Lot jaskółek

Lot jaskółek

To jest chyba najdłuższy tekst, jaki tutaj umieściłam – mam nadzieję, że ktoś go przeczyta do końca 😉

„Lot jaskółek” to kontynuacja wydanej dwa lata wcześniej „Wojny skowronków”, o której pisałam ––>>> tutaj.

Pierwsza część bardzo mi się podobała, była też nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA w kategorii: przekład. Kiedy zobaczyłam zapowiedź kolejnego tomu, byłam pewna, że i on będzie mocnym kandydatem do nominacji w następnej edycji. Niestety – tym razem bardzo się rozczarowałam, choć sprawiedliwiej będzie, jeśli napiszę, że wzbudził w mnie uczucia mieszane.

W „Wojnie skowronków” zachwycił mnie sposób, w jaki Hilary McKay opisywała pierwszą wojnę światową. Napisałam wówczas: Tę wojnę nazywano potem Wielką, bo jeszcze takiej w historii ludzkości nie było. Pamięć o niej ginie w tej chwili w cieniu następnej, która zaczęła się dwadzieścia lat później i była jeszcze większa, jeszcze bardziej absurdalna i jeszcze straszniejsza. Ale o tym jeszcze bohaterowie tej książki nie wiedzą.

W „Locie jaskółek” McKay powraca do tych samych bohaterów, aby opisać kolejną wojnę, ale zdążyło się już pojawić kolejne pokolenie. Mamy więc dwie bohaterki pierwszoplanowe – mieszkającą w Oxfordzie Kate czyli Katherinę Clarissę Penrose, córkę znanych z poprzedniej części Vanessy i Petera, oraz Ruby Amarylis z Plymouth, córkę Violet. Mamą chrzestną obu dziewczynek jest Clarry.

Ponieważ wspomniałam o tym, że ta książka wzbudziła we mnie uczucia mieszane, zacznę od tego, co mi się w niej podobało. Są to właśnie Kate i Ruby Amarylis, a także ich najbliżsi. Ucieszyłam się, że Peter i Vanessa mają taką fajną, kochającą się rodzinę i że mimo braku wzoru wyniesionego z dzieciństwa, Peter potrafi być dobrym ojcem. Podoba mi się też wątek Clarry i Ruperta, choć tu miałam wątpliwości, czy happy end, który zafundowała im Autorka, nie jest za bardzo harlekinowaty ? Ojciec Clarry i Petera jest w tej części dużo bardziej interesującą postacią, widać, że nieco lepiej (z naciskiem na nieco) odnajduje się w roli dziadka niż ojca. To co działo się w trakcie jego wizyty świątecznej rozśmieszyło mnie – obawiam się jednak, że może to być odbierane jako swego rodzaju bagatelizowanie alkoholizmu. Niemniej – duże brawa dla tłumacza za przekład przeróbek kolęd śpiewanych przez Charliego po bliższym zapoznaniu się z zawartością piersiówki dziadka !!!

Bohaterem pierwszoplanowym „Lotu jaskółek” jest także pies, początkowo bezimienny, i on także ma swój ciekawie poprowadzony wątek. Szczególnie spodobała mi się scena, w której Rupert go znajduje – choć odpowiedniej będzie powiedzieć, że to pies znalazł Ruperta 😉

Na tym kończy się lista rzeczy, które mi się w tej książce podobały i gdyby Autorka na tych wątkach poprzestała, wszystko byłoby w porządku. W „Wojnie skowronków” opisywała wojnę widzianą tylko z jednej strony frontu, w tej – postanowiła pokazać ją z obu jego stron. Nie ma w tym pomyśle nic złego, problemem jest jedynie to, jak to zrobiła.

Dalej będą spoilery, więc tu się żegnamy z tymi, którzy nie mają na nie ochoty.

W „Locie jaskółek” równorzędnymi bohaterami pierwszoplanowymi są, obok dwóch angielskich dziewczynek i ich rodzin (oraz psa), dwaj niemieccy chłopcy – Erik i Hans, obaj z Berlina. Ich ojcowie walczyli na wojnie sprzed dwudziestu lat. Konsekwencje dla obu rodziny były odczuwalne jeszcze długo. Tata Erika po zatruciu gazem bojowym na froncie nigdy nie wrócił do pełni zdrowia. Umarł młodo na dwa miesiące przed narodzinami syna. Tata Hansa też był słabego zdrowia, a jego lewa noga kończyła się za kolanem. Zrobiono mu drewnianą protezę i chodził na niej sztywno, a pracował w urzędzie pocztowym, co miał tę zaletę, że spędzał prawie cały dzień w pozycji siedzącej. Matka Hansa nie pracowała, w odróżnieniu od matki Erika.

Obu chłopców oraz ich rodziny mieszkające w tym samym domu poznajemy w latach trzydziestych. Hans i Erik są rówieśnikami, chodzą razem do szkoły i tym, co ich łączy, poza przyjaźnią jest ich konsekwentna niechęć do wszelkich form, jakie w ich otoczeniu przybiera narodowy socjalizm. Te uczucia podzielają także ich rodziny – z wyjątkiem Lisy, starszej siostry Hansa, która wstąpiła do BDM, ale dość szybko przestało jej się tam podobać. Lisa jednak przedstawiona jest tam jako dziewczyna niespecjalnie myśląca i dość szybko znika na dalszym planie, aby w końcu zginąć. Nawet ich nauczyciel, przekonując chłopców, aby dla dobra swojego i swoich rodzin zapisali się do Hitlerjugend, argumentem: To są nowe Niemcy (…) Otwórzcie oczy. Koniec z bujaniem w obłokach ma w głosie jakiś przeraźliwy smutek.

To są już wszyscy Niemcy, jacy pojawiają się na kartach tej książki w Berlinie w pierwszych latach III Rzeszy. Nie ma nikogo, kto słuchałby z przejęciem i wiarą przemówień Hitlera, kto maszerowałby z wyciągniętą ręką podczas nazistowskich parad, kto w jakikolwiek sposób popierałby NSDAP.

Jest jeszcze Fräulein Trisk – ich żydowska sąsiadka, niezbyt zamożna, samotna staruszka, która w pewnym momencie znika, jakoś tak w 1935 albo 1936 roku. Potem okazuje się, że ukrywa ją mama Erika (i z pomocą rodziny Hansa przechowuje ją do końca wojny).

Naprawdę ?

Zaraz po ustawach norymberskich i jeszcze przed Kristallnacht ?

Ograniczenia prawne w tym okresie dotyczyły małżeństw mieszanych, wykonywania zawodu lekarza czy posiadania majątku i jakoś trudno mi przypuszczać, żeby bardzo dotknęły takiej osoby jak Fräulein Trisk, szczególnie że już wcześniej prawie nie wychodziła z domu. Trudno wtedy jeszcze było przypuszczać, że dojdzie do tego, do czego w końcu doszło.

Mamy więc z jednej strony bohaterów niemieckich stawiających opór nazistom od pierwszych dni po ich dojściu do władzy (w tym jedną Sprawiedliwą Wśród Narodów Świata antycypującą ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej jakieś 6 lat przed konferencją w Wannsee), a z drugiej… no właśnie, nikogo kto miałby twarz i nazwisko. Są jakieś bezimienne nazistowskie zbiry, z którymi biją się gdzieś Hans i Erik, ale generalnie całe dziejące się wówczas zło opisane jest bezosobowo. Na przykład Kristallnacht, tak odebrana przez Erika który przyjechał na przepustkę z wojska dzień czy dwa potem:

Tym razem jednak wszystko wyglądało inaczej. Berlin był niespokojny. Na miejskich placach dochodziło do brutalnych ekscesów, widmo przemocy krążyło nad ulicami. W powietrzu czuć było spaleniznę. Wszędzie leżało potłuczone szkło, pozgarniane na kupki, które przypominały spłachetki brudnego śniegu. Erik patrzył z niedowierzaniem na sterty odłamków przed sklepami i warsztatami Żydów, którzy jeszcze niedawno uważali to miasto za swój dom. (podkreślenia moje)

Czytając to, czułam się trochę jak wtedy, jeszcze w czasach NRD, kiedy zwiedzałam tam jakieś muzeum w zamku, którego nazwy już nie pamiętam. Ekspozycja była bardzo interesująca dopóki nie doszliśmy do lat trzydziestych i czterdziestych. Z tego, co tam było pokazane, można było wywnioskować, że w tej części Niemiec mieszkali WYŁĄCZNIE antyfaszyści, natomiast wszyscy naziści zamieszkiwali tereny ówczesnych Niemiec zachodnich 😉

Hans i Erik pojawili się na stronach tej książki, aby (jak to możemy przeczytać na okładce) pokazać wojnę z bardzo różnych perspektyw. W ich przypadku jest to perspektywa oficerów Luftwaffe i to właśnie jest dla mnie najtrudniejsze do zaakceptowania. Chłopcy znaleźli się w lotnictwie dzięki pomocy wujka jednego z nich, który służył w lotnictwie w czasach, kiedy ich ojcowie byli żołnierzami. O ile jednak tamci dwaj zapamiętali ten okres jak najgorzej, o tyle wuj Karl miał głównie miłe wspomnienia. Dlatego i on, i ich rodzice uznali, że tak będzie dla chłopców lepiej. Jak mówił ojciec jednego z nich: lepiej bujać w przestworzach niż leżeć w błocie.

