Kronika olsztyńska i inne zielone wiersze

Kronika olsztyńska i inne zielone wiersze

Tyś jest jezioro moje, // ja jestem twoje słońce, // światłami ciebie stroję, // szczęście moje szumiące. // Trzciny twoje pozłacam. // Odchodzę. I znów wracam…

Z trzech składników tej książki czyli tekstów, ilustracji i tematu pierwsze w moim życiu były Mazury. Najpierw żeglowałam po nich z Rodzicami, potem zaczęły się obozy i coraz większa żeglarska samodzielność, aż w końcu wędrowaliśmy po nich z córkami (a ostatnio już bez nich). Nic mnie tak nie relaksuje jak szum wiatru, plusk wody i kolory na jeziorach (no chyba że jest to morze 😉 ). Ciągle zmieniająca się gra światła i najrozmaitszych odcieni zieleni i niebieskości to balsam dla oczu i uszu oraz cudowny reset umysłu.

Od dawna byłam przekonana, że tylko Ela Wasiuczyńska potrafiłaby namalować te

Wszystkie szmery, // wszystkie traw kołysania, // wszystkie ptaków // i cieniów ptasich przelatywania…

więc odkąd się dowiedziałam, że ma ochotę zilustrować moją ukochaną „Kronikę olsztyńską” Gałczyńskiego, bardzo jej w tym pomyśle kibicowałam. I cieszę się, że dzięki Stowarzyszeniu Kobiet „Miej Marzenia” i Oranżerii Kultury – Miejskiej Bibliotece Pedagogicznej z Lidzbarka Warmińskiego to marzenie się spełniło. A efekt zdecydowanie przerósł moje oczekiwania!

Kiedy patrzymy na kolejne etapy powstawania tych ilustracji, wygląda to tak: najpierw mamy plamki w jednym kolorze rozrzucone, wydawać by się mogło – przypadkowo, po kartce. Potem plamki w innym odcieniu – również pozornie bez ładu. Potem jeszcze inne i inne, i inne, aż nagle – myk! I oto jest migoczące w słońcu jezioro. Z każdą kolejną ilustracją, którą Ela pokazywała na swoim blogu, nabierałam przekonania, że jeden z jej pędzli jest różdżką magiczną – i nikt mi nie wmówi, że jest inaczej 😉

Powiedzieć o tych ilustracjach, że są piękne, to nic nie powiedzieć, ale na więcej brak mi słów. Nie byłoby jednak tych wszystkich cudów bez Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i jego wierszy.

Kiedy zetknęłam się z jego poezją ? Nie pamiętam tego dokładnie. Na pewno już znałam Mazury, ale Eli Wasiuczyńskiej nawet nie przeczuwałam, bo obie chodziłyśmy wtedy do szkoły podstawowej. Za naszych czasów w podręcznikach do języka polskiego było sporo poezji oraz fragmenty rozmaitej prozy. Dość często zdarzało się, że zainteresowały mnie na tyle, żebym chciała poszukać całości na półkach domowych regałów. A stał tam i Tuwim w sześciu tomach, i Pawlikowska-Jasnorzewska w dwóch, i oczywiście Gałczyński w pięciu, i Baczyński – że ograniczę się tylko do poetów dwudziestowiecznych. Mogłam sobie w nich dowolnie buszować, bez ograniczeń. Efektem tego był też przygotowany w gronie harcerskim program poetycko – muzyczny o Gałczyńskim właśnie, chyba w ósmej klasie. Na potrzeby tego występu nauczyłam się między innymi niektórych części „Kroniki olsztyńskiej”. Do dziś je pamiętam i zdarzało mi się je nie raz przywoływać, kiedy żeglowaliśmy po Mazurach.

W Leśniczówce Pranie byłam dwa razy, bo jakoś w tamte rejony zapuszczaliśmy się rzadziej, ze względu na śluzę po drodze i strefę ciszy na jeziorze Nidzkim. Raz dotarłam tam wodą, a raz lądem i obie te drogi mają wiele uroku.

Na ścieżkach edukacji moich córek poezji było zdecydowanie mniej niż na moich. Rzadko uczyły się też jakichś wierszy na pamięć. Szkoda, bo jak się już człowiek w młodym wieku, kiedy umysł jest jeszcze chłonny, nauczy różnych rzeczy, to potem ma je zawsze na podorędziu. Wystarczy tylko otworzyć odpowiednią szufladkę w mózgu 😉 Fajnie jest, kiedy można spuentować rozmowę odwołując się do poezji mniej lub bardziej klasycznej, a jeszcze fajniej, kiedy rozmówca w lot to złapie i nie potrzebuje wyjaśnień, skąd ten cytat pochodzi.

Psy nad jeziorem szczekają, // może wydrę pochwycą. // Piszę wiersze na piasku, // pióro maczając w księżycu.

„Kronika olsztyńska i inne zielone wiersze” powstały w ostatnich latach życia Gałczyńskiego, mają więc trochę ponad 70 lat. Wydaje mi się jednak, że brzmią całkiem współcześnie, ich język i tematyka nie zastarzały się tak, jak to bywa z prozą w podobnym wieku. Warto podsunąć je nastolatkom. Mam nadzieję, że spodobają im się proste (można powiedzieć – analogowe) przyjemności mazurskie, których uroków można zażywać niekoniecznie na Maurach.

Gdy człowiek wejdzie w las, to nie wie, // czy ma lat pięćdziesiąt, czy dziewięć, // patrzy w las jak w śmieszny rysunek // i przeciera oślepłe oczy, // dzwonek leśny poznaje, ćmię płoszy // i na serce kładzie mech jak opatrunek…

Myślę, że to może być dobry wstęp nie tylko do zaprzyjaźnienia się na całe życie z Konstantym Ildefonsem. Ta książka otwiera drzwi do poezji w życiu, bo zdecydowanie mamy jej za mało. Język Gałczyńskiego, lekkość jego frazy, jego pochylenie nad rzeczami pozornie zwykłymi oraz cudowne światłocienie ilustracji Eli Wasiuczyńskiej tworzą razem coś wspaniałego, co zachwyca, wzrusza i pozostaje w pamięci.

Ale są jeszcze sprawy drobne: loty ptasie // chwianie się trzcin w jeziorach, blask gwiazdy wieczornej, // różne barwy owoców o porannym czasie // i wiatr przelatujący w sopranie i basie, // i moja mała lampa i stół niewytworny…

Jedynym problemem z tą książką, jaki widzę, to ten, jak ją kupić, bo nie ma jej w internetowych księgarniach. Jeśli nie jest Wam po drodze do Lidzbarka Warmińskiego albo do Leśniczówki Pranie (zawsze warto !!!), a chcecie ją mieć, piszcie do lidzbarskiej Oranżerii Kultury na adres: oranzeria@lidzbarkw.pl Tam się wszystkiego dowiecie. A jak będziecie zamawiać, to nie jeden egzemplarz !!! Zastanówcie się od razu, komu chcielibyście ją ofiarować i bo jest ona warta tego, żeby iść między ludzi.

