Książka nominowana i NAGRODZONA w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA w kategorii: przekład !!
oraz wpisana na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2023
To już drugi przekład „Opowieści wigilijnej”, który staje na półce Małego Pokoju z Książkami. Poprzedni – Andrzeja Polkowskiego opisywałam ( tutaj —>>> ) dawno temu, kiedy Najstarsza z moich córek czytała go jako lekturę w szkole podstawowej. Nie wiem, czy potem ukazały się jeszcze jakieś następne godne uwagi, bo kolejne moje córki na potrzeby szkolne także czytały tamten.
Na to wydanie czyli przekład Jacka Dehnela zwróciłam uwagę przede wszystkim ze względu na ilustracje Lisy Aisato. Nie jestem szczególną fanką jej kreski i moim zdaniem nie zawsze jest ona odpowiednia do tekstów, którym towarzyszy, ale tutaj (podobnie jak w przypadku „Śnieżnej siostry”) jest bardzo na miejscu, pasuje do atmosfery tej historii i wiktoriańskich realiów, w których się toczy.
Do samego tekstu zajrzałam już po tym, jak Jacek Dehnel został nominowany w Plebiscycie LOKOMOTYWA i stwierdziłam wtedy, że czyta się naprawdę dobrze. Tłumaczowi udało się zachować balans między współczesnością języka, która powoduje, że nawet młodzi czytelnicy nie powinni mieć z nim problemów a duchem czasów, z których ten utwór pochodzi.
Kiedy głosami internautów właśnie ten przekład wygrał rywalizację w naszym plebiscycie, o ogłoszenie werdyktu i wygłoszenie laudacji poprosiliśmy Anną Bańkowską, której „Anne z Zielonych Szczytów” triumfowała w poprzedniej edycji Lokomotywy. Określiła ona dzieło Jacka Dehnela mianem mistrzostwa świata. Powiedziała: przeczytałam ją w nocy za jednym zamachem i nie mogłam się oderwać. Doceniła nie tylko piękny styl i piękny język, ale także liczne i bardzo obszerne przypisy, które jej zdaniem stawiają tę edycję „A Christmas Carol”na poziomie wydania krytycznego.
Podzielam tę opinię, bo sama bardzo lubię przypisy. Ich obecność w książce podnosi moją przyjemność lektury na wyższy poziom 😉 Jacek Dehnel wyjaśnia w nich rozmaite konteksty kulturowe, do których się Dickens odnosił, a które są obecnie, jak sądzę, w większości słabo zrozumiałe także dla przeciętnego czytelnika brytyjskiego. Czasem udało mu się znaleźć polskie odpowiedniki dla odniesień autora, ale wtedy też w przypisie wyjaśnia, o co chodziło w oryginale.
Wolę, kiedy przypisy znajdują się na dole strony – tak jest wygodniej czytać. Tutaj, zapewne także ze względu na całostronicowe ilustracje, umieszczono je na końcu książki. To trochę utrudnia, przydałaby się więc zakładka – wstążka (albo nawet dwie 😉 ), żeby ułatwić wędrówki między tekstem właściwym a przypisami.
Czuje się, że praca nad tym tekstem, była dla tłumacza przyjemnością. Z tym większym żalem uświadamiam sobie, że tak staranne (a przez to nie tanie !) wydanie zapewne nie trafi do tych, którym najbardziej by się przydało. „Opowieść wigilijna” jest aktualnie lekturą obowiązkową w klasach 7-8 szkoły podstawowej, ale obawiam się, że większość uczniów sięgnie na tę okoliczność po typowe wydanie lekturowe czyli byle jaki przekład wydany byle jak, byleby tylko kosztował niewiele. A potem będziemy narzekać, że nastolatki nie chcą czytać lektur szkolnych…
Charles Dickens „Opowieść wigilijna czyli kolęda prozą albo bożonarodzeniowa opowieść o duchach”, przekł.: Jacek Dehnel, ilustr.: Lisa Aisato, wyd.: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023
Książka w wersji oryginalnej wpisana została na listę White Ravens Internationale Jugendbibliothek w Monachium.
Polskie wydanie było nominowane w kategorii: przekład Plebiscytu Blogerów LOKOMOTYWA oraz zostało wpisane na listę honorową IBBY i na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2022
Przyznajcie się, kto z was nigdy nie przyglądał się maleńkim owadom i nie zastanawiał, o czym one ze sobą rozmawiają ? Po jakiemu ? Pani Carson Ellis podsłuchiwała je na tyle długo, że nauczyła się ich języka. Owady przez nią podsłuchane posługiwały się angielską wersją owadziego języka, którą trzeba było przetłumaczyć na wersję polską. Pomagał mi w tym pewien żuczek, który czasami chodzi mi po ekranie komputera, pytając „Zu dę daś?”. I jak byście mu na to pytanie odpowiedzieli ? – napisał na ostatniej okładce tłumacz tej książki Michał Rusinek.
Kiedy ukazało się jej polskie wydanie, ani przez chwilę nie miałam wątpliwości, że MUSI się ona znaleźć w gronie naszych lokomotywowych nominacji w kategorii: przekład. Mieliśmy już tam książkę przetmitniętą na gwarę wielkopolską, więc stworzony na potrzeby tej publikacji polski język owadzi też się w niej znakomicie mieścił.
„Zu dę daś ?” (czyli w oryginale „Du Iz Tak?”) to wyzwanie nie tylko dla tłumacza, ale także dla czytelników – dla obu stron tego czytelniczego procesu to także świetna zabawa !!! Choć w pierwszym momencie może się to wydawać kompletnie niezrozumiałe, to jednak przy pewniej dozie umysłowej otwartości, spostrzegawczości i wyobraźni można bez problemu domyślić się, o czym rozmawiają owadzi bohaterowie. Z tekstu Krzysztofa Rybaka w „Kulturze Liberalnej” dowiedziałam się, że istnieje też (można tak powiedzieć) przekład tekstu oryginalnego na angielski. Jest on udostępniany tłumaczom, którzy podejmują się stworzenia kolejnych owadzich języków narodowych. Bez tego, jak się domyślam, można by się obawiać w kolejnych wersjach językowych czegoś, co nazwałabym efektem głuchego telefonu. Jak napisał tam Krzysztof Rybak: Sam fakt istnienia tekstu nie jest tajemnicą, ale jego treść jest ściśle tajna, co stanowi o determinacji w utrzymaniu języka owadziego jako obowiązującego.
Jeśli ktoś nie ma jednak ochoty na lingwistyczne zagadki, może potraktować znajdujące się tam dialogi tak, jak normalnie ignorujemy bzyczenie muchy czy komara i poprzestać na ilustracjach. Dzieje się na nich bardzo wiele, a historia, której początkiem i końcem jest nieśmiałe wychynięcie z ziemi małych zielonych listków, okazuje się być opowieścią o niepowstrzymanej cykliczności natury. Owadzi bohaterowie obserwują to, co się potem z tymi listkami dzieje, z zachwytem i fascynacją bardzo podobnymi do naszych ludzkich. Przecież bardzo często zdarza nam się pochylać nad czymś, co niepodziewanie wyrosło i pytać Zu Dę Daś? – tylko w naszym języku…
Carson Ellis (test & ilustr.) „Zu dę daś ?”, przekł.: Michał Rusinek, wyd.: Wytwórnia, Warszawa 2022
Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2023 w kategorii: przekład !!!
Każdy mieszkaniec Ktosiowa // bardzo lubił czas Świąt.