Jednak ta wojna, która nadchodziła, miała być zupełnie inna i dla osób tak dobrze zorientowanych jak ów wuj Karl powinno to być już wtedy oczywiste. Próbą generalną do niej była wojna domowa w Hiszpanii – szczególnie to, co zaprezentował niemiecki Legion Condor w Guernice w kwietniu 1937 roku. Nasi bohaterowie rozpoczęli służbę w Luftwaffe w styczniu roku następnego, a w 1939 roku byli już oficerami. Kampanię wrześniową Autorka skwitowała jednym zdaniem o tym, że Erik musiał wsiąść do myśliwca i eskortować niemieckie bombowce w czasie nalotów na Polskę. W tej kampanii lotnictwo niemieckie po raz pierwszy nie tylko zrzucało bomby na cele cywilne, ale także ostrzeliwało ludzi na ziemi z karabinów maszynowych. Amerykański dziennikarz Julien Bryan zrobił wtedy wstrząsające zdjęcie dziewczynki rozpaczającej nad ciałem siostry zabitej przez pilota niemieckiego myśliwca podczas kopania ziemniaków…

Potem mamy rok 1940 – wojnę z Francją i bitwę o Anglię, w której Hans i Erik biorą udział, ale Hilary McKay tak to opisuje, że możemy tylko im (a wraz z nimi wszystkim innym niemieckim żołnierzom) współczuć:

Erik po raz pierwszy ujrzał morze w pewien szary sierpniowy poranek. Było to nad kanałem La Manche. Francja znalazła się pod niemiecką okupacją, więc jego dywizjon znów przeniesiono. Stacjonowali teraz w sadzie jabłoniowym niedaleko francuskiego wybrzeża. Zaimprowizowane lądowiska były grząskie, poczty kazano im się spodziewać nie częściej niż raz w miesiącu, a rolnik, do którego należała ziemia, szczerze ich nie znosił, podobnie zresztą jak cała miejscowa ludność. W miasteczku byli oszukiwani i znienawidzeni. Nowo przybyłym opowiadano historię z innego obozu kilka kilometrów dalej, gdzie pewnego ranka znaleziono wartownika z podciętym gardłem… (podkreślenia moje)

Autorka bardzo podkreśla to, że tej wojnie chodzi wyłącznie o zniszczenie francuskiego lotnictwa (…). Nie Francuzów, tylko ich samolotów. I jeszcze lotnisk, hangarów, pasów startowych i zakładów lotniczych (…). I linii zaopatrzenia tych zakładów. Czyli dróg i torów kolejowych. Podobnie w Anglii. Na celowniku Luftwaffe znalazł się teraz RAF, czyli Królewskie Siły Powietrzne. Rozpoczęto naloty na lotniska w południowej Anglii. Zadaniem messerschmittów było zwalczanie brytyjskich myśliwców Hurricane i Spitfire, które zrywały się do obrony kraju. Dochodziło do walk powietrznych, w których jedna niewielka maszyna usiłowała zniszczyć drugą, tłukąc do niej z działek, kręcąc zawijasy pod błękitnym letnim niebem. Czasem pilot rozplątywał te zawijasy i wracał do bazy w jednym kawałku. A czasem pętla się rwała, niebo kołysało, a rudy płomień i czarny dym buchały tam, gdzie ich być nie powinno. Często pojawiał się spadochron, opadający powoli niczym puchata kula dmuchawca, obserwowany w milczącym bezruchu przez ludzi na ziemi. Między wrogami obowiązywał niepisany kodeks honorowy: nigdy nie strzelało się do lotnika na spadochronie. Przez tych kilka minut, zawieszony między niebem a ziemią, mógł się czuć bezpieczny.

Bardzo romantyczna wizja. Niestety, według mojej wiedzy – bardzo odległa od prawdy. I w dodatku zrównująca tych, którzy lecieli zrzucać bomby, z tymi, którzy swojego kraju, swoich domów i bliskich bronili. Jej ukoronowaniem jest scena z brytyjskim lotnikiem którego samolot zestrzelono, ale on sam miał dużo szczęścia i zdołał wylądować ze spadochronem na ich wyboistym lądowisku. Wszyscy go tutaj polubili: na kilka godzin został bohaterem całego obozu, niemalże ich towarzyszem. Częstowali go papierosami, czekoladą i prawdziwym niemieckim piwem. Opowiadał o premierze Churchillu i cholernym Hitlerze i zapewniał ich, że Brytyjczycy nigdy się nie poddadzą.

– Gdybyście się poddali – usłyszał od nich w odpowiedzi – nasze kraje mogłyby ze sobą współpracować.

– Tak, ale nie poddamy się – odparł brytyjski lotnik i pokręcił głową. – No i tak.

Był równie uparty, jak reszta jego rodaków. Po kilku godzinach, wielu uściskach dłoni i życzeniach szczęścia odwieziono go do obozu dla jeńców. (podkreślenia moje)

Tak, wiem, że jeńców brytyjskich Niemcy traktowali inaczej niż polskich i jest to do pewnego stopnia prawdopodobne, choć wniosek, jaki z tej sceny płynie dla młodych czytelników jest taki, że winny wojnie jest niezrozumiały opór Brytyjczyków przed współpracą z Niemcami. Autorka nie wyjaśniła jednak, jak ta współpraca miałaby wyglądać…

Wiele rzeczy w tej historii budzi mój opór, mimo że oddzielnie być może są prawdopodobne. Nasuwają mi się tu słowa biskupa Krasickiego z jego „Wstępu do bajek”: A cóż to jest za bajka? Wszystko to być może! // Prawda, jednakże ja to między bajki włożę.

Nie mam nic przeciwko bajkom, choć wolę kiedy zaczynają się od Dawno, dawno temu, za górami i za lasami… 😉 Jednak jako historyczka nauczona zostałam tego, aby opisywać to, co się zdarzyło, w sposób najbardziej zgodny z tym, co mówią źródła. Mówi się, że historia magistra vitae est. Zastanawiam się, czego ma uczyć taka wygładzona i wypolerowana wersja historii, w której wszyscy są ofiarami, tylko nie wiadomo czyimi ? Jaką lekcję o tym, skąd się biorą totalitaryzmy, wyniosą z tej książki jej czytelnicy ? Czy znajdą w niej odpowiedź na postawione na okładce pytania: Co jest najcenniejsze ? Kto naprawdę jest wrogiem ? Na czym polega odwaga ?

Nie wiem, co jeszcze mogę tu napisać i jak zawsze w takich sytuacjach przypomina mi się niezawodny Jacek Kaczmarski: I pamiętaj, że dana Ci pamięć – nie kłam sobie, a nikt Ci nie skłamie…

I z tym Was zostawię, jeśli w ogóle doczytaliście aż dotąd.

Hilary McKay „Lot jaskółek”, przekł.: Łukasz Witczak, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2023

Hania i Hania

Hania i Hania

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: obraz !!!

Joanna Rudniańska napisała na swoim facebookowym profilu:

„XY”, moja baśń o bliźniaczkach, z których jedna była Żydówką, po dziesięciu latach dostała nowe życie – Wydawnictwo Muchomor wydało ją po raz drugi. Jest teraz inna – nie tylko inaczej wygląda, ale ma również inny tytuł, nazywa się „Hania i Hania”, co chyba lepiej oddaje jej treść. I naprawdę stała się inna, bo książka to nie tylko słowa, bo osoba, która ją ilustruje i składa, staje się osobą współautorską.

