Gra Bailey’a

Gra Bailey’a

Wpis z 18 czerwca 2006 roku – wtedy ta książka zrobiła na mnie duże wrażenie. Ciekawa jestem, co by było, gdyby ją teraz wznowiono ?

Co takiego w nim było, że go tak nienawidzono ? Czy naprawdę aż tak bardzo różnił się od reszty dzieciaków ? Wtedy tak się wydawało. (…) Może to jego imię albo pulchna budowa, może rude włosy, może wysokie czoło lub jego ubrania, albo sposób w jaki nosił torbę – przewieszoną przez pierś na skos – może chodziło o drobiazgi. Nie było nic szczególnego, co dałoby się uchwycić, ale w jakiś sposób wszystkie te cechy razem wyróżniały go i czyniły celem żartów. A to, co zaczęło się jako kpiny i podśmiewania, skończyło się zaciekłą nienawiścią.

Zaczęło się niewinnie i nikt z tych, którzy zaczynali, nie przypuszczał, że zajdą w tej grze tak daleko. Taka zabawa wciąga, daje poczucie wyższości – jesteśmy MY, ci lepsi i ON, ten gorszy, właściwie sam sobie winien, że spotyka go to wszystko, skoro jest taki niefajny. Gra Baileya zaszła tak daleko również dlatego, ze pozwoliła na to szkoła – nie zauważając w trakcie i bagatelizując, kiedy było już po wszystkim.

Od tamtej pory minęło sporo czasu i dla większości uczniów Michael Bailey jest tylko legendą z przeszłości, a tamte wydarzenia obrosły w wiele mitów. Nikt już nie zastanawia się, jak było naprawdę – najłatwiej jest zapomnieć. Zapomnieć jednak nie można, bo gra powraca, ale tym razem jest to Gra Lauren. Wszystko jest tak samo, tylko Alex już nie potrafi przyglądać się obojętnie…

Gra Baileya zostawia ślad w psychice wszystkich jej uczestników – zarówno ofiary jak i prześladowców, dotyka także tych obojętnych, którzy pozornie nie stają po żadnej ze stron. Ta książka uzmysławia, jak niewiele trzeba, by stać się ofiarą grupy. Pokazuje również, jak trudno jest nie stać się prześladowcą i jak silny charakter potrzebny jest, żeby przeciwstawić się grupie.

To nie jest lektura lekka, łatwa i przyjemna. Klimat horroru, narastające napięcie – jest w niej coś, co nie pozwala o niej zapomnieć. Kiedy obejrzałam pierwszy raz „Ptaki” Hitchcocka, przez pewien czas czułam się nieswojo, gdy w pobliżu siadał ptak większy od wróbla. Po lekturze „Gry Baileya”, widząc dzieci wracające ze szkoły, nie mogłam się powstrzymać od rozważań – czy wśród nich też toczy się taka gra ? Czy koledzy i koleżanki moich córek byliby zdolni do takich zachowań ? Jak zachowałyby się w takiej sytuacji one same, czy raczej stałyby się ofiarami czy prześladowcami ? Czy ich szkoła, ich nauczyciele potrafiliby w porę zapobiec ? Nie wiem. Mogę tylko mieć nadzieję, że nigdy nie będę musiała poznać odpowiedzi na te pytania.

P.S. „Gra Baileya” to także jedna z największych napotkanych przeze mnie pomyłek wydawniczych. Przedziwnym zrządzeniem losu ukazała się w serii „Książki super” razem z perełkami typu: „Duch na luzie” czy „Mój nauczyciel jest wampirem”. Cała seria reklamowana jest jako: Najciekawsze, najśmieszniejsze i „najstraszniejsze” powieści dla fanów czarów i tajemnic, kosmicznych przygód i duchów, szkolnych kawałów i kryminalnych zagadek, zakręconych pomysłów i odlotowej zabawy ! Osoba, która podjęła taką decyzję, chyba nie czytała tej książki zbyt uważnie 😦

Ja sama nie trafiłabym na nią, gdybym wcześniej nie przeczytała niezwykłego  „Dziecka czarownicy” tej samej autorki. Ale o tym napiszę innym razem… (edit: napisałam –> tędy proszę )

Celia Rees „Gra Baileya”, przekł.: Małgorzata Strzelec, wyd.: Amber, Warszawa 2002

BFG czyli BFO czy Wielkomilud ?

BFG czyli BFO czy Wielkomilud ?

Wczoraj obchodziliśmy Międzynarodowy Dzień Tłumacza, więc przyszło mi do głowy, że warto z tej okazji przypomnieć ten wpis z 3 lipca 2007 roku, bo chyba w żadnym innym przypadku nie poświęciłam takiej uwagi własnie pracy tłumaczy:

Była noc i wszystkie dzieci w sierocińcu już spały. Tylko jedna mała dziewczynka nie mogła zasnąć – przeszkadzał jej w tym promień księżycowego światła wpadający przez szparę w zasłonach. Chciała je zasunąć, więc wstała i wyjrzała przez okno na uśpioną ulicę. Nagle usłyszała kroki. Nie mógł być to człowiek – wykluczone. Stwór ten był cztery razy wyższy od najwyższego człowieka, tek wysoki, że głową sięgał ponad okna pierwszego piętra. Kiedy zorientował się, że dziewczynka go zobaczyła, wsunął rękę przez okno, zabrał ją zawiniętą w kołdrę i oddalił się wielkimi krokami…

Tym stworem był BFG, a tego, dokąd ją zabrał i co było dalej, można dowiedzieć się z książki. Tylko której ? Patrząc na te dwie okładki trudno się od razu domyślić, że jest to ta sama książka. Kolejna, którą mogę zaliczyć do kontrowersyjnych – tym razem z powodu tego, co robili z nią polscy wydawcy.

Po raz pierwszy ukazała się w Polsce jako „Wielkomilud”. Tytuł miły, tylko dlaczego tak odmienny od oryginalnego ? We wszystkich przekładach na inne języki, które udało mi się znaleźć brzmiał on nadal „BFG”.

„Wielkomiluda” zilustrował Franciszek Maśluszczak – twórca niewątpliwie wybitny. Dlaczego jednak nie skorzystano z kanonicznych ilustracji Quentina Blake’a ? Blake był przyjacielem Dahla, pracowali razem przez 15 lat, aż do śmierci pisarza. Te ilustracje zostały przez autora zaakceptowane – takiego BFG sobie wymyślił.

Bardzo cenię twórczość Franciszka Maśluszczaka, ale moim zdaniem jego wizje nie pasują do treści książki. Nie są też odpowiednie dla dzieci. Środkową z moich córek skutecznie zniechęciły do tej lektury. Sposób w jakim deformują rzeczywistość – o ile w pewnym stopniu uzasadniony jest tam, gdzie rzecz dzieje się w ponurej krainie olbrzymów – już w części londyńskiej, która dzieje się Pałacu Buckingham, nie ma sensu. U Blake’a Królowa wygląda tak, jak wyglądać powinna – czyli jak prawdziwa angielska dama, jak królowa Elżbieta.

