Chłopiec znikąd

Chłopiec znikąd

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów Lokomotywa w kategorii: tekst i nagrodzona w tej kategorii !!!

Tego, co chcę napisać na jej temat, nie da się powiedzieć bez spoilerów, dlatego zawczasu uprzedzam, że czytając dalej, można się ich spodziewać 😉

„Chłopiec znikąd” to powieść bardzo aktualna, odwołująca się do wydarzeń sprzed kilku zaledwie lat, z akcją umieszczoną w konkretnym miejscu i czasie. Katherine Marsh zawarła tam własne doświadczenia z pobytu z rodziną w Brukseli, gdzie mieszkała w domu przy ulicy Alberta Jonnarta, a jej nieznające francuskiego dzieci poszły tam do belgijskiej szkoły. W 2015 roku w Parku Maksymiliana w centrum Brukseli koczowali nielegalni emigranci, a miasto żyło w strachu wywołanym atakami terrorystycznymi. To wszystko znalazło się w tej książce.

Czułam, ze opisanie strachu, który czuli ludzie, jest czymś ważnym. – powiedziała autorka w wywiadzie kończącym tę książkę – Podczas ataku w Brukseli pobiegłam do szkoły moich dzieci, jak matka Maksa, i zabrałam je stamtąd. W ciągu następnych tygodni wiele myślałam o moim lęku, że coś może się przydarzyć mnie lub moim bliskim, i o tym, jak łatwo pozwolić, aby ten lęk zniekształcał percepcję i fakty…

Duże wrażenie zrobiła na mnie historia Ahmeda. Opowieść o nim zaczyna się w łodzi, którą wraz z ojcem i grupą nielegalnych emigrantów usiłują przepłynąć z Turcji do Grecji, co niestety kończy się tragicznie i chłopiec zostaje sam. O tym, co wydarzyło się wcześniej w Aleppo, jak wyglądała wojna tam i życie podczas niej oraz jak zginęła reszta rodziny chłopca dowiadujemy się już później i są to najbardziej przejmujące fragmenty tej książki. Na razie Ahmed dociera do Brukseli, a następnie, oszukany przez przemytników, którzy mieli mu ułatwić przedostanie się do Anglii, uciekając, chowa się w piwnicy domu przy ulicy Jonnarta.

W tym domu mieszka Max – amerykański chłopiec, który właśnie przyjechał do Brukseli na rok ze swoją rodziną. Czuje się tam wyobcowany, bo rodzice zdecydowali się posłać go do belgijskiej szkoły, mimo że nie zna francuskiego i w dodatku uznali, że będzie mu łatwiej, kiedy powtórzy tam szóstą klasę. Gdy odkrywa obecność Ahmeda w piwnicy, decyduje się mu pomóc…

… ale sposób, w jakim to robi jest właśnie największym problemem, jaki mam z tą książką.

Rozumiem i podzielam jej przesłanie: że nie należy oceniać ludzi po pozorach i że nie można poznać niczyjej wartości, póki nie da mu się szansy, jednak w przeciwieństwie do jej bohaterów nie jestem już nastolatką i wiem, że nie zawsze jest to możliwe. W cytowanym wywiadzie autorka deklaruje, że chciała uczciwie przedstawić racje obu stron konfliktu, którego sednem jest lęk, ale wyraźnie widać, z którą z nich się zgadza. Co prawda pokazuje osoby, które obawiają się konsekwencji niekontrolowanego napływu emigrantów do Europy (niebezpodstawnie, skoro właśnie wtedy mają miejsce ataki terrorystyczne w Brukseli i w Paryżu, a dokonują ich często ludzie już tam urodzeni i wychowani), ale taką postawę nazywa niechęcią do zmierzenia się ze swoim lękiem kompletnie pomijając to, na ile jest on uzasadniony. Czytając „Chłopca znikąd” nie mamy wątpliwości, że serce autorki jest po stronie Maxa i jego szkolnych kolegów Oskara i Farah, którzy aby (w swoim rozumieniu) pomóc Ahmedowi przez długi czas oszukują rodziców i nauczycieli. Łamią także prawo i to w sposób poważny. Podrabianie dokumentów i kłamanie policjantom (że o ucieczce po dachach nie wspomnę) w warunkach wprowadzonego wówczas w Brukseli stanu wyjątkowego to nie są rzeczy, nad którymi można przejść do porządku dziennego tylko dlatego, że robią to w słusznej sprawie.

Nasuwa się też pytanie – czy na pewno ta sprawa była słuszna ??? Czy naprawdę ta pomoc była pomocą ? Katherine Marsh porównuje postawę Maxa do historii Alberta Jonnarta, Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata, który podczas okupacji w swoim domu przy tej samej ulicy ukrywał żydowskiego chłopca. Moim zdaniem to porównanie nie jest do końca uprawnione. Pomijając już różnice między sytuacją Żydów w ówczesnej Europie a obecnymi uchodźcami, Ahmedowi nie groziła śmierć w komorze gazowej, a jedynie pobyt w ośrodku. Gdyby nie jego próba dotarcia do Anglii przy pomocy przemytników, co skończyło się utratą pieniędzy i telefonu oraz szukaniem schronienia w przypadkowej piwnicy oraz gdyby przy pomocy Maxa nie spędził w niej kilku miesięcy, dużo szybciej dowiedziałby się, że jego ojciec jednak żyje i spotkałby się z nim. Również jego ojcu oszczędziłoby to kilku miesięcy niepewności co do losu syna. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze.

