała życia przed wojną i to rzeczywistość okupacyjna była dla niej normalna.

– O, przed wojną… – mówiła babcia – to było inne życie.

Ale ja nie znałam żadnej przedwojny, ani tego innego życia, bo jeszcze mnie wtedy nie było na świecie. Ale tak naprawdę nie znałam też wojny, była sobie gdzieś daleko, „na froncie” – jak się mówiło, była też na ulicach, w postaci żołnierzy, którzy chodzili, tupali nogami i mogli do ludzi strzelać i łapać ich do samochodów. Ale do domu dotychczas nie wchodziła.

Ta książka opisuje właściwie tylko ostatni rok wojny, bo właśnie wtedy, tuz po piątych urodzinach Asiuni, rozpadł się jej dotychczasowy świat. Mama została aresztowana, dom przestał istnieć, a dzieci rozdzielili między siebie dobrzy ludzie.

Teraz okazało się, ze wojna może nie tylko przyjść do domu, ale nawet go zabrać. Nie ma domu, nie ma twojego łóżka, poduszki ani kołderki. Musisz iść spać do innego, cudzego domu, gdzie zamiast mamy jest jakaś obca pani, obce meble, i musisz pić mleko z cudzego kubeczka, zamiast z tego, co zawsze. I jeszcze zamiast własnej piżamy dają ci do spania jakieś okropne, porozciągane koszulisko do ziemi.

Można powiedzieć, że Asiunia miała szczęście. Nie znalazla się z mamą w więzieniu i obozie, łańcuszek dobrych ludzi, którzy robili wszystko, aby było jej jak najlepiej, przekazywał ją sobie z rąk do rąk, aż w końcu znalazła się znów z Babcią i rodzeństwem. To jeszcze nie było koniec przygód, bo w Warszawie wybuchło Powstanie i cała ich gromadka została odcięta od Taty w drewnianym domku na podwarszawskim letnisku. Potem nadciągnął front, a kiedy przeszedł zaczęła się bodaj najtrudniejsza dla nich zima…

Asiunia miała szczęście, bo to nie ona musiała się troszczyć o to, jak przeżyć i co zjeść, to o nią się troszczono, a odpowiedzialność za to spadała na jej babcię i braci.

Tak, najtrudniejsze było życie chłopców, moich starszych braci. To oni wystawali na zimnie, sprzedawali bułki i papierosy na stacji, mieli poodmrażane ręce, dziurawe buty, które uszczelniali papierem i szmatami, podarte i wyrośnięte kurtki z za krótkimi rękawami. Pracowali jak dorośli, a przecież byli zwykłymi nastolatkami, jakich dziś uważa się za dzieci, a co najwyżej za młodzież. Żeby rosnąć, potrzebowali więcej jedzenia i nowych ubrań, a nie mieli ani jednego, ani drugiego.

Na szczęście wkrótce skończyła się wojna, odnalazł się Tata i….

… jeśli chcecie wiedzieć, co było dalej, sięgnijcie koniecznie po „Darowane kreski”.

Ta właśnie książka, z pięknymi malarskimi ilustracjami, pozwoli rodzicom poważnie porozmawiać z dziećmi o wojnie, nie wykraczając poza bezpieczne obrazy i emocje, i tym samym nie narazi dzieci na traumatyczne doświadczenia. Jeśli jednak po przeczytaniu książki dzieci zapytają, dlaczego nie wróciła mama Asiuni, spokojnie powiedzmy im prawdę. Bo przecież taka była ta wojna… (dr Anna Piekarska, psycholog, Wydział Psychologii UW – o „Asiuni” na okładce tej książki)

Joanna Papuzińska „Asiunia” (seria: Muzeum Powstania Warszawskiego dla dzieci, t.2), ilustr.:Maciej Szymanowicz, wyd.: Muzeum Powstania Warszawskiego, Warszawa 2011, Literatura, Łódź 2011

Edit: w późniejszych wydaniach ta książka ukazywała się w ramach serii „Wojny dorosłych – historie dzieci”.

Audiobook – czyta Agata Kulesza
Darowane kreski

Darowane kreski

Aktualizacja z 22 stycznia 2020 roku – „Darowane kreski” zostały wznowione przez Wydawnictwo Literatura w serii „Wojny dorosłych – historie dzieci” !!!