BFG to przecież Big Friendly Giant. O Wielkomiludzie Maśluszczaka można wiele rzeczy powiedzieć, ale na pewno nie wygląda przyjacielsko. Co innego BFG Blake’a – to jest naprawdę sympatyczny potwór ! W pierwszym odruchu chciałam napisać, że ma miłe oczy, ale przyjrzałam mu się jeszcze raz i zauważyłam, że przecież jego oczy to kropeczki. A jednak te kropeczki patrzą ciepło i serdecznie. Wielkomilud ma oczy smutne. Smutne to w ogóle jedyne określenie, jakie nasuwa mi się na widok tych ilustracji. Dlaczego takie, skoro BFG jest stworem opiekuńczym i wielkodusznym, a książka o nim – pełna ciepła i śmieszna ? Zastanawiam się – po co robić jeszcze raz tylko gorzej coś, co ktoś już zrobił lepiej ?

Po raz drugi po „BFG” sięgnęło poznańskie wydawnictwo „Zysk i S-ka” wydając całą serię książek Roalda Dahla. Na pierwszy rzut oka to wydanie robi dużo lepsze wrażenie – dzięki tytułowi, który już się bardziej kojarzy z oryginałem, i ilustracjom Blake’a. Niestety potem jest już tylko gorzej 😦

Ta książka to ogromne wyzwanie dla tłumacza, bo BFG mówi w sposób bardzo specyficzny (inne olbrzymy też). Przekręca słowa, kaleczy składnię, tworzy rozmaite neologizmy. Jerzy Łoziński, tłumacząc„BFO”, miał podwójnie trudne zadanie, bo dodatkowo musiał jeszcze zrobić to inaczej niż Michał Kłobukowski w „Wielkomiludzie”. Efekty tego są różne. Czasem powstały wersje równorzędne jak w przypadku warzyny i jarzywa. W niektórych przypadkach zdania są podzielone – mi np. bardziej podobają się durnialuki, ale baniałupy też mają swoich zwolenników. Czasami jednak nie dało się znaleźć nic dorównującego pomysłowi poprzednika. Przykład jeden z wielu – napój gazowany, który piją olbrzymy to w „Wielkomiludzie”  bąbliżada (z brąbelkami). U BFO piją one podniachę (z bzy bzy) i to już nie jest to. W „BFO” brakuje mi tej nuty poezji, którą miał „Wielkomilud”. Nie znalazłam też tam takich perełek językowych jak: ksztyliony , każdziuteńkie każdziuteniectwo (a nie najszczególniejszy drobnik), tędy i szwędy czy co diabli, to ponagli, które niepostrzeżenie weszły do mojego języka.

Kiedy wiele lat temu pojawiła się nowa wersja Kubusia Puchatka czyli Fredzia Phi Phi, praca tłumaczki została przez kogoś skwitowana jako kawał roboty ze słownikiem w ręku odwalony zupełnie niepotrzebnie. Tu jest podobnie. Zastanawiam się – po co robić jeszcze raz tylko gorzej coś, co ktoś już zrobił lepiej ?

A więc – BFG czyli Wielkomilud czy BFO ?

Pytanie to, w tytule postawione tak śmiało, choćby z największym bólem rozwiązać by należało 😉 Jeśli nie mam szans na edycję marzeń – z tytułem Roalda Dahla, tekstem w przekładzie Michała Kłobukowskiego i ilustracjami Quentina Blake’a, to z bólem serca wybiorę „Wielkomiluda”. W książce jednak najważniejszy jest tekst – przecież służy ona do czytania.

Roald Dahl „Wielkomilud”, przekł.: Michał Kłobukowski, ilustr.: Franciszek Maśluszczak, wyd.: GIG, Warszawa 1991

Roald Dahl „BFO”, przekł.: Jerzy Łoziński, ilustr.: Quentin Blake, wyd.: Zysk i S-ka, Poznań 2003

Żeby kwestię jeszcze bardziej skomplikować, juz po ekranizacji tej książki Dahla ukazała się w Polsce jej kolejna wersja. Tym razem pod tytułem „BFG – Bardzo Fajny Gigant” wydało ją Wydawnictwo Znak, a przełożyła ją na nowo Katarzyna Szczepańska – Kowalczuk. Niestety również ten przekład (a przynajmniej te fragmenty, które miałam okazję przeczytać w sieci) nie zachwycił mnie tak, jak „Wielkomilud”. Nie wiem też, jak brzmiała polska lista dialogowa w ekranizacji.

Dzielna Kajsa

Dzielna Kajsa

Wpis z 30 września 2012 roku:

Skandynawskie skrzywienie w naszej rodzinie zdecydowanie jest dziedziczne. Korzystając z przywileju maturzystów, jakim są wakacje we wrześniu (jeszcze nieobciążone myśleniem o sesji poprawkowej 😉 ) w zeszłym tygodniu Najstarsza z moich córek spędziła kilka dni w Sztokholmie. Bardzo dużo zwiedzała i nie byłaby moją córką, gdyby przy tej okazji nie odwiedziła także Junibacken czyli Czerwcowego Wzgórza – jedynej w swoim rodzaju księgarni połączonej z muzeum literatury dziecięcej i miejscem zabaw. Mimo dość (jak na ten rodzaj literatury oczywiście ) zaawansowanego wieku, wróciła zachwycona. Jej Towarzysz Podróży – nieco mniej, ale cóż – podobno przeczytał tylko dwie czy trzy książki Astrid Lindgren, więc trudno się dziwić, że nie poczuł atmosfery.

Przywiozła mi stamtąd taką książkę:

– przewodnik po podróży pociągiem przez świat książek Astrid Lindgren od Czerwcowego Wzgórza do Nangilimy. Dziękuję córeczko !!!

Młodsze siostry obdarowane zostały pasiastymi, biało – czerwonymi lizakami. Ten prezent przypomniał mi, że w Vimmerby, w Świecie Astrid Lindgren również sprzedawano takie dwukolorowe, pasiaste cukierki, ale my wtedy nie wiedzieliśmy – dlaczego ? Nie mogliśmy wiedzieć, bo nie znaliśmy jeszcze historii dzielnej Kajsy, która właśnie takie cukierki sprzedawała na bożonarodzeniowym jarmarku. Książka, zawierająca to opowiadanie ukazała się w Polsce już po naszym powrocie. W dodatku – w angielskim przewodniku po Świecie Astrid Lindgren ta postać nazywała się Brenda Brave, co trochę utrudniło mi skojarzenie.

Kiedy tuż przed Bożym Narodzeniem Babcia Kajsy złamała nogę, wydawało się, że nie będzie żadnych Świąt. Tymczasem dzielna Kajsa nie tylko poradziła sobie z domowymi porządkami, ale także zdołała sprzedać na jarmarku wszystkie świąteczne cukierki, które Babcia przygotowała…

Oprócz „Dzielnej Kajsy” w książce pod tym tytułem znajduje się jeszcze osiem opowiadań – bohaterami wszystkich są dzieci żyjące w czasach dzieciństwa autorki, a nawet wczesniej. Wydaje mi się, że bohater historii „Trochę o Samelauguście” nieprzypadkowo ma na imię tak samo jak ojciec autorki. Ten zbiór to kolejna, wydana przez Naszą Księgarnię, książka Astrid Lindgren, która zaliczam do kontrowersyjnych, ponieważ radykalnie rozmija się ze swoim (że się tak nowocześnie wyrażę ) targetem. Wbrew temu, co napisane jest na okładce, większość opowiadań adresowanych jest do dzieci zdecydowanie młodszych niż sześcioletnie.

