W związku z zamknięciem szkół z powodu zagrożenia koronawirusem pewien pan (spuśćmy zasłonę milczenia na to, jak się nazywa 😉 ) wygłosił dziś kuriozalne słowa: To nie jest czas ferii. Dajmy im gry komputerowe, dajmy im dostęp do Netfliksa, albo książkę w ostateczności. 😉
W ostateczności czy nie – „Biuro detektywistyczne Lassego i Mai” to seria, która wciąga bardziej niż niejedna gra komputerowa. To dzięki niej rozczytała się Najmłodsza z moich córek, a potem całą serię przekazaliśmy jej młodszym siostrom ciotecznym i tam też odniosła zasłużony sukces 🙂
Wpis, który przypominam, pochodzi z 16 marca 2009 roku. Stan wydawniczy na dziś to 26 części cyklu oraz 5 tomów dodatkowych (z zagadkami, łamigłówkami oraz propozycją zabawy w teatr), więc jest co czytać. Kolejność tomów w tej serii nie ma znaczenia, każdy jest oddzielną historią. Jest też co oglądać, bo serię zekranizowano w trzech filmach, ale nie wiem, jak się one mają do kolejnych tomów.
„Biuro detektywistyczne Lassego i Mai” czyli zakamarkowa seria kryminałów dla dzieci wczesnoszkolnych. Na razie nakładem Wydawnictwa Zakamarki ukazały się dwie części, kolejne dwie są w zapowiedziach wydawnictwa. W Szwecji wydano ich już szesnaście.
Lasse i Maja są najlepszymi przyjaciółmi. Chodzą do tej samej klasy i razem prowadzą biuro detektywistyczne. Biuro Detektywistyczne Lassego i Mai. Mieści się ono w piwnicy domu Mai. Jest tam wszystko, czego potrzeba do szpiegowania i obserwacji: lornetka, aparat fotograficzny, lusterka, latarki i szkło powiększające. A teraz mają nawet własny komputer.
Lasse i Maja to zwykłe dzieciaki. Nie dysponują żadnymi nadprzyrodzonymi zdolnościami – wystarcza im spostrzegawczość, dociekliwość i logiczne myślenie. No i komputer oczywiście ! Bez Googli teraz ani rusz 😉
Kryminały dla dzieci charakteryzują się na ogól dość prosta intrygą – taką, że czytający je dorośli (i co bystrzejsze dzieci) niemal od pierwszej strony wiedzą doskonale, jakie będzie rozwiązanie. MartinowiWidmarkowi udała się rzecz rzadka. Tajemnice, jakie rozwiązują Lasse i Maja, oczywiste nie są. Mimo to pozostają zrozumiałe dla niespełna dziesięcioletnich czytelników tych książek.
Wciągająca akcja plus fajne ilustracje, plus dobry przekład Barbary Gawryluk równa się interesująca lektura dla początkujących czytelników. A do tego jeszcze dzieci, które okazują się bystrzejsze od dorosłych – bezcenne !!! 😉
P.S. Dla wszystkich, których wciągnęło rozwiązywanie zagadek i chcieliby choć przez chwilę być jak Lasse i Maja – „Brązowa księga. Detektywistyczne łamigłówki Lasego i Mai” pełna zagadek, szyfrów i rebusów. Z nagrodami !!!
Martin Widmark (tekst), Helena Willis (ilustr.) „Tajemnica diamentów”(seria: „Biuro Detektywistyczne Lassego i Mai”), przekł.: Barbara Gawryluk, wyd.: Zakamarki. Poznań 2008
Martin Widmark (tekst), Helena Willis (ilustr.) „Tajemnica hotelu”(seria: „Biuro Detektywistyczne Lassego i Mai” ), przekł.: Barbara Gawryluk, wyd.: Zakamarki. Poznań 2008
Martin Widmark (tekst), Helena Willis (ilustr.) „Brązowa księga. Detektywistyczne łamigłówki Lasego i Mai”, przekł.: Barbara Gawryluk, wyd.: Zakamarki. Poznań 2008
Oto Cebulka. Cebulka nie jest rzecz jasna prawdziwą cebulką. Jest chłopcem. I to wcale nie takim małym, jesienią zaczął chodzić do szkoły. Jednak kiedyś był mały, nowiutki i okrągły. Właśnie wtedy mama zaczęła nazywać go Cebulką. Choć tak naprawdę ma na imię Stig.
Mam problem z tą książką…
Właściwie nie z samą książką, ale z rolą, w której jest obsadzana, bo często pisze się o niej jako o kalendarzu adwentowym, a samo wydawnictwo tak to określa na okładce: Wzruszająca opowieść w 25 rozdziałach do czytania w każdy wieczór aż do Bożego Narodzenia, ale też o każdej innej porze roku.
Od kalendarza adwentowego oczekuję, że będzie nas dzień po dniu wprowadzał w atmosferę Świąt Bożego Narodzenia i zbliżał do zrozumienia ich sensu. Tymczasem akcja tej książka co prawda umieszczona jest w tym czasie, ale trudno znaleźć tam to, co zazwyczaj określamy jako świąteczną atmosferę. Święta pojawiają się tam tylko jako powód do zastanowienia się nad prezentem oraz do ubrania choinki. Kontekstu religijnego nie ma tam nawet w dalekim tle, bo trudno za takowy uznać koncert w dniu św. Łucji, który co prawda odbywa się w kościele, ale potraktowanym raczej jak sala koncertowa.
Jeśli przestaniemy patrzeć na „Prezent dla Cebulki” jak na książkę świąteczną, zostanie nam całkiem poważna i smutna historia małego chłopca, który marzy o tym, żeby mieć własny rower i własnego tatę. Na rower jego mamy nie stać, a tata…
Kiedyś, jak mama miała dwadzieścia sześć lat, pojechała do Sztokholmu na koncert. I spotkała na tym koncercie mężczyznę, z którym poszła do domu, a potem zaczął jej rosnąć brzuch. Tylko że wtedy mama zdążyła już wyrzucić kartkę z numerem telefonu tego mężczyzny i właśnie przez to Cebulka nie ma teraz taty. Mama pamięta tylko, że miał na imię Joppe i mieszkał na jakiejś długiej ulicy.