„XY” rysował Jacek Ambrożewski, a „Hanię i Hanię” narysowała i zaprojektowała Ewa Beniak-Haremska. Mnie podobają się obie wersje, ale, przyznam się, lubię zmiany!

Ja chyba jednak wolę tę nowszą wersję, w której ilustracje bardziej osadzają całą opowieść w kontekście historycznym. Bo chociaż to jest baśń, to jednak jej akcja umieszczona jest w bardzo konkretnym czasie i miejscu. Działo się to w 1932 roku we wschodniej Europie, w Polsce, nad rzeką o nazwie Bug... – możemy przeczytać, na jej pierwszej stronie. Potem akcja przenosi się do Warszawy, jeszcze potem wybucha wojna, a całość kończy się już po jej zakończeniu.

wyklejka autorstwa Ewy Bieniak – Haremskiej

Były sobie dwie dziewczynki. Zupełnie takie same, jak dwie kurki wyklute z tego samego jajka. Ich matka urodziła je w lesie i naprawdę nie mogła wrócić z nimi do domu. Poszła więc do starej kobiety, która mieszkała w chacie na skraju lasu, jednaj z tych staruszek, jaki często można spotkać na wiejskich drogach, niskich i przygarbionych, okutanych w chusty i spódnice. Jedyne, co było w niej niezwykłego, to oczy: przejrzyste, ametystowe oczy o spojrzeniu, które trudno zapomnieć.

Matka dziewczynek dała starej kobiecie złoty pierścionek i poprosiła ją, aby zajęła się jej dziećmi. Wtedy stara kobieta powiedziała jej, żeby wróciła do domu i niczym się nie martwiła. Dodała jeszcze, że to wyjątkowo piękne dzieci i już ona się postara, aby miały szczęśliwe życie…

Rzeczywiście postarała się, bo jak się możecie domyślić, nie była to taka zwykła staruszka. Najpierw doprowadziła do tego, że dziewczynki zostały znalezione przez swoje nowe mamy…

Właśnie wtedy dwie młode kobiety, które przyjechały tu na wakacje udały się na spacer do lasu. […] Kobiety zatrzymały się, rozejrzały dookoła i dopiero wówczas zobaczyły dziewczynki, dwa niemowlaki leżące w trawie ! Podbiegły do nich i bez zastanowienia wzięły je na ręce, jedna jedną, a druga drugą bliźniaczkę.

I tak już zostało, bo w tym samym momencie obie kobiety pokochały dziewczynki nad życie, oczywiście każda z nich właśnie tę, którą trzymała w swoich ramionach. I każda z nich uważała, że właśnie ta dziewczynka jest najpiękniejszym dzieckiem na świecie.

… a potem, kiedy dziewczynki, które dostały to samo imię – Hania, żyły już ze swoimi nowymi rodzicami w Warszawie, jedna na Saskiej Kępie, a druga przy Pięknej, nie wiedząc nawzajem o swoim istnieniu, także czuwała nad nimi. Również wtedy, kiedy zaczęła się wojna, a że rodzice jednej z Hań byli Żydami, więc dziewczynka również okazała się Żydówką i trafiła do getta.

ilustr.: Ewa Bieniak – Haremska

Czuwała nad nimi także potem, kiedy Hania już się stamtąd wydostała i trafiła do rodziny swojej siostry, a dziewczynki zaczęły udawać, że są tylko jedną osobą. Można powiedzieć, że jedna ukryła się w drugiej i dzięki temu obie przeżyły wojnę. A trochę także dzięki pierścionkowi swojej pierwszej mamy…

ilustr.: Ewa Bieniak – Haremska

„Hania i Hania” to nie jest powieść (czy też raczej nowela) historyczna – nie znajdziemy tam ani wiedzy o kulturze czy religii żydowskiej, ani realiów getta, ani szczegółowej wiedzy o Holokauście. Nie o odmienność żydowskich bohaterów tutaj chodzi, ale o podkreślenie podobieństw, aby unaocznić absurdalność dzielenia ludzi, które doprowadziło do Zagłady. Nie da się tego pokazać dobitniej niż poprzez historię bliźniaczek rozdzielonych po urodzeniu, bo przecież to, którą z dziewczynek zabrała która kobieta, było wtedy kwestią absolutnego przypadku.

Baśń tę poświęcam pamięci pewnej dziewczynki, Hani Rotwandówny, która, w pewnym sensie, była zarówno Hanią X, jak i Hanią Y. A gdy dorosła, została moją mamą – napisała na ostaniej stronie tej książki Joanna Rudniańska.

P.S. W „Kulturze Liberalnej” artykuł o tej książce napisała także Paulina Zaborek – jurorka Plebiscytu Blogerów LOKOMOTYWA i autorka bloga „Poczytaj dziecku” —>>> „Wojna to kiepski czas na obietnicę szczęśliwego życia.”

Joanna Rudniańska „Hania i Hania”, ilustr.: Ewa Bieniak – Haremska, wyd.: Muchomor, Warszawa 2022

Joanna Rudniańska „XY”, ilustr.: Jacek Ambrożewski, wyd.: Muchomor, Warszawa 2012

ilustr.: Jacek Ambrożewski

Na prośbę Wydawnictwa Muchomor dodaję informację: Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

Niedokończona opowieść Pepe

Niedokończona opowieść Pepe

Na Wołyniu druga wojna światowa dała o sobie znać wcale nie hukiem strzałów i bombardowaniem, ale tym, że nagle cała droga zaroiła się od uchodźców – obywateli polskich uciekających przed Niemcami na wschód. Nawet na jarmarku nie było takiego tłoku. Uciekinierzy mieli ze sobą walizki, tobołki, zawiniątka i wyglądali jak siedem nieszczęść. Opowiadali straszne rzeczy…

„Niedokończona opowieść Pepe” to czwarta książka Doroty Combrzyńskiej – Nogali wydana w serii „Wojny dorosłych – historie dzieci”, którą śledzę bardzo uważnie, a zarazem trzecia, która oddaje głos świadkom historii do niedawna słabo w przekazie pamięci o wojnie słyszanym – mieszkańcom wschodnich terenów II RP. W „Syberyjskich przygodach Chmurki” poznaliśmy losy dziewczynki zesłanej wraz z rodziną na Syberię, a w „Wysiedlonych” – historię rodziny, która po wojnie została przesiedlona na tak zwane Ziemie Odzyskane i tam budowała swoje życie od nowa. Rodzina Lali, bohaterki „Niedokończonej opowieści Pepe” także musiała po wojnie opuścić swój dom na Wołyniu, ale nie to jest głównym tematem tej książki.

Głównym jej tematem jest czas wojny i dwóch okupacji na tych terenach, czas trudny i dotychczas właściwie nieobecny w literaturze dla niedorosłych czytelników, więc zdecydowanie dobrze się stało, że taka książka się ukazała. Jako że mam tendencje do (nadmiernego zdaniem niektórych 😉 ) historykowania, pozwolę sobie zgłosić do niej parę uwag. Jednak zanim to zrobię, napiszę o tym, co mi się w niej podobało.

Tytułowa Pepe to żydowska dziewczynka, którą ukrywa rodzina Lali, jednak to nie Holokaust jest moim zdaniem w tej książce najważniejszy, mimo że historia z nią zwiążana też jest bardzo ciekawa. Po raz pierwszy w literaturze dla niedorosłych poruszony jest tu temat rzezi wołyńskiej. Były to wydarzenia tak trudne, pełne brutalności i przemocy, że dotychczas nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak można o nich opowiedzieć w sposób takich czytelników odpowiedni. Doświadczenie poprzedniej publikacji, która ukazała się w tej samej serii – „Dzieci, których nie ma”, pokazuje, że jednak jest taki poziom okrucieństwa, którego nie można i nie należy infantylizować. Na szczęście rodziny, którą tutaj opisała Dorota Combrzyńska – Nogala, wydarzenia rzezi nie dotknęły w sposób bezpośredni. Mimo że stracili kilka bliskich osób, to nikt z nich nie był świadkiem ich śmierci, nie wiadomo nawet jak i kiedy zginęli. Początkowo Lala z mamą i Pepe spędzały noce w lesie w obawie przed nadejściem banderowców, ale potem w ich wsi zorganizowała się samoobrona i już mogły poczuć się bezpieczniej. Autorka uniknęła czarno-białego widzenia wołyńskiej rzeczywistości i pokazała także przypadki ukraińskich sąsiadów, którzy pomagali Polakom (lub przynajmniej ich nie wydawali).