Konstanty Ildefons Gałczyński „Kronika olsztyńska i inne zielone wiersze” ilustr.: Ela Wasiuczyńska, wyd.: Oranżeria Kultury – Miejska Biblioteka Pedagogiczna (z inicjatywy Stowarzyszenia Kobiet „Miej Marzenia”), Lidzbark Warmiński 2025

List do wszystkich dzieci

List do wszystkich dzieci

oraz „Julian Tuwim dzieciom” i „Zwierzaki pana Tuwima” – trzy zbiory, które ukazały się jakiś czas temu. Dość długo zbierałam się, żeby o nich napisać, a kiedy to w końcu zrobiłam, wyszło mi zupełnie co innego niż planowałam…

W grudniu 1953 roku polska literatura poniosła ogromną stratę – w odstępie trzech tygodni zmarli wtedy dwaj wspaniali poeci: Konstanty Ildefons Gałczyński* i Julian Tuwim. 70 lat później (a więc w 2024 roku) ich twórczość znalazła się w domenie publicznej. Spodziewałam się w związku z tym wysypu publikacji ich autorstwa i trochę się zawiodłam, choć w przypadku drugiego z nich – nie do końca, bo jednak ukazały się te zbiory. Ilustrowane przez Mariannę Jagodę „Zwierzaki pana Tuwima” są ciut wcześniejsze, wydawnictwo jeszcze zapłaciło za prawa do tych wierszy Fundacji im. Juliana Tuwima i Ireny Tuwim. To jest także najkrótszy ze zbiorów – zawiera 18 wierszy, podczas gdy „Julian Tuwim dzieciom” z ilustracjami Magdaleny Kozieł-Nowak aż 44 (i nie są to jeszcze wszystkie utwory autora adresowane do dzieci). W ilustrowanym przez Elżbietę Wasiuczyńską „Liście do wszystkich dzieci” znajdziemy ich 28 (i wszystkie są także w zbiorze Naszej Księgarni). To tak tylko – gwoli statystycznego podsumowania wszystkich trzech 😉

Kiedy planowałam porównanie tych książek, myślałam, że skupię się na ilustracjach. Tuwim to Tuwim – wszyscy znają jego wiersze, kilka pokoleń polskich dzieci się na nich wychowało i potem wychowywało swoje dzieci oraz wnuki. Wydawało mi się, że nie ma specjalnie o czym pisać, ale kiedy zaczęłam oglądać ilustracje, oczy same zatrzymały się na literach…

i wydarzyło się ze mną coś takiego, jak ze Skawińskim w „Latarniku”. Zaczęłam czytać i odpłynęłam 😉 Te wiersze są tak piękne, tak znakomicie napisane, że się od nich oderwać nie mogłam, mimo że znaczącą część z nich znam właściwie na pamięć. Tylko gdzieś się schowały na dalszych półkach mojej wewnętrznej biblioteki i pokryły nieco kurzem zapomnienia, odkąd nie mam ich z kim czytać.

Julian Tuwim był arcymistrzem języka polskiego, niedościgle panującym nad jego rytmem, melodią i sensem 😉 Te wspaniałe dzwiękonaśladowcze: ćwierkać, świstać, kwilić, pitpilitać i pimpilić w „Ptasim radiu”! Te zabawy słowne w „Panu Tralalińskim” – począwszy od żony Tralalony, przez córkę Tralalurkę i synka Tralalinka, pałeczkę – tralaleczkę, aż po myszkę Szarą Tralaliszkę w kątku, w ciemnym tralalątku – jakże to znakomicie otwiera czytelników na własne podobne próby ! I ten obrazowy opis mroźnego dnia i dźwięków skrzypiącego śniegu w „Mrozie”, do którego w dodatku Ela zrobiła moim zdaniem najpiękniejszą w tym tomie ilustrację!

Kontakt z tym pięknym językiem bardzo pomógł mojej duszy, bardzo obolałej od tego, co się na nas wylewa z mediów w końcówce kampanii wyborczej. Spróbujcie, to działa !!! Mimo że te wiersze powstały między 70 a 100 lat temu, ich język się nie zestarzał, a raczej nabrał blasku. Zastanawiałam się natomiast – jak z realiami ? Czy współczesne dzieci je zrozumieją ? Wydaje mi się, że tak. Jeżeli coś mogłoby je zdziwić, to może ten aeroplan, którym babcia z kurką odbywają swoją podróż – tak odmienny od współczesnych, znanych im samolotów ? Może parowa lokomotywa? Choć mimo wszystko rytm tego wiersza oraz pasażerowie kolejnych wagonów nadal (chyba) urzekają. No i ten skrzypiący mróz – kiedy ostatnio mieliśmy taką zimę ? Ale poza tym wszystko tam jest ponadczasowe.

Jeśli miałabym z tych trzech tomów wybrać najpiękniej ilustrowany, to ogłosiłabym remis, ale ze wskazaniem na „List do wszystkich dzieci”. Wiadomo nie od dziś, że jestem nieuleczalną wielbicielką twórczości Eli Wasiuczyńskiej, więc chyba nikogo to nie zdziwi ? Bardzo podoba mi się różnorodność stylów dopasowywanych do każdego wiersza, rzecz można, na miarę. A najbardziej chyba spodobała mi się pogodna rezygnacja w oczach psa pana Hilarego – widać, że nie pierwszy raz widzi go w takiej akcji 😉

Na koniec pozwolę sobie sparafrazować Gałczyńskiego i wezwać: Czytajcie dzieciom poezję ! Czytajcie do jasnej cholery !!! Ilustracje są tutaj mniej ważne 😉

Dla porównania i zachęty – tak widzi „Ptasie radio” Marianna Jagoda

a tak Grzesia kłamczucha z listem Magdalena Kozieł-Nowak

* Przy okazji donoszę z radością, że zapowiadana jest także edycja wierszy Mistrza Konstantego Ildefonsa z ilustracjami Eli – podobno możemy się jej spodziewać w lipcu (edit: już jest !!! —>>>tutaj ) Czekam niecierpliwie, a sama Ela podsyca (nie tylko) mój apetyt pokazując od czasu do czasu kolejne dzieła —>>> tutaj

Julian Tuwim „List do wszystkich dzieci” ilustr.: Elżbieta Wasiuczyńska, wyd.: Wilga, Warszawa 2024

oraz

Julian Tuwim „Julian Tuwim dzieciom” ilustr.: Magdalena Kozieł-Nowak, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2024

Julian Tuwim „Zwierzaki pana Tuwima” ilustr.: Marianna Jagoda, wyd.: Wydawnictwo Olesiejuk, Ożarów Mazowiecki 2023

Mała wiedźma Bazylka

Mała wiedźma Bazylka

Książka nagrodzona w VI Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren (III miejsce w kategorii 0-6)

…i jakoś tak kompletnie niezauważona przeszła, a szkoda !