A Grinch, co żył za Ktosiowem ? // Ależ SKĄD !
Twórczość Dr. Seussa to klasyka i kamień milowy amerykańskiej literatury dziecięcej. „Jak Grinch skradł Święta !” ukazało się w tym roku po polsku po raz pierwszy, ale jego bohater znany jest polskiej publiczności bardzo dobrze. Ta historia była ekranizowana aż trzy razy ! Ja również kojarzyłam go z filmów, choć żadnego chyba nie widziałam w całości. Kiedy niedawno przeczytałam tę książkę, zdziwiłam się podwójnie.
Po pierwsze tym, jak krótki jest to wiersz, biorąc po uwagę fakt, że na jego podstawie stworzono filmy pełnometrażowe. Po drugie i najważniejsze – tym, o co chodzi w tej historii. Na podstawie zwiastunów i fragmentów filmów, które widziałam, odniosłam wrażenie, że sprowadzają one sens (i istnienie) Świąt do prezentów, bez których nie mogą się one obejść. Tymczasem nic bardziej mylnego !!!
Grinch kradnie prezenty z wszystkich domów Ktosiowa i liczy na to, że w ten sposób nie dopuści do Świąt. Stało się jednak inaczej: Choć Ktosie z Ktosiowa // i duzi, i mali, // prezentów nie mieli, // to wszyscy – śpiewali ! // Albowiem nie zdołał // powstrzymać Grinch Świąt. // Nadeszły i tak. // Ale jak ? Ale skąd ?
Bardzo podoba mi się konkluzja tej całej historii: Być może nieważne, czy prezent masz w ręce, // bo w Świętach, cóż, chodzi o coś… o coś więcej. Podoba mi się, bo zostawia kwestię tego, czym jest to coś więcej, otwartą i każdy czytający może sobie dopowiedzieć to, co dla niego jest w nich ważne. Zmieści się tam zarówno interpretacja religijna, jak i świecka – z wyjątkiem tej, że chodzi w nich WYŁĄCZNIE o prezenty, oczywiście !
Ja i moje córki zetknęłyśmy się pierwszy raz twórczością Dr. Seussa ponad 20 lat temu w warszawskim teatrze „Lalka” na przedstawieniu „Słonia, który wysiedział jajko” w przekładzie Stanisława Barańczaka. Spektakl ten (podobnie jak książka) stawiał widzom pytanie o to, który rodzic jest prawdziwszy – biologiczny, który począł, a potem zostawił, czy ten, który jajko wysiedział (czytaj: wychował). Dzieci obecne w teatrze musiały wydać wyrok niemal salomonowy – komu należy się tytułowe jajko ? Ptakowi czy słoniowi ? Swoją drogą – zawsze mnie intrygowało, jak aktorzy wybrnęliby z sytuacji, w której dzieci (inaczej niż autor) opowiedziałyby się za więzami krwi ?
Potem kupiłyśmy „Kota Prota” i była to jedyna z książek Dr. Seussa, którą czytałam moim córkom na głos. Po kilku latach zaczęły się ukazywać następne – już z wersją audio. Kiedy pierwszy raz usłyszałam jak wspaniale interpretuje je na płytach dołączonych do książek Zbigniew Grochal, wymiękłam i uznałam, że wobec takiej konkurencji kapituluję 😉 Te wiersze w oryginale są dość proste. „Kot Prot” czyli „The Cat in the Hat” składa się z 223 słów podstawowych i nadaje się do czytania już przez dzieci początkujące w tej sztuce. W przekładzie Stanisława Barańczaka natomiast… No cóż – podobno z przekładami jest jak z kobietami: albo są wierne, albo piękne 😉 Barańczak postawił na urodę. Do absurdalnego humoru oryginału dołożył jeszcze popisy elokwencji i giętkości języka. Mamy tam więc na przykład stentorowy pisk rybki, która woli raczej zaśniedzieć w stęchłej wodzie słoika, niż być składnikiem listy ofiar ekwilibrysty czy innego szkodnika... (uff !!!) Zbigniew Grochal radził sobie z tymi słownymi hołubcami po mistrzowsku, ani na moment nie wypadając z rytmu 😉 Chapeau bas !!! (Ja dostawałam zadyszki po trzech stronach przeczytanych ciurkiem 😉 )
Na płytkach dołączonych do książek znajdowała się zawsze również wersja oryginalna tekstu – czytana przez samego pana Roberta Gamble’a, założyciela wydawnictwa „Media Rodzina”. Jeśli moje córki nie zasnęły wcześniej, to jego spokojny, głęboki głos usypiał je niezawodnie.
Myślę, że Michał Rusinek, zabierając się za przekład „Jak Grinch skradł Święta !”, miał zadanie podwójnie trudne, bo musiał sprostać nie tylko wielkości jej Autora, ale także porównaniu z tym, jak wcześniej z jego wierszami radził sobie Stanisław Barańczak. Udało mu się to znakomicie i mam nadzieję, że na tym nie poprzestanie ani on, ani Wydawnictwo Kropka 🙂
Dr. Seuss (tekst & ilustr.) „Jak Grinch skradł Święta !”, przekł.: Michał Rusinek, wyd.: Kropka, Warszawa 2023
oraz:
Dr. Seuss (tekst & ilustr.) „Słoń, który wysiedział jajko”, przekł.: Stanisław Barańczak, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2003
Dr. Seuss (tekst & ilustr.)„Kot Prot”, przekł.: Stanisław Barańczak, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2003
P.S. grudzień 2024
Nakładem Wydawnictwa Kropka ukazała się kolejna książka z Grinchem w roli głównej. Wygląda nieźle, ale bliższe oględziny wykazały, że, wbrew temu, co sugerowała okładka, jej autorem wcale nie jest zmarły w 1991 roku Theodor Seuss Geisel (który ukrywał się pod pseudonimem Dr.Seuss) tylko Alaistar Heim. Ilustracje wzorowane na oryginalnych wykonał Aristides Ruiz.
Efekt tej współpracy jest, mówiąc najoględniej, taki sobie. Doceniam to, że Michał Rusinek starał się bardzo przekładając to na polski, ale no cóż… jak nie ma za bardzo co przekładać, to nic się nie poradzi 😦
Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: przekład !!!
Słońce znika za horyzontem na zachodzie (wie to prawie każdy), tymczasem Wieże Zachodzącego Słońca były zwrócone ku wschodowi. Osobliwe !
Wieże Zachodzącego Słońca zwrócone ku wschodowi nie były zresztą wieżami tylko lśniącym, przeszklonym apartamentowcem. Stał on samotnie na brzegu jeziora Michigan, wysoki na cztery piętra. Cztery puste piętra.
Aż tu pewnego dnia (był to akurat czwarty lipca), chłopiec na posyłki o wyjątkowo niepospolitej powierzchowności, objechał całe miasto, by dostarczyć listy adresowane do wybranych przyszłych lokatorów. Pod każdym listem widniał podpis: Barney Northrup.
Chłopiec na posyłki miał sześćdziesiąt dwa lata, a osoba o nazwisku Barney Northrup nie istniała…
„Gra o spadek” to czwarta nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA książka, do której powstania przyczyniła się Emilia Kiereś i druga (po „Była raz starsza pani” ) jej nominacja za przekład. Ta powieść to nie lada wyzwanie dla tłumacza . Bardzo duże znaczenie w całej intrydze mają gry słowne, kalambury i skojarzenia, często nieprzekładalne i ukryte na przykład w nazwiskach.