Dziś przypominam wpis z samego początku Małego Pokoju ( z 2 maja 2006 roku). To była jedna z ukochanych książek Najstarszej z moich córek i, jak sądzę, jedna z tych, które doprowadziły ją do studiów historycznych 🙂

Bardzo lubię słuchać opowiadań starszych o tym, co było dawniej – lubiłam to odkąd pamiętam i miałam tej przyjemności zawsze pod dostatkiem. Szczególnie miło wspominam te momenty, kiedy Tata wyjeżdżał i zostawałyśmy w domu w babskim gronie – we trzy z Mamą i Babcią. Bywało wtedy tak, że poobiednia herbatka przeciągała się aż do kolacji okraszana wspominkami 😉 Lubiłam słuchać o dzieciństwie Babci, które zahaczało jeszcze o końcówkę XIX wieku i o przedwojennym i okupacyjnym dzieciństwie moich rodziców. Z tego lubienia wzięło się zapewne moje późniejsze studiowanie historii, a ulubionymi źródłami historycznymi były dla mnie zawsze wspomnienia i prasa, bo były one najbliższe normalnemu życiu. Nie zajmuję się historią zawodowo, ale nadal z przyjemnością czytam taką literaturę, szczególnie gdy opowiada o zwykłym życiu zwykłych ludzi.

Darowane kreski” to książka, którą czyta się tak, jak opowieść babci lub cioci snutą wieczorem zamiast bajki na dobranoc.

Dzieciństwo Joanny Papuzińskiej przypadło na czas okupacji i trudne lata tużpowojenne. Autorka urodziła się w 1939 r. i nie pamięta, jak było przed wojną. Dla niej jej okupacyjny dom – dom z nieobecnym, bo ukrywającym się Tatą; dom z mnóstwem tajemnic, których musiały dochować także małe dzieci; dom, który dawał schronienie wszystkim, którzy tego potrzebowali – był domem normalnym. Jej powojenna rodzina – nietypowa nawet na tamte nietypowe czasy, bo bez Mamy, ale za to z Tatą, Babcią i Ciocią oraz licznym rodzeństwem o różnych stopniach pokrewieństwa – też była normalna, bo własna. Muszę jednak powiedzieć, że jeszcze gdy chodziłam do szkoły, postanowiłam sobie, że kiedy będę już duża i będę miała, tak jak ojciec, własną maszynę do pisania, wtedy opiszę dokładnie cały nasz dom. Żeby już nikt się nie dziwił: „Taak ? To tak jest u ciebie ?” lecz żeby każdy mógł sobie wziąć książkę i spokojnie przeczytać o tym. Teraz od dawna mam już maszynę, więc wypada dotrzymać postanowienia.

Oczywiście w jej dzieciństwie były też chwile trudne i tragiczne – aresztowanie Mamy i późniejsza samotna wędrówka po zaprzyjaźnionych domach, popowstaniowa niepewność co do losów Taty, powojenne niedostatki. Nie trzeba by się specjalnie starać, żeby to wszystko opowiedzieć w sposób smutny i martyrologiczny, a jednak „Darowane kreski” są książką wesołą. Czy sprawił to zawadiacki duch obowiązujący w jej rodzinie czy też to, że mimo wszystko cały czas otoczona była troskliwością starszych – trudno powiedzieć.

Udało się zachować w tych wspomnieniach perspektywę małej Joasi z tamtych czasów mimo, że duża Joanna teraz zapewne opowiedziałaby o tych sprawach inaczej. Nie znajdziemy tam żadnych niepotrzebnych dzieciom szczegółów, żadnych dat, ani nazwisk, które nie mają dla nich żadnego znaczenia. Nie dowiemy sie nawet, kto z licznej gromady rodzeństwa autorki był jej rodzonym bratem i siostrą – to również było bez znaczenia, byli po prostu rodziną. My, dorośli czytelnicy możemy się tylko domyślać, jaka to doniosła uroczystość odbywała się w odbudowanym gmachu Politechniki – tak doniosła, że uświęciły ją ognie sztuczne, pierwszy raz widziane przez małą Joasię.

Co było ważne ? Tramwaj widoczny nocą przez dziurkę w rolecie, jabłko zostawione przez św. Mikołaja w ostatnie wojenne Boże Narodzenie – całe dla niej (na co dzień jabłuszko było tylko dla najmłodszego braciszka, starszej Joasi przysługiwał wyłącznie duży ogryzek), a później po wojnie: zabawki na choinkę, klejone z mozołem przez cały grudzień, słodycze, kupowane na spółkę z przyjaciółkami w sklepiku koło szkoły i mur okalający Filtry, po którym chodziły wracając do domu po lekcjach  oraz wiele innych rzeczy, często niezauważanych przez dorosłych.

Nasz dom pełen był książek i piosenek. I z jednych i z drugich płynęły słowa, a ja słuchałam i z tego wszystkiego sama zaczynałam bawić się w słowa. Bo słowa, to były takie dobre zabawki, które zawsze miało się ze sobą i do ich noszenia niepotrzebne były ani kieszenie, ani żadne torebki. Słowa można było rozbierać i ubierać jak lalki, ustawiać i przestawiać jak klocki i tworzyć z nich różne budowle.

Czy można się dziwić, że w takim domu wyrosła znakomita pisarka ?