„Chłopiec znikąd” to książka poruszająca ważne problemy współczesnego świata. Choć robi to w sposób, z którym nie do końca się zgadzam, może być punktem wyjścia do ciekawych rozmów. A rozmawiać zawsze warto…

Katherine Marsh „Chłopiec znikąd”, przekł.: Anna Klingofer – Szostakowska, Sara Monasterska, wyd.: Widnokrąg, Piaseczno 2019

Walizka Hany

Walizka Hany

Wpis z 17 marca 2006 roku, siódma książka, która stanęła wtedy na półkach Małego Pokoju. Od tego czasu Najstarsza z córek zdążyła już nie tylko skończyć studia, ale też zacząć doktorat.

Za kilka dni, w 75 rocznicę wyzwolenia obozu w Auschwitz świat obchodzić będzie Dzień Pamięci o Ofiarach Holokaustu. Hana Brady była jedną z nich.

W podręczniku do historii dla klasy szóstej, z którego uczy się Najstarsza z moich córek, temat Holokaustu zajmuje pół strony (plus trzy malutkie zdjęcia). Można tam przeczytać między innymi, że hitlerowcy wybudowali na ziemiach polskich obozy zagłady i tam zwozili Żydów z całej Europy. Większość z nich, kilka milionów osób, zginęła w komorach gazowych. Suche fakty. Kilka milionów – to znaczy ile ? Trzy, cztery a może pięć ? Parę tysięcy mniej czy więcej – jakie to ma znaczenie ? Niewyobrażalny, anonimowy tłum bez twarzy, któremu trudno współczuć.

“Walizka Hany” to książka opisująca autentyczne losy żydowskiej dziewczynki z Czech. Szczęśliwe, spokojne i pełne miłości dzieciństwo przed wojną oraz koszmar późniejszych wydarzeń zakończonych zamknięciem się drzwi komory gazowej. Jest to równocześnie współczesna opowieść o swoistym śledztwie, jakie na temat Hany Brady przeprowadziła Fumiko Ishioka – dyrektor Tokijskiego Edukacyjno – Badawczego Centrum Historii Holokaustu. Placówka ta powstała, aby wśród młodych Japończyków szerzyć wiedzę o tych wydarzeniach, które miały miejsce w czasie, gdy Japonia była sojusznikiem hitlerowskich Niemiec.

Na początku była tylko otrzymana z Muzeum w Oświęcimiu walizka, z którą Hana przyjechała do obozu. Oprócz imienia, nazwiska i daty urodzenia było tam jedynie niemieckie słowo Weisenkind (sierota). Dzieci odwiedzające Centrum chciały dowiedzieć się, kim była Hana i co się z nią stało. Fumiko Ishioka rozpoczęła poszukiwania, które doprowadziły ją do Theresienstadt czyli Teresina w Czechach i do Oświęcimia. Udało jej się odnaleźć w Kanadzie brata Hany – Georga, jedynego z rodziny, któremu udało się przeżyć.

Historia Hany to opowieść o tym, co wojna zrobiła z życiem zwykłej dziewczynki. Dziewczynka ta z dnia na dzień przestała być zwykła, a stała się szczególna, bo razem z bratem byli w swoim małym miasteczku jedynymi dziećmi żydowskimi. Byli więc zarazem jedynymi dziećmi, którym nie wolno było chodzić do szkoły, kina czy parku. Odebrano jej też ukochaną jazdę na łyżwach i była to pierwsza z wielu rzeczy, które straciła.

Następnie ta dziewczynka została naznaczona, bo jako jedyna spośród koleżanek musiała nosić opaskę z Gwiazdą Dawida.

Najpierw straciła koleżanki i całe swoje dotychczasowe życie, a potem Mamę, Tatę i brata. Została sama – we wzorcowym getcie w Theresienstadt, samotna wobec głodu, strachu i niepewności dalszego losu. Do obozu w Auschwitz jechała z nadzieją, że spotka tam najbliższych. Niestety, nie było jej to dane. W trzy miesiące po jej śmierci obóz został wyzwolony, ale doczekał tego już tylko jej brat.

Jest w tej opowieści dużo smutku, ale jest też nadzieja, że mimo wszystko uda jej się przeżyć – nadzieja, która towarzyszyła Hanie do końca. Nie ma tam natomiast koszmarnych opisów śmierci, głodu, okrucieństwa i ludzkiej podłości, jakich wiele można by przy tej okazji przytoczyć.

Ta książka to próba opowiedzenia o tamtych czasach w sposób zrozumiały dla dzieci… no właśnie – w jakim wieku ? Wydaje mi się, że odpowiedni czas na tę lekturę przychodzi wtedy, gdy dziecko wie już trochę o historii. Wie, że wojny na świecie były i są. Wie, że są wśród ludzi tacy, którzy zdolni są nienawidzić innych za ich odmienność (często urojoną). Wie też, że wojna była również u nas, słyszało co nieco o wojennych losach swojej rodziny. Kiedy ja byłam w wieku moich córek, ta tematyka była codziennością – stale obecna we wspomnieniach rodziców i dziadków. Filmy i książki wojenne dla dzieci, na których się wychowałam, dziś nie wydają mi się już odpowiednie. Najczęściej pokazują wojnę jako świetną przygodę albo zakłamują fakty historyczne (lub co gorsza – i jedno i drugie).

“Walizka Hany” opowiada tylko część prawdy o Holokauście – tę część, która stała się udziałem jednej dziewczynki. Całej prawdy nie da się zawrzeć w jednej książce, nie jest ona również możliwa do udźwignięcia dla dziecka. Myślę jednak, że może to być dobry wstęp do zrozumienia tych spraw, bo dzięki niej choć jedna pozycja na długiej liście ofiar zyskuje twarz i przestaje być anonimowa.