O ile podoba mi się sposób, w jaki Autorka pisze o sprawach polsko – ukraińskich, to moje duże wątpliwości budzi obraz okupacji sowieckiej, jaki widzimy w tej książce. Już na pierwszej jej stronie uciekinierzy, którzy dotarli na Wołyń, mówią Uciekamy do Związku Radzieckiego przed Niemcami. Mowa jest o pierwszych tygodniach wojny – wtedy zdecydowana ich większość po prostu szukała schronienia na terenach Rzeczpospolitej jeszcze przez najeźdźców nie zajętych, w nadziei, że wojska polskie oraz nasi sojusznicy zdołają odwrócić losy wojny. Potem (ale też jeszcze przed 17 września) do Rosji wyrusza brat bohaterki, co każe mi przypuszczać, że był komunistą, bo w tym czasie kierunkiem, w którym udawali się młodzi ludzi chcący walczyć z Niemcami, była Rumunia i Węgry.

Przekroczenie przez Armię Czerwoną granic Polski 17 września bohaterowie przyjmują bez większych emocji, a dwuletni okres sowieckiej okupacji skwitowany zostaje kilkoma zdaniami: Chociaż weszli Rosjanie, w życiu wsi nic się specjalnie nie zmieniło. Lala miała ciągle mnóstwo koleżanek polskich, trochę ukraińskich i jedną żydowską Leę. Wszyscy byli równi. Nikt wtedy nie przypuszczał, że pochodzenie będzie decydowało o życiu i śmierci, ale w 1941 roku żołnierze radzieccy zaczęli wycofywać się z tych terenów.(…)

Rano okazało się, że nastąpiła zmiana i teraz znajdują się pod okupacją niemiecką. Niemcy zaczęli mówić o ludziach lepszych i gorszych, że niby oni – Aryjczycy, są tymi najlepszymi, Polacy i Ukraińcy gorszymi, a Żydzi najgorszymi. Mama mówiła, że to się nazywa nacjonalizm…

Sporo w tym uproszczeń. Tak jakby poza Holokaustem nie działy się na tych skrwawionych ziemiach (tak je nazwał w swojej książce amerykański historyk Timothy Snyder) rzeczy straszne. Trudno mi uwierzyć, że okupacja sowiecka przeszła w tej rodzinie właściwie niezauważona, skoro mama bohaterki wraz z rodziną osiedliła się na Wołyniu zaledwie 10 lat wcześniej (a przybyli z okolic Łowicza) i początkowo pracowała tam jako nauczycielka polskiego. Jej siostra była kierowniczką szkoły. W przypadku takich rodzin już w czasie pierwszej okupacji pochodzenie mogło decydować o życiu lub śmierci – na Syberii lub w Kazachstanie. O tym, że dotyczyło to nawet dzieci młodszych od Lali, czytelnicy tej serii mogli przekonać się z historii Chmurki opisanej wcześniej przez tę samą autorkę.

Mimo wszystko cieszę się, że doświadczenie mieszkańców wschodnich terenów Rzeczpospolitej, na które składają się dwie okupacje oraz repatriacja na ziemie, które przypadły Polsce w wyniku powojennego przesunięcia granic, przedostaje się pomału do pamięci zbiorowej, a ta książka właśnie temu służy. Więc już nie historykuję więcej, dodam tylko, że bardzo podobają mi się w niej ilustracje autorstwa Magdaleny Pilch, której kreskę znałam już wcześniej z „Jędrusia chłopaka ze Lwowa” oraz z nowej edycji „Darowanych kresek”, ale to nie są jedyne owoce jej współpracy z Wydawnictwem Literatura.

Dorota Combrzyńska – Nogala „Niedokończona opowieść Pepe”, ilustr.: Magdalena Pilch, wyd.: Literatura, Łódź 2020

Mama zawsze wraca

Mama zawsze wraca

Zosię poznałam dawno. Podczas pierwszego, a może drugiego przyjazdu do Izraela, chyba w połowie lat dziewięćdziesiątych – napisała w posłowiu do tej książki Agata Tuszyńska. (…) Dotykałam losu okupacyjnych dzieci – wychowanków sierocińców, klasztorów, ulicy. Mierzyłam się z ich lękiem.

Wysłuchałam wielu dramatycznych historii. Z pokorą i rozpaczą. (…) Na ich tle historia Zosi była szczególna. Nie tylko dlatego, że jej bohaterka urodziła się w maju 1939 roku i tak wyraziście zapamiętała swoje przeżycia, ale także z uwagi na sposób, w jaki o nich opowiadała

Połączenie języka i wrażliwości dziecka z okrucieństwem tej relacji sprawiło, że wówczas przerosła mnie ta opowieść. Zamknęłam ją na długo na dnie pamięci. Otworzyłam po latach, silniejsza…

„Mama zawsze wraca” to historia, która kojarzy mi się z przejmującym filmem „Życie jest piękne” Roberto Benigniego. Podobnie jak ten film, ta książka nie jest przeznaczona dla dzieci, mimo że może budzić skojarzenia z serią Wojny dorosłych – historie dzieci Wydawnictwa Literatura. Podobnie jak ojciec w tym filmie, mama Zosi stworzyła dla niej w piwnicy świat zupełnie odrębny od koszmarnej rzeczywistości poza kryjówką, świat utkany z wyobraźni. Podobnie jak ojciec w tym filmie, mama Zosi zrobiła wszystko, co w jej mocy, aby jej dziecko nie tylko przeżyło, ale także aby jak najdłużej nie musiało się zetknąć z koszmarem tamtych czasów.

Ta historia wydarzyła się naprawdę, mimo że nam, współczesnym rodzicom może nie mieścić się w głowie pozostawienie dwu czy trzyletniego dziecka samego w takich warunkach nawet na parę godzin. Zosia spędziła tam całe miesiące sama, bo Mama, jak opowiada: Czasem zostawała ze mną na noc, ale zwykle tylko na godzinę lub dwie. Schowała mnie i wychodziła. Opowiadała o świecie na zewnątrz, którego jej córeczka nie znała, czasem coś przynosiła – jesienne liście czy wełnę, którą Zosia potem bawiła się w haftowanie – czasem coś jej rysowała w kurzu na podłodze, ale zostać nie mogła, jeśli chciała, żeby przeżyły. Niebezpieczeństwo czyhało i na zewnątrz, bo, wbrew zapewnieniom, mogła któregoś razu jednak nie wrócić, albo ktoś mógł odkryć kryjówkę, i wewnątrz, bo mała dziewczynka sama w piwnicy mogła sobie przecież zrobić jakąś krzywdę. Nam, współczesnym rodzicom może nie mieścić się w głowie pozostawianie dziecka bez opieki tak długo, podobnie, jak trudno nam wyobrazić sobie noszenie go w worku pod węglem, a jednak takie to był czasy…

Opowieści Zosi Zajczyk, która w Izraelu nazywa się Yael Rosner, spisanej przez Agatę Tuszyńską towarzyszą ilustracje Iwony Chmielewskiej. Tak o nich napisała na stronie Wydawnictwa:

Moim zadaniem było dopełnić ten wstrząsający i zachwycający tekst obrazami, które (to jedyne, czego byłam pewna) nie będą ilustrowały go w tradycyjnie pojmowany sposób. Jak to zrobić, żeby książka symbolicznie otwierała się i zamykała przed odbiorcą, jak tamta ciemna piwnica ? Jak zachować i pokazać sakralny wymiar tego miejsca ? Jak je oświetlić, wydobyć z tamtych czasów i przenieść jak najdelikatniej do dzisiejszego świata ? I pamiętać, żeby swoją zbyt narzucającą się wizją nie przeszkadzać odbiorcy w osobistym, intymnym przeżyciu ? Przecież każdy ma na swój sposób obcować z tą tajemnicą. Obraz ma tu milczeć, ma być w pewnym sensie niewidzialny, a jednak ważny i dotkliwy.

