Wpis z 18 grudnia 2006 roku i najwyższa pora go przypomnieć, bo „Opowieść wigilijna” jest lekturą obowiązkową w klasach VII – VIII i pewnie zaraz będzie po nią sięgać kolejny rocznik uczniów.
Więc pamiętajcie – jak „Opowieść wigilijna” to tylko w tym wydaniu !!!
Jako, że Święta już naprawdę niedługo – Najstarsza z córek zaczęła omawiać w szkole „Opowieść wigilijną”. Czekałyśmy w napięciu, czy wydawnictwo „Media Rodzina” zdąży na czas z wydaniem jej w nowym przekładzie Andrzeja Polkowskiego. Udało się !!!
Nie będę się tutaj zajmować treścią tej książki, bo wszyscy ją znają – przynajmniej z grubsza 😉 Jeśli nawet ktoś jej nie czytał, to prawie na pewno widział którąś z licznych ekranizacji wyświetlanych co roku w telewizji.
Jest kilka nader znaczących szczegółów odróżniających tę „Opowieść wigilijną” od innych wydań, które można obecnie kupić. Po pierwsze – zawiera ona tylko oryginalny tekst, bez opracowania i omówienia. Po drugie – czyta się ją z przyjemnością. Przeglądałam wcześniej jedno z takich wydań z opracowaniem i było przetłumaczone językiem tak topornym, że jego lektura wymagała samozaparcia, jakiego trudno się spodziewać po gimnazjalistach. Po trzecie wreszcie – jest wydana niezwykle starannie i pięknie zilustrowana przez Aleksandrę Kucharską – Cybuch, której kreskę znamy już z ”Bajki o szczęściu”.
Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że książki z obrazkami przeznaczone są dla najmłodszych czytelników, ale to nie jest książka dla dzieci !!! Zresztą Dickens nie pisał jej dla nich. Nie ma w niej nic z tego, czego oczekujemy od lektur, mających nas wprowadzić w świąteczną atmosferę – mało jest w niej ciepła i tzw. klimatów rodzinnych, za to sporo horroru, szczególnie na początku. Ilustracje Aleksandry Kucharskiej – Cybuch też nie są ciepłe i przytulne. Jest w nich wiktoriańska surowość, doskonale korespondująca z niewesołą przecież treścią, ale w miarę zbliżania do happy endu nabierają nieco łagodności.
Mimo urody języka i ilustracji nie jest to lektura łatwa dla współczesnych nastolatków. Nie zaczyna się jak film Hitchcocka od trzęsienia ziemi, po którym napięcie powinno rosnąć. Wręcz przeciwnie – po pierwszym podejściu do czytania Najstarsza stwierdziła, z lekka zdegustowana: Dwie pierwsze strony poświęcone wyłącznie temu, że Marley NAPRAWDĘ umarł. Pamiętam, że w czasach szkolnych, kiedy sama miałam problem z lekturą jakiejś lektury 😉 , szłam do Mamy z prośbą, żeby mi ją poczytała na głos. Mama zaczynała, a potem już jakoś szło. W tym przypadku pomoc „osób trzecich” nie będzie potrzebna – do książki dołączona jest płyta, na której pierwszą jej część czyta Zbigniew Zapasiewicz. Potem już jakoś pójdzie 😉
Osobnikom szczególnie opornym można zaproponować pełne wydanie audio. Zdecydowanie lepiej jest wysłuchać tej jakże budującej historii nawróconego grzesznika w interpretacji znakomitego aktora, niż ograniczyć się do lektury streszczenia lub obejrzenia filmu.
Charles Dickens „Opowieść wigilijna”, przekł.: Andrzej Polkowski, ilustr.: Aleksandra Kucharska – Cybuch, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2006
Charles Dickens „Opowieść wigilijna”, przekł.: Andrzej Polkowski, wydanie audio – mp3, czyta: Zbigniew Zapasiewicz, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2017
Wpis z 11 grudnia 2006 roku. Niestety nie mam już tej książki, powędrowała dalej i jedynym miejscem, gdzie znalazłam jej okładkę był ten blog.