Z jednej strony – takie maluchy mogą mieć trudność ze zrozumieniem wielu spośród opisywanych tam realiów życia na szwedzkiej wsi sto lat temu. Z drugiej – potrzebują zupełnie innej proporcji ilustracji do tekstu niż to ma miejsce tutaj. I najlepiej by było, żeby te ilustracje były kolorowe….

Dlatego bardzo żałuję, że historia Kajsy nie ukazała się jako oddzielna książeczka z ilustracjami Ilon Wikland – o taka

ale może „Zakamarki” nadrobią ten brak ? To taka ciepła i optymistyczna historia w świątecznym nastroju. Aż chciałoby się ją znaleźć pod choinką…

P. S. Warto wspomnieć, że jedno z opowiadań – „Marit” dotyka problemu śmierci – nie tak baśniowo jak „Bracia Lwie Serce”, i nie tak rozdzierająco smutno jak w „Południowej łące” – ale lepiej o tym wiedzieć, zanim się zacznie to czytać z dziećmi.

Astrid Lindgren „Dzielna Kajsa”, przekł.: Anna Węgleńska, ilustr.: Ingrid Vang Nyman, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2008

Projekt Breslau

Projekt Breslau

Kiedy zaczynałam pisać o książkach w Małym Pokoju z Książkami, ten blog miał podtytuł: książki, które lubią moje córki. Minęło kilkanaście lat i nawet Najmłodsza z nich wyrosła już z tego rodzaju literatury, więc ten podtytuł się zdezaktualizował. Jednak cały czas starałam się pisać o książkach, które mi się podobały. Na inne szkoda mi było czasu. Bywa jednak tak, że jakaś książka rozczaruje mnie, mimo że jej temat wydawał mi się bardzo obiecujący i wtedy po prostu szkoda mi go. Tak jest właśnie w tym przypadku 😦

A ! I uprzedzam, że recenzja zawiera spoiler, bo poprzednio Autorka miała do mnie żal, że ujawniłam zakończenie i nie uprzedziłam o tym wcześniej. Więc uprzedzam, choć moim zdaniem jest ono tak przewidywalne, że raczej nikogo nie zaskoczy.

Wpis z 16 lutego 2017 roku:

Szóstka gimnazjalistów z Wrocławia odkrywa w swojej szkole nieużywany przedsionek. Znajdują tam stary kufer oraz zeszyt zapisany po niemiecku – pamiętnik ich rówieśnika sprzed lat Hugona Harnischa. Okazuje się, że Hugo chodził kiedyś do szkoły, która mieściła się w tym samym budynku, co ich gimnazjum, a kufer… Kufer jest mocno tajemniczy, nie daje się otworzyć, a od czasu do czasu… przenosi kogoś w przeszłość.

To mogła być bardzo dobra książka…

„Projekt Breslau” przełamuje swoistą nie-pamięć, którą przez ostatnie 70 lat otoczona była przeszłość Wrocławia. Pamiętam książki z akcją w tym mieście (np. Stanisławy Platówny) ale zawsze to było „tu i teraz”. Nawet w „Zawsze jakieś jutro” Wieczerskiej, gdzie mamy koniec lat czterdziestych i ruiny, brakuje odwołań do całkiem wtedy niedalekiej przeszłości. W literaturze dla dorosłych tę nie-pamięć przełamał jako pierwszy chyba Marek Krajewski cyklem o komisarzu Mocku.

Wrocław jest fascynujący właśnie ze względu na swoją historię. To miasto stanowi niezwykłą mieszankę tradycji – tego co pozostało z czasów niemieckich z tym, co przynieśli ze sobą jego nowi powojenni mieszkańcy oraz tego, co sami stworzyli, bo przecież wyrosło już kilka pokoleń, dla których to Wrocław a nie Breslau jest małą ojczyzną, innej nie znają. Przykładem tego przenikania jest na przykład pomnik Aleksandra Fredry, przywieziony ze Lwowa i stojący na rynku w miejscu, gdzie kiedyś był pomnik króla Prus Fryderyka Wilhelma III. Albo obecna prawosławna katedra Narodzenia Przenajświętszej Bogurodzicy, zbudowana jako katolicki kościół św. Barbary, która potem przez kilka wieków była ewangelickim kościołem garnizonowym

To mogła być bardzo dobra książka…

Niestety jest jednowymiarowa, bo sięgając do przeszłości pokazuje jedynie jej część niemiecką. Opowieść Hugona dotyczy czasów, kiedy do Wrocławia przybywali już pierwsi nowi mieszkańcy, ale w jego pamiętniku mamy niemal wyłącznie wyprawy w przeszłość. Odniesień do ówczesnej codzienności jest niewiele – gruzy, głód, konieczność wyprzedawania rzeczy i niepewność co do dalszego losu.

Współcześni gimnazjaliści, tak przejęci odkrywaniem przeszłości, ani przez chwilę nie zadają sobie pytania, skąd we Wrocławiu wzięły się ich rodziny i gdzie wcześniej były domy ich przodków ? Kiedy zjawili się we Wrocławiu i co wtedy tam zastali ? Aż prosi się o wplecenie w akcję opowieści rówieśnika Hugona o tym, jak po tygodniach podróży wagonem towarowym wysiedli w obcym, zrujnowanym mieście, a tam, gdzie nie było ruin, wszystko wyglądało inaczej niż w Lwowie, Stanisławowie czy Buczaczu.

To mogła być bardzo dobra książka…

I byłaby, gdyby autorce udało się tchnąć w opisywaną historię trochę życia i emocji, gdyby wszystko, co opisane, nie było takie jakieś… papierowe 😦

Mamy szóstkę bohaterów, ale wcale ich nie poznajemy. Maks gra na gitarze, Olga interesuje się ciuchami i nie lubi czytać książek, a Ada i Adam to bliźnięta – ona jest lepiej zorganizowana i trochę pilnuje roztrzepanego brata. Leon kocha się w Natalii, która jest narratorką tej książki, ale nawet o niej nie dowiadujemy się zbyt wiele, poza tym, że czyta książki (a czasem streszcza Oldze lektury) i że po jakimś czasie zaczęła odwzajemniać uczucie Leona. To wszystko.

Bohaterowie przeżywają rzeczy naprawdę niesamowite, a przyjmują je tak, jakby chodziło o obejrzenie filmu na youtubie. Naturalną reakcją młodzieży na opowieść kolegi o tym, że właśnie odbył wycieczkę do przeszłości, będzie raczej niedowierzanie, i propozycja, żeby zmienił dilera 😉 tymczasem oni uwierzyli Leonowi niemal od razu, bez zastrzeżeń. O samym kufrze też w zasadzie nic nie wiemy – na przykład skąd się wziął tam, gdzie go znaleźli po wielu latach funkcjonowania w tym budynku szkoły i dlaczego dopiero im się taka przygoda przytrafiła ?