P.S. Potem tę samą (choć kończącą się nieco wcześniej) historię Joanna Papuzińska opowiedziała w „Asiuni” w wersji dla młodszych dzieci.

Joanna Papuzińska „Darowane kreski”, wyd.: „Literatura” Łódź 2002

Czy wojna jest dla dziewczyn ?

Czy wojna jest dla dziewczyn ?

Książka, która zapoczątkowała serię „Wojny dorosłych – historie dzieci”, a więc nadzieja, którą wyraziłam na końcu tej recenzji, nie była płonna 😉 Ukazało się w niej już ponad dwadzieścia książek opartych na losach autentycznych dzieci nie tylko z czasów drugiej wojny światowej. Część z nich już znalazła swoje miejsce na poprzednich półkach Małego Pokoju z Książkami, inne dopiero czekają na opisanie.

Wpis z 21 lutego 2011 roku:

W tegorocznym liście do św. Mikołaja Najmłodsza poprosiła o: grę planszową a najchętniej „Małych powstańców”. Przyznam, że nie jestem entuzjastką planszówek (wyjątek robię dla Sccrabli, ale czy one należą do tej kategorii ?), a pomysł zrobienia gry dla dzieci o Powstaniu Warszawskim budził moje mieszane uczucia, ale z drugiej strony – to i tak było jedno z sensowniejszych życzeń zawartych w tym liście, więc cóż było robić… 😉 Najmłodsza znalazła pod choinką tę grę, zagrałyśmy już kilka razy, a ja nadal mam mieszane uczucia. Zdaję sobie sprawę, z swojego historycznego skrzywienia, które powoduje żywszy (niż przeciętnie w populacji) stosunek do wydarzeń z przeszłości. A już do Powstania Warszawskiego mam stosunek szczególnie szczególny…

Od początku mój opór wzbudziła zdeformowana mapa Warszawy, na której gra się rozgrywa – pewne miejsca są za blisko, pewne za daleko, a niektóre drogi wiodą przez tereny przez które, jak wiem doskonale, przejścia nie było.

Jednak największą moją obawę budzi to, że obraz Powstania, jaki dziecko może wynieść z tej gry (a szczególnie z jej pierwszego poziomu, przeznaczonego dla młodszych) jest podobny do obrazu wojny w „Czterech pancernych”. Fajna zabawa, taka trochę ciuciubabka, a nawet, jak ktoś wpadnie w ręce Niemców, to w następnej kolejce na pewno nasi go uwolnią i wróci do gry. Niestety – Powstanie wcale nie przypominało zabawy w chowanego 😦

W drugim poziomie już nie bawimy się w berka z jednym jednym hitlerowcem, za to pojawia się możliwość utraty całej dzielnicy (jeśli meldunek nie zostanie doręczony). Nie wiem, jak to wygląda przy większej ilości graczy, ale grając w dwie osoby nigdy do tego nie dopuściłyśmy.

Gra w „Małych powstańców” może być jednak dobrym wstępem do rozmowy z dzieckiem o Powstaniu – pod warunkiem , że dorośli sami dysponują na jego temat wiedzą szerszą niż ta, którą zawarto w ulotce dołączonej do gry. Jeśli nie dysponują, ani nie mają na podorędziu kogoś, kto może o tym opowiedzieć na podstawie własnych doświadczeń, można (a nawet należy) sięgnąć po książkę. Na przykład tę:

Oczywista odpowiedź na tytułowe pytanie brzmi: wojna nie jest dla nikogo, ale równocześnie wiemy dobrze, że teraz wojna dotyczy już nie tylko tych, którzy noszą mundury, niezależnie od wieku i płci.

W 1939 roku Ela miała dziewięć lat. Wojna zmieniła w jej życiu wszystko. Najpierw z nieba leciały bomby, a jej najsilniejszy na świecie Tata, który obiecywał, że je zdmuchnie z nieba, był daleko, walczył. Potem zaczęło się życie pod okupacją, zupełnie inne od tego wcześniejszego. Okazało się, że to, co dawniej było ważne, teraz wygląda inaczej – na przykład prawdomówność. Już nie trzeba było zawsze mówić prawdy, wręcz przeciwnie – były rzeczy, których nie można było powiedzieć nawet najbliższej osobie. A potem jeszcze aresztowano Mamę i Ela została sama, a potem w Warszawie wybuchło Powstanie…

Bohaterka tej książki, Ela Łaniewska była o rok starsza od Hany Brady (bohaterki „Walizki Hany”) i miała to szczęście w nieszczęściu, ze nie była Żydówką. Przeżyła wojnę i spotkała Mamę, która wróciła z obozu w Auschwitz. Tata nie dożył końca wojny. Książka, którą Paweł Beręsewicz napisał na podstawie jej losów, nie epatuje okrucieństwem. To opowieść dziewczynki ukazująca te wydarzenia z jej perspektywy.