Te ilustracje właśnie takie są, ale zanim je zobaczymy, książka trafia w ręce czytelnika zamknięta opaską. Mimo że nie ma na niej Gwiazdy Dawida, oczywiste jest tu skojarzenie z opaskami noszonymi przez Żydów w czasie okupacji. Są na niej wyhaftowane kwiaty, bo właśnie haftowania Zosia nauczyła się siedząc w kryjówce, a największym jej skarbem były przyniesione przez Mamę kłębuszki kolorowej wełny. Haftowanie pozostało jej ulubionym zajęciem także po wojnie.

Odwrotnie niż opaski noszone wtedy przez Żydów, które miały ich wyróżniać i piętnować, ta stworzona przez Iwonę Chmielewską chroni tę historię przed przypadkowym wzrokiem, zamyka ją, ukrywa. Żeby ją poznać, trzeba opaskę zdjąć, co nie jest takie proste. Raz zdjętej nie da się już założyć z powrotem, podobnie jak nie da się tej historii już poznanej zapomnieć, odsunąć od siebie.

Przeglądam się w lustrze tej historii – napisała Agata Tuszyńska. Historii miłości i nadziei. Historii, która pozwala wierzyć w moc słowa.

Agata Tuszyńska (tekst), Iwona Chmielewska (ilustr.) „Mama zawsze wraca”, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2020

Dopóki niebo nie płacze

Dopóki niebo nie płacze

Można powiedzieć, że jest to aneks do „Dwojga drzwi i dziewięciorga dzieci”, a równocześnie trzecia na półkach Małego Pokoju z Książkami publikacja, w której wydaniu uczestniczył lubelski Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”. W przeciwieństwie do „Czarodziejów wyobraźni”, którzy byli niestety wypadkiem przy pracy, „Dopóki niebo nie płacze” jest dopracowane w najdrobniejszych szczegółach – jak to zwykle bywa z książkami Iwony Chmielewskiej.

Najpierw zobaczyłam setki portretów – cudem odnaleziony w Lublinie skarb.

Mieszkańcy żydowskiej dzielnicy, przez tyle lat ukryci, darowali nam współczesnym swoje spojrzenia z czasów, gdy nie przeczuwali jeszcze losu, który ich czekał.

Te spojrzenia czegoś się domagały, nie dawały mi spokoju. Jeszcze bezpieczni, otoczeni bliskimi, pełni szlachetnego skupienia ludzie, prosili, by ich ożywić i dodać im barw. Domagali się szczególnej czułości i opowieści, która niosłaby pamięć dalej.

Ale nie chcieli słów pełnych grozy, woleli opowieść o życiu.

Znalazłam więc dla nich wiersze, proste i pełne ciepła. Napisał je ich sąsiad, poeta i nauczyciel Józef Czechowicz, zanim zginął w 1939 roku – w jednym z pierwszych bombardowań Lublina.

Na moich ilustracjach bohaterowie fotografii ożywają w uroczystym teatrze, w przyjaznym otoczeniu, wśród zwierząt i roślin. Na tej scenie pamięci od zimy do późnej jesieni każdy z nich odgrywa ważną, pełną godności rolę. – napisała Iwona Chmielewska na stronie wydawnictwa i w ten sposób powiedziała o tej książce wszystko, co najważniejsze.

Na okładce widzimy nazwiska trojki autorów, ale jedno z nich opatrzone jest gwiazdką, która prowadzi do takiej informacji: Archiwalne zdjęcia zamieszczone w tej książce pochodzą z kolekcji szklanych negatywów odnalezionej w 2010 roku w Lublinie, w kamienicy przy Rynku 4. W 2012 roku zostały przekazane Ośrodkowi „Brama Grodzka – Teatr NN”. Według aktualnych ustaleń prawdopodobnym autorem zdjęć jest Abram Zylberberg. (więcej informacji na ten temat można znaleźć >>> tutaj )

Cała kolekcja składała się z 2700 negatywów. Udało się na nich rozpoznać 15 osób. Być może wśród tych pozostałych jest ktoś z bohaterów „Dwojga drzwi i dziewięciorga dzieci”, ale tego już się nie dowiemy. Na ilustracjach Iwony Chmielewskiej ludzie sfotografowani przed wojną w Lublinie pojawiają się w anturażu związanym z wierszami innego lublinianina – Józefa Czechowicza. Ani w jego wierszach, ani w ilustracjach nie ma cienia Zagłady rzucanego wstecz, mimo że możemy przypuszczać, jaki był los większości z tych ludzi. Jest świat, w którym żyli, a którego już nie ma…

Dokoła listki, dokoła, dopóki jesień wesoła. / Dopóki niebo nie płacze, niech każdy w słonku poskacze…

Iwona Chmielewska, Józef Czechowicz, Abram Zylberberg „Dopóki niebo nie płacze”, wyd.: Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN’, Lublin 2016

Dwoje drzwi i dziewięcioro dzieci

Dwoje drzwi i dziewięcioro dzieci

Rabinowiczowie mieli dziewięcioro dzieci. Najstarszy z nich, Aaron, miał siedemnaście lat, ale jego być może w ogóle nie powinniśmy liczyć, bo był żonaty i już nie mieszkał w rodzinnym domu. Druga po Aaronie była Adina, a po niej kolejno Miriam, Szlomo, Estera, Noemi, Jakub i Debora; ostatnia dziewczynka była jeszcze zupełnie malutka i miała na imię Bluma. Mieszkali wszyscy w Lublinie, w domu przy ulicy Lubartowskiej, na drugim piętrze kamienicy, a do ich mieszkania prowadziło dwoje drzwi wejściowych – niebieskie i brązowe. Tak naprawdę bowiem były to dwa mieszkania, bo w jednym po prostu by się nie pomieścili.

Papa Rabinowicz był rabinem w domu modlitewnym – zwanym sztyblem – który znajdował się na parterze. Codziennie przed śniadaniem schodził na dół, żeby odprawić modlitwę. A codziennie po śniadaniu pracował w swoim biurze, czytając książki* i przyjmując odwiedzających, który przychodzili do niego po radę…

Choć mogłoby się to wydawać niemożliwe – „Dwoje drzwi i dziewięcioro dzieci” jest książką równocześnie fascynującą i rozczarowującą, a miejscami niestety nudną 😦

Fascynująca jest jej tematyka. To pierwsza taka książka od… nie wiem kiedy, na pewno od końca wojny, a i wcześniej trudno mi ją sobie taką wyobrazić – książka, która pokazuje normalne życie rodziny ortodoksyjnych Żydów żyjących w przedwojennej Polsce. Konkretnie: w Lublinie, ale ponieważ praktycznie cała akcja umieszczona jest w dzielnicy zamieszkałej przez ludność żydowską, może to być niemal każde inne ówczesne polskie miasto lub miasteczko dawnego zaboru rosyjskiego lub austriackiego. Anna Ciddor, pisarka mieszkająca w Australii, na podstawie tego, co opowiedziała jej babcia Noemi, odtworzyła codzienne (i niecodzienne) życie jej rodziny w najdrobniejszych szczegółach. W dodatku, co moim zdaniem jest najważniejsze, zrobiła to kompletnie poza kontekstem Holokaustu, w którym współcześnie umieszczamy wszystko, co jest z Żydami w Polsce związane. Dariusz Stola, dyrektor Muzeum Polin, nazwał to sytuacją , w którym Zagłada rzuca cień także wstecz. Opowiadając o swoim muzeum, powiedział: Wydobywanie czegoś z cienia Zagłady polega m.in. na tym, żeby zwiedzający, który ogląda synagogę z XVII wieku, na chwilę zawiesił swoją wiedzę o tym, że potomkowie Żydów, którzy ją zbudowali, zostali wymordowani. Ci, którzy budowali synagogę, nie wiedzieli, że ich potomkowie zostaną wymordowani. Rzutowanie Zagłady wstecz oddziela nas od ludzi, którzy żyli przed nią.