Kiedy to czytałam, Cebulka wydał mi się nieco podrośniętym bohaterem książki „Tato” Sveina Nyhusa, która kilka lat temu bardzo mnie poruszyła. Tamten mały chłopczyk siedząc wieczorem w łóżeczku zastanawia się nad tym, gdzie jest i robi jego tato. Cebulka marzy o tym, że kiedyś pojadą z mamą do Sztokholmu i na jakiejś ulicy spotkają mężczyznę, który rozpozna w nim swojego syna. Mama nie chce, wie, że to nie byłoby takie proste i tłumaczy mu: Poznałam go po prostu w tamten weekend w Sztokholmie. A gdy się pożegnaliśmy wyrzuciłam do kosza karteczkę z numerem, bo… bo on właściwie wcale tak bardzo mi się nie podobał. (…) Ale gdy zrozumiałam, że mam ciebie w brzuchu, to bardzo się ucieszyłam. O niczym innym nie potrafiłam myśleć, tylko o tobie, tobie, tobie ! Tak bardzo chciałam cię mieć. Tylko że nie chciałam mieć tamtego mężczyzny. (…) Zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo t y będziesz go chciał. Sądziłam, że je wystarczę. Wybacz mi, Cebulko. Myślałam tylko o sobie.
„Prezent dla Cebulki” to książka, która w szczególnie mocny sposób uzmysławia nam dorosłym naszą odpowiedzialność za to, do jakiego życia powołujemy na świat dzieci. Historia Cebulki kończy się szczęśliwie – chłopiec staje się posiadaczem roweru i znajduje sobie tatę, ale ten happy end podszyty jest goryczą. To książka, która pokazuje dzieciom życie bez retuszu i różowego filtru, tylko czy właśnie tego oczekujemy od lektur świątecznych ?
Frida Nilsson „Prezent dla Cebulki”, przekł.: Agnieszka Stróżyk, ilustr.: Maria Nilsson Thore, wyd.: Zakamarki, Poznań 2014
Mała Madika – chluba panien z Czerwcowego Wzgórza o złotym sercu, jak ją nazywał wujek Nilsson. Taka sympatyczna, choć uparta dziewczynka – trochę jak Lotta (tylko starsza) albo jak Emil, bo podobnie jak on ma masę pomysłów i łatwo przechodzi od słów do czynów. Dlaczego tak trudno było nam się z nią zaprzyjaźnić ???
Chyba dlatego, że w porównaniu ze znanymi nam wcześniej książkami Astrid Lindgren z jej nurtu realistycznego (do których zaliczam „Dzieci z Bullerbyn”, cykl o dzieciach z ulicy Awanturników, ”Emila ze Smalandii” czy ”My na wyspie Saltkrakan”) – te madikowe są zdecydowanie mniej sielankowe. Tamte rozgrywają się w beztroskim, dziecięcym świecie swoich bohaterów, a dorośli, którzy się w nich pojawiają są (z małymi wyjątkami) dobrzy i życzliwi.
Madika
i jej siostra Lisabet też mają spokojny i dostatni dom (nawet
bardziej dostatni niż w innych książkach), ale świat wokół nich
nie jest już tak pastelowy.
Tuż za płotem, po sąsiedzku mieszka Abbe – najserdeczniejszy
przyjaciel Madiki, który w swoim domu jest jedyną osobą dorosłą,
mimo że ma kilkanaście lat. Ojciec alkoholik i bezradna wobec jego
nałogu Mama nie poradziliby sobie w życiu, gdyby ich syn się nimi
nie opiekował. Poza tym są jeszcze: psychicznie chory Lindkvist,
który porywa małą Lisabet; pijak Andersson, który zostawia ją w
lesie, kiedy wskoczyła na jego sanie; Mia, koleżanka z klasy
Madiki, która jest biedna, ma wszy i tak rozpaczliwie walczy o
akceptację rówieśników, ze posuwa się aż do kradzieży; samotna
i uboga Lindus Ida… W takim otoczeniu trudno o beztroskę.
Dzięki zakamarkowym”Przygodom Astrid – zanim została Astrid Lindgren” wiemy, że pisarka zawarła w tym cyklu wiele swoich wspomnień z dzieciństwa – tych zdecydowanie smutniejszych. Pierwowzorem tytułowej bohaterki była jej serdeczna i dozgonna przyjaciółka Anne-Marie Ingerstom, którą w domu nazywano Madiką. Jej dom rodzinny czyli willa dyrektora miejscowego banku został tam opisany jako Czerwcowe Wzgórze. Za to w postaci Lisabet Astrid sportretowała własną młodszą siostrę – Stinę.
Te książki nie są jednak tylko smutne i zaangażowane społecznie 😉 Jest w nich wiele zdarzeń wesołych i jest też pięknie opisana więź między siostrami. Choć czasem się kłócą i robią sobie na złość, to wieczorem Lisabet przychodzi do łóżka starszej siostry, żeby się do niej przytulić. Scena kończąca „Patrz Madika pada śnieg”, kiedy rodzice wracają do domu po bezowocnych poszukiwaniach swojej zaginionej córeczki i odnajdują ją w łóżku starszej siostry, wzrusza mnie za każdym razem, gdy ją czytam.
Z tych książek pochodzi też określenie fąflu jeden, które z radością przyjęłam do naszego domowego języka – lubię obdarzać tym epitetem moje córki, kiedy mi podpadną (w zastępstwie zdecydowanie mniej cenzuralnych określeń, które mi się wtedy cisną na usta 😉 )
P.S. Nasza Księgarnia wydała niedawno obie zasadnicze części „Madiki” w jednym tomie w ramach tzw. Serii luksusowej. Edit: a jeszcze potem razem jako „Przygody Madiki z Czerwcowego Wzgórza”
Astrid Lindgen „Madika z Czerwcowego Wzgórza”, przekł: Anna Węgleńska, ilustr.: Ilon Wikland, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 1994
Astrid Lindgen „Madika i berbeć z Czerwcowego Wzgórza”, przekł: Anna Węgleńska, ilustr.: Ilon Wikland, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 1994
Astrid Lindgen „Madika z Czerwcowego Wzgórza” (Seria Luksusowa), przekł: Anna Węgleńska, ilustr.: Ilon Wikland, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2007
Astrid Lindgen „Przygody Madiki z Czerwcowego Wzgórza” , przekł: Anna Węgleńska, ilustr.: Ilon Wikland, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2015
Astrid Lindgen„Patrz Madika, pada śnieg !”, przekł: Anna Węgleńska, ilustr.: Ilon Wikland, wyd.: Zakamarki, Poznań 2007
Kolejna pozycja na półce z książkami Astrid Lindgren – wpis z 4 stycznia 2007 roku:
Znacie
Emila ??? Sądzę,
że tak, bo przecież pierwsze wydanie pierwszej części jego
przygód ukazało się w Polsce ponad 30 lat temu i miało wiele
wznowień. W latach osiemdziesiątych mogliśmy obejrzeć w telewizji
uroczy serial o tym sympatycznym chłopaczku. Pamiętam z niego
przede wszystkim Tatę Emila i jego niosący się nad sielskim
krajobrazem krzyk „EEEEEEEEEEmil !!!!!!!”, podczas gdy Emil pędem
udawał się do stolarni, aby odbyć tam zasłużoną karę za swoje
psoty.