„Czy wojna jest dla dziewczyn ?” jest już trzecią książką opowiadającą autentyczne losy młodziutkich uczestników Powstania, wydaną przez Muzeum Powstania Warszawskiego. Poprzednie „Mały Powstaniec” i „Halicz” ukazały się nakładem wydawnictwa „Muchomor”. Ta jest efektem współpracy Muzeum z Wydawnictwem Literatura i mam nadzieję, że na tym się nie skończy.

„Mali Powstańcy” – gra, wyd.: Egmont

Paweł Beręsewicz „Czy wojna jest dla dziewczyn ?”, ilustr.: Olga Reszelska, wyd.: Muzeum Powstania Warszawskiego, Warszawa 2010, Literatura, Łódź 2010

Tajemnica człowieka z blizną

Tajemnica człowieka z blizną

Wpis z 25 listopada 2012 roku:

Dzisiaj pozdrowienia dla czytelników z Nowej Huty, a szczególnie dla Kuby, który ma poważny problem. Otóż ów Kuba z jednej strony chciałby wiedzieć, skąd wzięła się tytułowa blizna na twarzy taty bohatera mojej książki, a z drugiej strony nie cierpi czytać. Jest w tym dylemacie okrutnie zapętlony. Podejrzewam, że może próbować podstępem wydobyć z kogoś tę informację, bez konieczności czytania. Mam w związku z tym apel do wszystkich czytelników: bądźcie czujni i nie dajcie się podejść! Nieczytanie jest dobrowolnym wyborem każdego i każdy musi ponieść tego konsekwencje. – napisał Autor tej książki na swoim fanpage’u na Facebooku i ja się z nim w pełni zgadzam.

Spokojnie, panie Pawle, ja na pewno nie zdradzę tajemnicy ! Daję słowo !

Kiedy ma się lat dwanaście, to wszystko to, co wydarzyło się przed naszym narodzeniem – nieważne czy dziesięć, czy pięćdziesiąt, czy dwieście lat temu – było po prostu DAWNO TEMU. Czy to Powstanie Warszawskie, czy Powstanie Styczniowe, czy stan wojenny – to wszystko zlewa się w jedną, odległą przeszłość.

Pierwszy kontakt z historią mamy wtedy, kiedy słuchamy opowieści rodziców i dziadków o tym, jak było wtedy, kiedy oni sami byli mali. O ludziach, których już nie ma, a kiedyś byli bardzo ważni dla naszych najbliższych, o miejscach, których nie znamy, o domach, których też już nie ma, albo przeciwnie – są, tylko wyglądają inaczej i mieszka w nich ktoś inny… I o wydarzeniach, o których potem będziemy uczyć się w szkole, ale wtedy nie będą już dla nas tylko pustymi zdaniami z podręcznika.

Janek, bohater „Tajemnicy człowieka z blizną”, jest mniej więcej rówieśnikiem mojej Najmłodszej, jego rodzice są ciut młodsi od nas, a jego dziadkowie – od jej dziadków, ale wydarzenia, do których sięga ta książka często są wspominane również w naszym domu. W dodatku jej Tata też od zawsze nosi brodę ! Tylko, że jego broda nie kryje w sobie żadnej tajemnicy – w przeciwieństwie do brody Taty Janka.

Kiedy w wyniku przegranego zakładu Tata brodę zgolił, okazało się, że ukrywał pod nią bliznę. Ale skąd ją miał ? Tego nie chciał powiedzieć, a nikt z rodziny tego nie wiedział. A może też nie chcieli powiedzieć ? Pewne było tylko to, że zdarzyć się to musiało DAWNO TEMU, po przecież dla Janka Tata ZAWSZE miał brodę. Chłopiec rozpoczął więc śledztwo…

… i tu zaczyna się to, co dla mnie w tej książce jest najfajniejsze – zderzenie wyobrażeń o świecie dziecka wychowanego tu i teraz (z telewizją o wielu kanałach, internetem i grami komputerowymi) z realiami życia w czasach naszego dzieciństwa. Na podstawie jakichś zasłyszanych urywków Janek tworzy swoje historie – usłyszawszy, że Tatę goniło ZOMO, najpierw stworzył sobie historię o zombie rodem w horrorów oglądanych w telewizji. Potem, kiedy dowiedział się już, czym było ZOMO, uznał, że aby uciekać przed policją, jego Tata musiał popełnić najpierw jakieś przestępstwo. To w sumie świetnie, że nasze dzieci mogą nie dopuszczać do siebie myśli o tym, że policja mogłaby mieć powody, aby gonić uczciwego człowieka.

W jego pomysłach na rozwikłanie tajemnicy pojawiają sie też Uma Thurman i Steven Spielberg…

No dobrze – ale co z tą blizną w końcu ? – zapytacie.