Hana Brady była tylko o trzy dni młodsza od mojej Mamy, Babci moich córek. Kim byłaby, gdyby nie wojna ?

Karen Levine “Walizka Hany. Historia prawdziwa”, przekł. Renata Kopczewska, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2005

Rok, w którym nauczyłam się kłamać

Rok, w którym nauczyłam się kłamać

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2019 w dwóch kategoriach: Fabuła i Przekład

Tamtego roku, kiedy skończyłam dwanaście lat, nauczyłam się kłamać.

Nie mówię tu o niewinnych kłamstewkach, które zdarzają się dzieciom. Mówię o prawdziwych kłamstwach wyrosłych z prawdziwego strachu – o słowach i czynach, które wyrwały mnie z dotychczasowego życia i bez pardonu rzuciły w zupełnie nową rzeczywistość.

Zawirowania w moim spokojnym życiu zaczęły się jesienią 1943 roku, nie tylko z powodu wojny, która wciągnęła cały świat w straszliwą burdę, lecz również z powodu dziewczynki o mrocznym sercu, której pojawienie się w naszej pagórkowatej okolicy zmieniło wszystko na zawsze…

W świecie Annabelle, bohaterki tej książki, wojna, która objęła już prawie całym świat, jest czymś odległym. Życie jej rodziny na farmie w Pensylwanii toczy się zupełnie normalnie, a jedynym jej śladem są gwiazdki naszywane na flagę – niebieskie, kiedy ktoś z okolicy zostanie powołany do armii i złote, kiedy zginie na froncie. „Rok w którym nauczyłam się kłamać” nie jest opowieścią ani o II wojnie światowej, ani o wojnie w ogóle, choć jednym z jej bardzo ważnych bohaterów jest człowiek, który ćwierć wieku po zakończeniu poprzedniej nadal boryka się z jej skutkami. W naszej współczesnej świadomości pamięć II wojnie przykryła wspomnienie tej pierwszej, początkowo nazywanej Wielką i nie zdajemy już sobie sprawy, jak wielkim szokiem była ona wówczas.

Lauren Wolk opowiada tu uniwersalną historię o konfrontacji dobra ze złem, ale nietypowe w niej jest to, że zło uosabia w niej pozornie niewinna dziewczynka, natomiast dobro – człowiek, który także wcale na to nie wygląda.

Tak bywa w normalnym życiu, że pozory mogą zwieść i trzeba spojrzeć na człowieka uważniej, żeby zobaczyć to, co w nim jest naprawę. Tylko w westernach dobry bohater zawsze nosi biały kapelusz, a jak ktoś ma czarny, to wiadomo, że jest zły. W normalnym życiu bywa też tak, że zło nie zostaje ukarane, a dobro nagrodzone. Zdarza się również, że trzeba skłamać po to, żeby prawda wyszła na jaw. Tego wszystkiego Annabelle dowiedziała się jesienią 1943 roku.

„Rok w którym nauczyłam się kłamać” można nazwać powieścią inicjacyjną, mimo że jej bohaterka ma dopiero 12 lat. Wydarzenia, których początkiem był przyjazd na farmę Glenngarrych ich wnuczki Betty, zmieniły nie tylko Annabelle. Odcisnęły piętno na wszystkich, którzy brali w nich udział i nic już potem nie było takie samo…

Tamtego roku, kiedy skończyłam dwanaście lat, nauczyłam się, że moje słowa i czyny mają wagę.

I bywały tak ciężkie, że wcale nie miałam pewności, czy chcę ten ciężar dalej dźwigać.

A jednak dźwigałam go i niosłam dalej – najlepiej, jak umiałam.

Lauren Wolk „Rok w którym nauczyłam się kłamać”, przekł.: Sebastian Musielak, wyd.: Dwie Siostry Warszawa 2019

Dziewiętnaście minut

Dziewiętnaście minut

Wpis z 12 lutego 2009 roku. To był czas największej popularności twórczości Jodi Picoult w Polsce. Zaczynała od bardzo ciekawych powieści sądowo – szpitalnych, potem niestety jej wyobraźnia twórcza powędrowała w jakieś dziwne rejony świadomości 😉 Jej książki adresowane są do czytelników dorosłych, ale po „Dziewiętnaście minut” oprócz rodziców mogą sięgnąć także starsze nastolatki. Po kilkunastu latach nadal jest aktualna.

Wszystkie powieści Jodi Picoult są poruszające, ale ta zrobiła na mnie największe wrażenie. Problemy opisywane w poprzednich były w tym samym stopniu intrygujące, co odległe od moich własnych. W tej jest inaczej… Każdy z jej czytelników był lub jest uczniem, a większość ma lub będzie miało dzieci. Każdy też zapewne choć raz spotkał się z jakimś przejawem przemocy ze strony rówieśników i nieważne czy był prześladowany, czy w przemocy uczestniczył, czy też był jej świadkiem.

Kiedy słyszymy w telewizji, ze gdzieś tam jakiś uczeń zaczął strzelać do swoich szkolnych kolegów i nauczycieli, myślimy… No właśnie – co myślimy ??? Że to się może zdarzyć tylko w Ameryce ? Że to efekt amerykańskiego bezstresowego wychowywania dzieci i tamtejszego kryzysu rodziny ? Że tak skutkuje nadmiar telewizji i gier komputerowych ? Na pewno myślimy wtedy jedno – że nasze dziecko nigdy by czegoś takiego nie zrobiło.