Jeśli jednak nie udało wam się dotychczas zawrzeć z nim znajomości, teraz macie wspaniałą okazję. Nakładem „Naszej Księgarni” ukazało się pierwsze pełne (no, prawie pełne 😉 wydanie jego przygód. Najmłodsza z moich córek znalazła je pod choinką, a słuchają z przyjemnością również starsze siostry. Dorosłym też się podoba.
W latach sześćdziesiątych, kiedy powstała, była to książka niemal rewolucyjna – prawie jak Pippi. Pokazywała rodzinę, w której wychowuje się dzieci miłością i nie stosuje kar fizycznych. Było to jeszcze przed sukcesem wielkiej ogólnoszwedzkiej akcji przeciwko biciu dzieci. Jedyna karą, jaką stosowano w Katthult na psoty Emila, było zamknięcie delikwenta w stolarni, gdzie zresztą nigdy się nie nudził, gdyż strugał kolejne drewniane ludziki.Emil wiedział, że wkrótce zostanie wypuszczony. Nigdy nie siedział zbyt długo w stolarni. -Tylko tyle, żebyś porządnie przemyślał swój wybryk i żebyś go nie powtórzy – zwykł mawiać jego tatuś. Pod tym względem Emil był wzorowy i nigdy nie powtarzał tego samego wybryku po raz drugi, stale wymyślał cos nowego. Można więc powiedzieć, że Tacie udawało się osiągnąć pełen sukces wychowawczy 😉
Czytając tę książkę byłam pod ogromnym wrażeniem atmosfery panującej w rodzinie Svenssonów z Katthult w Loeneberdze w prowincji Smalandia. Alma i Anton to prości, ciężko pracujący ludzie, którzy dawali swoim dzieciom mnóstwo miłości i akceptacji. Wychowanie takiego małego urwisa jak Emil nie jest rzeczą prostą, a jednak żadne z nich nigdy nie podniosło ręki na niesfornego syna. Dzieciństwo małych Svenssonów w porównaniu z życiem współczesnych dzieci wydawać się może ubogie w dobra materialne i atrakcje. Oni jednak nie odczuwali żadnych braków, mieli wszystko, co było im potrzebne do szczęścia. Jest w tej książce echo dzieciństwa samej autorki.
Według standardów wychowawczych obowiązujących w tamtych czasach Emil był dzieckiem niegrzecznym i nieposłusznym, a więc godnym największego potępienia. Patrząc na niego z perspektywy współczesnej widzimy energicznego i ciekawego świata chłopca, którego wszystko interesuje, ma masę pomysłów i nie zastanawia się zbyt długo zanim uderzy w czynów stal. Przecież, jak sam mówił, jak inaczej można by się czegokolwiek na tym świecie dowiedzieć ? Rodzice, zajęci domem i gospodarstwem, nie mieli możliwości, aby nad nim stale czuwać. Emil nie był złym dzieckiem, które świadomie chce zrobić komuś przykrość czy wyrządzić szkodę. Motorem jego działania była na ogół chęć pomocy czy uszczęśliwienia kogoś. Niestety czasem wychodziło to trochę na opak. Najczęściej wtedy, kiedy bardzo chciał zrobić przyjemność Tatusiowi 😉
Cieszę się, że po latach mogłam dowiedzieć się, jakie były dalsze losy Emila. Wbrew najczarniejszym przewidywaniom sąsiadów, którzy tak współczuli jego rodzicom, że aż złożyli się dla niego na bilet do Ameryki, nie było z nim wcale tak źle. Świetnie radził sobie w szkole, uratował życie Alfredowi, a kiedy dorósł został przewodniczącym Rady Gminnej. Patrzcie, wygląda na to, ze z najbardziej nieznośnych dzieci mogą wyrosnąć z czasem naprawdę porządni ludzie, sądzę, że to wspaniałe, gdy się o tym pomyśli. Po prostu – to co u dziecka jest niegrzecznością i nieposłuszeństwem, u dorosłego nazywa się przedsiębiorczością i siłą charakteru 😉
Szkoda tylko, że w tym pięknie wydanym tomie przygód Emila zabrakło miejsca dla uroczej historyjki o jego siostrzyczce czyli „Jak mała Ida chciała psocić”. Ida pozazdrościła Emilowi czasu, który spędzał w stolarni i zapragnęła sama tam trafić. Niestety, mimo że tym razem napsociła ona, Tata znów wykrzyknął „EEEEEEEEEmil !!!”. Tak to już jest, gdy rodzice zbytnio przyzwyczają się do ról, które pełnią w rodzinie ich dzieci 😉
Edit: kiedy pisałam tę recenzję, nie było jeszcze Wydawnictwa Zakamarki, które wkrótce potem wydało też historyjkę pod tytułem „Mała Ida też chce psocić” oraz trzy inne historie o Emilu, których nie ma w zbiorze Naszej Księgarni 🙂
Astrid Lindgren „Przygody Emila ze Smalandii” , przekł.: Irena Szuch – Wyszomirska, Anna Węgleńska, ilustr.: Bjoern Berg , wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2005
Astrid Lindgren„Jak mała Ida chciała psocić” , przekł.: Danuta Rechowicz – Głowacka, ilustr.: Bjoern Berg wyd.: Bajka, Sztokholm 1985
Astrid Lindgren„Mała Ida też chce psocić” , przekł.: Anna Węgleńska, ilustr.: Bjoern Berg wyd.: Zakamarki, Poznań 2009
Książka zadedykowana Inger Nillsson, Marii Persson i Perowi Sundbergowi oraz tym wszystkim dzieciom, dla których wspomniana trójka na zawsze pozostanie Pippi, Anniką i Tommym.