Jest taki las, który pachnie słońcem. Rośnie daleko stąd, pomiędzy Rozczochraną Łąką a Łysiejącą Górką. W tym lesie mieszka bardzo mądra wiedźma. Ma piegi na nosie i lubi wspinać się na drzewa. Wskakuje we wszystkie kałuże i potrafi zachwycić się kamykiem. Czasem ściga się z wiatrem i opowiada drzewom baśnie. I choć jest malutka, dobrze opiekuje się swoim lasem. A najwspanialsze jest to, że umie wiele rzeczy wyczarować, choć nie zna żadnych zaklęć.

Tak kończy się ta historia, ale na początku był sobie po prostu tylko pewien Bardzo Mały Lastak mały, że z daleka wyglądał jak kępka drzew. Do tego prawie zawsze unosiły się nad nim siwe mgły. Las nie szumiał, ani nie szeleścił. Nie odwiedzały go zwierzęta. Nie zaglądali do niego grzybiarze. Jedyni mieszkańcy lasu, Szczur i Pająk, byli małomówni i zajmowali się własnymi sprawami.

Potem w tym lesie zamieszkała wiedźma. Jednak zupełnie nie taka, jakiej się spodziewali. Nie miała ani kapelusza, ani siwego warkocza, ani nawet miotły. Była po prostu niedużą dziewczynką o imieniu Bazylia, która dopiero uczyła się, jak być wiedźmą. Szczurowi, który mieszkał kiedyś w bibliotece i przeczytał wiele ksiąg, wydawało się, że lepiej od niej wie, co robią wiedźmy i usiłował ją do togo namówić. Ale Bazylka w każdej kwestii miała zdanie odrębne… 😉

„Mała wiedźma Bazylka” to sympatyczna opowieść o poszukiwaniu w życiu własnej drogi i samodzielnym dochodzeniu do tego, co jest w nim dla nas najważniejsze. Oraz o tym, że rozmaite mądre (w domyśle – dorosłe 😉 ) osoby, którym się wydaje, że wiedzą to lepiej od nas, wcale nie mają racji. I dobrze jest, jeśli w końcu to zrozumieją i zaakceptują.

Historii Bazylki, opowiedzianej przez Katarzynę Szestak, towarzyszą bardzo ciekawe ilustracje Elżbiety Wasiuczyńskiej, częściowo wykonane techniką linorytu. To dzięki nim sięgnęłam po tę książkę, bo wcześniej Ela pokazywała te, jak je nazwała, SZARUSY na swoim blogu i byłam bardzo ciekawa końcowego efektu. Trochę żałuję, że wydawnictwo nie zdecydowało się na jej pierwotny pomysł, aby były one przede wszystkim szare, jednak Bazylka w wersji kolorowej też bardzo mi się podoba !

Odkryłam przy tej okazji, że mam z nią cos wspólnego. Mianowicie: też nie lubię nosić czapki. Całe życie słyszałam od rozmaitych Mądrych Osób, że powinnam i wreszcie mam na to dobrą odpowiedź: Wygodniej jest nosić we włosach wiatr, deszcz, kwiaty, pióra i liście. Wtedy do głowy wpadają najlepsze pomysły.

Dziękuję Bazylko !!!

Katarzyna Szestak „Mała wiedźma Bazylka” ilustr.: Elżbieta Wasiuczyńska, wyd.: Publicat, Poznań 2024



Logopedyczne prztyczki

Logopedyczne prztyczki

Książka wpisana na pokonkursową Listę BIS Polskiej Sekcji IBBY

Ćwierć wieku temu, kiedy moje starsze córki był jeszcze małe (Najmłodszej z nich jeszcze nawet nie było w planach), a ja dopiero zaczynałam swoja dorosłą przygodę z literaturą dla dzieci, istniało w Warszawie wydawnictwo Plac Słoneczny 4. Istniało niezbyt długo, ale należało do ekskluzywnego grona małych wydawnictw, które rozpoczęły w Polsce tak zwaną lilipucią rewolucję i doprowadziły do odrodzenia się w naszym kraju rynku książek dla niedorosłych czytelników po zapaści początku lat dziewięćdziesiątych.

Wspominam je, bo to właśnie ono wydało nasze ukochane „Wierszyki łamiące języki” Małgorzaty Strzałkowskiej zilustrowane fantastycznie przez Elżbietę Wasiuczyńską. Był to nasz pierwszy kontakt z twórczością obu Pań, ale zdecydowanie nie ostatni. Obie mają już swoje własne pokaźne półki w Małym Pokoju z Książkami. Zapraszam —>>>> tutaj do Małgorzaty Strzałkowskiej, a —>>> tutaj do Elżbiety Wasiuczyńskiej – są tam jeszcze dwa ich wspólne tytuły 🙂

Z wierszyków zawartych w tym zbiorze najbardziej utkwił mi w pamięci ten muszce spod Łopuszki, a pochodzące stamtąd wezwanie Ruszże móżdżkiem a nie różdżką ! okazało się mieć zastosowanie wszechstronne 🙂

Kiedy Wydawnictwo Plac Słoneczny 4 przestało istnieć, „Wierszyki łamiące języki” ukazały się nakładem Wydawnictwa Media Rodzina i tym razem zilustrowała je kolażami sama Autorka.

Ta książka przypomniała mi się teraz z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że jakiś czas temu dowiedziałam się o tym, że inne wydawnictwo wydało niedawno zbiór wierszy innej, nieżyjącej już poetki i opatrzyło go tym samym tytułem. Na list otwarty, w którym Małgorzata Strzałkowska zaprotestowała przeciw takim praktykom, odpowiedziało: Naszą intencją nie było wykorzystanie „czyjegoś pomysłu”, ale nawiązanie do istniejącego od wielu lat w języku polskim połączenia wyrazowego: „wierszyki łamiące języki”.