Kiedy ma się urodzić dziecko, rodzice wyobrażają je sobie jako kompilację najlepszych cech i talentów wszystkich członków rodziny (plus parę takich, jakich im w materiale genetycznym może brakuje, ale bardzo chcieliby mieć 😉 ). Wad nie uwzględniają w tych planach w ogóle. Tymczasem na świecie pojawia się byt całkowicie odrębny i odmienny od ich wyobrażeń.

Peter Houghton wychował się w pełnej rodzinie – pozornie normalnej i kochającej się. Miał rodziców, brata, psa, komputer i żadnych trosk materialnych. Był miłym, myślącym i wrażliwym dzieckiem. Jego beztroskie dzieciństwo skończyło się w chwili, kiedy pierwszy raz wsiadł do szkolnego autobusu…

Wszystko co działo się od tego momentu do chwili, kiedy otworzył ogień w szkole to z jednej strony spirala przemocy, która zaczęła się od pozornie niewinnych żartów a z drugiej – ciąg zaniechań, przeoczeń, niedopatrzeń, obojętności. Rodzice Petera, jego nauczyciele, kierowca szkolnego autobusu, trener, Josie, inni uczniowie, rodzice jego prześladowców – wszyscy (w większym czy mniejszym stopniu) mają na sumieniu to, że nic nie zrobili.

Dlaczego właśnie Peter ? Z tej samej przyczyny, dla której w innym miejscu podobnych szykan doznawał  Michael Bayley – był inny.

Sterling to niewielkie miasto w stanie New Hampshire – spokojne, zamożne, zamieszkałe w większości przez przedstawicieli middle class. Żadnych slumsów i gangów. Niektórzy z mieszkańców przenieśli się tam z Nowego Jorku w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca do życia i wychowywania dzieci.

Wszyscy rodzice, w miarę swoich możliwości, szukają takiego miejsca i wszyscy pragną wychować swoje dzieci jak najlepiej. Ja oczywiście też. Tylko jak ? Lacy i Lewisowi Houghtonom to się nie udało, mimo że (przynajmniej w swoim przekonaniu) starali się. Gdzie popełnili błąd ? Gdzie jest granica między nadopiekuńczością a zaniedbaniem ? Gdzie – miedzy brakiem zainteresowania a szacunkiem dla prywatności ?

Patrząc z innej strony – jakie błędy popełniali rodzice szkolnej elity, tych agresywnych mięśniaków, którzy wyzywali go od świrów ? Co w życiu swojej córki przeoczyła sędzia Alex Cormier?

Dziewiętnaście minut” to książka, która zachwiała podstawami mojej rodzicielskiej pewności siebie…

dziewiętnaście minut można skosić frontowy trawnik, ufarbować włosy, obejrzeć tercję meczu hokejowego. Dziewiętnaście minut wystarczy, żeby zaplombować ząb, upiec ciasto, poskładać pranie pięcioosobowej rodziny. (…)

dziewiętnaście minut można wstrzymać świat lub ewakuować się z niego na zawsze.

Dziewiętnaście minut – tyle wystarczy, żeby dopełnić zemsty.

Jodi Picoult „Dziewiętnaście minut”, przekł.: Katarzyna Kasterka, wyd.: Prószyński i S-ka, Warszawa 2009

Tippi i ja

Tippi i ja

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2019 w kategorii PRZEKŁAD

Grace i Tippi mają 16 lat i są siostrami.

Więcej – są bliźniczkami, a nawet jeszcze więcej – bo siostrami syjamskimi.

Są dwie, ale równocześnie są jednością, nie mogą się rozstać ani na chwilę. Są jednością, ale równocześnie są odrębnymi osobami, które oddzielnie myślą i czują.

„Tippi i ja” to druga powieść gatunku verse novel, która ukazała się po polsku. To bardzo trudny gatunek, nie tylko dla autora, ale także później dla tłumacza – ascetyczny, zmuszający do lapidarności i bardzo starannego doboru słów, bo każde jest ważne. To nie są książki, które mogą być przegadane. Wręcz przeciwnie – wydawać by się mogło, że da się je przeczytać szybko, ale ta pusta przestrzeń na ich kartkach też jest treścią, zmusza do namysłu, otwiera pole do własnych refleksji. W tych utworach niebagatelną rolę gra także układ słów i wersów względem siebie, nic tam nie jest przypadkowe.

Historia opisana w tej książce porusza i zostaje w pamięci, nie da się jej przeczytać bez wzruszenia. Nie jest tylko historią dziewczynek, ale całej ich rodziny – rodziców, siostry i babci, a także innych ludzi, którzy są dla nich ważni i dla których one są ważne. Choć wiedza pozaksiążkowa podpowiada niestety, że w przypadku takich rodzeństw trudno liczyć na: żyły długo i szczęśliwie, ale jednak chciałoby się dla nich dobrego zakończenia…

„Tippi i ja” to trzecia po „Kasieńce” i „My dwie, my trzy, my cztery” książka irlandzkiej pisarki Sarah Crossan wydana przez Wydawnictwo Dwie Siostry. Druga po „Kasieńce” z gatunku verse novel i druga po „My dwie, my trzy, my cztery” przetłumaczona znakomicie przez Małgorzatę Glasenapp. W polskim wydaniu zachwyciła mnie też okładka autorstwa Zosi Frankowskiej, ale trzeba przeczytać tę książkę, żeby zrozumieć, dlaczego taka jest i że nic w niej nie jest przypadkowe.

Każda z tych trzech książek Sarah Crossan była inna i każda zaskakująca i fascynująca. Z ciekawością czekam na kolejne.