To dla mnie ta dedykacja !!! To ja jestem tym dzieckiem, dla którego Pippi od zawsze miała buzię Inger Nillsson (i mówiła głosem Ewy Złotowskiej), bo naszym pierwszym spotkaniem był serial telewizyjny. Pozostała dwójka też zrosła się w mojej wyobraźni z postaciami Anniki i Tommy’ego. Dopiero potem odnalazłam w bibliotece książkę z ilustracjami Ingrid Vang Nyman, w której z resztą Pippi była Fizią. Pożyczałam ją z tej biblioteki w kółko na okrągło 😉
Ach co to był za serial !!! Wyświetlano go chyba w niedziele rano, po Teleranku, bo jakoś kojarzę go z piękną słoneczną pogodą za oknem i pamiętam, ze oglądaliśmy go całą rodziną. Może wcale tak nie było i czasem jednak padał deszcz, ale Pippi sprawiała, że wszystko dookoła wydawało się piękniejsze i radośniejsze. Miasteczko Visby na Gotlandii, gdzie (jak się potem dowiedziałam) znajdowała się filmowa Willa Śmiesznotka, na długo pozostało dla mnie miejscem marzeń – takie przytulne, sympatyczne, zatopione w zieleni i skrojone na ludzką miarę.
A
wspomnienie odcinka, w którym Pippi robi
zakupy i wykupuje cały sklep ze słodyczami, jeszcze przez wiele lat
wywoływało u mnie ślinotok… Aż do momentu, w którym udało mi
się wreszcie spełnić marzenie o tym, żeby spróbować takich
czarnych cukierków, co to wyglądały jak sznurowadła. Spróbowałam
i mi przeszło 😉
Zaczęło się od tego, że Annika posprzeczała się ze swoją mamą. Tak się czasem zdarza. I nagle Annice przyszło do głowy, że ucieknie. Tommy’emu od razu przyszło do głowy to samo.
– Kochana Pippi, nie mogłabyś uciec z nami ? – poprosił Tommy.
Bo bez Pippi ucieczka wcale nie byłaby udaną ucieczką, tego był pewien.
– Jasne, że mogę ! – odparła Pippi.
Przyrzekła zresztą mamie Tommy’ego i Anniki, że będzie towarzyszyć jej dzieciom i że się nimi zaopiekuje.
I
uciekli.
I
wędrowali sobie, wędrowali… Mieli po drodze różne przygody, nie
zawsze bezpieczne, ale z Pippi żadna przygoda nie jest straszna.
A potem wrócili – Tommy i Annika do rodziców, a Pippi do Willi Śmiesznotki. Bo przecież (jak powiedziała Pippi): ucieka się po to, żeby mieć potem radość z powrotu do domu.
Tej historii nie znajdziecie w żadnej z zasadniczych książek o Pippi. Astrid Lindgren napisała ją na podstawie własnego scenariusza do pełnometrażowego filmu pod tym samym tytułem nakręconego w 1970 roku. Literacko – nie jest to jej szczególne osiągnięcie. Owszem, czyta się nieźle, ale miałam poczucie, że była pisana trochę na siłę, bez zaangażowania, które niewątpliwie towarzyszyło tworzeniu scenariusza do tego filmu.
Po przeczytaniu „Ucieczki Pippi” zapragnęłam gorąco obejrzeć znów tamten serial. Znalazłam go nawet, ale okazało się, że wydanie DVD nie zawiera tamtego (równie kultowego jak sam serial) dubbingu. Po doświadczeniu z kreskówką, którą oglądały kiedyś moje córki, wiem, ze nie zniosłabym Pippi mówiącej innym głosem, niż ten, który pamiętam – czyli Ewy Złotowskiej. Zdecydowanie nie !!!
Astrid Lindgren „Ucieczka Pippi”, przekł.: Anna Węgleńska, zdjęcia: Bo-Erik Gyberg, wyd.: Zakamarki, Poznań 2010
Wydawnictwo Zakamarki obchodzi dziś w Poznaniu hucznie swoje 12 urodziny, a ja przypominam jedno z moich książkowych marzeń, które zrealizowało 🙂
Wpis z 22 listopada 2009 roku:
„Linnea w ogrodzie Moneta” to druga obok „Przygód Astrid – zanim została Astrid Lindgren” książka Christiny Bjork, która ukazała się w Polsce. I znów, tak jak o tamtej, chciałoby się zawołać: Jakaż to urocza książka ! Od pierwszej chwili, od momentu, kiedy bierze się ją do ręki, wciąga czytelnika w swój świat. Tekst, ilustracje, okładka (a nawet jej wyklejka !) stanowią spójna całość.
Historia jest prosta: mała Linnea i jej sąsiad – przyjaciel pan Blomkvist wyruszają na wakacyjną wyprawę ze Szwecji do Paryża i podparyskiego Giverny. Dlaczego właśnie tam ? Dlaczego nie interesuje ich wieża Eiffla, Luwr i inne typowe, paryskie atrakcje turystyczne ?
Odpowiedź
też jest prosta – oboje uwielbiają obrazy
Moneta i
chcą zobaczyć na własne oczy (a nie na reprodukcji w albumach) nie
tylko ich oryginały, ale również miejsca, gdzie powstawały,
miejsca na nich uwiecznione. Odwiedzają
więc muzeumMormottan i Oranżerię
w ogrodach Tulliers oraz dom
w Giverny,
gdzie Monet ze
swoją (mówiąc współcześnie) patchworkową rodziną
spędził ponad 30 lat, uprawiając ogród i malując w nim obrazy.
Przy okazji, mimochodem, czytelnicy dowiadują się wielu interesujących rzeczy – o tym, czym był impresjonizm i dlaczego tak się nazywał, o tym, jak Monet malował swoje nenufary i o tym, dlaczego tak często malował ten sam mostek nad stawem, i o wielu innych rzeczach. Lubię (i lubiłam jako dziecko) książki, które tak właśnie przekazują wiedzę– bez silenia się na akademicki wykład i encyklopedycznego zadęcia.
W
tej książce reprodukcjom obrazów Moneta i
zdjęciom towarzyszą ilustracje Leny
Anderson.
Ilustracje, które bardzo mnie zdziwiły, kiedy pierwszy raz miałam
ją w ręku (jeszcze w poprzednim wydaniu, z innym tłumaczeniem).
Spodziewałam się czegoś… nie wiem, może.. bardziej w
stylu Moneta.