Nie ulega wątpliwości, że wiele powiedzeń, haseł reklamowych, tytułów audycji czy filmów z czasem wchodzi do współczesnej polszczyzny i żyje własnym życiem. Warto przytoczyć takie połączenia wyrazowe, jak: dialogi na cztery nogi, powtórka z rozrywki, biegam, bo lubię, mieć jasność w temacie, z pewną taką nieśmiałością… Przeglądając strony internetowe oraz analizując liczne publikacje opatrzone tytułem „Wierszyki łamiące języki” (zawierające rymowanki ćwiczące wymowę), uznaliśmy, że po 24 latach to połączenie wyrazowe funkcjonuje na prawach związku frazeologicznego i jego użycie nie narusza praw autorskich Pani Małgorzaty Strzałkowskiej. Tytuł ten potraktowaliśmy jako synonim określenia „rymowanki do ćwiczeń wymowy” – chcieliśmy też, by określał on rodzaj publikacji, tak jak: „Baśnie i legendy”, „Atlas zwierząt”, „Opowieści biblijne”, „Łamigłówki”.

No cóż – mimo, że od pierwszego wydania tych wierszy minęło już tyle czasu, dla mnie (i myślę, że nie tylko dla mnie) ten tytuł nierozerwalnie wiąże się z nazwiskiem Małgorzaty Strzałkowskiej. Podobnie mam z paroma innymi tytułami, często starszymi od tego.

Powód drugi natomiast jest taki, że właśnie ukazały się bardzo podobne do nich „Logopedyczne prztyczki”. Tym razem zilustrował je Piotr Rychel i zrobił to równie brawurowo jak przed laty Elżbieta Wasiuczyńska. Nie mogło być inaczej, bo te wierszyki nie tylko łamią języki – one je wyginają, pętlą i supłają w węzły bez mała gordyjskie.

Jest ich w tym zbiorze równo pięćdziesiąt i stanowią właśnie tyle absurdalnych asumptów do fantastycznej zabawy dla małych i dużych. Przyda się to każdemu niezależnie od wieku – także tym z dobrą dykcją. Spotkacie tam i gang wikingów, i Anastazego Długaśnego z Wierzchosławiczek, i dzierzby w wierzbach, i trzyszcza Teofila, że o czyżyku ze strzyżykiem nie wspomnę. W takim towarzystwie nie sposób się nudzić !!!

A mnie po tej lekturze przyszło do głowy, że Małgorzata Strzałkowska jest jedyną poetką, która potrafiłaby znaleźć w wierszu miejsce dla mojego ulubionego zamku Tropsztyn, który znajduje się w miejscowości Wytrzyszczka. Mam nadzieję, ze kiedyś to nastąpi.

(Edit: moje marzenie spełniło się szybciej, niż mogłam to sobie wyobrazić !!! Jeszcze tego samego dnia otrzymałam od pani Małgorzaty Strzałkowskiej taki wiersz:

W lasach Wytrzyszczki w pobliżu Czchowa
uroczy zamek Tropsztyn się chowa.
Uroczy zamek Tropsztyn w Wytrzyszczce
brzmi szeleszcząco oraz prześlicznie,
a więc zobaczyć go nie omieszkam,
po czym w Tropsztynie sobie zamieszkam
i z wieży zamku będę wrzeszczała:
– W zamku w Wytrzyszczce mieszka M. Strzała!

To jest dowodem na to, że nie ma rzeczy, osoby ani miejsca, o których pani Małgorzata nie byłaby w stanie stworzyć wiersza 🙂 )

P.S. Wydawnictwo dodaje do tej książki trzy piękne zakładki – oto jedna z nich 😉

Małgorzata Strzałkowska „Logopedyczne prztyczki” ilustr.: Piotr Rychel, Wyd.: Bajka, Warszawa 2021

Królowa śniegu

Królowa śniegu

Gwoli uczczenia wczorajszego, być może jedynego tej zimy, opadu śniegu, przypominam wpis z 14 marca 2011 roku. W ramach kategorii książki mojego dzieciństwa, ta powinna należeć do podkategorii jego koszmarów 😉 Urok tej baśni odkryłam dopiero w wieku dorosłym.

Z „Królową Śniegu” wiąże się wspomnienie jednej z największych traum mojego dzieciństwa. Miałam wtedy chyba pięć lat, była Wigilia. Moi rodzice zajęci przygotowaniami skorzystali z tego, że w telewizji leciała właśnie ekranizacja tej baśni, i posadzili mnie przed telewizorem, żebym im się nie plątała pod nogami. W tych czasach filmów dla dzieci nie było tak dużo – wychowywałam się przede wszystkim na Gąsce Balbince na zmianę z Jackiem i Agatką. Film zrobił na mnie ogromne wrażenie. Do dziś pamiętam niektóre sceny, szczególnie tę z Małą Rozbójniczką przykładającą nóż do szyi rena. Pamiętam samotność Grety. I ogromny smutek tego filmu, taki nie do udźwignięcia…

Wpadłam niemal w histerię, płacz nie do utulenia, któremu nie zaradziło nawet przedwczesne ujawnienie prezentu – pluszowego Szarika. Nigdy nie polubiłam tej maskotki. Zawsze, kiedy patrzyłam na tego (sympatycznego przecież) psiaka, przypominał mi się tamten wieczór i tamten płacz. Została mi po tej przygodzie pewna ostrożność w kontaktach z twórczością Andersena i świadomość, że nie wszystko, co napisał, nadaje się dla małych dzieci.

Z okazji przypadającej w 2005 roku dwusetnej rocznicy urodzin pisarza wydawnictwo Media Rodzina przygotowało nowe wydanie tych baśni – w nowym przekładzie Bogusławy Sochańskiej (po raz pierwszy bezpośrednio z oryginału duńskiego) i z nowymi ilustracjami. Ukazały się wtedy dwa duże wydania „Baśni” – trzytomowe, ilustrowane wycinankami samego Andersena oraz jednotomowe, z akwarelowymi ilustracjami duńskiego grafika Flemminga B. Jeppsena.

Oprócz tego wydano już sześć pojedynczych baśni w serii „Mistrzowie klasyki dziecięcej” – z ilustracjami najlepszych polskich ilustratorów (oraz z płytkami, na których czyta je Jerzy Stuhr). Jest wśród nich także „Księżniczka na ziarnku grochu” uszyta przez Ewę Kozyrę – Pawlak.

Nie wiem, jak to było w przypadku Duńczyka Flemminga B. Jeppsena, ale jestem pewna, ze polscy ilustratorzy zaproszeni do tej pracy, mieli zadanie bardzo trudne. I oni, i niemal wszyscy bez wyjątku dorośli, którzy mogliby te książki dzieciom kupić, i ja oczywiście też – należymy do pokoleń wychowanych na ilustracjach Jana Marcina Szancera. To on prawie niepodzielnie, mimo że przecież były też inne wydania tych baśni, władał naszą wyobraźnią w andersenowskim świecie.