Potem wszyscy kolejno przenoszą się w czasie, a po powrocie (poza tym że mają coś w rodzaju jet lag) zachowują się tak, jakby nie zdarzyło się nic szczególnego. Jedynie Natalia, której kufer zafundował przeżycie nalotu i doświadczenie pobytu w zasypanej piwnicy, z większym trudem powraca do rzeczywistości XXI wieku. Nawet (i to jest właśnie ten spoiler) niespodziewane pojawienie się w przedsionku szkoły Hugona Harmischa we własnej osobie nie robi na nich większego wrażenia. Mimo że musi być to człowiek wiekowy (na pewno po osiemdziesiątce) rozmawiają z nim tak, jak z widywanym codziennie sąsiadem. Spotykają się, dowiadują o jego losach, razem odbywają jeszcze jedną wycieczkę w przeszłość, żegnają się i już. Żadnych emocji, żadnych głębszych refleksji, ot tak, po prostu.

To mogła być bardzo dobra książka, a nie jest. Szkoda…

Magdalena Zarębska „Projekt Breslau”, wyd.: BIS, Warszawa 2016

U nas w Ammerlo

U nas w Ammerlo

oraz „Lato w Ammerlo” – czyli dwie kolejne książki wakacyjne, które mi się po wielu latach przypomniały. 29 sierpnia 2007 roku pisałam o nich, bo wyglądały obiecująco, a okazały się rozczarowujące 😦

Tegoroczne wakacje upłynęły nam pod znakiem remontu domu. Remont ów wymagał mojej obecności na miejscu, a Najmłodsza z córek (edit: wówczas siedmioletnia) zmuszona była mi towarzyszyć. Najstarsza i Środkowa były na swoich obozach, ale ona jest jeszcze za mała na samodzielny wyjazd, więc spędziła prawie całe wakacje w domu.

Nie mogłyśmy wyjechać, ale za to czytałyśmy sobie o tym, jak fajnie może być wszędzie tam gdzie nas nie ma 😉 Jedną z takich naszych lektur wakacyjnych miały być książeczki o Ammerlo. Na pierwszy rzut oka wyglądały bardzo sympatycznie. Poza tym przeczytałam sporo pochwał na ich temat, więc nie wgłębiając się wcześniej w ich treść zaczęłam czytać je Najmłodszej. Niestety – ich lektura zaskoczyła mnie in minus… 😦

Na pierwszy rzut oka – to miłe historyjki o przygodach gromadki dzieciaków, jednego psa i jednego strasznie spasionego królika w bardzo wakacyjnej scenerii małej wioski nad morzem. Dzieciaki myszkują po wszystkich zakamarkach Ammerlo, remontują żaglówkę, a później nią pływają (nie raz i nie dwa kończy się to kąpielą w ubraniu), rozwikłują rozmaite zagadki – krótko mówiąc: bawią się świetnie. Na pierwszy rzut oka, głównie dzięki nadmorskiemu anturażowi, ta książka kojarzy się z  ”My na wyspie Saltkrakan”.

Na drugi rzut oka – można w tych książeczkach dostrzec wiele sytuacji… jak by to powiedzieć… dwuznacznych moralnie. Generalnie mieszkańcy Ammerlo w tych książeczkach dzielą się na fajnych (do nich należą przede wszystkim mali bohaterowie tych książek – Luisa, Mandy, Aik i Luklas oraz ich rodziny z przyległościaminiefajnych. Niefajni są… po prostu niefajni i z definicji można ich traktować również niefajnie.

Kiedy Luisa ma sprawę do Aika, który mieszka nad sklepem sportowym, nie będzie się przecież fatygowała po schodach na piętro. Po co, skoro można rzucić czymś w okno ? Za każdym razem, kiedy Luisa celowała kamykiem w okno Aika, kamyk trafiał w szybę wystawy. Awantury właściciela sklepu stały się swego rodzaju prywatnym sygnałem, który dla wszystkich członków rodziny Aika oznaczał, że przyszła Luisa. Jakie to śmieszne, prawda ? Właściciel sklepu jest oczywiście niefajny.

Najniefajniejszym z całej wsi jest niejaki Ponurak, który nie lubi nikogo poza swoim psem, więc jego też można nie lubić. Kiedyś podczas malowania stoiska w kanapkami, będącego własnością taty Luisy, dzieciaki narozlewały farby i umazały się w nich razem z psem i królikiem. Następnie zwierzaki przespacerowały się po zadbanej łodzi Ponuraka, zostawiając tam masę śladów. Ponurak oczywiście miał o te ślady (niewątpliwie trudne do usunięcia) pretensje, ale tata Luisy potraktował go tak, jak na to zasłużył (swoją niefajnością oczywiście). Sprytnie ubrudził łapy jego psa w farbie i zwalił winę na niego. (Tu następuje śmiech z offu 😉 )

Bardzo wesoło było również wtedy, kiedy niedopilnowana przez Mamę i starszego brata Aika trzyletnia Lenka (wespół w zespół z niedopilnowanym przez Luisę i jej rodzinę psem – panem Mechatym) rozkopała wypielęgnowany klomb w (zadbanym równie jak łódź) ogródku Ponuraka. Tutaj też nikomu fajnemu nie przyszło do głowy tak trywialne rozwiązanie jak zadośćuczynienie za wyrządzone szkody. Po co, skoro było tak śmiesznie ? Najpierw wyglądał tylko na niebywale zdumionego, ale po kilku sekundach, kiedy spojrzał na usmarowanych ziemią intruzów i zrujnowany klomb, jego twarz powoli zmieniła się z bladej na krwiście czerwoną. A potem Ponurak wydał z siebie wściekły, rozdzierający uszy ryk. Lenka i pan Mechaty zrozumieli wreszcie, ze lepiej opuścić miejsce akcji. We czwórkę rzucili się do znanej już dziury w płocie. (…) Tymczasem Ponurak ryczał dalej i coraz bliżej, ale miotająca nim wściekłość nie pozwalała zrozumieć słów. (HA HA HA !!!)

Na akcję polegającą na ściągnięciu (przy pomocy wędki) nakryć głowy gości kawiarni i zorganizowaniu następnie ich licytacji, spuśćmy litościwie zasłonę milczenia, bo tam pojawił się choć cień wątpliwości, czy rzecz cała jest w porządku.

Być może starzeję się i z wiekiem zaczynam być nadmiernie czepialska. Nie wykluczam tego 😉 Czytając Najmłodszej „U nas w Ammerlo” niemal każdy rozdział okraszałam pogadanką moralizatorską (z wtrętami prawniczymi 😉 ). Efekt ? Drugiego tomu już nie czytałyśmy – moja córka zdecydowanie odmówiła współpracy.

Antonia Michaelis „U nas w Ammerlo”, przekł.: Izabella Korsak, ilustr.: Julia Ginsbach, wyd.: Egmont, Warszawa 2007

Antonia Michaelis „Lato w Ammerlo”, przekł.: Izabella Korsak, ilustr.: Julia Ginsbach, wyd.: Egmont, Warszawa 2007

Kiedy zegar wybije dziesiątą; Czarna operacja

Kiedy zegar wybije dziesiątą; Czarna operacja

… czyli przypominam wpis z 1 lipca 2011 roku o dwóch wakacyjnych kryminałach dla nastolatków. Odkryłam przy tej okazji, że ich autorka – Agnieszka Błotnicka jest obecnie scenarzystką serialu „Ojciec Mateusz” 🙂

Zaczęły się wakacje, więc przyszedł czas na wakacyjne lektury…

Schemat tej książki jest w sumie mało oryginalny: Wszystko wskazywało na to, że w te wakacje Janka nie czeka nic ciekawego, tymczasem… Zamiast na obóz piłkarski, na który czekał cały rok, pojechał z Tatą do małego pensjonatu na skraju niewielkiego miasteczka, a jedynym rówieśnikiem był tam Kuba – chudy, zaczytany okularnik pasjonujący się matematyką. Trudno wyobrazić sobie miejsce i towarzystwo bardziej do Janka nie pasujące, a jednak…

Chudy okularnik, który też nie był zadowolony z towarzystwa wysportowanego mięśniaka, dość szybko okazał się całkiem fajny. Miasteczkiem natomiast był Kazimierz Dolny.