Później jednak doszłam do wniosku, że połączenie w jednej
książce Mistrza i czegoś, co go naśladuje, wypadłoby
zdecydowanie ze szkodą dla naśladowcy. A tak – Monet to jedno, a
pozostałe ilustracje są w stylu… Linnei 😉 Polubiłam tę pyzatą
dziewczynkę w słomkowym kapeluszu i sympatycznego staruszka w
okularach – pana Blomkvista.
Mam nadzieję, że „Zakamarki” nie każą nam długo czekać na pozostałe książki Christiny Bjork 😉 (edit: potem ukazała się jeszcze „Linnea w ogrodzie” oraz „Księżniczki i smoki” i „Rycerze i smoki”)
Christina
Bjork (tekst), Lena Anderson (ilustr.) „Linnea
w ogrodzie Moneta”, przekł.:
Agnieszka Stróżyk, wyd.: Zakamarki 2009
Wydawnictwo Zakamarki świętuje jutro w swoim rodzinnym Poznaniu 12 urodziny 🙂 a ja do najlepszych urodzinowych życzeń dołączam przypomnienie pierwszego wpisu na ich temat, jaki znalazł się w Małym Pokoju z Książkami 5 września 2007 roku (plus parę aktualizacji z roku 2019 🙂 ):
Poznańskie wydawnictwo „Zakamarki” pojawiło się na naszym rynku wydawniczym jakby w odpowiedzi na moje narzekania (edit: dotyczące polityki wydawniczej Naszej Księgarni w stosunku do książek Astrid Lindgren – vide: cykl o Katie) i od razu zabrało się za realizację moich życzeń. Wygląda na to, że jeszcze w tym roku możemy się spodziewać książeczek Astrid Lindgren: o tym, jak Lotta uczyła się jeździć na rowerze, o Madice i śniegu oraz o Bożym Narodzeniu w Bullerbyn. Książki innych skandynawskich autorów zapowiadane w najbliższym czasie również wyglądają bardzo smakowicie 😉 A potem… cóż szkodzi pomarzyć… może będziemy mogli poznać Kajsę… może doczekam się się też wreszcie baśni o grającej lipce (nie mylić ze „Śpiewającą lipką”, z którą Astrid nie miała nic wspólnego)…. a może książki o Peterze i Lenie ???
Na początek wydano „Przygody Astrid – zanim została Astrid Lindgren” i jest to zdecydowanie dobry początek 🙂
Jakaż to urocza książka !!! Począwszy od okładki z dziewczynką beztrosko bujającą się na gałęzi, przez wyklejkę, która wygląda wypisz wymaluj tak, jak owe prześliczne tapety z małych, malutkich bukiecików kwiatów, jakie miała Lisa w swoim pokoiku w Bullerbyn, a skończywszy na treści. Jej tematem, zgodnie z tytułem, jest dzieciństwo Astrid i jej rodzeństwa, uzupełnione swoistymi przypisami – czyli wskazówkami, w której z jej książek możemy znaleźć odniesienia opisywanych tam zdarzeń.
Zastanawiam się, dla kogo bardziej jest ta książka – dla mnie czy dla moich córek ? Książki Astrid były moimi ukochanymi lekturami od zawsze. Mam do nich ogromny sentyment i dlatego towarzyszą również dzieciństwu moich córek. Wieczorne czytanie „Przygód Astrid” Najmłodszej z córek (w towarzystwie córki Środkowej) przerodziło się w rodzinną zgaduj zgadulę – kto szybciej powie, z jakiej to książki ? Stało też się dla nas zachętą, by sięgnąć do tych z książek Astrid, które dotychczas mniej lubiłyśmy. Na pierwszy ogień poszła Madika z Czerwcowego Wzgórza.
Ta książka to prosty przepis na szczęśliwe dzieciństwo – kontakt z naturą, dużo swobody i jeszcze więcej miłości. Proste prawda ? Astrid i jej rodzeństwo prawie nie mieli zabawek, nie znali też telewizji i komputerów, a jednak nie brakowało im pomysłów na wspaniałe zabawy. Dziwne, ze nie zabawiliśmy się na śmierć ! – mówiła potem. Książki dostawali tylko na Boże Narodzenie, nikt im nie czytał od niemowlęctwa 20 minut dziennie, a mimo to wyrośli na ludzi obdarzonych wspaniałą wyobraźnią (nie znaczy to oczywiście, ze mam coś przeciwko czytaniu dzieciom książek !!! 😉 ). W ich domu rodzinnym żyło się skromnie i pracowicie, ale jednego nigdy im nie brakowało – miłości i akceptacji rodziców.
Oprócz opowieści o Astrid i jej rodzeństwie, znajdziemy tam również przewodnik po miejscach, w których żyli – Vimmerby, Nas i Sevedstorp, które było pierwowzorem Bullerbyn. W Vimmerby można również odwiedzić „Świat Astrid Lindgren” – bajkowe miasteczko poświęcone jej książkom. Nasza wakacyjna podróż marzeń czyli tour de Bałtyk zyskała w ten sposób kolejny punkt programu.(edit: i rzeczywiście byliśmy tam w następnym roku 🙂 )
Autorka „Przygód Astrid” – Christina Bjork popełniła jeszcze kilka innych książek opowiadających dzieciom o świecie sztuki. „Linneę w ogrodzie Moneta” pożyczałyśmy z biblioteki, ale chętnie miałybyśmy ją na własność. „Vendela w Wenecji” i „Alicja w rzeczywistości” budzą moje żywe zainteresowanie – pierwsza ze względu na Wenecję, a druga… ze względu na Alicję 😉 A może… cóż szkodzi pomarzyć…wydawnictwo „Zakamarki” uwzględni w swoich planach… kiedyś tam, w przyszłości… może „Linneę”… i jeszcze może „Vendelę”… i jeszcze „Alicję” ;-))) Ech, rozmarzyłam się…
(edit: Linneę rzeczywiście Zakamarki wydały niebawem, na pozostałe wciąż czekamy 😉 )
Christina Bjork „Przygody Astrid – zanim została Astrid Lindgren”,przekł.: Hanna Dymel – Trzebiatowska, ilustr.: Eva Eriksson, wyd.: Zakamarki, Poznań 2007
Jak można pomylić psy ? Nie zauważyć, że się odchodzi spod sklepu z zupełnie innym zwierzakiem niż ten, którego się tam zostawiło ?