(edit: później ukazały się jeszcze „Toffi” i „Kończy się czas” – obie także verse novel )

Sarah Crossan „Tippi i ja”, przekł.: Małgorzata Glasenapp, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2019

Śnieżna siostra

Śnieżna siostra

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2019 w kategorii OBRAZ

Ta książka nazywana jest kalendarzem adwentowym, ale mam z nią podobny problem jak ten, o którym pisałam, kiedy przypominałam tu „Prezent dla Cebulki”. Na moim profilu na FB wywołało to małą dyskusję o tym, jaką książkę można takim kalendarzem nazwać ? Napisałam wtedy: czym innym jest „historia, którą można przeczytać w Adwencie”, a czym innym książka, która ma być kalendarzem adwentowym. Od tej drugiej oczekuję jednak jakiegoś związku z religijnym wymiarem Bożego Narodzenia (a w każdym razie – nie pomijania go) oraz takiej konstrukcji akcji, która wprowadzi czytelnika w nastój świąteczny płynnie, stopniując go z dnia na dzień. Być może chcę zbyt wiele, bo na razie nie spotkałam książki, która by te moje oczekiwania spełniła. Uprzedzając – nie spełniła ich także „Tajemnica Bożego Narodzenia” Gaardera, choć wydaje mi się, że była najbliżej.

Doświadczenie ostatnich lat uczy, że nie powinnam się tego spodziewać po książce skandynawskiej, więc nie miałam takich oczekiwań wobec „Śnieżnej siostry”. I słusznie, bo dzięki temu się nie rozczarowałam, za to odkryłam przepiękną historię, którą na pewno warto przeczytać – nie tylko w Adwencie. I naprawdę to, że jest ona podzielona na 24 rozdziały, nie robi jeszcze z niej kalendarza adwentowego. Jest tak interesująca i wciągająca, że trudno mi sobie wyobrazić rozkładanie czytania na tyle wieczorów, bo kolejne części kończą się tak, że nie można jej tak po prostu odłożyć. Ja pochłonęłam ją na jeden raz, od pewnego momentu czytałam przez łzy, ale nie potrafiłam się od niej oderwać.

Jestem pewny, że dokładnie wiecie, jak powinny wyglądać święta. Z kim chcecie je spędzić, czym powinny pachnieć i co powinno wisieć na choince. I pewnie chcecie, żeby tak było co roku. Ja też tego chciałem…

W tym roku święta w domu Juliana, narratora tej historii, rzeczywiście stanęły pod znakiem zapytania. Kilka miesięcy wcześniej umarła jego siostra Juni i rodzice pogrążyli się w żałobie, kompletnie nie zwracając uwagi ani na niego, ani na jego młodszą siostrę Augustę. Miałem wrażenie, że przy stole siedzą kopie moich rodziców, które nie do końca wiedzą, jak się kiedyś zachowywali. (…) Nie byli sobą, tylko siebie przypominali. (…) Ale najbardziej brakowało mi Juni, mojej starszej siostry, Wszystkim nam jej brakowało, wiedziałem o tym. Chętnie wybrałbym się z rodziną na cmentarz, żeby ją odwiedzić, ale mama i tata nigdy tego nie chcieli. Nie wiedziałem dlaczego. Raz poszedłem tam sam. Grób był ciemny i pusty, bez żadnych ozdób czy zniczy. Juni leżała tam na dole. Podobno. Nie mogłem tego pojąć…

„Śnieżna siostra” to przepiękna, magiczna i wzruszająca opowieść o stracie, żałobie i pamięci, znakomicie wpisująca się w ten przedświąteczny czas. Czytając ją, cały czas miałam gdzieś w tyle głowy „Kolędę dla nieobecnych”: A nadzieja znów wstąpi w nas, nieobecnych pojawią się cienie…

W jej nastrój i smutny, i świąteczny wpisują się też znakomicie miejscami mroczne, ale także urokliwe, a przy tym zdecydowanie nieprzesłodzone ilustracje Lisy Aisato.

To książka wymykająca się kategoriom, także wiekowym 😉 Myślę, że nie ma górnej granicy wieku czytelników. Dolną tez trudno mi określić – to zależy od osobistych możliwości udźwignięcia tej historii i smutku, który niesie. Nie bójmy się go! Łzy wypłakane nad książką oczyszczają, pomagają uporać się z tym, co siedzi gdzieś głęboko i co czasem trudno nawet przed sobą nazwać…

Edit 2024: Książka została bardzo wiernie zekranizowana i można już ją oglądać na platformie Netflix

Maja Lunde „Śnieżna siostra. Opowieść świąteczna” ilustr.: Lisa Aisato, przekł.: Milena Skoczko, wyd.: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019

Kiedyś

Kiedyś

Wpis z 20 października 2007 roku, ale książkę niedawno wznowiło wydawnictwo Mamania i znowu jest dostępna 🙂

Wygląda jak książka dla dzieci. W księgarniach jest umieszczana wśród książek dla dzieci. Jednak, żeby ją zrozumieć i docenić, trzeba mieć już trochę życia za sobą

Mniej – znaczy więcej. Alison Mcghee i Peter H. Reynolds bardzo dobrze zrozumieli tę zasadę Miesa van der Rohe i, tworząc tę książkę, z powodzeniem ją zastosowali. Ani jednego słowa i ani jednej kreski za dużo. Czysta esencja.