„Gra o spadek” to książka dziś trochę oldskulowa, bo powstała ponad 40 lat temu, kiedy życie wyglądało inaczej niż dziś. Jak na swoje czasy też już chyba była taka, czerpiąc z tradycji klasycznego kryminału i książek Agathy Christie. Mamy więc tajemnicę pewnej śmierci, której rozwikłanie jest warunkiem otrzymania tytułowego spadku i coś na kształt zagadki zamkniętego pokoju, którym jest odcięty przez śnieżycę od świata apartamentowiec na jeziorem Michigan. More a puzzle than a novel – jak napisano o niej w magazynie Kirkus Reviews.
Jest to jednak także książka przewrotna, w której ostatecznie okazuje się, że nic nie jest takie, jak się na początku wydawało i…
Obawiam się, że nie mogę napisać nic więcej, żeby nie popsuć Wam lektury, do której bardzo zachęcam 🙂
P.S. Książka w oryginale (czego wydawnictwo nie odnotowało w stopce redakcyjnej) nosi tytuł „The Westing Game”, podobnie jak jej ekranizacja, która powstała w 1997 roku (i ma alternatywny tytuł „Get a Clue”), ale nie udało mi się znaleźć o niej żadnych informacji poza —>>> tym i —>>> tym
Ellen Raskin „Gra o spadek”, przekł.: Emilia Kiereś, wyd.: Kropka, Warszawa 2022
Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: przekład !!!
Był raz chłopiec imieniem Milo, który nie wiedział, co ma ze sobą począć. Nie wiedział tego nigdy, a nie tylko chwilami. Kiedy był w szkole, chciał się z niej wyrwać, a gdy tylko mu się to udawało, natychmiast pragnął do niej wrócić. W drodze do szkoły myślał o powrocie do domu, a kiedy do niego wracał, robiło mu się w nim za ciasno. Zawsze i wszędzie marzył o tym, żeby się znaleźć gdzie indziej, a gdy udawało mu się tam dotrzeć nie rozumiał, po co w ogóle ruszał się z miejsca…
Tak zaczyna się ta książka, o której jej Autor w posłowiu napisał: podobnie jak większość dobrych rzeczy w moim życiu, wzięła się stąd, że próbowałem się wymigać od pewnych powinności. Niektórzy ludzie tak mają, że się migają. Jestem jednym z nich.
Niektórzy tak mają, ale nie wszystkim z tego migania wychodzą takie piękne rzeczy. Do tego jednak trzeba mieć talent !
Cieszę się, że Wydawnictwo Kropka umożliwiło polskim czytelnikom poznanie tej powieści, która ma już 60 lat, ale wcale się nie zestarzała. Nie rozumiem tylko, dlaczego w stopce redakcyjnej nie znalazł się oryginalny tytuł tej książki czyli „The Phantom Tollbooth” ? Można go znaleźć tylko w biogramie autora na końcu. Wydawało mi się, że jest to przyjętą zasadą wydawniczą. Tutaj szczególnie jest to ważne, bo książka ukazała się już wcześniej po polsku w przekładzie Anny Wojtaszczyk i wtedy jej tytuł był dość bliski oryginałowi – „Niezwykła rogatka”. Obecny może być mylący – niestety nie ma w naszym języku dobrego synonimu dla słowa Tollbooth, który oznacza punkt poboru opłat na autostradzie. O taką właśnie bramkę, którą niespodziewanie dostał bohater i od której cała historia się zaczyna, tutaj chodzi, ale rozumiem decyzję tłumacza, żeby tę kwestię w tytule pominąć.
Powinienem jeszcze wspomnieć w paru słowach o ilustracjach – napisał w posłowiu Autor. – Otóż podczas pisania tej książki zajmowałem górne piętro dużego, zapuszczonego dwupoziomowego mieszkania w Nowym Jorku. Na dolnym piętrze mieszkał Jules Feiffer. Był wtedy dopiero u progu kariery. Zaintrygowało go, kto mu tak chodzi w tę i z powrotem nad głową, a potem czytał czasem fragmenty tego, co napisałem, i robił szkice z myślą o ilustracjach. Były znakomite i doskonale oddawały ducha książki. Postanowiliśmy, że to właśnie on ją zilustruje. Wyłoniły się jednak różne drobne problemy. Jules nie lubił rysować pewnych rzeczy. Na przykład map. A ja uwielbiam mapy i w ogóle napisałem tę książkę chyba między innymi po to, żeby umieścić w niej mapę, taką jak w moich ukochanych książkach Arthura Ransome’a. Narysowaliśmy ją więc wspólnymi siłami.
Jules nie lubił też rysować koni. Gdy pod koniec książki Milo i księżniczki uciekają przed demonami, wojsko Królestwa Mądrości nadjeżdża konno. W pierwszych szkicach Jules’a wojacy dosiadali kotów.
(próbowałam policzyć jeźdźców oraz głowy i nogi koni na tej ilustracji, ale jakoś mi się nie sumują 😉 )
Po pewnym czasie stało się to między nami czymś na kształt gry: on szukał sposobów, żeby rysować po swojemu, a ja wymyślałem rzeczy, których narysowanie sprawiłoby mu najwięcej trudności. Na przykład na Górze Niewiedzy Milowi zagraża tłum Demonów. Są wśród nich Trzy Demony Kompromisu: jeden jest niski i gruby, drugi wysoki i chudy, a trzeci dokładnie taki, jak tamte dwa. Nie wiedzieć czemu, nigdy nie doczekały się ilustracji.
Cieszę się bardzo, że Wydawnictwo Kropka zdecydowało się na te oryginalne, można powiedzieć – kanoniczne ilustracje. Uważam, że w sytuacji, kiedy Autor współpracował z Ilustratorem, miał wpływ na efekt końcowy i zaakceptował go, ilustracje stanowią całość z tekstem.
„Wielka podróż małego Mila” to piękna, oniryczna opowieść o wędrówce przez czarodziejskie krainy, którą tytułowy bohater, początkowo znudzony swoim życiem, odbywa po to, żeby przekonać się w końcu, że jest ono ciekawsze od snów. Jej tłumacz Michał Kłobukowski, jak zawsze mistrzowsko wykorzystał przewrotny i absurdalny humor oraz gry słowne, które składają się na niezwykły klimat tej historii. Nikt inny nie potrafi z taką lekkością tworzyć niezliczonych neologizmów i wynajdywać dowolnej ilości synonimów i antonimów. Przekonałam się o tym już wtedy, kiedy czytałyśmy „Wielkomiluda” czyli spolszczoną przez niego powieść Roalda Dahla o BFG. Nazwisko tego tłumacza to zawsze gwarancja lektury na najwyższym poziomie – tak jest również tym razem.