I nie chodzi tu bynajmniej o dwa psy tej samej rasy, tylko o różniące się zdecydowanie rozmiarem (i całą resztą zresztą też 😉 ) chihuahuę i labradora. Wydaje się to niemożliwe, ale nie ma rzeczy niemożliwych, jeśli się ma dziewięć lat, bujną wyobraźnię i spotkało się chłopca, do którego się wzdycha od jakiegoś czasu. A Tilda właśnie ma dziewięć lat, bujną wyobraźnię i spotkała pod sklepem Axela (czy może Axla ? – jak to się odmienia ?)
Gdybym
nie pomyliła psów, mama nie dostałaby ataku alergii. Gdyby mama
nie dostała ataku alergii, nie ukradziono by mi roweru. Gdyby nie
ukradziono mi roweru, tobym się nie zgubiła. Gdybym się nie
zgubiła, nie spotkałabym Sary i jej babci. Gdybym nie spotkała
Sary i jej babci… i
tak dalej, i tak dalej. Wszystko
co nas spotyka ma swoje przyczyny i skutki – czasem bywają
przyjemne, a czasem opłakane. W
przypadku Tildy jednak wszystko kończy się dobrze.
Babcia
nazywa to przeznaczeniem. Mama – przypadkiem. Ja sama nie wiem, co
o tym myśleć i jak to nazwać. Przeznaczenie brzmi, według mnie,
troche podniośle i wydumanie, za to przypadek nie brzmi wcale. Jakby
się nic nie wydarzyło… A przecież się wydarzyło !
„Gdybym nie pomyliła psów” to bardzo sympatyczna książka dla rówieśników Tildy. Była pierwszą lekturą Najmłodszej z moich córek po wakacjach – osadzona w realiach roku szkolnego, ale trochę jeszcze wakacyjnie zwariowana. Tak jak jej bohaterka, z którą spotkamy się niebawem w kolejnej części cyklu.
Dowiemy
się wtedy, czy udało jej się dotrzymać obietnicy: I
już nigdy nie będę kłamać. Promise !
Ingelin Angerborn „Gdybym nie pomyliła psów”, przekł.: Katarzyna Ottoson, ilustr.: Magda Chodorowska, wyd.: Zakamarki, Poznań 2008
Wpis z 13 marca 2012 roku:
Ponad trzy lata temu pisałam tu o książce „Gdybym nie pomyliła psów”, która rozpoczynała cykl o ciut zwariowanej dziewczynce imieniem Tilda. Potem ukazała się druga część – „Gdybym nie zrobiła z taty astronauty”, a niedawno trzecia – „Gdybym nie powiedziała prawdy”.
Gdybym nie zrobiła z taty astronauty, nic by się nie wydarzyło. Nie ukradłabym gazety, nie zdarzyłby się cud, nie zniszczyłoby się zdjęcie pani Doris, nie zginąłby kask pana od wuefu, a przede wszystkim nie musiałybyśmy się przeprowadzać.
Wiem, że to brzmi dziwnie. Ale ze mną już tak jest – dziwnie !
Wyplątawszy się z perypetii spowodowanych pomyleniem psów Tilda obiecała sobie (i czytelnikom tych książek), że już nigdy nie będzie kłamać. Niestety długo nie wytrwała w swoim postanowieniu, a wszystko przez tatę, a może raczej przez ojców innych dzieci…
Nagle wszyscy jeden przez drugiego zaczęli opowiadać o swoich ojcach. (…) Możliwe, że parę osób wcale sie nie odezwało. Sama już nie wiem. Ale akurat wtedy wydawało mi się, że wszyscy przechwalają się swoimi tatusiami. Jeden tatuś był lepszy od drugiego. I najwyraźniej wszyscy ci tatusiowie mieszkali razem ze swoimi dziećmi. A Tilda mieszkała tylko z mamą i nie bardzo mogła pochwalić się swoim tatą urwipołciem. Dlatego powiedziała, ze jej tata jest astronautą, co jak to zwykle u niej bywa, stało się początkiem serii zwariowanych zdarzeń. Bo z Tildą tak już jest – najpierw działa, a potem (ewentualnie) myśli o skutkach. 😉
Wplątawszy się z perypetii spowodowanych zrobieniem z taty astronauty, Tilda znów obiecała sobie (i nam), że będzie mówić tylko prawdę. I powiedziała – że jej tata jest na wyprawie na Kilimandżaro. Tylko jakoś nikt w tę prawdę nie chciał uwierzyć…
Gdybym nie powiedziała prawdy, nic by się nie wydarzyło. Nie utknęłabym na balkonie Axla, nie zapodziałabym Kilimandżaro, nie pomyliłabym łazienek i nie wsadziłabym łokcia w kupę słonia… ale przede wszystkim nie zdobyłabym głównej nagrody !
Wiem, że to brzmi dziwnie. Ale ze mną już tak jest – dziwnie ! Zupełne szaleństwo ! Jakbym się nie starała, zawsze coś namotam.
Przedostatni z pięciu tomów cyklu o Tildzie nosić będzie tytuł „Gdybym nie kupiła świnki morskiej” i bardzo ciekawa jestem co też ona tym razem (razem z tą świnką) nawyczynia 🙂
Edit: Najmłodsza z córek była już wtedy w wieku, w którym się sięga po inne lektury, więc się tą serią potem nie interesowałam. Widzę jednak, że kolejne części jednak się już po polsku nie ukazały. Szkoda 😦
Ingelin Angerborn „Gdybym nie zrobiła z taty astronauty”, przekł.:Katarzyna Ottosson, ilustr.: Magda Chodorowska, wyd.: Zakamarki, Poznań 2011
„Lato Stiny” to książka, która pachnie wakacjami i to jakimi wakacjami !!!
Wystarczy spojrzeć na okładkę – mały domek nad samym morzem, przed nim stół nakryty staroświeckim obrusem w czerwoną kratkę, a na stole – świeżo złowiony okoń. Usmażony na maśle, z koperkiem i młodymi ziemniaczkami. Takie wakacje to ja rozumiem 🙂
Stinatak na oko ma jakieś pięć lat i spędza lato u swojego dziadka, który mieszka na niewielkiej, skalistej wysepce gdzieś u wybrzeży Szwecji – czyli szkierze. Zastanawiam się, czy to przypadek, czy świadome nawiązanie do „My na wyspie Saltkrakan” Astrid Lindgren ? Tam też była Stina, która przyjeżdżała do dziadka…
Czytałam „Lato Stiny” siedząc na plaży na przeciwległym brzegu Bałtyku. Wokół mnie bawili się jej rówieśnicy i mogłam obserwować, jak bardzo różnią się ich wakacje.