Janek musiał przyznać, że Kazimierz nie przypominał zwykłego, przeciętnego miasteczka. Kocie łby, kamieniczki z rzeźbionymi fasadami, stara studnia pośrodku rynku – wszystko odbiegało od jego ponurych wyobrażeń o tym miejscu. Spodziewał się zobaczyć szare, brzydkie miejsce z kulawymi psami i zakurzonymi oknami budynków.

A kiedy jeszcze trafili na trop tajemniczej afery okazało się, że znakomicie się z Kubą uzupełniają i stanowią świetny team…

Zwróciłam uwagę na tę książkę przede wszystkim ze względu na miejsce, w którym autorka umieściła jej akcję. Bardzo lubię Kazimierz, a kiedy byłam w wieku Kuby i Janka, jedną z moich ulubionych lektur było „Pawie pióro” Zofii Bogusławskiej i Celiny Tatarkiewicz – też wakacyjna historia grupki nastolatków tropiących tajemnice w Kazimierzu. Ciekawa jestem, czy ktoś oprócz mnie ją jeszcze pamięta ?

„Kiedy zegar wybije dziesiątą” może służyć za quasi przewodnik po tym miasteczku. Z książką w ręku, wędrując tropami Kuby i Janka można zobaczyć wszystkie najważniejsze miejsca, łącznie z Janowcem po drugiej stronie Wisły. Dzięki Kazimierzowi nie jest to tylko kolejna historia o dzieciach na tropie złoczyńców – rynek, wąwozy, Wisła, prom do Janowca… W takim otoczeniu i bez przestępców trudno się nudzić.

Minął rok i tym razem to Kuba odwiedza Janka w jego rodzinnym mieście. Znów sytuacja jest podobna – dorośli są zajęci, tym razem przeprowadzką i chłopcy mają zupełną swobodę w wędrowaniu po mieście. Podobnie jak Kazimierz, Warszawa opisana jest bardzo realistycznie, wszystkie miejsca można bez problemu zlokalizować, tylko adres Instytutu Technologii Elektronicznej pozostaje tajemnicą autorki…

Po tym, jak w zeszłym roku rozpracowali szajkę fałszerzy dzieł sztuki, w tym chłopcy nie liczą specjalnie na to, ze uda im się wpaść na trop kolejnej afery. W końcu kto jak kto, ale Kuba wie doskonale, co o tym mówi rachunek prawdopodobieństwa 😉 Wie jednak też, że życie czasami wywija matematyce paskudne numery. Afera sama przychodzi do nich i tym razem dotyczy czegoś na wskoś nowoczesnego…

Obie te książki są bardzo dobrze napisane, pomysł osadzenia akcji w miejscach rzeczywistych sprawdził się doskonale, a jednak w czasie lektury kilkakrotnie coś mi w nich zgrzytało 😦

Po pierwsze – w kilku sytuacja bohaterowie posuwają się do okłamania dorosłych. Sprawia im to co prawda pewien dyskomfort psychiczny i obiecują sobie, że opowiedzą o wszystkim rodzicom, ale w następnym tomie okazuje się, że rodzice nadal nic o ich kazimierskich wyczynach nie wiedzą, a oni znów muszą trochę oszukiwać dorosłych…

Po drugie – w pewnym momencie chłopcy decydują się na małą mistyfikację i udają harcerzy. Kupują w tym celu mundurki oraz krzyże harcerskie – i to właśnie, jako stara harcerka, uważam za przegięcie (żeby nie powiedzieć – profanację 😉 ). Pomijając już fakt, że wg mojej wiedzy krzyża harcerskiego nie można kupić ot, tak sobie…

Trzecim, już całkiem cichutkim zgrzycikiem było to, że ojciec Janka – architekt zatrzymał się w Kazimierzu w przypadkowym pensjonacie, zamiast skorzystać z Domu Architekta SARP, jak zrobili by wszyscy znani mi architekci, ale rozumiem, że było to niezbędne do zawiązania akcji. Inaczej chłopcy raczej by się nie spotkali.

A jeśli by się nie spotkali, nie byłoby tych książek, które (pomimo zgrzytów) naprawdę warto przeczytać. Szczególnie w wakacje 🙂

Agnieszka Błotnicka „Kiedy zegar wybije dziesiątą”, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2010

Agnieszka Błotnicka „Czarna operacja”, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2010

Babcia rabuś

Babcia rabuś

Wpis z 28 grudnia 2014 roku:

U babci jest słodko, świat pachnie szarlotką… – śpiewają przedszkolaki na obchodach Dnia Babci i wtedy jeszcze naprawdę kochają swoje babcie i dziadków miłością szczerą i bezkrytyczną.

Ben – bohater tej książki nie jest już przedszkolakiem. Patrzy na świat bezlitośnie, krytycznym spojrzeniem nastolatka i w domu swojej babci czuje przede wszystkim smród kapusty.

Powoli uniosła się z krzesła i ruszyła do kuchni, Przy każdym kroku spomiędzy jej obwisłych pośladków wydobywało się nieco powietrza. Brzmiało to jak kwakanie. Babcia albo nie zdawała sobie z tego sprawy, albo naprawdę dobrze udawała, że nie zdaje sobie z tego sprawy.

Ta Babcia ponadto kłapie sztuczną szczęką, chrapie, niedowidzi, niedosłyszy i jest taaaka nuuuuudna (a dowiadujemy się tego już w pierwszej linijce).

Zastanawiam się: dlaczego 8 lat temu broniłam przed oburzonymi krytykami kreta, który chciał wiedzieć, kto mu narobił na głowę, a dziś czytając „Babcię rabuś” mam uczucia mocno mieszane ? Zestarzałam się czy co ? A może chodzi o to, że w „Krecie” była lekkość i przymrużenie oka, których u Walliamsa mi brakuje ?

Na pierwszy rzut oka „Babcia rabuś” kojarzyć się może z książkami Roalda Dahla – szczególnie z „Matyldą”, gdzie rodzina bohaterki była opisana w podobnie krytyczny sposób. Podobnie – ale jednak inaczej, bo Dahl nigdy nie przekroczył tej cienkiej linii, która oddziela żart śmieszny od chamskiego. Podobieństwo kryje się też w ilustracjach – kreska Tony’ego Rossa przypomina styl Quentine’a Blake’a, który był nadwornym ilustratorem Dahla, ale jednak czegoś mi tam brakuje.