Norton Juster „Wielka podróż małego Mila”, przekł.: Michał Kłobukowski, ilustr.: Jules Feiffer, wyd.: Kropka, Warszawa 2021
Norton Juster „Niezwykła rogatka”, przekł.: Anna Wojtaszczyk, ilustr.; Grzegorz Kierzkowski, wyd.: Bertelsmann Media, Warszawa 2001
Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2020 w kategorii: przekład !!!
oraz wpisana na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2020
oraz druga część trylogii
Jeszcze sto pięćdziesiąt lat temu Truchlin był jedną z najwspanialszych dzielnic Pragi. Na dwóch pagórkach pomiędzy dzisiejszym placem Wacława a placem Karola budowano eleganckie domy, sadzono parki i brukowano ulice. Wszystko zmieniło się pod koniec dziewiętnastego stulecia. W całej Pradze rozbłysły pierwsze latarnie elektryczne, na ulicach pojawiły się pierwsze tramwaje, a nad ulicami pierwsze linie wysokiego napięcia. Tymczasem Truchlin z dnia na dzień tracił swój dawny splendor. Kto mógł, przeprowadzał się gdzie indziej, a opuszczone domy zaczęły przyciągać tych, którzy unikali świata lub nie mieli innego wyboru: żebraków, przestępców i dziwaków. Pałacyki i wille niszczały, podwórka i ogrody zarastały chwastami, sklepy jeden po drugim bankrutowały. Czas zatrzymał się na zawsze. Truchlin pozostał ciemny i cichy, niebezpieczny, przesycony tajemnicą i pełen niepokojących opowieści…
Praga to miejsce, z którym wiążą mnie wyłącznie miłe wspomnienia. Ukochane miasto Taty – znał je znakomicie i był kopalnią informacji o zdawałoby się każdym miejscu (przynajmniej w jej historycznym centrum), choć byli tacy, którzy podejrzewali, że je na bieżąco wymyśla 😉 Dawno już tam nie byłam i ciągle mam nadzieję, że uda mi się wrócić…
Kiedy usłyszałam, że jest powieść dla młodzieży z akcją właśnie w Pradze, ucieszyłam się bardzo. Potem dowiedziałam się, że nie do końca tak jest, bo wszystko dzieje się w nieistniejącej naprawdę części miasta i to trochę ostudziło mój zapał. Wyobraziłam sobie, że ten tytułowy wymyślony Truchlin mieści się gdzieś na peryferiach Pragi, gdzie ptaki zawracają, a turyści się nie zapuszczają i tu przeżyłam pierwsze zdziwienie. Vojtech Matocha umieścił tę dzielnicę w samym środku miasta, lokalizując ją bardzo dokładnie, choć w sposób oczywisty nie może jej tam być. Robi to wrażenie, jakby gdzieś pomiędzy dzisiejszym placem Wacława a placem Karola, realna Praga rozsunęła się, wypączkowując z siebie owe dwa pagórki, na których mieści się wymyślony Truchlin. Za drugim razem czytałam obie części cyklu z mapą w ręku, zaznaczając na niej wszystkie punkty realnej Pragi, które tam się pojawiają i myślę, że z dokładnością do 100 metrów jestem w stanie wskazać to miejsce.
Przypomniała mi się moja wyprawa do Pragi tylko z Najstarszą z córek dawno temu. Miała wtedy jakieś 10 lat i przed wyjazdem dałam jej „Pana Samochodzika i tajemnicę tajemnic” czyli ten tom, którego akcja częściowo umieszczona jest właśnie tam. Ona do dziś pamięta, jakim przeżyciem było dla niej to, że siedząc na cmentarzu żydowskim czytała sceny, które działy się w tym miejscu. Myślę, że dla obecnych nastolatków, wycieczka po Pradze w celu zlokalizowania Truchlina oraz tych książkowych miejsc, które istnieją naprawdę, może być czymś podobnym.
Truchlin do dzielnica dziwna – czas jakby w niej stanął w miejscu. Nie ma tam prądu, ale nie tylko w sensie braku instalacji. Po prostu prąd tam nie płynie, nawet urządzenia na baterie przestają działać, kiedy przekroczy się niewidzialną granicę, a po powrocie stamtąd znowu funkcjonują normalnie. Nie ma więc też tam wszystkich życiowych udogodnień, które przyniósł XX wiek, że o internecie nie wspomnę. A jednak żyją tam ludzie, zupełnie dobrowolnie wybierając to miejsce do mieszkania. Dlaczego ???
Truchlin do dzielnica dziwna – tajemnicza, ponura, pełna opuszczonych domów, krętych ulic, tajemniczych zaułków i jakby odwracająca się tyłem do przybysza z zewnątrz. Akcja obu części rozgrywa się w porze, kiedy dzień jest krótki, ale może się wydawać, że tam jest zawsze ciemno i nigdy nie świeci słońce. To wrażenie potęgują też ilustracje Karela Osohy, nie tylko dlatego, że są czarno-białe (z przewagą szarości). Widzimy na nich wyraźnie osoby znajdujące się w centrum, ale tło jest nie tylko ciemne, ale też jakieś takie rozmazane, domy zlewają się ze sobą, trudno wyodrębnić szczegóły. Taka mroczna jest też atmosfera tych książek. Dzieją się tam rzeczy, do których nie jesteśmy w powieściach dla tak młodych czytelników przyzwyczajeni. Na 10 stronie pierwszego tomu ginie człowiek, część druga zaczyna się od sceny przejmująco brutalnej, a niebezpieczeństwa które grożą bohaterom są bardzo realne. Truchlin stopniowo odsłania przed nimi swoje tajemnice, a ja jestem bardzo ciekawa jak ta cała historia się w kolejnym tomie zakończy.
Jeśli nasłuchaliście się o złotej Pradze i szukacie kolorowych widoczków rodem z folderów dla turystów, to źle trafiliście. Bohaterowie ani razu nie zahaczają o typowe turystyczne atrakcje tego miasta. A jednak jest w tym, co ich spotyka, sporo z jego ducha, atmosfery, tradycji i legend (szczególnie w drugiej części, która bardzo wyraźnie nawiązuje do historii o Golemie).
No właśnie – bohaterowie. Na okładce pierwszej części mamy ich trójkę, dwóch chłopaków i dziewczynę. To zestaw sprawdzony nieraz, choćby w cyklu o Harrym Potterze czy o Felixie, Necie i Nice. Jirka, En i Tonda są jednak inni. Wbrew temu, co sugerować może okładka, nie tworzą jak tamci zgranego trio, które poradzi sobie w każdych okolicznościach. Wręcz przeciwnie – dość szybko okazuje się, że sytuacja ich przerosła i Tonda mógł się poczuć zdradzony (z wzajemnością). Nie tylko Truchlin jest pełen tajemnic, także nasi bohaterowie ukrywają przed sobą rozmaite rzeczy. Dlatego na okładce drugiej części są tylko En i Jirka i ciekawa jestem, co wydarzy się między nimi w trzeciej, która już ukazała się po czesku, a polskie wydanie zapowiadane jest jesienią tego roku (edit: już się ukazało, zapraszam —>>>tutaj ). Na jej okładce, która tym razem nie jest tak ciemna, jak poprzednie i pojawia się na niej światło słoneczne, bo rzecz będzie działa się latem, widzimy samą En, a chłopcy (więc chyba obaj ?) czają się gdzieś w tle, jakby ją śledzili.
W oryginale ten cykl zatytułowany jest „Prašina”. Tłumaczka polskiego wydania Anna Radwan-Żbikowska nie tylko zdecydowała się przetłumaczyć nazwy praskich ulic i placów, ale także interesująco spolszczyła nazwę dzielnicy. Oryginalnie pochodzi ona od słowa prašivý – parszywy, gnijący, więc Truchlin jest trafionym synonimem. Nie udało się jednak oddać szczególnej gry słów, wynikającej z tego, że Prašina brzmi podobnie do słowa: pražska (czyli przymiotnika oznaczającego wszystko co związane jest z Pragą), ale tak to niestety jest z przekładami.