O nie, nie, nie !!! Nie powiem. Dałam słowo ! 🙂

Paweł Beręsewicz „Tajemnica człowieka z blizną”, ilustr.: Olga Reszelska, wyd.: Literatura, Łódź 2010

Wszystkie lajki Marczuka

Wszystkie lajki Marczuka

Wpis z 2 kwietnia 2013 roku:

Marczuk nie lubił Żydów. Konkretnie dwóch: Joska Wyszkowera i Aarona Goldberga. Wkurzali go. Josek rzucił kiedyś w Marczuka zgniłą ulęgałką, a Aaron powiedział, że Marczuk jest zbyt brzydki, żeby jakaś dziewczyna chciała się z nim całować. Ale Marczuk lubił Żydów. Dokładnie trzech: Heńka, Dawida i Berka. Szczególnie tego ostatniego, odkąd wyjaśnili sobie pięściami wszystkie nieporozumienia, a potem z powagą uścisnęli dłonie. Co do pozostałych Żydów Marczuk nie miał wyrobionego zdania. Chyba więc to nie sympatia, a zwykły ludzki odruch sprawił, że ten niewysoki, jasnowłosy chłopak z Choszczówki został bohaterem.

Bohaterem najczęściej zostaje się przypadkiem i niespodziewanie. Nie można tego zaplanować, po prostu – życie stawia przed człowiekiem wyzwanie i albo mu się sprosta, albo nie. I tak było z kilkunastoletnim Jankiem Marczukiem…

Najpierw był impuls, który kazał mu spróbować uprzedzić ludzi wydanych przez szmalcownika, że za chwilę będą u nich Niemcy. Chwilę potem został obarczony odpowiedzialnością za trzy Żydówki – matkę i dwie córeczki. I choć jeszcze godzinę wcześniej w ogóle by się po sobie takiego zachowania nie spodziewał, jednak wykazał się zimną krwią i odwagą niezbedną, aby je uratować

„Wszystkie lajki Marczuka” to książka która opowiada dwie historie, a łączy je miejsce – podwarszawska Choszczówka. Losy Janka Marczuka uświadamiają czytelnikom, że wojna i okupacja były wszędzie i nawet w takiej malutkiej miejscowości działy się rzeczy straszne i było miejsce na czyny odważne. O tytułowych lajkach natomiast opowiada wątek całkiem współczesny.

Pasuje on do dzisiejszego dnia, bo jest ciut primaaprilisowy 😉 Niestety, jego sensem jest suspens, więc niewiele mogę o tym napisać, żeby nie psuć nikomu radości z czytania. Mnie niestety ta frajda została odebrana – Najmłodsza była łaskawa zdradzić mi puentę, bo, jak twierdzi, była pewna, że już to czytałam.

Zdradzić mogę tyle, że jest to książka o manowcach… Nie tylko o tych, na które może nas zaprowadzić zbyt silne pragnienie zemsty, ale także o manowcach internetu i pułapkach, jakie czyhają na osoby zbytnio wierzące w to, co tam się znajduje 😉

Paweł Beręsewicz „Wszystkie lajki Marczuka”, ilustr.: Olga Reszelska, wyd.: Literatura, Łódź 2012

Paweł Beręsewicz „Wszystkie lajki Marczuka”, ilustr.: Elżbieta Chojna, (seria: Plus Minus 16) wyd.: Literatura, Łódź 2018

Nasza mama czarodziejka

Nasza mama czarodziejka

Dziś Dzień Mamy, więc dobra okazja, żeby sięgnąć po tę książkę. Pisałam o niej trzynaście lat temu i widzę, że jedną rzeczą, która się od tego czasu zdezaktualizowała są czarodziejki WITCH. Mało kto już o nich pamięta, a Mama Czarodziejka nadal czaruje dzieci 🙂

Wpis z 12 maja 2006 roku:

Jaką książkę dla dziecka w wieku trzech (czterech, siedmiu, jedenastu…) lat ? – takie pytanie pojawia się często na rozmaitych forach internetowych poświęconych dzieciom lub książkom. Dorośli, którzy tam pisują, zaczynają się wtedy prześcigać w propozycjach tytułów, które sami lubili będąc dziećmi. Od tego czasu minęło jednak przynajmniej dwadzieścia lat, a zmieniło się zadziwiająco dużo. Inny świat, inne realia życia i inne dzieci. Wiele spośród książek naszego dzieciństwa nie podoba im się – są dla nich trochę anachroniczne. „Nasza mama czarodziejka” to jeden z tych rzadkich evergreenów, które nie zestarzały się i nadal cieszą tak samo.

Ta książka jest w spisie lektur dla pierwszej klasy, ale moim zdaniem to już trochę za późno na pierwszy kontakt Mamą Czarodziejką. Siedmiolatek początku XXI wieku to dziecko, które zapewne zdążyło poznać Harrego Pottera i czarodziejki WITCH, oglądało masę filmów naszpikowanych efektami specjalnymi i jest za pan brat z grami komputerowymi.