Tak ja my teraz nie wiemy, co się zdarzy w przyszłości, tak samo Rabinowiczowie żyli w przedwojennym Lublinie nie przeczuwając nadchodzącego Holokaustu. Jedyna wzmianka o nim pojawia się w posłowiu. Obchodzili święta, wychowywali dzieci, żenili je i wydawali za mąż. Akcja tej książki osnuta jest właśnie wokół zamążpójścia najstarszej z ich córek Adiny, której męża zgodnie z tradycją wybierają dla niej rodzice, a ona pierwszy raz zobaczy go dopiero w dniu ślubu. Zanim jednak to nastąpi, czytelnicy towarzyszą rodzinie w przygotowaniach do szabasu…

„Dwoje drzwi i dziewięcioro dzieci” mogłabym określić mianem powieści etnograficznej 😉 Zasady i zwyczaje regulujące życie w ortodoksyjnej rodzinie żydowskiej opisane są tam szczegółowo i ta drobiazgowość, dla mnie interesująca, może być nużąca dla jej współczesnych odbiorców. Czytając opis przygotowywania gefilte fisz miałam wrażenie, że śledzę je w czasie rzeczywistym 😉 Warto jednak zauważyć, że przy całej tej staranności, autorka w jednym miejscu nagięła zwyczaj do potrzeb akcji, tak aby zakończyć ją ślubem. Tymczasem golenie głowy panny młodej miało miejsce już po nim i nie zostawiano jej wtedy na głowie żadnych loczków.

Równocześnie zabrakło mi w tej opowieści jakiejś podbudowy psychologicznej, która pozwoliłaby żyjącemu w XXI wieku czytelnikowi zrozumieć sytuację aranżowanego małżeństwa, bo cała ta sprawa opisana jest tam niemal kompletnie bez emocji. Adina i inne dzieci Rabinowiczów oswajały się z taką sytuacją od dziecka, dookoła miały same pary, które pobrały się w ten sposób (z rodzicami i bratem włącznie), więc zapewne nie budziło to ich zdziwienia. Jednak przez sto lat, które minęły od czasu, w którym żyli, świat zmienił się bardzo – także (czego sobie często nie uświadamiamy) w kwestii tego, na jakich fundamentach tworzymy obecnie związki (nie zawsze) małżeńskie 😉 Przydałaby się tam choćby jedna scena na przykład rozmowy Adiny z mamą czy szwagierką, która zapewne sama niedawno była panną młodą, o obawach, jakie miały przed ujrzeniem przyszłego męża i o początkach życia z kompletnie nieznanym człowiekiem.

Akcja tej książki umieszczona jest, jak wspomniałam, w Lublinie, w bliżej nieokreślonym momencie dwudziestolecia międzywojennego. Rabinowiczowie żyją tam w zamkniętym, żydowskim świecie, w którym mówi się w jidysz nawet z polską służącą Lidią i często nie zna się w ogóle języka polskiego. Dla australijskich czytelników, do których pierwotnie była adresowana „Family with Two Front Doors”, to świat odległej przeszłości gdzieś na antypodach, równie daleki jak opisywani przez tę samą autorkę w innych książkach Wikingowie czy mieszkańcy starożytnego Rzymu. Dla polskich odbiorców ani czasy, ani miejsce akcji nie są jednak tak odległe i chyba szkoda , że to wydanie nie zostało uzupełnione o jakiś wstęp czy posłowie rozszerzające nieco ich wiedzę.

* wydaje mi się , że bardziej odpowiednim określeniem byłoby tu studiując księgiczytanie książek brzmi jednak trochę niepoważnie

Anna Ciddor „Dwoje drzwi i dziewięcioro dzieci”, przekł.: Grażyna Chamielec, wyd.: Mamania, Warszawa 2019

Chłopiec znikąd

Chłopiec znikąd

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów Lokomotywa w kategorii: tekst i nagrodzona w tej kategorii !!!

Tego, co chcę napisać na jej temat, nie da się powiedzieć bez spoilerów, dlatego zawczasu uprzedzam, że czytając dalej, można się ich spodziewać 😉

„Chłopiec znikąd” to powieść bardzo aktualna, odwołująca się do wydarzeń sprzed kilku zaledwie lat, z akcją umieszczoną w konkretnym miejscu i czasie. Katherine Marsh zawarła tam własne doświadczenia z pobytu z rodziną w Brukseli, gdzie mieszkała w domu przy ulicy Alberta Jonnarta, a jej nieznające francuskiego dzieci poszły tam do belgijskiej szkoły. W 2015 roku w Parku Maksymiliana w centrum Brukseli koczowali nielegalni emigranci, a miasto żyło w strachu wywołanym atakami terrorystycznymi. To wszystko znalazło się w tej książce.

Czułam, ze opisanie strachu, który czuli ludzie, jest czymś ważnym. – powiedziała autorka w wywiadzie kończącym tę książkę – Podczas ataku w Brukseli pobiegłam do szkoły moich dzieci, jak matka Maksa, i zabrałam je stamtąd. W ciągu następnych tygodni wiele myślałam o moim lęku, że coś może się przydarzyć mnie lub moim bliskim, i o tym, jak łatwo pozwolić, aby ten lęk zniekształcał percepcję i fakty…

Duże wrażenie zrobiła na mnie historia Ahmeda. Opowieść o nim zaczyna się w łodzi, którą wraz z ojcem i grupą nielegalnych emigrantów usiłują przepłynąć z Turcji do Grecji, co niestety kończy się tragicznie i chłopiec zostaje sam. O tym, co wydarzyło się wcześniej w Aleppo, jak wyglądała wojna tam i życie podczas niej oraz jak zginęła reszta rodziny chłopca dowiadujemy się już później i są to najbardziej przejmujące fragmenty tej książki. Na razie Ahmed dociera do Brukseli, a następnie, oszukany przez przemytników, którzy mieli mu ułatwić przedostanie się do Anglii, uciekając, chowa się w piwnicy domu przy ulicy Jonnarta.

W tym domu mieszka Max – amerykański chłopiec, który właśnie przyjechał do Brukseli na rok ze swoją rodziną. Czuje się tam wyobcowany, bo rodzice zdecydowali się posłać go do belgijskiej szkoły, mimo że nie zna francuskiego i w dodatku uznali, że będzie mu łatwiej, kiedy powtórzy tam szóstą klasę. Gdy odkrywa obecność Ahmeda w piwnicy, decyduje się mu pomóc…

… ale sposób, w jakim to robi jest właśnie największym problemem, jaki mam z tą książką.

Rozumiem i podzielam jej przesłanie: że nie należy oceniać ludzi po pozorach i że nie można poznać niczyjej wartości, póki nie da mu się szansy, jednak w przeciwieństwie do jej bohaterów nie jestem już nastolatką i wiem, że nie zawsze jest to możliwe. W cytowanym wywiadzie autorka deklaruje, że chciała uczciwie przedstawić racje obu stron konfliktu, którego sednem jest lęk, ale wyraźnie widać, z którą z nich się zgadza. Co prawda pokazuje osoby, które obawiają się konsekwencji niekontrolowanego napływu emigrantów do Europy (niebezpodstawnie, skoro właśnie wtedy mają miejsce ataki terrorystyczne w Brukseli i w Paryżu, a dokonują ich często ludzie już tam urodzeni i wychowani), ale taką postawę nazywa niechęcią do zmierzenia się ze swoim lękiem kompletnie pomijając to, na ile jest on uzasadniony. Czytając „Chłopca znikąd” nie mamy wątpliwości, że serce autorki jest po stronie Maxa i jego szkolnych kolegów Oskara i Farah, którzy aby (w swoim rozumieniu) pomóc Ahmedowi przez długi czas oszukują rodziców i nauczycieli. Łamią także prawo i to w sposób poważny. Podrabianie dokumentów i kłamanie policjantom (że o ucieczce po dachach nie wspomnę) w warunkach wprowadzonego wówczas w Brukseli stanu wyjątkowego to nie są rzeczy, nad którymi można przejść do porządku dziennego tylko dlatego, że robią to w słusznej sprawie.