No i oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie znalazła okazji do pohistorykowania 😉 O ile to wszystko, co w tych powieściach dzieje się w końcu XIX wieku, jest dobrze wymyślone i mieści się w ramach gatunku literackiego, o tyle trwanie Truchlina przez cały wiek XX już wzbudziło mój opór. Taka odcięta od świata, tajemnicza i rządząca się swoimi prawami dzielnica w samym środku stolicy komunistycznej Czechosłowacji ??? No, jakoś nie widzę tego. Jestem jednak pewna, że nastoletni czytelnicy tych książek, niesieni przez ich karty rwącym nurtem wydarzeń, nie poświęciliby ani odrobiny uwagi moim wątpliwościom. Nic więc już nie mówię, tylko czekam niecierpliwie na ostatni tom tej trylogii.
Dziękuję Wydawnictwu Afera za egzemplarze recenzenckie tych książek 🙂
Vojtech Matocha „Truchlin”, przekł.: Anna Radwan-Żbikowska, ilustr.: Karel Osoha, wyd.: Afera, Wrocław 2020
Vojtech Matocha „Truchlin. Czarny merkuryt”, przekł.: Anna Radwan-Żbikowska, ilustr.: Karel Osoha, wyd.: Afera, Wrocław 2021
Książka nominowana i NAGRODZONA w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: przekład !!!
oraz wpisana na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2022
Znajomość z Anią z Zielonego Wzgórza zawarłam w wieku do tego najodpowiedniejszym, czyli we wczesnej nastoletniości, która w moim przypadku wypadła w latach siedemdziesiątych. Był to oczywiście jedyny istniejący wówczas przekład Rozalii Bernsteinowej i najpopularniejsze wśród moich rówieśników wydanie – trzy tomy, w każdym po dwie części, płócienna oprawa i obwoluta, która oczywiście nie dotrwała do dziś, a w środku ilustracje Bogdana Zieleńca.
Ania należała (i należy do dziś) do moich ulubionych bohaterek literackich, choć muszę przyznać, że najmniej lubiłam ją w tym pierwszym tomie i najrzadziej do niego wracałam. Wolałam tę starszą, studiującą, pracującą, a potem wychowującą dzieci. Ostatnim tomem, który kupiłam i przeczytałam, była, wydana wówczas, w 1989 roku, po raz pierwszy „Ania ze Złotego Brzegu”. Kolejnymi edycjami tego cyklu nie interesowałam się już, miałam w domu wszystko, co było mi potrzebne, a potem te książki przeszły na moje córki, choć one już wielbicielkami Ani nie zostały.
O tym, że istnieją inne wersje przekładu tych książek dowiedziałam się przypadkiem. Na jakimś forum internetowym przeczytałam w dyskusji o nich o Leslie Moore i zdziwiłam się bardzo, bo nie pamiętałam takiej postaci. Z kontekstu domyśliłam się, że chodzi o osobę, którą ja znałam jako Ewę i dotarło do mnie, że przekład, który znałam, nie jest już jedyny. W ciągu ostatnich trzydziestu lat ukazało się ich kilkanaście, ale dopiero ten Anny Bańkowskiej wywołał poruszenie. Chciałoby się napisać, że wywołał je wśród czytelników, ale większość osób wypowiadających się na temat tego wydania wyrobiło sobie opinię na jego temat wyłącznie na podstawie tytułu.
Rozalia Bernsteinowa, o której wiadomo bardzo niewiele (żeby nie powiedzieć – nic), przełożyła tę książkę w 1910 roku i najprawdopodobniej opierała się nie na oryginale tylko na przekładzie szwedzkim. Zgodnie z ówczesną praktyką translatorską, poczynała sobie dość swobodnie z imionami i nazwiskami oraz z mniej i bardziej autentycznymi nazwami geograficznymi. Wszystkie imiona, które miały swoje polskie odpowiedniki, spolszczyła i stąd mieliśmy przez wiele lat do czynienia nie tylko z Anią, Marylą i Mateuszem, a także Józią, Janką czy Karolkiem. Bez zmiany pozostali chyba tylko Diana i Gilbert, natomiast pani Rachel Lynde, której imię dla ówczesnych polskich czytelników jednoznacznie wskazywałoby na pochodzenie żydowskie, została przemianowana na Małgorzatę Linde.
Współcześni potencjalni czytelnicy tego cyklu są (w przeciwieństwie do swoich poprzedników sprzed wieku) przyzwyczajeni do innych niż polskie wersji imion i doskonale sobie zdają sprawę, że dziewczynka mieszkająca w Kanadzie raczej będzie miała na imię Anne niż Ania czy Jane a nie Janka. Pamiętajmy też, że Anne bardzo zależało na takiej właśnie wersji, prosiła o to nie raz i aby tę sytuację wyjaśnić, Bernsteinowa wymyśliła rzekomo nielubiane przez nią zdrobnienie Andzia.
W kolejnych przekładach, które zaczęły się ukazywać od lat dziewięćdziesiątych tłumacze rezygnowali ze spolszczania imion bohaterów drugoplanowych, ale czwórka: Ania, Maryla, Mateusz oraz pani Małgorzata pozostawała bez zmian. Tak jest też w poprzednim wydaniu „Ani z Zielonego Wzgórza”, które dla wydawnictwa Wilga przygotowała Maria Borzobohata-Sawicka i które ukazało się w zeszłym roku. Na jednym ze spotkań związanych z ukazaniem się w krótkim czasie dwóch wersji tej książki, powiedziała ona, że zachowanie tych czterech imion oraz Zielonego Wzgórza było warunkiem wstępnym wydawnictwa.
No właśnie – Zielone Szczyty spotkały się chyba z jeszcze większym oporem społecznym niż Anne 😉 Problem w tym, że w języku polskim to słowo obecnie kojarzy się niemal wyłącznie ze skalistym wierzchołkiem góry, a jego znaczenie architektoniczno – budowlane pozostaje wyłącznie w użytku fachowców. Z racji posiadania taty architekta byłam z nim osłuchana, ale ze zdziwieniem stwierdziłam, że jest sporo osób, które w ogóle nie wiedzą, czym jest na przykład ściana szczytowa, a właśnie od jej górnej, pomalowanej na zielono części wzięła swoją nazwę farma Cuthbertów.
Podsumowując, przyznaję się do winy: zabiłam Anię, zburzyłam Zielone Wzgórze i pozbawiłam je pokoiku na facjatce. Proszę jednak o łagodny wymiar kary, zważywszy na to, że ktoś kiedyś musiał się podjąć tego niewdzięcznego zadania – napisała Anna Bańkowska w przedmowie do „Anne z Zielonych Szczytów”.
Mówi się, że nie powinno się oceniać książki po okładce, a teraz widzimy, że nie powinno się również oceniać po tytule 😉 Przeczytałam tę nową wersję, co przyszło mi o tyle łatwo, że, jak wspomniałam, nie byłam szczególnie przywiązana akurat do tego tomu. Czytało mi się ja bardzo dobrze. Anne w wersji Anny Bańkowskiej jest dziewczynką dużo bardziej strawną, mniej egzaltowaną, choć nadal gadatliwą i marzycielską. Marilla straciła sporo swojej dotychczasowej kostyczności, natomiast zyskała na inteligentnym sarkazmie. Obie dzięki temu budzą zdecydowanie więcej mojej sympatii.