Oderwać się od wizji Mistrza, od tych sań, na których przed laty wjechała do naszej wyobraźni Królowa Śniegu i stworzyć coś własnego, co w dodatku trafi do odbiorców również na Szancerze wychowanych – zadanie trudne, ale Elżbieta Wasiuczyńska poradziła sobie znakomicie.

Tylko proszę Was – rozważnie ! To naprawdę nie jest bajka dla maluchów !!!

ilustrację pożyczyłam z bloga Elżbiety Wasiuczyńskiej – zajrzyjcie tam, warto przeczytać, co napisała o swojej pracy nad tą książką
http://wasiuczynska.blogspot.com/2015/03/krolowa-sniegu.html

H. Ch. Andersen „Królowa Śniegu” (seria: Mistrzowie Klasyki Dziecięcej), przekł.: Bogusława Sochańska, ilustr.: Elżbieta Wasiuczyńska, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2009

Jak szewczyk smoka pokonał

Jak szewczyk smoka pokonał

Wpis z 11 listopada 2013 roku, a do jego przypomnienia natchnęło mnie to, że w do tegorocznego tytułu Książka Roku 2019 Polskiej Sekcji IBBY nominowane były „Trochębajki o Stanisławie Wyspiańskim” wydane przez krakowskie Muzeum Narodowe, więc mi się tak jakoś krakowsko i muzealnie te książki skojarzyły 😉

Moja Mama opowiada czasami, jak będąc dzieckiem w czasie różnych wyjazdów prosiłam ją o pieniądze, bo chcę sobie kupić pamiąteczkę. Najczęściej jednak kończyło się to tak, że po powrocie z zakupów oznajmiałam: niczego ładnego nie było, kupiłam sobie książeczkę. I to mi zostało do dziś – kiedy moje córki proszą, żeby kupić im coś, najchętniej kupiłabym jakąś książkę. W ostateczności – zakładkę do niej 😉

Przez długie lata z zazdrością wspominałam przymuzealne sklepy za granicą – fantastyczne źródło rozmaitych pamiąteczek i książek – szczególnie kiedy porównywałam je z tym, co można było nabyć w warszawskim Muzeum Narodowym, gdzie długo nie mogłyśmy zrealizować marzenia o posiadaniu reprodukcji „Dziwnego ogrodu”. Ostatnio to się zmienia, co jednak nie zawsze mnie cieszy. W Centrum Nauki „Kopernik” mamy jak w tytule filmu: exit through the gift shop 😉 a właśnie ta niemożność ominięcia sklepu była jedyna rzeczą, która mnie w nich drażniła. W wiedeńskim Schoenbrunn nasz pobyt w takim sklepie, którego nie dało się ominąć, trwał chyba dłużej niż samo zwiedzanie, bo Najmłodszą niestety przerósł wtedy wybór pamiąteczki 😉

Za to przy okazji niedawnej wizyty na wystawie Marka Rothki w warszawskim Muzeum Narodowym odkryłam z radością, że tamtejszy sklep nie zmusza do wizyty, za to oferuje masę fantastycznych rzeczy, także książek dla dzieci. Muzeum Zamek Królewski na Wawelu poszło jeszcze o krok dalej i samo zaczęło książki dla dzieci wydawać. Pierwsza z nich – „Wawel. Zamek tajemnic” nie zachwyciła mnie literacko, choć jej mocna stroną są ilustracje Elżbiety Wasiuczyńskiej (jak zawsze !!!). Opisana tam historia, która ( i tu znów skojarzenie filmowe 😉 ) mogłaby mieć podtytuł „Noc w muzeum”, a jej bohaterami są postacie z wawelskich arrasów, wydała mi się wymyślona ciut na siłę. Może jednak inaczej się ją odbiera, jeśli przed lekturą odwiedzi się Wawel i zobaczy te miejsca i bohaterów na własne oczy ?

Potem został ogłoszony konkurs ilustratorski, którego uczestnicy mieli zilustrować jedną z czterech wawelskich legend. Zwyciężył w nim Piotr Socha, którego kreskę znałyśmy wcześniej z gier Granny i…

… tak powstała książka „Jak szewczyk smoka pokonał”. Strasznie dużo dzieje się na tych ilustracjach, niemal słychać ryki smoka i szczęk oręża, ale tym co najbardziej zostaje w pamięci są łuski – zielone smoka i niebieskie na zbroi króla Kraka. I ten staruszek w meloniku na okładce, taki nie do końca z epoki – czy tylko mnie kojarzy się z przekrojowym Profesorem Filutkiem, postacią arcykrakowską ?

Baśń o Smoku Wawelskim znają chyba wszyscy, przypominać jej, jak sądzę, nie trzeba. Pisząc tekst do tej książki Anna Chachulska nie dodała do niej na szczęście nic nowego (może poza osobą narratora 😉 ). Gdybym miała na podorędziu jeszcze jedno dziecko w wieku przedszkolnym, i gdybym z tym dzieckiem pojechała do Krakowa, to z radością kupiłabym mu tę książkę jako pamiąteczkę 🙂

Anna Chachulska „Jak szewczyk smoka pokonał” (seria: Legendy wawelskie), ilustr.: Piotr Socha, wyd.: Zamek Królewski na Wawelu, Kraków 2012

Magdalena Skrabska „Wawel. Zamek tajemnic”, ilustr.: Elżbieta Wasiuczyńska, wyd.: Zamek Królewski na Wawelu, Kraków 2011

Z Wojciechem Widłakiem nie tylko o Panu Kuleczce…

Z Wojciechem Widłakiem nie tylko o Panu Kuleczce…

… Kaczce Katastrofie, psie Pypciu i muszce Bzyk – Bzyk rozmawiałam w grudniu 2008 roku. Bardzo miło wspominam to spotkanie. Mimo że od naszej rozmowy minęło już prawie 11 lat, myślę że warto ją przypomnieć 🙂

zdjęcie z Wikipedii

Leży przed nami książka niezwykła – książka, która wygląda tak, jakby była starym zeszytem znalezionym gdzieś na strychu, książka o niezwykłej atmosferze, książka, która ma w sobie tajemnicę. Ta książka to „Sekretne życie Krasnali w Wielkich Kapeluszach”.