Stina nie jest przywalona stosem zabawek – wiaderek, łopatek, foremek, dmuchanych krokodyli, delfinów, materacyków, latawców, piłek etc. W tej książce jak w „Fali” Suzy Lee – jest tylko dziewczynka i morze, fascynujące niezależnie od pogody. Dziadek nazywa ją czasem poszukiwaczką skarbów. Bo Stina bez przerwy szuka rzeczy, które wyrzuciło morze, albo takich, które po prostu leżą gdzieś i czekają, żeby je znaleźć. Piórka, patyki, dziwne słoiczki… Na wyspie można znaleźć naprawdę wszystko.
Nie
ma też obok siebie nikogo dorosłego, kto przeszkadzałby jej w
zabawie przebieraniem, smarowaniem kremem i namawianiem, żeby
koniecznie coś zjadła. Dziś z rozbawieniem obserwowałam takiego
upartego tatę, który biegał z bananem od jednego dziecka do
drugiego (a miał ich trójkę) – bez powodzenia i w końcu zjadł
go sam 😉
Stina ma Dziadka, który zabiera ja łódką na ryby, smaży je potem na obiad, milcząco towarzyszy jej zabawom, a wszystkie szalone pomysły wnuczki kwituje słowami: Co ty powiesz…
Tak samo reaguje także na zwariowane opowieści swojego przyjaciela Axla (Axela ?), nie bez powodu nazywanego Bujdą, który nie potrzebuje rumu szumiącego w głowie, żeby snuć niebywałe morskie opowieści. Wystarczą zwykłe kanapki z miodem, aby przypomniał sobie Wielki Medal Plastra Miodu, którym został odznaczony, a który to medal zatonął podczas piekielnego sztormu przy przylądku Horn… Kto chce, ten niechaj wierzy, kto nie chce, niech nie wierzy… a na Stinie te historie robią większe wrażenie niż zapewne niejeden film, których z resztą nie ma gdzie oglądać, bo w domku Dziadka nie widać telewizora.
Oj,
marzą mi się takie wakacje z dala od cywilizacji, choć to, że w
tym roku campingowe Wi-fi dociera nawet do naszej przyczepy, ma też
swoje dobre strony 😉
Lena Anderson (tekst & ilustr.) „Lato Stiny”, przekł.: Agnieszka Stróżyk, wyd.: Zakamarki, Poznań 2013
Przeczytałam niedawno gdzieś w sieci informację o krowie, która weszła na dach budynku i o akcji strażaków, żeby ją stamtąd sprowadzić. Od razu pomyślałam sobie, że to jest historia, która bardzo pasuje do Mamy Mu 🙂
Książki o niej to cykl, który można czytać w dowolnej kolejności. Nie trzeba znać pozostałych, żeby się przy nich świetnie bawić. Muszę jednak równocześnie przyznać, że powtarzalność schematu, na którym zbudowana jest akcja, staje się po jakimś czasie nużąca. A może po prostu Najmłodsza, z którą te książki czytałam, zbyt szybko (jak na tempo ich ukazywania się) wyrosła z nich ? Wydawnictwo Zakamarki wydało do dziś 11 części tego cyklu (plus kolorowanka). Te z nich, które zawierają pojedyncze historie, mają naszym zdaniem najlepszą proporcję tekstu i ilustracji.
Wpis z 24 listopada 2007 roku:
Zakochałam się….
… w krowie. 😉
I nie ma w tym nic dziwnego. Przeczytajcie te książki – wtedy zrozumiecie, że Mamy Mu nie można nie kochać.
Był ciepły letni dzień. Słońce świeciło, ptaki ćwierkały, muchy bzyczały. Wszystkie krowy pasły się na pastwisku. Wszystkie oprócz Mamy Mu… Mama Mu nie robi tego, co wszystkie krowy, bo ona nie jest taka, jak wszystkie krowy.
Krowy chodzą tylko i się pasą. Jeszcze leżą, żują i gapia się przed siebie. I jeszcze są dojone. I to im wystarcza.
Mamie Mu nie wystarcza – ona jest Zaprzeczającą Stereotypom Krową – Hedonistką 😉 Chce spróbować najrozmaitszych przyjemności i zupełnie nie trafia do niej argument: Jesteś krową, Mamo Mu. Owszem, dziwną, ale krową. Krowy. Się. Nie. Huśtają.
Bo
niby dlaczego nie ?
Równocześnie Mama Mu nie udaje kogoś, kim nie jest. Wygląda jak zwykła Krasula. Nie naśladuje człowieka, nie nosi ludzkich ubrań jak bohaterowie Beatrix Potter. Chodzi na czterech nogach i ma pokaźne wymiona. Jest krową. W dodatku – krową pozbawioną kompleksów i w pełni akceptującą swój wygląd (Wcale nie jestem za gruba, Panie Wrono. To drzewo jest za chude. – za ten tekst kocham ją najbardziej 😉 )
Wbrew tytułowi te książki mają dwójkę bohaterów. Zgodnie ze sprawdzoną w show-businessie już od czasów Flipa i Flapa zasadą łączenia przeciwieństw – Dużej, Wyluzowanej Hedonistce towarzyszy Mały, Nadaktywny Nerwus. Czyli Pan Wrona. Gadatliwy, ruchliwy samochwała – w dodatku spętany konwenansami. Krowy się nie hustają… krowy nie jeżdża na sankach… ble, ble, ble… Jego opór przegrywa jednak z siłą spokoju Mamy Mu i w efekcie Pan Wrona bawi się nie gorzej niż ona, a w ferworze zabawy potrafi nawet zapomnieć, że umie latać 😉
Kiedy czytamy te książeczki z Najmłodszą, zaśmiewamy się obie, mimo że przecież dobrze je już znamy. Często powód naszej radości kryje się nie w tekście, ale znajduje się na obrazku i wtedy ona przerywa mi okrzykiem „Widzisz ?”. Kreskę Svena Nordqvista znałyśmy wcześniej z książek o Petsonie i jego kotku Findusie. Tamte ilustracje były (moim zdaniem) po prostu dobre, te – są fantastyczne. Tyle się na nich dzieje rzeczy, których w tekście nie znajdziemy, że można je długo oglądać. Mnogość szczegółów – od krowich placków na pastwisku, z którego Mama Mu daje nogę, żeby się pohuśtać, przez jedyną w swoim rodzaju pantomimę Pana Wrony, kiedy już się usiłuje huśtać, po opad szczęki sikorek przysłuchujących się jego samochwalstwu w temacie saneczkowania. Szczególnie zachwyca mnie strona, na której tekst składa się z czterech linijek: Pan Wrona skradał się za krzakami. Czaił się za kamieniami. Skakał z drzewa na drzewo i chował się w gałęziach. Przyjrzyjcie się uważnie Panu W. w tej akcji. James Bond wysiada 😉
Gdy
się jest krową, nie można wciąż tylko żuć trawy i gapić się
przed siebie. Gdy
się jest człowiekiem – też. Mama Mu nie tylko uczy nas odwagi w
przełamywaniu stereotypów, ale pokazuje też jaką radością
mogą być najprostsze rzeczy. Ot, na przykład– deska i sznurek, a
ile frajdy !!!