Nasuwa się też pytanie – czy na pewno ta sprawa była słuszna ??? Czy naprawdę ta pomoc była pomocą ? Katherine Marsh porównuje postawę Maxa do historii Alberta Jonnarta, Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata, który podczas okupacji w swoim domu przy tej samej ulicy ukrywał żydowskiego chłopca. Moim zdaniem to porównanie nie jest do końca uprawnione. Pomijając już różnice między sytuacją Żydów w ówczesnej Europie a obecnymi uchodźcami, Ahmedowi nie groziła śmierć w komorze gazowej, a jedynie pobyt w ośrodku. Gdyby nie jego próba dotarcia do Anglii przy pomocy przemytników, co skończyło się utratą pieniędzy i telefonu oraz szukaniem schronienia w przypadkowej piwnicy oraz gdyby przy pomocy Maxa nie spędził w niej kilku miesięcy, dużo szybciej dowiedziałby się, że jego ojciec jednak żyje i spotkałby się z nim. Również jego ojcu oszczędziłoby to kilku miesięcy niepewności co do losu syna. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze.

„Chłopiec znikąd” to książka poruszająca ważne problemy współczesnego świata. Choć robi to w sposób, z którym nie do końca się zgadzam, może być punktem wyjścia do ciekawych rozmów. A rozmawiać zawsze warto…

Katherine Marsh „Chłopiec znikąd”, przekł.: Anna Klingofer – Szostakowska, Sara Monasterska, wyd.: Widnokrąg, Piaseczno 2019

Walizka Hany

Walizka Hany

Wpis z 17 marca 2006 roku, siódma książka, która stanęła wtedy na półkach Małego Pokoju. Od tego czasu Najstarsza z córek zdążyła już nie tylko skończyć studia, ale też zacząć doktorat.

Za kilka dni, w 75 rocznicę wyzwolenia obozu w Auschwitz świat obchodzić będzie Dzień Pamięci o Ofiarach Holokaustu. Hana Brady była jedną z nich.

W podręczniku do historii dla klasy szóstej, z którego uczy się Najstarsza z moich córek, temat Holokaustu zajmuje pół strony (plus trzy malutkie zdjęcia). Można tam przeczytać między innymi, że hitlerowcy wybudowali na ziemiach polskich obozy zagłady i tam zwozili Żydów z całej Europy. Większość z nich, kilka milionów osób, zginęła w komorach gazowych. Suche fakty. Kilka milionów – to znaczy ile ? Trzy, cztery a może pięć ? Parę tysięcy mniej czy więcej – jakie to ma znaczenie ? Niewyobrażalny, anonimowy tłum bez twarzy, któremu trudno współczuć.

“Walizka Hany” to książka opisująca autentyczne losy żydowskiej dziewczynki z Czech. Szczęśliwe, spokojne i pełne miłości dzieciństwo przed wojną oraz koszmar późniejszych wydarzeń zakończonych zamknięciem się drzwi komory gazowej. Jest to równocześnie współczesna opowieść o swoistym śledztwie, jakie na temat Hany Brady przeprowadziła Fumiko Ishioka – dyrektor Tokijskiego Edukacyjno – Badawczego Centrum Historii Holokaustu. Placówka ta powstała, aby wśród młodych Japończyków szerzyć wiedzę o tych wydarzeniach, które miały miejsce w czasie, gdy Japonia była sojusznikiem hitlerowskich Niemiec.

Na początku była tylko otrzymana z Muzeum w Oświęcimiu walizka, z którą Hana przyjechała do obozu. Oprócz imienia, nazwiska i daty urodzenia było tam jedynie niemieckie słowo Weisenkind (sierota). Dzieci odwiedzające Centrum chciały dowiedzieć się, kim była Hana i co się z nią stało. Fumiko Ishioka rozpoczęła poszukiwania, które doprowadziły ją do Theresienstadt czyli Teresina w Czechach i do Oświęcimia. Udało jej się odnaleźć w Kanadzie brata Hany – Georga, jedynego z rodziny, któremu udało się przeżyć.

Historia Hany to opowieść o tym, co wojna zrobiła z życiem zwykłej dziewczynki. Dziewczynka ta z dnia na dzień przestała być zwykła, a stała się szczególna, bo razem z bratem byli w swoim małym miasteczku jedynymi dziećmi żydowskimi. Byli więc zarazem jedynymi dziećmi, którym nie wolno było chodzić do szkoły, kina czy parku. Odebrano jej też ukochaną jazdę na łyżwach i była to pierwsza z wielu rzeczy, które straciła.

Następnie ta dziewczynka została naznaczona, bo jako jedyna spośród koleżanek musiała nosić opaskę z Gwiazdą Dawida.

Najpierw straciła koleżanki i całe swoje dotychczasowe życie, a potem Mamę, Tatę i brata. Została sama – we wzorcowym getcie w Theresienstadt, samotna wobec głodu, strachu i niepewności dalszego losu. Do obozu w Auschwitz jechała z nadzieją, że spotka tam najbliższych. Niestety, nie było jej to dane. W trzy miesiące po jej śmierci obóz został wyzwolony, ale doczekał tego już tylko jej brat.

Jest w tej opowieści dużo smutku, ale jest też nadzieja, że mimo wszystko uda jej się przeżyć – nadzieja, która towarzyszyła Hanie do końca. Nie ma tam natomiast koszmarnych opisów śmierci, głodu, okrucieństwa i ludzkiej podłości, jakich wiele można by przy tej okazji przytoczyć.

Ta książka to próba opowiedzenia o tamtych czasach w sposób zrozumiały dla dzieci… no właśnie – w jakim wieku ? Wydaje mi się, że odpowiedni czas na tę lekturę przychodzi wtedy, gdy dziecko wie już trochę o historii. Wie, że wojny na świecie były i są. Wie, że są wśród ludzi tacy, którzy zdolni są nienawidzić innych za ich odmienność (często urojoną). Wie też, że wojna była również u nas, słyszało co nieco o wojennych losach swojej rodziny. Kiedy ja byłam w wieku moich córek, ta tematyka była codziennością – stale obecna we wspomnieniach rodziców i dziadków. Filmy i książki wojenne dla dzieci, na których się wychowałam, dziś nie wydają mi się już odpowiednie. Najczęściej pokazują wojnę jako świetną przygodę albo zakłamują fakty historyczne (lub co gorsza – i jedno i drugie).

“Walizka Hany” opowiada tylko część prawdy o Holokauście – tę część, która stała się udziałem jednej dziewczynki. Całej prawdy nie da się zawrzeć w jednej książce, nie jest ona również możliwa do udźwignięcia dla dziecka. Myślę jednak, że może to być dobry wstęp do zrozumienia tych spraw, bo dzięki niej choć jedna pozycja na długiej liście ofiar zyskuje twarz i przestaje być anonimowa.

Hana Brady była tylko o trzy dni młodsza od mojej Mamy, Babci moich córek. Kim byłaby, gdyby nie wojna ?

Karen Levine “Walizka Hany. Historia prawdziwa”, przekł. Renata Kopczewska, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2005

Wszystkie moje mamy

Wszystkie moje mamy

Wpis z 24 marca 2014 roku:

Wystarczy, że zamknę oczy, a już widzę pod powiekami te obrazy. Jedne trochę wyblakłe, jakby zamazane, na innych widać każdy szczegół. Ciągle powracają, a wraz z nimi ten mały chłopczyk w krótkich spodenkach i sznurowanych bucikach…

Mały chłopczyk, który jest bohaterem tej książki, nazywał się Szymon Bauman. Potem był Stasiem Kalinowskim, a jeszcze potem Maćkiem, a teraz znowu jest starszym panem Szymonem Baumanem. Zanim nastąpiło pierwsze potem, wybuchła wojna, Szymek z całą rodziną najpierw chował się do piwnicy podczas nalotów, a później musiał zacząć nosić opaskę z gwiazdą, a jeszcze później przeprowadzić się do getta. I nie wiadomo (a właściwie wiadomo) co by się z nim stało, gdyby nie siostra Joanna…

Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat – mówi Talmud, a słowa te wyryte są na medalu Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Owa siostra Joanna czyli Irena Sendlerowa uratowała ponad dwa i pół tysiąca żydowskich dzieci – Szymek był jednym z nich. Ale to, że przeżył, zawdzięcza nie tylko jej. Był przecież kierowca, który prowadził samochód, którym ukryty w pudle Szymek opuścił getto, była mama Maria, która go przyjęła do swojego domu, a potem mama Ania w Otwocku, do której trafił, kiedy pojawiło się ryzyko donosu. Byli ludzi, którzy pomagali zdobyć aryjskie dokumenty, szukali domów dla tych dzieci, przewozili je, pomagali – żeby przechować jedną osobę potrzebnych było co najmniej kilka, które narażały życie własne i swoich najbliższych.