Czary tej Mamy nie mają nic wspólnego z czarną magią, nie jest do nich potrzebna żadna różdżka ani nadprzyrodzone zdolności– to jest raczej magia codzienności. Pozwala ona dolepić z ciasta obtłuczony rożek księżyca i zapobiec sztormowi poprzez upranie ciemnej, burzowej chmury, a nawet zrobić na drutach czapkę dla dzwonnicy. To książka dla dzieci, które jeszcze wierzą w to, że ich Mama wie wszystko i potrafi rozwiązać każdy problem, dla dzieci w takim wieku, kiedy na smutki pomaga przytulenie się do niej, a dolegliwości uśmierza się przez podmuchanie lub naklejenie plasterka 😉

Wszystkie moje córki bardzo ją lubiły, a kiedy zapytałam, który z czarów Mamy podobał im się najbardziej – każda wymieniła inny: Środkowa – ciężarówkę, Najmłodsza – olbrzyma a Najstarsza – dzwonnicę. Ja sama najbardziej lubiłam ten z księżycem – chyba z powodu skórek pomarańczowych, których Mama użyła zamiast plasterków. Pachniały mi te skórki bardzo, bo wtedy pomarańcze to był rarytas. Ten zapach też był trochę magiczny.

Książka, którą czytałam z dziewczynkami, to wydanie Literatury z sympatycznymi ilustracjami Anety Krelli – Moch. Czasem tęsknię jednak do tej z mojego dzieciństwa – na jej okładce była Mama lecąca na poduszce, a wyglądała zupełnie jak wschodnia księżniczka na latającym dywanie. Ta nowsza wydała mi się z początku trochę za bardzo zwyczajna, ale może właśnie taka być powinna.

Zwyczajna Mama i jej codzienne czary…

Joanna Papuzińska „Nasza mama czarodziejka”, ilustr.: Aneta Krella – Moch, wyd. Literatura, Łódź 1996

P.S. Obecnie dostępna wersja Mamy Czarodziejki to także wydanie Literatury, ale z ilustracjami Ewy Poklewskiej – Koziełło

Joanna Papuzińska „Nasza mama czarodziejka”, ilustr.: Ewa Poklewska – Koziełło, wyd. Literatura, Łódź 2016

Róże w garażu

Róże w garażu

Wczoraj na Targach miałam w ręku kolejne wydanie książki, którą wiele lat temu bardzo lubiły moje córki. Tym razem towarzyszą jej ilustracje Marianny Jagody – są bardzo radosne, pełne słońca, wesołe i wakacyjne, podobnie jak historia w niej opisana 🙂

(wpis z 31 maja 2006 roku:)

Czas akcji: wakacje.

Miejsce: działka po lasem.

Dramatis personae:

na działce: dwie Mamy – szkolne przyjaciółki; ich dzieci – w sumie szóstka, od nastolatki Karoliny do dwuletniego Karola zwanego Lolem; a ponadto: Dziobak (czyli przytulanka Lola), Rysiek (fioletowy królik), Tygrysy (niewidzialne, liczba bliżej nieokreślona) i Owadek (choć nie wszyscy wierzyli w jego istnienie 😉 );

za płotem – koty (czarne, nie wiadomo ile ich było, ale sporo) i jeszcze KTOŚ.

Wszystko wskazywało na to, że to będą bardzo nudne wakacje – no bo co może się wydarzyć na działce pod lasem? Szczególnie, że pierwotnym planem wakacyjnym była Grecja, ale z jakichś powodów nic z tych planów nie wyszło.

Skąd wzięły się cukierki na płocie ? A puszki po „Whiskas” za płotem – skąd ? Kto porwał Lola ? Jaką TAJEMNICĘ kryje garaż za płotem ? Czy możliwe jest, że ktoś w nim mieszka ? Duch, Baba Jaga, Czarownica czy może samotny Mechanik, który nie lubi spóźniać się do pracy ?

Okazuje się, że nawet takie z pozoru nieciekawe miejsce może być intrygujące i to wcale nie z powodu kosmitów czy mocy nadprzyrodzonych 😉 Okazuje się też, że nie trzeba koniecznie wyjechać nad ciepłe morza, żeby przeżyć fajne wakacje.

Opowieść o tych wydarzeniach została rozpisana na głosy wszystkich dzieci. Każde z nich ma swoją koncepcję rozwiązania Tajemnicy Garażu i każde dąży do tego na swój sposób. Nawet Lolo wtrąca swoje trzy grosze i właśnie te jego wstawki lubię najbardziej. Każdemu z narratorów przypisany jest symbolizujący go piktogram, którym oznaczona jest jego część opowieści (edit: w najnowszym wydaniu piktogramów nie ma). Ważną rolę w tej historii odgrywają smsy i one również są tam cytowane.