Jujja
Wieslander i Tomas Wieslander „Mama
Mu na huśtawce”,przekł.:
Michał Wronek – Piotrowski, ilustr.: Sven Nordqvist, wyd.:
Zakamarki, Poznań 2007
Jujja Wieslander i Tomas Wieslander „Mama Mu na sankach”, przekł.: Michał Wronek – Piotrowski, ilustr.: Sven Nordqvist, wyd.: Zakamarki, Poznań 2007
Wpis z 30 maja 2008 roku:
Jutro są moje urodziny, więc sama zrobiłam sobie prezent – kolejną książkę o mojej ukochanej Mamie Mu. Najmłodsza co prawda twierdzi, że to jest książka dla niej, ale tylko jej się tak wydaje.
Jest
taka wiosenna ze
swoją żółtą okładką z zawilcami i
jest moja.
Moja.
I
jeszcze raz moja 😉
W kwestii tytułowej bohaterki niewiele mogę dodać do tego, co napisałam o niej poprzednio – tym razem pozostaje ona zdecydowanie w cieniu swojego przyjaciela. Ta książka powinna właściwie nosić tytuł „Pan Wrona sprząta”. Dokładniej rzecz ujmując – twierdzi, że sprząta, ale robi to w sposób daleki od przyjętych zasad, a skutki są… Możecie się sami domyślić.
Ta maniaczka od porządków z programu „Perfekcyjna pani domu” (Anthea – dobrze pamiętam ???) chyba by na ten widok zrezygnowała ze swojej misji. Ja natomiast czuję, że łączy mnie z nim pokrewieństwo dusz. Na widok koszmarnego bałaganu też najchętniej zgasiłabym światło 😉
Jujja Wieslander i Tomas Wieslander „Mama Mu sprząta”, ilustr.: Sven Nordqvist, przekł.: Michał Wronek – Piątkowski, wyd.: Zakamarki, Poznań 2008
Wpis z 17 października 2008 roku:
Jesień, złota jesień… Taka, co to sypie nam na głowę liście złote i brązowe…
Jednych
ten czas nastraja melancholijnie, innych – pobudza do
działania. Mama
Mu zdecydowanie
należy do tych drugich i dlatego, zamiast wpadać w jesienna
melancholię, poczuła wolę
bożą,
żeby zbudować ni
mniej nie więcej tylko domek
na drzewie.
Ktoś
się dziwi ? Że niby krowy nie chodzą po drzewach ? Pan
Wronateż
jej to mówił, ale dlaczego Mama
Mu miałaby
się tym przejmować ?
To już czwarta książka o Mamie Mu i w ten sposób mamy po jednej na każdą porę roku. „Mama Mu na huśtawce” była letnia, „Mama Mu na sankach” – zimowa, ”Mama Mu sprząta” – wiosenna, a ta jest jesienna.
To
już czwarta książka o Mamie Mu i
wszystko w niej przebiega według tego samego schematu co w
poprzednich. Mama Mu swoje, a Pan Wrona swoje. Jak w tym dialogu:
–
Nadstaw uszu i powtarzaj za mną. Krowy. Nie. Budują. Domków. Teraz
powtórz.
–
No to idę po młotek i gwoździe.
Mimo
to za każdym razem bawimy się przy nich świetnie. Chociaż muszę
zaznaczyć, że wbijanie
gwoździ w drzewa jednak budzi mój zdecydowany opór…
… ale Mamie Mu nie takie rzeczy jestem w stanie wybaczyć 😉
Jujja Wieslander, Tomas Wieslander „Mama Mu buduje”,przekł.: Michał Wronek – Piotrowski, ilustr.: Sven Nordqvist, wyd.: Zakamarki, Poznań 2008
Wpis z 12 maja 2012 roku:
Mama Mu czyta ????
Pan Wrona osunął się na ziemię.
– Czemu Ty nie możesz robić jakichś zwykłych rzeczy ? – spytał żałosnym tonem. – Pojeździłabyś sobie na rowerze czy nawet wdrapała się na drzewo, cokolwiek.
– Książki są takie fajne, Panie Wrono – odparła Mama Mu. – Jak się umie czytać, to można się dowiedzieć niemal wszystkiego.
„Mama Mu czyta” to już szósta wydana pojedynczo historia o mojej ukochanej krowie. Zeszłoroczny zbiór „Mama Mu na rowerze” najpierw rozbudził moje nadzieje (w końcu – im więcej, tym lepiej), a potem ciut rozczarował. Można powiedzieć, że ilość nie przeszła w jakość 😦
Okazało
się przy tej okazji, że na urok i dowcip pierwszych pięciu
książeczek, które już znałam, w jednakowym stopniu składał się
tekst oraz ilustracje, a tajemnica zawierała się właśnie w ich
odpowiednich proporcjach ilościowych. W zbiorku tekst dominował i
wyraźnie odczuwało się brak ilustracji. To niestety odbiło się
na dowcipie całości. Tutaj wszystko jest jak trzeba 🙂
Co czyta Mama Mu ? Znalazła sobie lekturę najbardziej odpowiednią – książkę o Pippi Pończoszance, a więc postaci równie jak ona niekonwencjonalnej i wymykającej się stereotypom. Aż zaczęłam sobie wyobrażać, jak by wyglądało spotkanie Mamy Mu z Pippi i zastanawiać, co by one razem mogły robić…
A
Pan Wrona przekonał się przy tej okazji , że pisanie książek
nie jest jego powołaniem… No cóż – ma za to wiele innych zalet
😉
Jujja Wieslander (tekst), Sven Nordqvist (ilustr.) „Mama Mu czyta”, przekł.: Michał Wronek – Piotrowski, wyd.: Zakamarki, Poznań 2012