Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: przekład

Ponad sto lat temu, w epoce świec i latarni gazowych, drewnianych kontuarów w sklepach i koni na ulicach, przyszła na świat pewna dziewczynka. Nie ucieszyło to nikogo, prócz jej matki. Ojciec nie lubił dzieci, nawet swoich, a Peter, starszy brat, miał dopiero trzy lata i nie rozumiał, na co mu potrzebni jacyś inni ludzie poza rodzicami.
Ale mama cieszyła się bardzo. Dała córce na imię Clarissa, po własnej nieżyjącej matce.
– „Jasna i czysta” – szepnęła do ucha nowo narodzonej. – Oto co znaczy twoje imię: „Jasna i czysta”.
Clarry miała trzy dni, gdy jej matka umarła…
Kiedy pierwszy raz wzięłam do ręki „Wojnę skowronków”, skojarzyła mi się z „Rokiem, w którym nauczyłam się kłamać” Lauren Wolk. To skojarzenie wywołane zostało przez okładki obu książek zaprojektowane przez Aleksandrę Cieślak, ale okazało się, że łączy je coś więcej. Mimo że czas ich akcji dzieli jakieś trzydzieści lat, w obu mamy cień I wojny światowej, która zmieniła świat bohaterów. W obu też mamy dorastające bohaterki, które konfrontują się z niesprawiedliwością i okrucieństwem świata.

Clarry urodziła się w 1902 roku (czyli jeszcze w tak zwanym długim XIX wieku, bo za właściwy początek następnego stulecia uznaje się obecnie I wojnę światową), a więc w świecie zupełnie innym niż ten, w którym żyją czytelnicy tej książki – w którym dziewczynkom wolno było zdecydowanie mniej niż chłopcom wtedy i niż ich rówieśniczkom teraz.
Zdążyła się już przyzwyczaić, że chłopców obowiązują inne reguły. Chłopcy dostawali kieszonkowe, a dziewczynki nie. Chłopcy musieli się uczyć różnych rzeczy w szkole, a dziewczynki potrzebowały tylko jakiegoś zajęcia. Peter miał rower i mógł na nim jeździć po całym mieście, a granicami jej świata była szkoła (dwie minuty piechotą) i dom panny Vane (po drugiej stronie ulicy).
A przede wszystkim: chłopcy wiedzieli lepiej. I byli lepsi. To była oczywistość, z którą się nie dyskutowało. Naturalna kolej rzeczy.
Może i tak, pomyślała Clarry bez przekonania.
Ojciec mówił jej: Nawet jeśli nie wyjdziesz za mąż, nigdy nie będziesz musiała być samodzielna, więc jego zdaniem nauka nie była jej do niczego potrzebna. Na tym kończyło się jego zaangażowanie w edukację córki, mimo że dziewczynka chciała się uczyć i była nie mniej zdolna od brata. Zresztą w przypadku syna ojciec też ograniczył się tylko do wysłania go do szkoły z internatem, w której go ani razu nie odwiedził, a wcześniej ignorował strach i niechęć chłopca do tego wyjazdu. Strach i niechęć tak wielkie, że pchnęły Petera do czynu desperackiego, który zaważył potem na całym jego życiu.
W ich domu panował chłód emocjonalny, niezrozumiały i wręcz bolesny dla nas sto lat później. Tylko częściowo był on skutkiem żałoby przeżywanej przez ojca, a w dużej mierze wynikał z ówczesnych reguł wychowywania dzieci nie tylko w Wielkiej Brytanii. On sam był traktowany podobnie i trudno powiedzieć, czy ta obojętność we wspólnym domu była dla dzieci gorsza od zupełnego porzucenia, które stało się udziałem ich ukochanego brata ciotecznego Ruperta, gdy jego rodzice wyjechali do Indii pozostawiając go z dziadkami. Paradoksalnie jednak, ten brak zainteresowania ojca stał się dla Clarry szansą, bo udało jej się zorganizować sobie naukę w szkole, w której mogła naprawdę zdobyć wykształcenie i potem studiować.

Miała wtedy dwanaście lat, był rok 1914 i zaraz potem w Europie zaczęła się wojna. Początkowo nie miała ona wpływu na życie rodziny Penrose’ów w Plymouth i Kornwalii. Nawet wtedy, kiedy Rupert, po skończeniu szkoły, wstąpił do wojska, wydawało się, że to nic nie zmieni, bo powszechnie uważano, że do Bożego Narodzenia wojna się skończy. Tak się jednak nie stało. Ta wojna była początkiem nowej epoki, zmieniła świat i ludzi – także tych, którzy nie brali w niej bezpośredniego udziału. Trwała długie cztery lata i nic już po niej nie było takie samo.
Po obu stronach stały armie. Żadna nie wygrywała, choć obie bardzo się starały i próbowały coraz to nowych sposobów walki. Niemcy jako pierwsi użyli gazów trujących, a Brytyjczycy czołgów. Zupełnie rozsądni ludzie, którzy w poprzednim życiu wypuszczali osy przez okno, czytali dzieciom bajki na dobranoc, naśladując przy tym różne głosy, i krzywili się, słysząc fałszywy ton, ludzie, którym prawie nigdy nie zdarzało się krzyczeć, upijać ani zapomnieć o urodzinach matki, słowem, całkiem zwyczajni ludzie, wkładali teraz wiele wysiłku w zabijanie innych całkiem zwyczajnych ludzi, których widzieli po raz pierwszy w życiu.
Hilary McKay opisuje wojnę i to, jak wchodziła w życie ludzi, w sposób absolutnie mistrzowski. Najpierw jest normalnie, jakby nic się nie zmieniło, a potem nagle pojawi się coś, co wali jak obuchem. Tak jak w jednej z pierwszych scen z Francji – z końmi, o które dbano w miarę możliwości – szczotkowano je, pojono i karmiono (choć paszy zawsze brakowało i trzeba było dosypywać do niej trocin, by zwierzęta za szybko nie zgłodniały). (…) Koni były setki. Ciągnęły zaopatrzenie, działa, worki z piaskiem, ambulanse i truchła innych koni… a dalej jest jeszcze bardziej realistycznie i nagle uświadamiamy sobie, że to wcale nie o konie chodzi…
O tej porze roku znad pół często dobiegał śpiew skowronków. Żołnierze dziwili się obecności ptaków, lecz one były tam od wieków.
O wiele dziwniejsza była w tym miejscu obecność żołnierzy.
Ludziom niezwykłe wydawało się coś jeszcze: że skowronki śpiewały w ich ojczystych językach. Anglikom po angielsku, Francuzom po francusku, Holendrom po niderlandzku.
A co bardziej zdumiewające, po drugiej stronie okopów, parę kilometrów dalej, skowronki śpiewały po niemiecku.
Była to wojna, na której absolutnie nic nie miało sensu.
Tę wojnę nazywano potem Wielką, bo jeszcze takiej w historii ludzkości nie było. Pamięć o niej ginie w tej chwili w cieniu następnej, która zaczęła się dwadzieścia lat później i była jeszcze większa, jeszcze bardziej absurdalna i jeszcze straszniejsza. Ale o tym jeszcze bohaterowie tej książki nie wiedzą…
Hilary McKay „Wojna skowronków”, przekł.: Łukasz Witczak, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2021