Z innych zmian, które wprowadziła Anna Bańkowska poprawiając błędy i przeinaczenia Bernsteinowej, z zadowoleniem przyjęłam to, że Anne dodała do ciasta nie krople walerianowe tylko anodynę. Nie wiem, jak pachnie ta ostatnia, ale pamiętam, że zawsze dziwiłam się, jakim cudem nikt (wyłączając oczywiście zakatarzoną Anię) nie poczuł zapachu ciasta z walerianą, skoro Maryla razem z nią szykowała liczne inne potrawy na ten podwieczorek ???
Opisując przyrodę Wyspy Księcia Edwarda Bernsteinowa często używała nazw roślin znanych jej czytelnikom, a niekoniecznie tam występujących, pomijając inne, nieznane. Rosły więc u niej przylaszczki i pierwiosnki, a zniknęły z tekstu kwiaty, które po angielsku nazywają się mayflowers i były ulubionymi kwiatami Lucy Maud Montgomery. Nie mają one polskiej nazwy, ale Anna Bańkowska skorzystała z pomysłu Stanisława Kucharzyka (autora bloga Zielnik L.M.Mongomery) i przywróciła je na ugory za farmą pana Sloane’a jako majowniki.
Podsumowując moje wrażenia z tej lektury: pojawienie się nowego przekładu absolutnie nie unieważnia poprzednich 😉 Nie będę usilnie namawiać do czytania „Anne z Zielonych Szczytów” osób, które są bardzo przywiązane do tej bohaterki w wersji, w której ją poznały. Jeśli jednak miałabym teraz do czynienia z kimś, kto jeszcze jej nie zna, zaproponowałabym mu/jej właśnie tę wersję. Myślę, że dla współczesnych rówieśnic bohaterki, które (co sprawdziłam już ponad dekadę temu na własnych córkach) z dużymi problemami brnęłyby przez język Bernsteinowej i straciłyby zapał do tej lektury jeszcze zanim Mateusz dojechałby do Szerokiej Rzeki (czyli Bright River), daje on szansę na przyjaźń z Anne.
P.S. Z radością odkryłam w „Anne z Zielonych Szczytów” wstążkę – zakładkę. To bardzo przyjazne dla czytelnika rozwiązanie 🙂
P.S 2 Jednym co mi się tym nowym przekładzie nie podobało był przymiotnik avonleański, jakoś mi wizualnie zgrzytało to słowo w tekście 😉
Aktualizacja 14.06.2023: ukazał się właśnie tom piąty czyli „Wymarzony dom Anne”. To zawsze była moja ukochana część i z radością stwierdzam, że w tym tłumaczeniu nadal mi się podoba !!!
Aktualizacja 29.01.2025: ukazało się już wszystkich osiem tomów tego cyklu, a wpis o zamykającej go „Rilli ze Złotych Iskier” znajdziecie —>>> tutaj
Lucy Maud Montgomery „Anne z Zielonych Szczytów”, przekł.: Anna Bańkowska, wyd.: Marginesy, Warszawa 2022
oraz:
Lucy Maud Montgomery „Ania z Zielonego Wzgórza”, przekł.: Rozalia Bernsteinowa, ilustr.: Bogdan Zieleniec, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 1973
Lucy Maud Montgomery „Ania z Zielonego Wzgórza”, przekł.: Maria Borzobohata-Sawicka, wyd.: Wilga, Warszawa 2021
Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: przekład
Ponad sto lat temu, w epoce świec i latarni gazowych, drewnianych kontuarów w sklepach i koni na ulicach, przyszła na świat pewna dziewczynka. Nie ucieszyło to nikogo, prócz jej matki. Ojciec nie lubił dzieci, nawet swoich, a Peter, starszy brat, miał dopiero trzy lata i nie rozumiał, na co mu potrzebni jacyś inni ludzie poza rodzicami.
Ale mama cieszyła się bardzo. Dała córce na imię Clarissa, po własnej nieżyjącej matce.
–„Jasna i czysta” – szepnęła do ucha nowo narodzonej. – Oto co znaczy twoje imię: „Jasna i czysta”.
Clarry miała trzy dni, gdy jej matka umarła…
Kiedy pierwszy raz wzięłam do ręki „Wojnę skowronków”, skojarzyła mi się z „Rokiem, w którym nauczyłam się kłamać” Lauren Wolk. To skojarzenie wywołane zostało przez okładki obu książek zaprojektowane przez Aleksandrę Cieślak, ale okazało się, że łączy je coś więcej. Mimo że czas ich akcji dzieli jakieś trzydzieści lat, w obu mamy cień I wojny światowej, która zmieniła świat bohaterów. W obu też mamy dorastające bohaterki, które konfrontują się z niesprawiedliwością i okrucieństwem świata.
Clarry urodziła się w 1902 roku (czyli jeszcze w tak zwanym długim XIX wieku, bo za właściwy początek następnego stulecia uznaje się obecnie I wojnę światową), a więc w świecie zupełnie innym niż ten, w którym żyją czytelnicy tej książki – w którym dziewczynkom wolno było zdecydowanie mniej niż chłopcom wtedy i niż ich rówieśniczkom teraz.
Zdążyła się już przyzwyczaić, że chłopców obowiązują inne reguły. Chłopcy dostawali kieszonkowe, a dziewczynki nie. Chłopcy musieli się uczyć różnych rzeczy w szkole, a dziewczynki potrzebowały tylko jakiegoś zajęcia. Peter miał rower i mógł na nim jeździć po całym mieście, a granicami jej świata była szkoła (dwie minuty piechotą) i dom panny Vane (po drugiej stronie ulicy).
A przede wszystkim: chłopcy wiedzieli lepiej. I byli lepsi. To była oczywistość, z którą się nie dyskutowało. Naturalna kolej rzeczy.
Może i tak, pomyślała Clarry bez przekonania.
Ojciec mówił jej: Nawet jeśli nie wyjdziesz za mąż, nigdy nie będziesz musiała być samodzielna, więc jego zdaniem nauka nie była jej do niczego potrzebna. Na tym kończyło się jego zaangażowanie w edukację córki, mimo że dziewczynka chciała się uczyć i była nie mniej zdolna od brata. Zresztą w przypadku syna ojciec też ograniczył się tylko do wysłania go do szkoły z internatem, w której go ani razu nie odwiedził, a wcześniej ignorował strach i niechęć chłopca do tego wyjazdu. Strach i niechęć tak wielkie, że pchnęły Petera do czynu desperackiego, który zaważył potem na całym jego życiu.
W ich domu panował chłód emocjonalny, niezrozumiały i wręcz bolesny dla nas sto lat później. Tylko częściowo był on skutkiem żałoby przeżywanej przez ojca, a w dużej mierze wynikał z ówczesnych reguł wychowywania dzieci nie tylko w Wielkiej Brytanii. On sam był traktowany podobnie i trudno powiedzieć, czy ta obojętność we wspólnym domu była dla dzieci gorsza od zupełnego porzucenia, które stało się udziałem ich ukochanego brata ciotecznego Ruperta, gdy jego rodzice wyjechali do Indii pozostawiając go z dziadkami. Paradoksalnie jednak, ten brak zainteresowania ojca stał się dla Clarry szansą, bo udało jej się zorganizować sobie naukę w szkole, w której mogła naprawdę zdobyć wykształcenie i potem studiować.