W „Babci rabusiu” (podobnie jak w „BFG”) pojawia się we własnej osobie i dworskim anturage’u brytyjska królowa Elżbieta. To wszystko powoduje, że odbieram tę książkę jako nie do końca udolne naśladownictwo Dahla (żeby nie użyć słowa popłuczyny, które uporczywie pcha mi się pod palce… 😉 ).

Rozumiem intencje autora, który nie chce zaprzeczać odczuciom swojego bohatera i pragnie dać jego rówieśnikom prawo do tego, aby widzieli i czuli podobnie, ale mam wrażenie, że jednak trochę się w tym zapale zagalopował. W pewnym sensie nobilituje on ten rodzaju poczucia humoru, który za moich czasów ( a nie były one znowu tak odległe 😉 ) zarezerwowany był dla męskiej szatni przed lekcją wf, gdzieś w końcu szkoły podstawowej czyli na obecnym poziomie gimnazjum. Tyko że wówczas było ono trochę jak trądzik czyli mijało z wiekiem, a przynajmniej nie wypadało się do niego przyznawać 😉 . Teraz już jest inaczej, wystarczy obejrzeć jakikolwiek kabaret, a wprowadzenie na kartki książki nadaje mu znaczenie, na które IMO nie zasługuje.

I dlaczego, aby zyskać miłość wnuka babcia musiała posunąć się do kłamstwa ???

Jednak z drugiej strony – grupa wiekowa, do której jest ona adresowana, to ten okres w życiu, w którym sporo nastolatków (a szczególnie chłopców) przestaje czytać. Czy w związku z tym powinniśmy uznać, że cel uświęca środki i że każdy rodzaj lektury jest wartością ?

Mimo wszystko – osoba czytająca cokolwiek (niech to będzie nawet taki koszarowy rodzaj humoru) ma większą szansę na to, że (choćby przypadkiem) sięgnie kiedyś po coś wartościowego, niż ten, kto książek programowo do rąk nie bierze. Więc może warto dać „Babci rabuś” i jej czytelnikom szansę ?

Ot – kolejna książka kontrowersyjna 😉

David Walliams „Babcia rabuś”, przekł.: Karolina Zaremba, ilustr.: Tony Ross, wyd.: Dom Wydawniczy MAŁA KURKA, Piastów 2013

A ja jestem Polak mały, moim krajem jest świat cały

A ja jestem Polak mały, moim krajem jest świat cały

Wpis z 29 grudnia 2013 roku:

„A ja jestem Polak mały, moim krajem jest świat cały” to druga po „Kto ty jesteś” Joanny Olech i Edgara Bąka wydana w tym roku książka o patriotyzmie. Zadziwiająca koincydencja, szczególnie po latach, kiedy ten temat w literaturze dziecięcej nie istniał, trudno jest więc uciec od porównań.

Jest z tymi książkami trochę tak w starych dowcipach o Radiu Erewań – wszystko się w nich zgadza z wyjątkiem trzech szczegółów 😉 A że, jak powszechnie wiadomo, diabeł tkwi w szczegółach, przyjrzyjmy im się bliżej.

Szczegół pierwszy – ilość słów.

Joanny Olech w „Kto ty jesteś” przekazała to, co miała do powiedzenia, w sposób szalenie lapidarny, hasłowy, jej książka jest jak spis tez do rozmowy z dzieckiem o patriotyzmie. Tutaj – to bardziej zapis takiej rozmowy, propozycja, jak sformułować pewne myśli i jakimi słowami mówić o rzeczach, o których na co dzień nie rozmawiamy. To sprawia, że moim zdaniem przekaz Elizy Piotrowskiej jest czytelniejszy i dla dzieci, i dla rodziców.

Różnica druga – ilustracje.

Eliza Piotrowska stworzyła książkę autorską i sama ją zilustrowała. Kiedy patrzyłam na jej rysunki, przypomniało mi się moje dzieciństwo i te momenty, kiedy siadałam z Tatą, a on opowiadał mi o historii. Tata jest architektem, więc często opowiadając rysował. Nie tak dawno znalazłam w atlasie historycznym kartkę pozostałą tam po jednej z takich naszych rozmów blisko 40 lat temu. Czego tam nie ma ??? Malutki Władysław Łokietek z wysokim Kazimierzem Wielkim, obok jakiś murowany zamek, który pozostał po tym drugim, gdzieś z boku: okna – gotyckie i renesansowe, arkady na Wawelu oraz szkice map, których treści dziś już nie jestem w stanie rozwikłać… Patrzę na tę kartkę i czuję wzruszenie, bo stanowi ona zapis chwil dla mnie szczególnych i nie ma tu znaczenia ich skrótowość i niestaranność.

Ilustracje w „A ja jestem Polak mały…” takich uczuć we mnie budzą, bardziej rażą – przeładowaniem szczegółami, bałaganiarstwem, licznymi rodzajami użytej czcionki i wreszcie niestarannością kreski, której tutaj nic nie usprawiedliwia.

Porównanie ich ze znakomitymi skrótowymi ilustracjami Edgara Bąka do „Kto ty jesteś” unaocznia mi prawdziwość stwierdzenia, że Mniej znaczy więcej.

Różnica trzecia – słowa i to, co opowiadają.

Pisałam wcześniej, że w pierwszej z tych książek ani razu nie spotkamy słowa Polska, nie padło tam również drugie kluczowe dla tematu – Ojczyzna. Eliza Piotrowska nie ucieka do nich, choć przyznaje, że teraz używamy ich rzadziej niż w przeszłości.

W dodatku pokazuje każdego z nas jako członka wielu społeczności, nie tylko narodu. Zaczyna od rodziny, poprzez „małą ojczyznę” jaką jest miejsce, w którym mieszkamy, aby wreszcie rozszerzyć naszą przynależność także do kontynentu i całego świata.

Choć nie brałam udziału w żadnej bitwie o Polskę, choć dziesięć lat mieszkałam w Rzymie, gdzie mówiłam po włosku, a teraz mieszkam w Brazylii, gdzie mówię po portugalsku, JESTEM POLKĄ, a do tego PATRIOTKĄ ! Czy to możliwe ? Przeczytajcie tę książkę i zdecydujcie.

Dla mnie samej patriotyzm dla to świadomość pochodzenia, poczucie przynależności i nieobojętność – wszystko to odnalazłam w tej książce. Gdyby tylko jeszcze była przyjemniejsza dla oka…

Eliza Piotrowska (tekst & ilustr.) „A ja jestem Polak mały, moim krajem jest świat cały”, wyd.: Czarna Owieczka, Warszawa 2013

Kto ty jesteś ?

Kto ty jesteś ?

Wpis z 20 października 2013 roku:

Na to pytanie większość z nas z nas odpowie odruchowo: Polak mały. To skojarzenie jest wdrukowane w świadomość wielu pokoleń Polaków, bo „Katechizm polskiego dziecka” Władysława Bełzy powstał w 1900 roku, a wszystkie trzy moje córki recytowały go rozpoczynając edukację na swoich ślubowaniach już w XXI wieku. Za każdym razem zastanawiałam się, co te dzieci z tego rozumieją, co dla nich – wówczas siedmioletnich – znaczy (i co będzie znaczył w przyszłości) końcowy wers Coś jej winien ? Oddać życie. Jak rozumieć te słowa w czasach, kiedy nic nie zagraża naszej niepodległości ?