Życie. Miłość. Dojrzewanie. Macierzyństwo. Przemijanie. To wszystko jest w tej niedużej książeczce. Czyta się ją kilka minut, ale zapada w serce na długo. Wypróbowałam ją na losowej próbie sześciu kobiet w różnym wieku (od nastolatki do babci) i wszystkie były nią poruszone i wzruszone.

Warto na moment zatrzymać się w pędzie codzienności i odwrócić się plecami do całego zgiełku, który nas otacza. Do powszedniego krzątactwa, na którym niezauważalnie upływa nam większość życia. Do ciągłej pogoni za tym wszystkim, co chcielibyśmy mieć i za tym, co, jak nam się wydaje, powinniśmy mieć. Do demagogii, nienawiści i kłamstw nazywanych eufemistycznie polityką.

To, co w życiu najważniejsze – jest zupełnie gdzie indziej. Ta książka pomaga sobie o tym przypomnieć.

Alison Mcghee (tekst) & Peter H. Reynolds (ilustracje) „Kiedyś”, przekł.: Zuzanna Naczyńska, wyd.: Egmont, Warszawa 2007

Alison Mcghee (tekst) & Peter H. Reynolds (ilustracje) „Kiedyś”, przekł.: Iwona Mączka, wyd.: Mamania, Warszawa 2018

Heartland

Heartland

Wpis z 21 września 2013 roku. Od tego czasu Najmłodsza z moich córek zdążyła zrobić maturę i zacząć studia, a jej koński świr pogłębił się do tego stopnia, że została instruktorką jazdy konnej 🙂 Natomiast książki z tego cyklu powędrowały już do następnych maniaczek jeździectwa 🙂

… czyli kolejny cykl, w którym utonęła Najmłodsza z moich córek.

Ostatnio co prawda mamy renesans świra mitologicznego, a to za sprawą ekranizacji kolejnej części cyklu „Pearcy Jackson i bogowie olimpijscy” oraz pierwszej lektury w gimnazjum, którą jak na zamówienie są „Przygody Odyseusza”, ale dopóki nie przeczytała wszystkich tomów „Heartlandu” nie była się w stanie zainteresować niczym innym. Ten cykl to lektura jakby dla niej specjalnie pisana, bo konie są najnowszą pasją Najmłodszej.

Nowej pasji towarzyszą nowe potrzeby – nie tylko odpowiedniego stroju, butów i akcesoriów, ale też nowych, adekwatnych do niej lektur. Jedyny koński tytuł jaki przychodził mi do głowy to „Zaklinacz koni”, uznałam jednak, że ta książka nie jest jeszcze dla niej – z powodów, nazwijmy to, obyczajowych. Spróbowałyśmy z filmem i tu niestety też pierwsze podejście było nieudane. Pamiętałam co prawda, że zaczyna się od dość drastycznych scen wypadku, ale zapomniałam, jak długo trzeba czekać i jak wiele smutku znieść, zanim dojdziemy do pięknych scen budowania bliskości z koniem. Jakiś czas po tej pierwszej nieudanej próbie obejrzenia tego filmu, Najmłodsza trafiła na niego w telewizji i tym razem wytrzymała do końca.

„Heartland” to taki „Zaklinacz koni” dla wczesnych nastolatek. Najmłodsza dowiedziała się o nim od koleżanek, bo czytają to także te, które w życiu na koniu nie siedziały. A jest co czytać – po polsku ukazało się już 20 części, a wydaje mi się, że w oryginale jest ich jeszcze więcej.

Tytułowy Heartland to stajnia czy też ośrodek, gdzie trafiają konie po przejściach. Założyła go i prowadziła Marion Fleming, mama Amy, głównej bohaterki tych książek, osoba obdarzona szczególnym talentem, która potrafiła zrozumieć każdego, nawet najbardziej pokręconego konia i znaleźć sposób, aby do niego dotrzeć.

Niestety – podobnie jak „Zaklinacz koni” – tom pierwszy zaczyna się od tragedii i mama Amy ginie w wypadku. (Wolę o tym uprzedzić, bo jest naprawdę smutno.) Bez niej cały Heartland traci racje bytu, chyba że…

… Amy, która odziedziczyła po mamie ów talent, da radę poprowadzić go dalej z pomocą dziadka i siostry. Każdy tom to historia innego konia po przejściach, a równocześnie śledzimy życie Amy, jej problemy sercowe i rodzinne.

Nie oszukujmy się – ten cykl to nie jest literatura najwyższej próby. 😉 Przeciętnie cytata nastolatka bez problemu przeczyta każdy tom za jednym zamachem. Ale jest w tych książkach COŚ, co powoduje, że wszystkie znane mi dziewczyny, które zaczęły to czytać, nie odpuszczały aż do końca, a kolejne tomy znajdowały się na listach życzeń prezentowych na różne okazje.

Lauren Brooke „Heartland. Powroty” (t.1), przekł.: Donata Olejnik, wyd.: Wydawnictwo Dolnośląskie 2010

P.S. Kolejne wydanie tego cyklu ukazuje się w tomach zawierających po dwie części.

DŻOK legenda o psiej wierności

DŻOK legenda o psiej wierności

Wpis z 13 lipca 2007 roku. Przypominam go, bo wczoraj obchodziliśmy Światowy Dzień Kundelka 🙂

Kiedy zobaczyłam okładkę tej książki, od razu przypomniałam sobie weekend, który spędziłyśmy w Krakowie ze Środkową z moich córek przed dwoma laty. Pojechałyśmy tylko we dwie – to miał być czas tylko dla niej, spędzony tak, jak chciała. Odpuściłam więc sobie cały program turystyczny, szczególnie że najważniejsze zabytki zaliczyłyśmy przy okazji poprzedniej bytności w Krakowie. Wtedy, we trzy z Najstarszą wędrowałyśmy śladami babci Brygidy z książki Doroty Terakowskiej.