Lady Margaret Hall – pierwszy college w Oxfordzie, w którym mogły studiować kobiety. Może właśnie tam uczyła się potem Clarry ? (zdjęcie własne)
Miała wtedy dwanaście lat, był rok 1914 i zaraz potem w Europie zaczęła się wojna. Początkowo nie miała ona wpływu na życie rodziny Penrose’ów w Plymouth i Kornwalii. Nawet wtedy, kiedy Rupert, po skończeniu szkoły, wstąpił do wojska, wydawało się, że to nic nie zmieni, bo powszechnie uważano, że do Bożego Narodzenia wojna się skończy. Tak się jednak nie stało. Ta wojna była początkiem nowej epoki, zmieniła świat i ludzi – także tych, którzy nie brali w niej bezpośredniego udziału. Trwała długie cztery lata i nic już po niej nie było takie samo.
Po obu stronach stały armie. Żadna nie wygrywała, choć obie bardzo się starały i próbowały coraz to nowych sposobów walki. Niemcy jako pierwsi użyli gazów trujących, a Brytyjczycy czołgów. Zupełnie rozsądni ludzie, którzy w poprzednim życiu wypuszczali osy przez okno, czytali dzieciom bajki na dobranoc, naśladując przy tym różne głosy, i krzywili się, słysząc fałszywy ton, ludzie, którym prawie nigdy nie zdarzało się krzyczeć, upijać ani zapomnieć o urodzinach matki, słowem, całkiem zwyczajni ludzie, wkładali teraz wiele wysiłku w zabijanie innych całkiem zwyczajnych ludzi, których widzieli po raz pierwszy w życiu.
Hilary McKay opisuje wojnę i to, jak wchodziła w życie ludzi, w sposób absolutnie mistrzowski. Najpierw jest normalnie, jakby nic się nie zmieniło, a potem nagle pojawi się coś, co wali jak obuchem. Tak jak w jednej z pierwszych scen z Francji – z końmi, o które dbano w miarę możliwości – szczotkowano je, pojono i karmiono (choć paszy zawsze brakowało i trzeba było dosypywać do niej trocin, by zwierzęta za szybko nie zgłodniały). (…) Koni były setki. Ciągnęły zaopatrzenie, działa, worki z piaskiem, ambulanse i truchła innych koni… a dalej jest jeszcze bardziej realistycznie i nagle uświadamiamy sobie, że to wcale nie o konie chodzi…
O tej porze roku znad pół często dobiegał śpiew skowronków. Żołnierze dziwili się obecności ptaków, lecz one były tam od wieków.
O wiele dziwniejsza była w tym miejscu obecność żołnierzy.
Ludziom niezwykłe wydawało się coś jeszcze: że skowronki śpiewały w ich ojczystych językach. Anglikom po angielsku, Francuzom po francusku, Holendrom po niderlandzku.
A co bardziej zdumiewające, po drugiej stronie okopów, parę kilometrów dalej, skowronki śpiewały po niemiecku.
Była to wojna, na której absolutnie nic nie miało sensu.
Tę wojnę nazywano potem Wielką, bo jeszcze takiej w historii ludzkości nie było. Pamięć o niej ginie w tej chwili w cieniu następnej, która zaczęła się dwadzieścia lat później i była jeszcze większa, jeszcze bardziej absurdalna i jeszcze straszniejsza. Ale o tym jeszcze bohaterowie tej książki nie wiedzą…
Hilary McKay „Wojna skowronków”, przekł.: Łukasz Witczak, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2021
Edit 2023: ukazała się kontynuacja „Wojny skowronków” – nosi tytuł „Lot jaskółek” i bardzo mnie zaskoczyła, niestety in minus. Więcej znajdziecie —>>> tutaj
Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA w kategorii: przekład !!!
Z sześciu kategorii, w których nominujemy książki w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA, przekład jest tą najbardziej dyskusyjną. Zdajemy sobie sprawę, że aby dobrze ocenić pracę tłumacza powinno się znać oryginał utworu oraz bardzo dobrze oba języki – ten, w którym został napisany, i ten, na który go przełożono. W przypadku większości nominowanych w tej kategorii książek tak nie jest, ale mimo to zależy nam na docenieniu roli tłumaczy w przybliżaniu polskiemu czytelnikowi tego, co ukazuje się w innych krajach. Zdajemy sobie sprawę z tego, że nie jesteśmy w stanie zauważyć i dobrze ocenić wszystkich niuansów przekładu, dlatego skupiamy się przede wszystkim na efekcie końcowym – czyli na tym, jak ten tekst brzmi po polsku i jak się go czyta.
Wśród tegorocznych nominacji znalazła się jedna szczególna – „Misiu Szpeniolek” czyli przekład „Kubusia Puchatka” na gwarę wielkopolską. Postanowiliśmy w ten sposób docenić nie tyle może kunszt tłumacza, ile sam fakt wydania klasyki literatury w tej wersji językowej. Dodajmy, że nie jest to pierwsza taka edycja w polskim języku regionalnym, bo wcześniej ukazała się edycja śląska czyli „Niedźwiodek Puch” i kaszubska „Miedzwiôdk Pùfôtk”. Podobne zabiegi translatorskie wykonywane są także wobec Małego Księcia (ukazał się w przekładzie śląskim, wielkopolskim i góralskim) i Alicji w Krainie Czarów (na razie powstała wersja śląska). Pozwólcie, że nie będę tu wchodzić rozważania na temat tego, czym się różni język od gwary, co nim jest, a co nie jest i dlaczego, nic to albowiem do rzeczy nie przyda 😉 Ciekawszą kwestią natomiast jest to, po co to się robi, skoro i tak wszyscy potencjalni czytelnicy znają język polski i zapewne także znają tę książkę ? Czy podtrzymywanie takich regionalności ma sens i wartość ???
Ma i to głęboki. Na naszą tożsamość składa się nie tylko tradycja narodowa, ogólnopolska, ale też wszystko to, co przynależy do naszych małych ojczyzn – pamięć lokalna miejsc, w których dorastamy i skąd wywodzi się nasza rodzina, specyfika kuchni i języka właśnie. Język ujednolica się najszybciej – dzięki szkole, telewizji i mediom społecznościowym, ale to w melodii tego, którym mówiła babcia i w pewnych, nieznanych w reszcie kraju określeniach, mieści się nasza tożsamość. Tłumacz tej książki Juliusz Kubel tak o tym opowiada:
Tutaj widzimy dwa jakby wykluczające się trendy, bo z jednej strony ludzie bardzo chcą tą mową się cieszyć, a z drugiej strony nasza gwara jest bardzo hermetyczna. To znaczy mocno związana z regionem i poza ten region nosa nie wyściubia. Na dodatek, gdyby zapytać, czy w ogóle istnieje jednolita „gwara wielkopolska” to trudno odpowiedzieć twierdząco. Pewnie są rozmaite jej odmiany. Ja mogę wiele mówić tylko o tej poznańskiej, dlatego, że tę gwarę dość dokładnie znam.
Nieco inaczej mówi się w Lesznie, a jeszcze inaczej mówi się w Szamotułach. Są też wątki łączące, a i różnice nie aż tak duże, skoro takie książki „Książe Szaranek” czy „Misiu Szpeniolek” równie chętnie są czytane i w Lesznie, i w Szamotułach, i w Strzałkowie. A dlaczego nasza gwara jest mało znana i mało popularna poza Wielkopolską? Bo język codzienny się unifikuje, a przyczyniają się do tego Internet i telewizja. Młodzi mówią żargonem internetowym. Dorośli wspierają się jakimiś slangami zawodowymi. Zmienia się to, rozwija i zanika.