Książka Joanny Olech i Edgara Bąka jest próbą zdefiniowana na nowo pojęcia patriotyzmu na poziomie dziecka – i to jest ewidentna zasługą jej twórców, chociażby dlatego, że nikt dotychczas nie podjął się dyskusji z Bełzą. Jednak osoby o tradycyjnym podejściu zarówno do patriotyzmu, jak i do książek dla dzieci mogą być (i bywają, co stwierdziłam na przykładzie własnego Męża) trochę nią zaskoczeni.

Mój stosunek do niej ewoluował w czasie. Najpierw, jeszcze zanim się ukazała, miałam sporo obaw, bo te fragmenty, które publikowano wcześniej nie zawierały tego, co dla mnie jest w patriotyzmie kluczowe. Potem, kiedy wzięłam ją do ręki na majowych Targach Książki, ucieszyłam się, bo znalazłam jednak w niej te treści, których mi brakowało. Radość była tym większa, że dodatkowo zachwyciła mnie forma – ilustracje Edgara Bąka są fascynujące – lapidarne, skrótowe, symboliczne, ale znakomicie oddające sens tego, co obrazują. Zanim, na fali tego zachwytu zdążyłam napisać entuzjastyczną recenzję, przydarzyła mi się burzliwa dyskusja z Mężem, do którego jej forma nie trafiła wcale, a i do treści miał sporo zastrzeżeń. Nie wszystkie jego wątpliwości podzielam, ale część do mnie trafiła. To co teraz piszę, jest efektem kilkumiesięcznej bijatyki z myślami, bo kilka razy próbowałam mój stosunek do niej przelać na ekran i dochodziłam do wniosku, że jeszcze nie…

Zdecydowanie nie jest to książka, którą można kupić dziecku, dać mu do przeczytania i uznać, że temat patriotyzmu mamy odfajkowany. Ona wymaga rozmowy, wyjaśnienia, rozwinięcia, bo składa się z 25 haseł, które same w sobie niewiele znaczą. I to jest jej ogromną zaletą, bo generalnie dorośli maja problem z rozmawianiem z dziećmi o sprawach wykraczających poza Co tam w szkole ?

Już pierwsze jej słowa: Patriotyzm nie ma koloru zaskakują i wywołują odruchowy sprzeciw (vide mój Mąż), bo skojarzenie kolorystyczne nasuwa się samo: patriotyzm jest biało-czerwony. Odpowiedź znajdujemy w odautorskim komentarzu na okładce:

Jak objaśnić dziecku znaczenie abstrakcyjnych terminów ? Takich jak na przykład: wierność… respekt… wrażliwość… ? Nie ważą i nie pachną, nie mają koloru ani faktury. Możemy je opisać jedynie poprzez przejawy. Przez sposób w jaki się manifestują.

Wydaje mi się, że gdyby to brzmiało na przykład: Patriotyzm nie ma koloru, zapachu ani kształtu, łatwiej byłoby zrozumieć, co autorka chciała przez to powiedzieć.

Weźmy patriotyzm. – czytamy dalej – Pojawia się w polu widzenia dziecka kontekście, który je przerasta, bywa mylący albo wręcz bałamutny. Stereotyp usłużnie podsuwa cierpiętniczo – martyrologiczną interpretację tego słowa. A jako że dzieciaki – z oczywistych względów – nie dokonują czynów bohaterskich, nie składają ofiary z życia – słowo staje się abstraktem, sprawą „nie dla dzieci”.

Salwy honorowe, kadzidła i wieńce, jakie towarzyszą celebracji patriotyzmu, przykrywają jego inny codzienny sens, a mianowicie – współuczestniczenie, współtroskę, współdziałanie na rzecz współdobra. Są to drobne, codzienne akty współodpowiedzialności za kraj. W tak rozumianym patriotyzmie dziecko ma szansę wypełnić cząstkę obywatelskiej misji – ma swój „zagonek” do uprawy, swoją pulę chwalebnych uczynków i dobrych nawyków, które składają się na dobrostan kraju.

Przykłady patriotycznych zachowań proponowane przez autorów są przedstawiane w sposób, który nazwałabym Od szczegółu do ogółu i dlatego właśnie wymagają rozmowy. Przykład pierwszy z brzegu: Sprzątam po moim psie. Jestem patriotą. pozostawiony bez dyskusji rzecz całą spłyca. Tymczasem rozwijając go i zastanawiając się, dlaczego właściwie powinniśmy sprzątać te psie kupy, dojdziemy do tego, że po to, aby w naszym otoczeniu było czysto. Bo jak czysto, to i przyjemnie, a chcemy, żeby w naszym kraju żyło się dobrze, żeby było ładnie. Przez wiele lat Polska była krajem, w którym ludzie dbali tylko o to, co ich własne i z zadbanych mieszkań wychodzili na obskurne klatki schodowe i podwórka z połamanymi ławkami i śmieciami na trawniku. Teraz ta przestrzeń, do starań o którą się poczuwamy, trochę się rozszerzyła, ale często kończy się na płocie zamkniętego osiedla.

Co jeszcze, poza sprzątaniem po swoim psie, możemy zrobić, aby dookoła nas było ładniej ? Joanna Olech podsuwa następne propozycje nazwijmy to porządkowe: Nie niszczę zieleni. Zamalowałam wulgarny napis na ścianie kamienicy. Naprawiam, co zepsułem. I jedną jedyną twórczą, czyli taką, która daje szansę na jakąś zmianę na lepsze w najbliższym otoczeniu: Posadziłam drzewo. Mama mi pomogła. Jestem patriotką.

Jak ja sama rozumiem patriotyzm ? Przede wszystkim jako poczucie wspólnoty i przynależności, świadomość i szacunek dla naszej tradycji. Patriotyzm to także nieobojętność na to co się dzieje w Polsce.

Jak dorosnę, będę głosowała. Jestem patriotką. – Dla mnie nie tyle sam fakt udziału w wyborach jest ważny, ile to, aby przy tym myśleć i swoich wyborów dokonywać samodzielnie i świadomie.

Oddanie życia niekoniecznie musi oznaczać śmierć na polu bitwy, choć warto nawet w czasach pokoju pamiętać o tym, że są sytuacje, w których życie nie jest wartością najwyższą. A także o tym, że my sami żyjemy tu i teraz tak, jak żyjemy, dzięki temu, że w poprzednich pokoleniach byli ludzie, którzy się przed ofiarą życia nie cofnęli. Niedawno spędziłam kilka dni w Gdyni i uświadomiłam sobie, że właśnie to miasto, jego istnienie jest przykładem patriotyzmu pozytywnego, twórczego, a nie cierpiętniczo – martyrologicznego.

Wydaje mi się, że głównym problemem, który mam z tą książką, to kwestia proporcji. Na 25 przykładów zachowań patriotycznych, które proponuje, tylko 6 związanych jest z naszą tradycją, historią, kulturą i w ogóle z Polską:

Jestem patriotą, a nie patriotom. Lubię język polski.

To jest matura mojej prababci. A to pamiętnik dziadka. Zbieram rodzinne pamiątki. Jestem patriotką.

Kibicuję polskim sportowcom. Jestem patriotką.

Porządkujemy z dziadkiem opuszczony cmentarz. Jesteśmy patriotami.