Jest ona tym bardziej zaskakująca, że w niczym nie przypomina żadnej z wcześniejszych książek, które stworzyli Wojciech Widłak i Paweł Pawlak…

Tak. Jest to nietypowa książka Widłaka, z nietypowymi ilustracjami Pawlaka i raczej nie dla dzieci. Od jakiegoś czasu myśleliśmy z Pawłem o wspólnej książce, ale jakoś nic z tego nie wychodziło. Aż kiedyś, gdy byłem we Wrocławiu, Paweł pokazał mi swoją fontannę…

Czyli najpierw była fontanna ?

Najpierw były krasnale. W książkach, które Paweł ilustrował, od czasu do czasu pojawiały się osobniki w wielkich kapeluszach, których obecność nie do końca była uzasadniona treścią książki.

Potem Paweł, jako uznany ilustrator, dostał od Urzędu Miasta propozycję zaprojektowania fontanny na placu przed Teatrem Lalek. Na tej fontannie pojawiły się Krasnale w Wielkich Kapeluszach. Każdy z krasnali jest inny i każdy kapelusz jest inny.

zdjęcie autorstwa Pawła Pawlaka

Zobaczyłem tę fontannę jeszcze przed jej uruchomieniem i zrozumiałem, że każdy z tych krasnali jest osobą, każdy z nich ma swoją historię. A ja poczułem, że muszę te historie spisać.

Tak jak umiałem, opisałem osobników w kapeluszach oraz wierzbę i kota, po czym wysłałem tekst do Pawła. Po jakimś czasie Paweł przysłał mi coś, co uważał za szkice ilustracji, natomiast ja od razu miałem poczucie, że to są już niemal gotowe ilustracje. Paweł dał się przekonać, wycyzelował je oczywiście, dodał smaczków, pokropił złotem i szkice w końcu znalazły się w książce. Moje opowieści też są właściwie szkicami – w tym sensie, że zapraszają czytelnika do dopowiedzenia sobie różnych różności. Może poza opowiadaniem o Niewidzialniku, które chyba lubię najbardziej.

Niezwykłe w „Krasnalach” jest to, że bohaterowie istnieją fizycznie. Każdy, kto przyjedzie do Wrocławia, może przyjść pod fontannę i ich dotknąć.

zdjęcie autorstwa Pawła Pawlaka

Zadebiutował Pan dość późno. Czy pisarstwo było Pana marzeniem od zawsze czy też przydarzyło się przypadkiem?

Właściwie przez całe dorosłe życie jestem redaktorem. Zaraz po studiach byłem dziennikarzem w tygodniku „Służba Zdrowia”. Potem między innymi pracowałem jako handlowiec – sprzedawałem części do cukrowni w Iranie i komputery do kraju, który nazywał się ZSRR. Równocześnie jednak redagowałem podziemne pismo „Karta”. To był bardzo istotny okres w moim życiu. Ludziom, których wtedy spotkałem, a zwłaszcza twórcy „Karty” Zbigniewowi Gluzie, zawdzięczam poczucie, że słowo jest bardzo ważne, szczególnie słowo zapisane, które gdzieś tam pozostaje.

Kiedy byłem bardzo młody, oczywiście jak wszyscy pisałem wiersze. Na szczęście nikt ich nie czytał. Potem, podczas studiów w Moskwie, pisywałem do naszej odbijanej na powielaczu gazetki polskich studentów, coś, co się nazywało „Bajeczki z tamtej strony”. Niestety, nie mam ani jednego egzemplarza tych pisemek.

Chyba w 1985 roku w piśmie „Karta” ukazało się moje opowiadanie „Łowca jeleni”. Jego akcja rozgrywała się w moskiewskim metrze, a bohaterem był mężczyzna opowiadający swoje przeżycia z wojny w Afganistanie. Do końca nie było wiadomo, czy mówił prawdę czy rzeczywiście szukał jeleni, którzy by uwierzyli w tę jego historię…

I to był koniec, jeśli chodzi o moje związki z literaturą przez nieduże „L”…

…do czasu, kiedy pojawił się Pan Kuleczka…

Można by powiedzieć, że to się zdarzyło przypadkiem, ale ja nie wierzę w przypadki. Myślę, ze wszystko, co nas spotyka, jest darem i taki dar właśnie dostałem.

Pracowałem wtedy w miesięczniku „Dziecko” i z grubsza rzecz biorąc prowadziłem tam wspólnie z krakowską artystką Elżbietą Wasiuczyńską dział dla dzieci.

Kiedyś Ela przysłała mi małą karteczkę, którą pokazuję teraz dzieciom na spotkaniach. Był na niej narysowany osobnik, a właściwie tylko jego głowa, w meloniku i w muszce i słowa: Wojtku, to jest Pan Kuleczka, może Cię natchnie. Potem Ela mi przysłała kolorowy obrazek, na którym oprócz tego pana, był pies, kaczka, mucha i motyl. Wszyscy stali na kolorowych piłkach i mieli parasole. Kiedy spojrzałem na tę ilustrację, wiedziałem od razu, kto jak się nazywa – że kaczka to Katastrofa, pies to Pypeć, a mucha – Bzyk-Bzyk. Motyl nie miał imienia i odfrunął; może jeszcze kiedyś wróci, ale na razie jakoś nie chce.

Pan Kuleczka nosi muszkę. Pan również. Który z Was był pierwszy ?

To zagadkowa historia. Ela mieszka w Krakowie, a ja w Warszawie. Nie znaliśmy się osobiście, widzieliśmy się kiedyś raz przelotnie. Ja noszę muszki, a wtedy nosiłem też melonik. Kiedy zobaczyłem, że Pan Kuleczka jest w muszce i meloniku, wydało mi się to niesamowite.

Potem była druga ilustracja i trzecia… Pierwsze trzy opowiadania miały trochę inny charakter niż następne. To było trochę tak, jakby świat Pana Kuleczki i jego podopiecznych powoli mi się odsłaniał. Zaczynałem widzieć, kim oni są – w ogóle i dla siebie wzajemnie, jakie mają charaktery. Potem było mi coraz łatwiej o nich pisać.

A więc to nie Pan ich wymyśla ?

Nie jestem ich stwórcą – raczej obserwatorem.

Kiedyś pisząc zimowe opowiadanie, miałem taki pomysł, że wyjdą sobie na dwór i tam się będzie coś działo. Pisałem, pisałem… a oni dochodzili do przedpokoju i po prostu nie mogli wyjść. Wreszcie zostali w domu. To było niezwykłe doświadczenie, bo wtedy poczułem, że oni się mnie nie słuchają. Dzięki temu, że nie narzucałem im tego, co mi się wydawało, że powinni robić, mogłem zobaczyć, co robią naprawdę.