Dlaczego właśnie „Kubuś Puchatek” ? Bo jest to książka, którą znamy bardzo dobrze i czytając ją w takim przekładzie wiemy od razu, o co w niej chodzi. Ja sama najpierw, dzięki dwujęzycznemu polsko – angielskiemu wydaniu Naszej Księgarni uczyłam się na niej angielskiego, a przy okazji podglądałam (na ile potrafiłam) jak przyswoiła ja polszczyźnie Irena Tuwim. Jej przekład jest w tym samym stopniu kongenialny co kontrowersyjny 😉 ale nie można mu odebrać tego, że niepodzielnie panuje nad naszą wyobraźnią. Naszą – czyli roczników wychowanych na książce, a nie na disney’owskiej kreskówce.
Tłumacze przekładający „Winnie The Pooh” na polskie języki lokalne korzystali oczywiście z tekstu oryginalnego, ale nie mogli zapomnieć także o wersji Ireny Tuwim. Bardzo ciekawa byłam jak zabrzmi po wielkopolsku moja ulubiona kwestia: takie bzyczące bzykanie nie bzyka bez powodu i oto proszę:
Juliusz Kubel powiedział: Zajmując się „Kubusiem Puchatkiem”, szukałem też odnośników do pochodzącego z roku 1938 tłumaczenia Ireny Tuwim. Chciałem zobaczyć, jak sobie poradziła z takimi rafami językowymi. I tutaj odkryłem kilka rzeczy, które mnie zastanawiały, ale starałem się jakoś odszukać tok jej myślenia i snuć domysły, dlaczego np. niektóre rzeczy pominęła? Dlaczego napisała gdzieś cały akapit inaczej niż w oryginale. Tak było na przykład z historią (jak ją nazwała Irena Tuwim) Przyprawy do Bieguna Północnego, ale o tym więcej przeczytacie —->>>>tutaj
Ja odnalazłam w „Misiu Szpeniolku” wspomnienia z wczesnego dzieciństwa, które spędziłam w Bydgoszczy. Moi rodzice przyjechali tam po studiach na tak zwany nakaz pracy, a kiedy miałam 10 lat wróciliśmy do Warszawy. A raczej, mówiąc dokładniej – oni wrócili, a ja się z nimi przeprowadziłam 😉 Mieszkając w Bydgoszczy kontakt z gwarą miałam ograniczony, bo nie mówili nią ani rodzice, ani ich znajomi, którzy znaleźli się tam w podobny sposób. Jednak zawsze była gdzieś w tle i nie wiem jak to się stało, ale odkrywam jej ślady w naszych rodzinnych rozmowach. Kiedy przeczytałam w „Misiu Szpeniolku” frazę o tabliczce, co mioł ją wisieć na drzwiach, poczułam się bardzo swojsko. Choć nigdy nie miałam do czynienia z tą gwarą w takim stężeniu, te wszystkie tej, zaś, giyry i knipy, spowodowały, że zatęskniłam do dzieciństwa. I tak mi się jakoś zachciało szneki z glancą 😉
P.S. Książka zawiera w sobie słownik wielkopolsko – polski wyjaśniający użyte w tekście słowa. Dodano do niej też płytę, na której „Misia Szpeniolka” czyta sam tłumacz.
A.A. Milne „Misiu Szpeniolek”, obrozki narysowoł E.H. Shepard, przetmitnął na gwarę wielkopolską Juliusz Kubel, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2019
edit.: 7.10.2023
Przy okazji tegorocznego Międzynarodowego Dnia Tłumaczy poczyniłam następującą obserwację translatorską: wiecie jaki odgłos słychać było podczas widocznej na ilustracji wędrówki bohaterów po schodach ?
Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA – książka dla niedorosłych w kategorii – przekład !!!
oraz wpisana na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2020
Była raz starsza pani, która połknęła muchę. // Chaps ! Jednym ruchem muchę pożarła. // Dziwne, że nie umarła.
Poezja dla dzieci stanowi sporą część tego, co się obecnie na naszym rynku wydawniczym ukazuje, ale do rzadkości należą tu przekłady z języków obcych. Jeżeli już się pojawiają, to są to pozycje z absolutnej klasyki literatury. Tak było w przypadku wydanej dwa lata temu przez Wydawnictwo Bajka„Mamy Gęsi”, w której Małgorzata Strzałkowska udostępniła polskim czytelnikom tradycyjne nursery rhymes, i taka również jest ta książka.
Była raz starsza pani, która połknęła pająka. // A ten się wiercił i kręcił, i po jej wnętrzu się błąkał.// Połknęła tego pająka, by upolował muchę. // Bo jednym ruchem muchę pożarła. // Dziwne, że nie umarła.
„Była raz starsza pani” to dokonane przez Emilię Kiereś spolszczenie tradycyjnej angielskiej rymowanki „There was an Old Lady Who Swallowed the Fly” (ewentualnie: I knew an Old Lady, bo, jak to z takim tekstami bywa, krąży on w różnych wersjach). Wydawnictwo Kropka wydało ten wiersz z ilustracjami Abnera Graboffa – też już niemal klasycznymi, bo pochodzącymi sprzed pół wieku, a jednak robiącymi wrażenie bardzo nowoczesnych. Ich rozmach, swoboda w operowaniu plamami i pewna niedbałość kreski dobrze korespondują z absurdalną, aczkolwiek tragikomiczną treścią. Szczególnie zachwyciła mnie ilustracja z koniem 😉
Struktura „Była raz starsza pani” kojarzyć się nam może z „Rzepką” Juliana Tuwima. Zabieg powtarzania coraz dłuższej wyliczanki (tu – kolejnych zwierząt połkniętych przez bohaterkę) fantastycznie sprawdza się w głośnym czytaniu z dziećmi, które szybko zaczynają się do tego wymieniania włączać. Kiedy czytałam z moimi córkami „Rzepkę”, naszą tradycją stało się to, że razem z jej końcowymi słowami wszyscy na siebie poupadali my także się przewracałyśmy. Zakończenie tej książki też daje pole do stworzenia własnych czytelniczych zwyczajów.
Emilia Kiereś jest doświadczoną tłumaczką (oraz autorką), ale wydaje mi się, że ta książka jest jej debiutem w dziedzinie poezji. Mimo to znakomicie poradziła sobie z rytmem tego wiersza. Oczywiście w tej sytuacji nie sposób jest uciec od skojarzeń rodzinnych, bo jest ona w końcu siostrzenicą absolutnego mistrza przekładu Stanisława Barańczaka. Można by powiedzieć, że ma to w genach, ale myślę, ze takie sformułowanie jest trochę krzywdzące, bo odbiera tłumaczce osobistą zasługę niewątpliwej ciężkiej i sumiennej pracy. Chciałam jednak skorzystać z tej rodzinnej koneksji, żeby zachęcić do sięgnięcia po bardzo ciekawy tekst mistrza Barańczaka na temat specyfiki przekładu poezji dla dzieci „Rice pudding” i kaszka manna —–>>>> tutaj
W tym momencie przechodzę do działu Podziękowania, bo ja sama trafiłam na niego dzięki recenzji tej książki na blogu Mała czcionka, mojej koleżanki i jurorki Lokomotywy —->>> tutaj . Wielu ciekawych rzeczy, także o Abnerze Graboffie dowiedziałam się też z recenzji drugiej jurorki Lokomotywy na blogu Maki w Giverny —–>>> tutaj oraz trzeciej – na blogu W Nieparyżu —->>> tutaj
I tak to się ta nasza sieć blogerska plecie… 😉
„Była raz starsza pani” ilustr.: Abner Graboff, przekł.: Emilia Kiereś, wyd.: Kropka, Warszawa 2020