„Róże w garażu” znakomicie nadają się dla początkującego czytelnika – całość jest niezbyt długa. Górnej granicy wieku nie ma – ja też czytałam z przyjemnością 🙂 Sympatyczna i ciepła lektura znakomicie wprowadzająca w nastrój wakacyjny.

Agnieszka Tyszka „Róże w garażu”, ilustr.: Monika Kanios – Stańczyk, wyd.: Literatura, Łódź 2004

Agnieszka Tyszka „Róże w garażu”, ilustr.: Marianna Jagoda, wyd.: Akapit Press, Łódź 2019

Biały teatr panny Nehemias

Biały teatr panny Nehemias

Wpis z 22 listopada 2017:

Wyobraź sobie, że żyjesz w ponurym świecie, bez komórki, tabletu, komputera. Przed sklepami wiją się kolejki, choć na półkach brakuje towarów. W telewizji są tylko dwa programy,a z obu sączą się te same kłamstwa…

„Biały teatr panny Nehemias” to książka, która poruszyła bardzo czułe nuty w mojej duszy. Przenosi nas w smutny rok 1984 – pamiętam go jako czas zupełnie bez nadziei, taki listopad, który trwał niezależnie od tego, jaką porę roku mieliśmy w kalendarzu. Po szaleństwie karnawału Solidarności i traumie stanu wojennego, następne lata przyniosły ponurą, szarą stagnację, kolejki po wszystko i cyniczną, brutalną propagandę wylewającą się z massmediów.

Katarzyna, bohaterka tej książki, ma dwanaście lat i chodzi do szóstej klasy. Ja byłam wtedy starsza, już studiowałam, ale spora część mojej ówczesnej aktywności umiejscowiona była w okolicy, w której toczy się jej życie. Poczułam się swojsko wracając w okolice Placów: Unii Lubelskiej i Zbawiciela, do miejsc, których już nie ma – Supersamu czy lodziarni „Palermo”. W jednej ze scen prawie poczułam zapach, który wydobywał się z piekarni na Polnej…

Oczywiście nie warszawskie realia są w tej książce najważniejsze, ale atmosfera tamtych czasów, którą znakomicie udało się autorce odtworzyć. Mityczny Zachód wydawał się wtedy inną planetą, nie do końca realną. Decyzja o wyjeździe z Polski nie była łatwa ani do podjęcia, ani do zrealizowania, szczególnie, że najczęściej oznaczała bilet w jedną stronę i zerwanie z całym dotychczasowym życiem. Było ponuro, było szaro, było smutno, ale z drugiej strony – to było nasze życie, innego nie znaliśmy. Kiedy Katarzyna ma napisać w szkolnym wypracowaniu, jak wyobraża sobie siebie za 10 lat, widzi kolejkę po parówki i ludzi jak z Kolędy Nocki.

Za czym kolejka ta stoi ? Po szarość, po szarość, po szarość… Na co w kolejce tej czekasz ? Na starość, na starość, na starość…

Ale w książce Zuzanny Orlińskiej znajdziemy nie tylko smutek. Jest tam też trochę magii – to tytułowy biały teatr, ale nie zdradzę, czym on jest. Myślę, ze każdy czytelnik tej książki zinterpretuje go inaczej i każdy będzie miał rację.

Jest w niej także nadzieja, choć może trudno ją zauważyć. W końcu – musiało minąć tylko pięć lat i zaczęliśmy żyć w zupełnie innym świecie. Wtedy, w orwellowskim roku 1984 nikt tego nie wiedział. Niektórzy marzyli o tym, a tylko nieliczni wierzyli, że to nastąpi…

Bądź jak kamień, stój, wytrzymaj, kiedyś te kamienie drgną i polecą jak lawina przez noc, przez noc, przez noc…

P.S. „Biały teatr panny Nehemias” został nominowany do tegorocznej nagrody Książka Roku IBBY.

Zuzanna Orlińska „Biały teatr panny Nehemias” (seria: Plus Minus 16), wyd.: Literatura, Łódź 2017

Detektywi z klasztornego wzgórza

Detektywi z klasztornego wzgórza

Wpis z 25 stycznia 2016:

Czerwińsk był tak bardzo niewyjątkowy… Można tu było znaleźć taki sam rynek, jak w każdej małej polskiej mieścinie, takie same niskie domki, chylące się ku ziemi, takie samo błoto, w którym taplały się świnie i kaczki, takich samych biednych, zapracowanych ludzi, z trudem wiążących koniec z końcem.