Pękaty jegomość w meloniku, pies, kaczka i mucha – to nietypowa kompania, a jednak te opowiadania stanowią piękny opis życia rodzinnego…

Cóż, szyfr nie jest zbyt skomplikowany. Nawet całkiem małe dzieci wyczuwają, że to historie o czymś dobrze im znanym, czyli o rodzinie. Skoro tak, to w naturalny sposób rodzi się pytanie, kto kryje się za poszczególnymi postaciami, prawda? Najprostsza sprawa jest z Pypciem i Katastrofą, bo oni są jak starszy brat i młodsza siostra. Natomiast dalej rzecz się nieco komplikuje. Kim jest muszka Bzyk-Bzyk? Ja sam myślałem, że to malutkie dziecko, które kiedyś urośnie i zacznie mówić coś więcej niż bzyk, bzyk i nie. Tymczasem Bzyk-Bzyk się nie zmienia. Spotkałem się kiedyś z interpretacja, która mnie wzruszyła – że to dziecko chore, niepełnosprawne, które już nic więcej poza tym bzyk, bzyk nie powie.

Ale jest i jest ważne.

Jest ważne i kochane, i uczestniczy w ich życiu. Trudno sobie wyobrazić tę rodzinę bez Bzyk-Bzyk, chociaż wydawać by się mogło, że ona pozostaje w cieniu.

A Pan Kuleczka – czy jest samotnym ojcem ?

No właśnie, to jest największa tajemnica: Kim jest Pan Kuleczka? Najprostsza odpowiedź jest taka, że to idealny tata. Tylko wtedy pojawia się pytanie, które dzieci kilka razy zadały mi na spotkaniach: Dlaczego Pan Kuleczka nie ma żony?

Czasem mówię, że może kiedyś ją miał, ale tak naprawdę to nie wiem. Całkiem niedawno przyszło mi do głowy, że Pan Kuleczka jest idealnym małżeństwem – takim, które stanowi idealną jedność.

I samotnemu ojcu, i samotnej mamie jest strasznie trudno. Dlatego Pan Bóg wymyślił małżeństwo, żebyśmy się jakoś wspierali i uzupełniali się wzajemnie w tych cechach, które są bardziej przypisane do kobiecości i do męskości. Mówi się trochę żartobliwie moja druga połowa, a dwie połowy stanowią całość. Całość, która łatwiej sobie może radzić z wyzwaniami, jakie się wiążą z wychowaniem psa, kaczki i muchy.

Pan Kuleczka nie powstałby bez Eli Wasiuczyńskiej, krasnale – bez Pawła Pawlaka, a kolejną Pana książkę „Opowieści do poduszki” zilustrowała Agnieszka Żelewska.

Uważam się za człowieka hojnie obdarowywanego przez los. Dzięki Panu Kuleczce zaprzyjaźniliśmy się z Elą, a dzięki Eli poznałem kwiat ilustratorstwa polskiego – Agnieszkę Żelewską, Ewę i Pawła Pawlaków i jeszcze wielu bardzo fajnych i niesamowicie zdolnych ludzi.

Kiedy Pan Kuleczka wywędrował z „Dziecka” do książek, jego miejsce zajął król Jęzorek z żoną i bliźniakami. Te opowiadania ilustrowała Agnieszka Żelewska.

Potem się pojawił (i jest do dziś) osobnik, który się nazywa Wesoły Ryjek. Bardzo lubię Wesołego Ryjka, bo z pogodą przyjmuje to, co niesie każdy dzień, a w dodatku codziennie czegoś się dowiaduje. Mam nadzieję granicząca z pewnością, że opowiadania o nim, również ilustrowane przez Agnieszkę Żelewską, ukażą się w wersji książkowej.

Poduszka narodziła się z zabawy słowem. Pomyślałem sobie: opowieści do poduszki i zobaczyłem poduszkę, która domaga się bajek na dobranoc, a potem dziewczynkę, której trafiła się taka marudna poduszka. A potem je opisałem, i już.

Jak to się stało, że opowiadania o Panu Kuleczce ukazały się w wersji książkowej ?

Opowiadania ukazywały się w „Dziecku” przez pięć lat. Kiedyś podzieliłem się z redaktor naczelną tego pisma Justyną Dąbrowską moim marzeniem o ujrzeniu Pana Kuleczki w książce. Justyna złapała mnie za słowo i za rękę i pojechaliśmy do Poznania, do wydawnictwa Media Rodzina. Tam przedstawiła sprawę tak, że oto jest gotowa książka – jest tekst, są ilustracje i jest grono sympatyków – czytelników „Dziecka”, którzy polubili Pana Kuleczkę i całe to towarzystwo. Wydawca, pan Bronisław Kledzik zdecydował się i dał szansę dość leciwemu debiutantowi.

Książka się ukazała i było to dla mnie ogromną radością. Do dziś, choć ukazało się już pięć tomów Pana Kuleczki oraz dwie książki niekuleczkowe, wciąż tak do końca nie mogę uwierzyć, że to ja je napisałem. Może dlatego, ze tak późno zadebiutowałem i jeszcze nie zdążyłem się do tego przyzwyczaić?

P.S. Długo by wymieniać książki Wojciecha Widłaka, które powstały od czasu naszej rozmowy. Wspomnę tylko najnowszą – znów w duecie z Elżbietą Wasiuczyńską 🙂

KOT ty jesteś ?

KOT ty jesteś ?

Wpis z 3 maja 2016 roku:

Oto galeria przemiłych kotków, / Lecz każdy dziką bestią jest w środku, / W jednym lew ryczy, w drugim pantera, / W innym się tygrys odzywa nieraz…

„KOT ty jesteś ?” to książka, która powstała w podobny sposób jak „Drzewka szczęścia”. Najpierw były koty, które Elżbieta Wasiuczyńska wyaplikowała na pościel „A ja mam kota !” firmy Lela Blanc. Pomysł książki pojawił się dopiero potem i wtedy opisał je wierszem Marcin Brykczyński. Jej pojawienie się ułatwia decyzję tym, którzy mogli mieć problem, czy wybrać pościel z kotami czy też z Liczypieskami Ewy Kozyry – Pawlak, skoro tylko jedne z nich miały swoją książkę. Teraz szanse są wyrównane 😉

Niewinny wygląd każdego myli, / Lecz może zmienić się w jednej chwili, / Kły drapieżnika, ostre pazury / I już dobiera ci się do skóry.