Tym razem nasz plan składał się z trzech punktów:

* spotkanie z pewną moją internetową znajomą, równie jak ja zakręconą na punkcie książek;

* jazda na rolkach nad Wisłą, bo poprzednim razem bardzo żałowałyśmy, że tyle tam pięknych asfaltowych dróżek, a my niestety na piechotę 😦 ;

* karmienie gołębi na Rynku czyli ulubione krakowskie zajęcie mojej córki (edit: wtedy to było jeszcze legalne 😉 ).

Wszystko udało się nadzwyczajnie – spędziłyśmy niezapomniane popołudnie Beą i jej rodziną (pozdrawiamy wszystkich !!! 🙂 ). Rolkowanie z widokiem na Wawel w piękne niedzielne przedpołudnie też było fantastycznym przeżyciem, a przy okazji, zupełnie nieoczekiwanie natknęłyśmy się na ten oto pomnik (zdjęcie z Wikipedii – nie mogę znaleźć naszego).

Przypomniałam sobie (przypadkiem zobaczoną kiedyś w telewizji) informację o jego odsłonięciu. Niewiele mogłam jednak powiedzieć Środkowej o tym piesku – tylko to, że niezmordowanie czekał na swojego zmarłego nagle pana w miejscu, z którego zabrała go karetka pogotowia. Dzięki książce Barbary Gawryluk, urokliwie zilustrowanej przez Iwonę Całą, wiemy już dużo więcej.

Kraków jest miastem obfitującym w legendy, a ta narodziła się niemal na naszych oczach. Dżok czekał przy rondzie na powrót swojego pana blisko rok i chyba nie było wtedy w tym mieście osoby, która by o nim nie słyszała. Nie dawał się złapać i odwieźć do schroniska, nie chciał stamtąd odejść z nikim. Zaufał dopiero starszej pani, która go przez ten czas dokarmiała i która zadbała dla niego o schronienie przed mrozem. Kiedy stracił już widać nadzieję na powrót pana Nikodema, uznał ją za swoją nową panią.

Dżok” to książka niewesoła. Poszyta jest ( jakże przecież typową dla Krakowa ) melancholią, ale znajdziemy w niej też dużo ciepła. Nieszczęścia, które spadały na Dżoka, zostają niedopowiedziane, bo patrzymy na nie niejako z jego punktu widzenia. Za to ludzie, których piesek spotkał na swojej drodze są bez wyjątku dobrzy i życzliwi.

Historia Dżoka, jak to w legendach bywa, nie ma ani początku, ani końca. Nie wiemy, co przeżył, zanim trafił do schroniska, skąd zabrał go pan Nikodem. Nie wiemy też, gdzie podziewał się po tym, jak uciekł na widok karetki, która znów miała zabrać bliską mu osobę. Przybył nie wiadomo skąd i odszedł nie wiadomo dokąd, ale pozostanie na zawsze symbolem wiernej miłości, jaką psy potrafią obdarzyć ludzi w zamian za okazane im serce.

Barbara Gawryluk „DŻOK legenda o psiej wierności”, ilustr.: Iwona Cała, wyd.: Literatura, Łódź 2007

Wojna, która ocaliła mi życie; Wojna, którą w końcu wygrałam

Wojna, która ocaliła mi życie; Wojna, którą w końcu wygrałam

zdjęcie z facebookowego profilu Wydawnictwa Entliczek

Pierwszą z tych książek czytałam w zeszłym roku, a pisałam o niej 1 lipca 2018 roku. Druga ukazała się niedawno i sięgnęłam po nią z dużym zainteresowaniem i nadziejami 🙂

Historia, która opowiadam, rozpoczyna się przed czterema laty, w pierwszych dniach lata 1939 roku. Anglia stała wtedy u progu kolejnej Wielkiej Wojny, tej, która nadal się toczy. Większość ludzi się bała. Ja miałam dziesięć lat (chociaż wtedy o tym nie wiedziałam) i mimo że słyszałam o Hitlerze – fragmenty rozmów i przekleństwa, które dolatywały z uliczki do mojego okna na trzecim piętrze – wcale nie przejmowałam się ani nim, ani żadną wojną między narodami.

1 września, jeszcze przed przystąpieniem Wielkiej Brytanii do wojny, w obawie przed niemieckim nalotami rozpoczęto ewakuację dzieci z Londynu na wieś. O tym, że mógł to być początek niezwykłych przygód, wiemy już z „Opowieści z Narnii”, ale ta historia jest inna…

Jedyni ludzie, których Ada dotychczas znała to matka i młodszy braciszek, jedyny świat – jednopokojowe mieszkanie i widok z okna, a jedyny dotyk – bicie. Gdyby nie podjęła ryzyka ucieczki od brutalnej matki, która w taki sposób odreagowywała wstyd związany z posiadaniem kalekiego dziecka, byłoby tak nadal.

„Wojna, która ocaliła mi życie” – tytuł paradoksalny ale prawdziwy. Wojna kojarzy się ze śmiercią i tragediami, ale dla Ady i Jamiego stała się szansą.

Ich droga do innego świata nie prowadziła przez szafę, ale przez czerwone drzwi domu panny Susan, a to co ich potem spotkało nie miało nic wspólnego z magią. Choć może to właśnie była magia ? Gdzieś w tle działa się wojna, która początkowo zupełnie ich nie dotyczyła, a między rodzeństwem z Londynu i samotną, pogrążoną w żałobie kobietą, która przecież wcale nie chciała ich przyjąć do siebie, rodziła się więź silniejsza niż ta, która wynika z pokrewieństwa.