Czerwińsk to mieścina jakich wiele, choć niezwykła. Położony nad Wisłą kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy czasy świetności przeżywał w średniowieczu, kiedy zbudowano tam ogromna kolegiatę i klasztor. Potem jego znaczenie malało, a po Powstaniu Styczniowym utracił prawa miejskie i został zdegradowany do roli wsi. Czy w takim niepozornym miejscu latem 1930 roku (też jakby niepozornego, z którym nie kojarzy się nic spektakularnego ) mogło wydarzyć się coś, co zainteresuje współczesnego czytelnika ?

Gromadka dzieci (i pies) wpada na trop tajemniczej afery, ale dorośli (jak to w takich książkach bywa) lekceważą ich odkrycia. Po co przybył do Czerwińska tajemniczy Trąbiszewski ? I po co mu rewolwer ? Czy chodzi o zbliżającą się wizytę Prezydenta RP czy o coś zupełnie innego ???

Przeczytałam „Detektywów” dwa razy. Za pierwszym razem po prostu śledziłam opisane wydarzenia i w napięciu czekałam na rozwiązanie tajemnicy. Za drugim – zachwycałam się kunsztem, z jakim Zuzanna Orlińska skonstruowała całą intrygę tak, że znalazło się w niej miejsce dla postaci historycznych, których miejsce jest raczej w podręcznikach historii, nie w kryminałach dla młodzieży, a które jednak całkiem tu pasują. Połączyć w jednej książce templariuszy, Wieniawę i Makuszyńskiego z Czerwińskiem i zrobić to w sposób prawdopodobny to naprawdę majstersztyk !!!

W książce jest wiele smaczków, które dostrzec i docenić mogą jedynie czytelnicy bardziej oblatani w historii Polski i literaturze (a szczególnie twórczości Makuszyńskiego). Zachwycił mnie sposób, w jaki służąca pana Kornela zaanonsowała mu wizytę Broni. Ponieważ podobnie jak Autorka jestem absolwentką warszawskiego liceum im. Tadeusza Czackiego, nie mogłam nie ucieszyć się ze spotkania na kartach książki piętnastoletniego Jana Twardowskiego w gimnazjalnym mundurku i z tarczą Czackiego na rękawie. Przyszły ksiądz i poeta rzeczywiście kiedyś odwiedził Makuszyńskiego i jego wizyta wyglądała tak, jak to zostało opisane w książce, nie wspomniał tylko w swoim pamiętniku o tym, że na schodach spotkał pannę Bronisławę z psem…

Autorka wykazała się w tym wprowadzaniu na karty swojej książki postaci autentycznych takim rozmachem, że kiedy zabrakło jej czwartego do brydża nie zawahała się posadzić przy stoliku z panem Kornelem pradziadka własnych dzieci. Wszystko jednak jest tam prawdopodobne i wszyscy oni pojawiają się tam, gdzie naprawdę byli albo mogli być. Pisząc, korzystałam z mnóstwa książek, dzienników, wspomnień, fotografii, stron internetowych i ówczesnej prasy. Zdarzało mi się sprawdzać w gazetach z maja 1930 roku prognozę pogody na kolejne dni – tak bardzo zależało mi, żeby wszystko wyglądało jak w rzeczywistości. – napisała w przedmowie do tej książki.

Dzięki rodzinnym koneksjom z Czerwińskiem opisała go tak plastycznie, że gdybyśmy przypadkiem przenieśli się w czasie do roku 1930, na pewno odnaleźlibyśmy się tam bez najmniejszego problemu (szczególnie że dysponujemy mapą na wyklejce). Nie tylko z resztą Czerwińsk, i nie tylko Warszawa doczekały się fantastycznego odwzorowania, także Wisła jakiej już nie ma – rzeka pełniąca rolę arterii komunikacyjnej, na której wiosną i latem panował ruch jak na zatłoczonej miejskiej ulicy. Pływały po rzece długie, smukłe baty, towarowe berlinki, wielkie holowniki i zwykłe łódki – pychówki. Ale najważniejsze oczywiście były parowce i jednym z nich przypłynął z Warszawy Kornel Makuszyński.

„Detektywi z klasztornego wzgórza” to książka bardzo makuszyńska w duchu, ale jednak współczesna, mimo osadzenia w realiach międzywojennych. Niestety książki Makuszyńskiego są dla nastolatków z XXI wieku trochę zbyt przegadane, męczące kwiecistością stylu – mam jednak nadzieję, że lektura „Detektywów” zachęci ich do sięgnięcia po tytuły, które w tak intrygujący sposób ta książka zapowiada.

„Detektywi z klasztornego wzgórza” znaleźli się w gronie dziesięciu nominowanych do zeszłorocznej nagrody Książka Roku IBBY. Kibicowałam im bardzo, ale moje kciuki nie wystarczyły nawet na wyróżnienie 😦

Zuzanna Orlińska „Detektywi z klasztornego wzgórza” (seria „A to historia !”), wyd.: Literatura, Łódź 2015