Gwiezdny kot z futerkiem ozłoconym gwiezdnym pyłem, kot meloman, koci król, Elektrykot, anioł nie kot… „KOT ty jesteś ?” to galeria kocich portretów prawie jak „Koty” (czyli „Old Posssum’s Book of Practical Cats”) T.S. Eliota, które stały się podstawą naszego ukochanego musicalu. Kto wie ? Może kiedyś doczekamy się spektaklu w oparciu o tę książkę, a scenografię z polaru zrobi Elżbieta Wasiuczyńska ? Ech, można pomarzyć… 😉

A potem znowu łasi się miło, / Jakby się nigdy nic nie zdarzyło, / I zaraz wszystkich wdziękiem zachwyci: / Och jaki kotek, ach kici, kici…

Na okładce można przeczytać ostrzeżenie następującej treści: Uwaga ! Kto weźmie tę książkę do ręki, na pewno dostanie kota na punkcie kota ! Ja mam kota na punkcie mojego psa i to się po jej lekturze nie zmieniło, ale zdecydowanie pogłębił mi się ten kociak, którego mam a punkcie ilustracji Eli 🙂 Szczególnie urzekła mnie ta – w majowym nastroju, którą pozwoliłam sobie pożyczyć z bloga autorki (a jeśli chcecie zobaczyć, jak powstawała – proszę –>> tutaj )

Marcin Brykczyński (tekst), Elżbieta Wasiuczyńska (ilustr.) „KOT ty jesteś ?”, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2016

Leśne wędrówki

Leśne wędrówki

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2019 w kategorii OBRAZ

Po kilkuletniej przerwie wróciliśmy tego lata żeglować na Mazury. Nigdy nam się to nie znudzi, mimo że znamy te jeziora jak własną kieszeń. Przecież tam nigdy nie jest tak samo ! Za każdym razem wiatr wieje trochę inaczej, a woda i zieleń nad nią wyglądają przeróżnie w zależności od tego, jak pada na nie światło, które też codziennie się zmienia. Zatrzymać się tego nie da. Żadne zdjęcie robione telefonem nie odda tej cudownej gry światła, cienia i kolorów (mimo że przecież ograniczają się tylko do palety odcieni zieleni i niebieskiego).

Patrzyłam sobie na to przez tydzień, oczy mi odpoczywały i myślałam o tym, że jedyną osobą, która potrafiłaby namalować te światłocienie jest Elżbieta Wasiuczyńska. Wiedziałam, że to potrafi, już od dawna, odkąd zobaczyłam ilustrację do „Jasia i Małgosi” (w serii bajek „Dziecka”) na której szli sobie oni brzegiem jeziora, a cały las cudownie odbijał się w wodzie. Potem były kalendarze z Panem Kuleczką, a ostatnio na swoim blogu Ela demonstrowała proces powstawania nowej wersji „Leśnych wędrówek” Marii Dunin – Wąsowicz.

„Leśne wędrówki” wydane były pierwszy raz w latach sześćdziesiątych i wtedy ilustrowała je Hanna Czajkowska. Dla mnie pozostanie ona na zawsze autorką Bullerbyn mojego dzieciństwa, natomiast jej las w tej książce… no cóż… zdecydowanie nie umywa się do tego, który wyczarowała Ela. W tym wydaniu jest taki późnoletni, kiedy słońce jeszcze świeci całkiem mocno, ale wędruje niżej i daje długie cienie.

Skan okładki pożyczyłam ze strony „Chatka na sowich nóżkach”, a więcej ilustracji z tej książki znajdziecie tu -> http://chatkanasowichnozkach.blogspot.com/2015/09/lesne-wedrowki.html

Zamysł tej książki jest taki, że na ilustracjach mamy pusty las, a zwierzęta, o których opowiada autorka znajdziemy na dodatkowych kartach. Trzeba je wyciąć i wkleić w odpowiednie miejsca. Bardzo ucieszyłam się, kiedy stwierdziłam, że wyciąć oznacza tu naprawdę wyciąć nożyczkami, a nie wypchnąć z karty nadcięte elementy, jak w większości tego rodzaju publikacji teraz. Jak trudno jest znaleźć wycinanki, które naprawdę służą do wycinania, przekonałam się, kiedy kolejne z moich córek miały problemy z tak zwaną małą motoryką i powinny były ją ćwiczyć właśnie z nożyczkami w ręku. Tym większa jest moja wdzięczność dla twórców tej książki, że nie pozwalają czytelnikom pójść na wypychankową łatwiznę, choć pewnie tak przygotowane zwierzęta wyglądałyby w efekcie ładniej.

Czy lubisz chodzić po lesie ? A może chciałbyś dziś jeszcze , choćby zaraz, wybrać się na leśne wędrówki ? A więc w drogę !

Maria Dunin – Wąsowicz „Leśne wędrówki”, ilustr.: Elżbieta Wasiuczyńska, wyd.: Muchomor, Warszawa 2019

Spacerkiem przez rok

Spacerkiem przez rok

Wpis z 16 listopada 2016 roku – remont co prawda się dawno skończył, ale za oknem dziś niezbyt sympatycznie, więc może znów schować się w książce ?

Za oknami szaro, buro i ponuro, z nieba siąpi coś jakby deszcz ze śniegiem, a w domu szaleje tajfun remontu. Jedynym schronieniem w takich warunkach jest książka.

Rok dwanaście ma miesięcy // oraz cztery pory roku, // więc odwiedźmy je spacerkiem, // pomalutku, krok po kroku…

„Spacerkiem przez rok” Małgorzaty Strzałkowskiej znakomicie się to takiego eskapizmu nadaje – głównie z powodu cudownych ilustracji Elżbiety Wasiuczyńskiej, na których nawet szary listopad jest zdecydowanie przyjemniejszy niż w realu. Oglądając je, odnosi się wrażenie, że Ela użyła do nich (wydobytych z jakiegoś tajemnego schowka) specjalnych farb : miodowej, nocnej, deszczowej, szronowej czy fajerwerkowej 😉

Większość polskich nazw miesięcy – // poza marcem oraz majem – // to są stare polskie nazwy, // zgodne z dawnym obyczajem.

Od słów często zapomnianych // swój rodowód długi wiodą // i od niepamiętnych czasów // powiązane są z przyrodą.

To nie jest pierwsza tego typu książka, która miałam w ręku. Jak zawsze są w niej wiersze opisujące pory roku i kolejne miesiące, jest też kilka ekstra – o wiosennych zapachach czy nocy wigilijnej. Dużą niespodzianką były dla mnie te, które wyjaśniały znaczenie polskich nazw miesięcy. Nie jest rzeczą prostą zrobić to w sposób zrozumiały dla kilkulatka i w dodatku wierszem, ale Małgorzacie Strzałkowskiej udało się to wspaniale.

Małgorzata Strzałkowska „Spacerkiem przez rok”, ilustr.: Elżbieta Wasiuczyńska, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2016