Wiem skąd jestem. Z babcią rozmawiam gwarą. Z omom godom po śląsku. Jestem patriotą.

Wiem, skąd wziął się francuski cesarz w naszym hymnie. I o co chodzi z tym przewodem. Jestem patriotką.

Pozostałe, skądinąd słuszne, mają zastosowanie w każdym miejscu i każdym kraju. Kasowanie biletów, dokarmianie ptaków, czytanie książek czy nieściąganie na klasówkach to taki pozytywny program bycia dobrym, uczciwym, porządnym człowiekiem, ale to jeszcze nie wystarczy, aby móc nazwać siebie patriotą.

Jest jeszcze jeden brak, który uświadomiłam sobie dopiero po dłuższym czasie: ani razu nie pada w niej słowo Polska. Rozumiem niechęć autorki do tak zwanych wielkich słów, ale pewnych rzeczy po prostu nie da się bez nich wyrazić.

„Kto ty jesteś ?” to książka, która nie daje gotowych recept, nie tworzy wzorca patriotyzmu AD 2013. Ona tworzy ramy rozmowy z dzieckiem, ale to, czym je ostatecznie wypełnimy zależy tylko od nas i tego, jak rozumiemy, jak traktujemy ten temat. Na ostatniej stronie zadaje pytanie: A Ty ? I pozostawia wolną przestrzeń do wypełnienia tym, co jej czytelnikom w duszy patriotycznie gra.

I sama już nie wiem, czy ta otwartość to bardziej jej zaleta czy wada ???

Joanna Olech (tekst) i Edgar Bąk (ilustr.) „Kto ty jesteś ?”, wyd.: Wytwórnia, Warszawa 2013

P.S. Niewątpliwy wpływ na to, że ten wpis w końcu powstał miały dwie recenzje na stronie Kwartalnika „Ryms” – pierwsza, entuzjastyczna Pawła Jasnowskiego i druga, polemiczna bardziej z nią niż z samą książką, Beaty Fingas – Śniegoń.

Denim blue

Denim blue

Najmłodsza z moich córek, tegoroczna maturzystka, ma obecnie fazę na ciuchy vintage. Kupuje, zdobywa, wymienia, a jedną z pereł jej kolekcji jest moja dżinsowa kurtka sprzed ponad trzydziestu lat, o którą notabene stoczyła bój z siostrą Środkową, która też miała na nią ochotę. To jedyny ciuch z czasów studenckich, który zachowałam. Kiedy dziewczyny kłóciły się o nią, opowiedziałam im historię o tym, jak w Pradze czeskiej chodziłam koło niej z zachwytem, aż wreszcie Tata kupił mi ją za całą rezerwę pieniędzy, jaką na ten wyjazd mieliśmy. Pamiętam swoją radość i potem zazdrosne spojrzenia na ulicy w Warszawie, bo naprawdę jest fajna 😉 Ta historia to opowieść nie tylko o moim Tacie i jego stosunku do pieniędzy (i do mnie 😉 ) ale także marzeniach, jakie mieliśmy żyjąc w PRL, a których moje córki już zrozumieć nie są w stanie.

Opowieścią o takim marzeniu jest też „Denim blue”, bo właśnie wokół gorącego pragnienia posiadania prawdziwych dżinsów Katarzyna Ryrych zbudowała swoją opowieść o życiu w tamtych czasach. Zygmunt, syn dozorczyni i hutnika z Nowej Huty nie mógł liczyć na to, że rodzice kupią mu takie spodnie, próbował więc sam zdobyć na nie pieniądze. „Denim blue” to w pewnym sensie powieść inicjacyjna. W pogoni za swoim marzeniem Zyga poznaje życie od rozmaitych stron, z którymi uczeń ostatnich klas podstawówki na ogól nie miewał do czynienia i dzięki temu dorasta.

Lubię w tej książce postać ciotki, bo takich kobiet już teraz nie ma, a pamiętam je z domów, w których wtedy bywałam. Samotne wiejskie kobiety, bezdzietne wdowy albo stare panny, które mieszkały kątem u dalszej rodziny w mieście i pomagały w domu i opiece nad dziećmi. Zyga bardzo kochał ciotkę, bo gdy chorował opowiadała mu o wojnie i o Niemcach, jak to wujek zawsze zdołał ich wyprowadzić w pole i tylko raz mu się nie udało, i biedak został w polu. Ta niepiśmienna kobieta, która nowohuckim ciasnym mieszkaniu siostrzeńca spała w przedpokoju, a na każdą wzmiankę o tym, że może wybuchnąć kolejna wojna szła do kolejki zrobić zapasy cukru, ma w sobie mądrość prostego, doświadczonego życiem człowieka. Z całej tej książki chyba najlepiej zapamiętałam historię z jej chustą, wzruszyła mnie ona bardzo.

Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie znalazła w niej okazji do historykowania. Określenie to stworzyła moja Najmłodsza i oznacza ono wszystkie te sytuacje, kiedy albo ja albo Najstarsza, która też jest historyczką, albo obie razem i z udziałem ich Taty jeszcze 😉 , zaczynamy zbytnio analizować filmy czy książki, które dzieją się w przeszłości i czepiać się (jej zdaniem niepotrzebnie) niezgodności z faktami i realiami.

Pohistorykuję więc sobie trochę i poskarżę się, że sporym dyskomfortem podczas lektury „Denim blue” było dla mnie dość swobodne obchodzenie się autorki z realiami życia w PRL, które powodowało, że nie bardzo mogłam umieścić tę historię w konkretnym czasie. Rozumiem, że chodziło o przekazanie wiedzy o życiu w tamtych czasach i umieszczenie w tekście jak największej ilości ciekawostek i artefaktów (z wyjaśnieniami w przypisach), ale nie mogę się oprzeć poczuciu, że jest to ahistoryczne. W kilku recenzjach, które znalazłam w sieci, czas akcji określony jest na lata siedemdziesiąte i rzeczywiście sporo by na to wskazywało, gdyby nie to, że od czasu do czasu pojawia się tam coś, co już się wtedy zdarzyć nie mogło. Jeśli miałabym umieścić te kilka lat akcji książki konkretnie w czasie, powiedziałabym, że trwały one gdzieś od połowy lat pięćdziesiątych (bo w tekście pojawia się wzmianka o ZMP rozwiązanym w 1956 roku i bikiniarzach) do późnych siedemdziesiątych (raczej przed 1976, bo wtedy wprowadzono kartki na cukier). Można by uznać, że dla współczesnych nastolatków nie ma to większego znaczenia i potraktować tę książkę jako swoistą propedeutykę wiedzy o życiu w PRL, ale ja tak nie potrafię.

Pozostawia ona czytelnikowi wrażenie, że życie w PRL było stanem constans trwającym kilkadziesiąt lat, a przecież tak nie było – także w kwestii kluczowej dla akcji czyli dostępności dżinsów (i innych towarów z tzw. Zachodu), handlu walutą i sklepów, w których można było kupować za tzw. bony. Szkoda, że autorka nie zechciała opowiedzieć tej historii tak, żeby zachować jej sens i uszanować realia 😦

Katarzyna Ryrych „Denim blue” (seria: Plus minus 16), wyd.: Literatura, Łódź 2015