Dobrzy ludzie to światło w czasach pogardy. Wrażliwość, z jaką Renata Piątkowska pokazuje dobro i zło, sprawia, że możemy bezpiecznie oddać tę książkę w ręce dzieci. – napisała na okładce Elżbieta Ficowska, która sama jako niemowlę została wyniesiona przez Irenę Sendlerową z getta.

Renata Piątkowska „Wszystkie moje mamy” (seria: Wojny dorosłych – historie dzieci), ilustr.: Maciej Szymanowicz, wyd.: Literatura, Łódź 2013

Wojna, która ocaliła mi życie; Wojna, którą w końcu wygrałam

Wojna, która ocaliła mi życie; Wojna, którą w końcu wygrałam

zdjęcie z facebookowego profilu Wydawnictwa Entliczek

Pierwszą z tych książek czytałam w zeszłym roku, a pisałam o niej 1 lipca 2018 roku. Druga ukazała się niedawno i sięgnęłam po nią z dużym zainteresowaniem i nadziejami 🙂

Historia, która opowiadam, rozpoczyna się przed czterema laty, w pierwszych dniach lata 1939 roku. Anglia stała wtedy u progu kolejnej Wielkiej Wojny, tej, która nadal się toczy. Większość ludzi się bała. Ja miałam dziesięć lat (chociaż wtedy o tym nie wiedziałam) i mimo że słyszałam o Hitlerze – fragmenty rozmów i przekleństwa, które dolatywały z uliczki do mojego okna na trzecim piętrze – wcale nie przejmowałam się ani nim, ani żadną wojną między narodami.

1 września, jeszcze przed przystąpieniem Wielkiej Brytanii do wojny, w obawie przed niemieckim nalotami rozpoczęto ewakuację dzieci z Londynu na wieś. O tym, że mógł to być początek niezwykłych przygód, wiemy już z „Opowieści z Narnii”, ale ta historia jest inna…

Jedyni ludzie, których Ada dotychczas znała to matka i młodszy braciszek, jedyny świat – jednopokojowe mieszkanie i widok z okna, a jedyny dotyk – bicie. Gdyby nie podjęła ryzyka ucieczki od brutalnej matki, która w taki sposób odreagowywała wstyd związany z posiadaniem kalekiego dziecka, byłoby tak nadal.

„Wojna, która ocaliła mi życie” – tytuł paradoksalny ale prawdziwy. Wojna kojarzy się ze śmiercią i tragediami, ale dla Ady i Jamiego stała się szansą.

Ich droga do innego świata nie prowadziła przez szafę, ale przez czerwone drzwi domu panny Susan, a to co ich potem spotkało nie miało nic wspólnego z magią. Choć może to właśnie była magia ? Gdzieś w tle działa się wojna, która początkowo zupełnie ich nie dotyczyła, a między rodzeństwem z Londynu i samotną, pogrążoną w żałobie kobietą, która przecież wcale nie chciała ich przyjąć do siebie, rodziła się więź silniejsza niż ta, która wynika z pokrewieństwa.

„Wojna, która ocaliła mi życie” to zaskakująco piękna, prosta opowieść o odkrywaniu własnej wartości, o miłości, która rodzi się z zaufania i o rodzinie, którą buduje miłość.

Kimberley Brubaker Bradley „Wojna, która ocaliła mi życie”, przekł.: Marta Bręgiel – Pant, wyd.: Wydawnictwo Entliczek, Warszawa 2017

Wkrótce po wydarzeniach, które kończyły pierwszy tom, w życiu Ady zmienia się wszystko. Dziewczynka trafia do szpitala na operację szpotawej stopy, a wkrótce potem przychodzi wiadomość o tym, że ich matka zginęła w wyniku bombardowania. W krótkim czasie kończą się dwa największe koszmary jej życia – kalectwo i obawa przed tym, że razem z bratem będą musieli opuścić Susan i wrócić do domu, do Londynu.

W tej książce są dwie wojny – pierwszą jest ta, która toczy się dookoła nich, ale jej obraz, jaki poznają czytelnicy jest mocno ograniczony. Z perspektywy dzieci przebywających na angielskiej prowincji widzimy w miarę normalne (jak na naszą polską wiedzę o tych czasach) codzienne życie, w którym wojna oznacza jedynie: zaciemnienie, zagrożenie nalotami, ograniczenia w dostępności jedzenia, a najtrudniejszym doświadczeniem, które przynosi, jest strach o tych spośród najbliższych, którzy służą w wojsku. O tym ostatnim tak opowiadała Adzie Maggie:

Od drogi prowadzącej do szkoły ciągnie się taki długi podjazd, który widać z okien każdej klasy. Za każdym razem, gdy chłopak rozwożący telegramy skręca w ten podjazd, aż do chwili, gdy dociera do drzwi, wszystkie go obserwujemy. Stoimy w oknach, wstrzymując oddech w nadziei, że wiadomość, którą wiezie, nie jest dla nas.(…) Przyglądamy się, jak chłopak pedałuje wzdłuż podjazdu, a potem dyrektorka wywołuje kogoś z klasy i wszyscy wiemy, co się stało. I cieszymy się, że to nie nas zawołano. Czujemy nie tyle smutek, co ulgę. To straszne.

Ada niewiele wie o tym, co dzieje się na kontynencie. Nowe spojrzenie na wojnę pojawia się w życiu bohaterów wraz z Ruth – żydowską uciekinierką z Niemiec, którą Susan przygotowuje do egzaminów na studia. Ten wątek poszerza jej nieco obraz sytuacji, ale pozostawia wrażenie, jakby jedynymi ofiarami Hitlera na kontynencie byli Żydzi w Niemczech i nie tylko tam. Nawet kiedy Jonatan wspomina swojego kolegę – lotnika z Polski, robi to dlatego, że jest on Żydem i także niepokoi się o pozostawioną w Łodzi rodzinę. W tym wątku zadziwiająca dla mnie jest reakcja lady Thorton na obecność w jej domu i posiadłości pochodzącej z Niemiec dziewczyny, którą przecież umieścił tam jej mąż. Trudno mi uwierzyć w to, że tak długo nie mogła zrozumieć tego, że Ruth jest uciekinierką i ofiarą wojny – przecież jej wiedza o świecie była zdecydowanie szersza niż ta, którą dysponowała Ada. Zaczęłam raczej podejrzewać, że był w tym podskórny, niezwerbalizowany antysemityzm i że to o żydowskie pochodzenie dziewczyny chodziło, a nie o to, skąd przyjechała.

Wojna (od pewnego momentu) światowa pozostaje jednak w tle całej opowiadanej przez autorkę historii. Dużo ważniejsza jest w niej prywatna wojna Ady z całym światem o to, żeby żyć i funkcjonować normalnie i nadrobić to wszystko, co straciła przez nieudolną i przemocową matkę. Dziewczynka powoli uczy się normalności, zaufania i miłości, a także odwagi w życiowych wyborach.

„Wojna, którą w końcu wygrałam” to książka, która, mimo dekoracji i kostiumów z czasu wojny, prezentuje bardzo współczesne spojrzenie na świat. Widać to szczególnie w postaci Susan, której związek z nieżyjącą już Becky oraz to, dlaczego żyje ona w odrzuceniu przez rodzinę, pozostaje do końca w sferze niedomówień. Warto pamiętać o tym, że wszystko to dzieje się w czasie, kiedy związki homoseksualne mężczyzn były w Wielkiej Brytanii karane więzieniem. O kobiecych prawo nie wspominało, co jednak nie oznacza, że były powszechnie akceptowane. Jej stosunek do przybranych dzieci i metody wychowawcze są także zdecydowanie odległe od tego, jak wówczas traktowano i wychowywano dzieci w Wielkiej Brytanii. Jednak to właśnie dzięki jej miłości i zrozumieniu Ada wygrała swoją wojnę o normalne życie.

P.S. Trochę szkoda, że w polskim wydaniu tej książki nie znalazł się choć krótki przypis dopowiadający czytelnikom informacje o roli polskich lotników w bitwie o Anglię oraz roli naszych kryptologów w złamaniu kodów Enigmy.

Kimberley Brubaker Bradley „Wojna, którą w końcu wygrałam”, przekł.: Marta Bręgiel – Pant, wyd.: Wydawnictwo Entliczek, Warszawa 2019