„Wojna, która ocaliła mi życie” to zaskakująco piękna, prosta opowieść o odkrywaniu własnej wartości, o miłości, która rodzi się z zaufania i o rodzinie, którą buduje miłość.

Kimberley Brubaker Bradley „Wojna, która ocaliła mi życie”, przekł.: Marta Bręgiel – Pant, wyd.: Wydawnictwo Entliczek, Warszawa 2017

Wkrótce po wydarzeniach, które kończyły pierwszy tom, w życiu Ady zmienia się wszystko. Dziewczynka trafia do szpitala na operację szpotawej stopy, a wkrótce potem przychodzi wiadomość o tym, że ich matka zginęła w wyniku bombardowania. W krótkim czasie kończą się dwa największe koszmary jej życia – kalectwo i obawa przed tym, że razem z bratem będą musieli opuścić Susan i wrócić do domu, do Londynu.

W tej książce są dwie wojny – pierwszą jest ta, która toczy się dookoła nich, ale jej obraz, jaki poznają czytelnicy jest mocno ograniczony. Z perspektywy dzieci przebywających na angielskiej prowincji widzimy w miarę normalne (jak na naszą polską wiedzę o tych czasach) codzienne życie, w którym wojna oznacza jedynie: zaciemnienie, zagrożenie nalotami, ograniczenia w dostępności jedzenia, a najtrudniejszym doświadczeniem, które przynosi, jest strach o tych spośród najbliższych, którzy służą w wojsku. O tym ostatnim tak opowiadała Adzie Maggie:

Od drogi prowadzącej do szkoły ciągnie się taki długi podjazd, który widać z okien każdej klasy. Za każdym razem, gdy chłopak rozwożący telegramy skręca w ten podjazd, aż do chwili, gdy dociera do drzwi, wszystkie go obserwujemy. Stoimy w oknach, wstrzymując oddech w nadziei, że wiadomość, którą wiezie, nie jest dla nas.(…) Przyglądamy się, jak chłopak pedałuje wzdłuż podjazdu, a potem dyrektorka wywołuje kogoś z klasy i wszyscy wiemy, co się stało. I cieszymy się, że to nie nas zawołano. Czujemy nie tyle smutek, co ulgę. To straszne.

Ada niewiele wie o tym, co dzieje się na kontynencie. Nowe spojrzenie na wojnę pojawia się w życiu bohaterów wraz z Ruth – żydowską uciekinierką z Niemiec, którą Susan przygotowuje do egzaminów na studia. Ten wątek poszerza jej nieco obraz sytuacji, ale pozostawia wrażenie, jakby jedynymi ofiarami Hitlera na kontynencie byli Żydzi w Niemczech i nie tylko tam. Nawet kiedy Jonatan wspomina swojego kolegę – lotnika z Polski, robi to dlatego, że jest on Żydem i także niepokoi się o pozostawioną w Łodzi rodzinę. W tym wątku zadziwiająca dla mnie jest reakcja lady Thorton na obecność w jej domu i posiadłości pochodzącej z Niemiec dziewczyny, którą przecież umieścił tam jej mąż. Trudno mi uwierzyć w to, że tak długo nie mogła zrozumieć tego, że Ruth jest uciekinierką i ofiarą wojny – przecież jej wiedza o świecie była zdecydowanie szersza niż ta, którą dysponowała Ada. Zaczęłam raczej podejrzewać, że był w tym podskórny, niezwerbalizowany antysemityzm i że to o żydowskie pochodzenie dziewczyny chodziło, a nie o to, skąd przyjechała.

Wojna (od pewnego momentu) światowa pozostaje jednak w tle całej opowiadanej przez autorkę historii. Dużo ważniejsza jest w niej prywatna wojna Ady z całym światem o to, żeby żyć i funkcjonować normalnie i nadrobić to wszystko, co straciła przez nieudolną i przemocową matkę. Dziewczynka powoli uczy się normalności, zaufania i miłości, a także odwagi w życiowych wyborach.

„Wojna, którą w końcu wygrałam” to książka, która, mimo dekoracji i kostiumów z czasu wojny, prezentuje bardzo współczesne spojrzenie na świat. Widać to szczególnie w postaci Susan, której związek z nieżyjącą już Becky oraz to, dlaczego żyje ona w odrzuceniu przez rodzinę, pozostaje do końca w sferze niedomówień. Warto pamiętać o tym, że wszystko to dzieje się w czasie, kiedy związki homoseksualne mężczyzn były w Wielkiej Brytanii karane więzieniem. O kobiecych prawo nie wspominało, co jednak nie oznacza, że były powszechnie akceptowane. Jej stosunek do przybranych dzieci i metody wychowawcze są także zdecydowanie odległe od tego, jak wówczas traktowano i wychowywano dzieci w Wielkiej Brytanii. Jednak to właśnie dzięki jej miłości i zrozumieniu Ada wygrała swoją wojnę o normalne życie.

P.S. Trochę szkoda, że w polskim wydaniu tej książki nie znalazł się choć krótki przypis dopowiadający czytelnikom informacje o roli polskich lotników w bitwie o Anglię oraz roli naszych kryptologów w złamaniu kodów Enigmy.

Kimberley Brubaker Bradley „Wojna, którą w końcu wygrałam”, przekł.: Marta Bręgiel – Pant, wyd.: Wydawnictwo Entliczek, Warszawa 2019