Święta coraz bliżej – przyszła już pora, żeby przynieść z piwnicy leżakujące tam od miesiąca ciasto i upiec pierniczki. W supermarketach niestety zaczęli grać Świąteczne Piosenki – na szczęście po angielsku, więc możemy udawać, że nas one nie dotyczą 😉
Dziś opowiem o książeczce, z której moja Najmłodsza z moich córek już wyrosła, więc zaraz powędruje do naszej dwuletniej sąsiadki, bo szkoda, żeby tak sobie leżała odłogiem. Jej czytanie przypomina trochę ulubioną przez maluchy zabawę w chowanego, kiedy ktoś (najchętniej one same 😉 ) chowa się gdzieś (niekoniecznie w całości 😉 ), a potem wyskakuje wołając „A kuku !” 😉 Ile przy tym radości !!! Małe dzieci lubią takie książki, w których można zajrzeć pod spód obrazka, zobaczyć, co kryje się za drzwiami czy zasłoną.
„Puk, puk ! Kto tam ?” daje się zaliczyć do kategorii lektur bożonarodzeniowych, z tym że (podobnie jak ”Wigilijna opowieść”) nie streszcza Ewangelii według św. Łukasza, ale opowiada własną historię dotykającą tego tematu. Jej bohaterem jest właściciel gospody – tej właśnie, w której nie było już miejsca dla Maryi i Józefa, oraz stajenki – tej właśnie, w której się miejsce dla nich znalazło. A może jest to opowieść o stajence i jej licznych mieszkańcach ? Oprócz krów, osiołka i kur znajdują tam schronienie gołębie, jaszczurki i myszki, a w końcu również zdrożeni wędrowcy. Ta książeczka zdejmuje odwieczne odium z właściciela gospody, który nie przyjął pod swój dach Józefa z Maryją – tutaj jest troskliwym gospodarzem, który w miarę swoich możliwości troszczy się o wszystkich przybyszów.
Co da dwu-, trzylatkowi lektura tej książeczki – oczywiście oprócz radości z odnajdywania kolejnych mieszkańców stajenki ukrytych za klapkami ? Może zapamięta, że Jezus urodził się wśród zwierząt, bo nie było dla nich miejsca w gospodzie i że pierwszymi, którzy Go powitali na świecie, byli pasterze ? Może zostanie mu jakiś obraz ówczesnego życia, bo ilustracje prezentują podziwu godną zgodność z realiami Palestyny czasów Chrystusa – od ubrań, przez potrawy na stole, aż po oświetlające wszystko lampy oliwne model: koniec I wieku p.n.e. (który był zresztą w użyciu bardzo długo). Najważniejsze, żeby dziecko zrozumiało, że te Święta nie są urodzinami Św. Mikołaja, ale kogoś zupełnie innego. 😉
Vicki Howie, Moira Maclean „Puk, puk ! Kto tam ? Książka z niespodziankami za otwieranymi drzwiami”, przekł.: Robert Łobko, wyd.: Edycja Świętego Pawła, Częstochowa 2004
Wpis z 26 listopada 2006 roku czyli kolejna świąteczna książka, której już prawie nikt poza mną nie pamięta, wraca na półki Małego Pokoju 🙂
Święta coraz bliżej – w sklepach mamy już nie tylko świąteczne dekoracje, ale również Świąteczne Słodycze, Świąteczne Torebki do Prezentów, Świąteczne Książki oraz Świąteczne Wszystko, Co Tylko Może Być Świąteczne 😉
Te świąteczne książki można „z grubsza” podzielić na trzy kategorie:
Bożonarodzeniowe – w większym lub mniejszym skrócie streszczające historię Narodzenia Pańskiego czyli opowiadające własnymi słowami to, co blisko 2 tysiące lat temu napisał św. Łukasz;
Świętomikołajowe – opisujące najrozmaitsze perypetie św. Mikołaja w drodze do dzieci czyli sprowadzające sens tych świąt wyłącznie do prezentów;
Choinkowe– takie, których akcja osnuta jest wokół świątecznych przygotowań, ze szczególnym uwzględnieniem ubierania choinki. Ich bohaterami często gęsto bywają najrozmaitsze zwierzęta, tak jakby wieszanie bombek było to normalną czynnością wszystkich stworzeń na początku zimy 😉 Z tych książeczek podobała mi się ostatnio jedna, bodaj z serii „Amberki”, bo w niej myszki szykowały choinkę, dlatego, że podpatrzyły to u ludzi.
Przez ostatnie kilkanaście lat w naszym domu uzbierało się sporo takich świątecznych lektur. Jednak te, które pozostały w naszej pamięci i do których wracamy co roku, to takie, które nie należą do żadnej z tych kategorii – na przykład „Wyspa Trolli”.
Trollskar, wyspa Trolli to mała wysepka – szkier na północnym Bałtyku. Rodzina rybaka Elisa mieszkała na niej od pokoleń. Teraz pozostał już tam tylko on sam, za jedynego towarzysza mając psa o imieniu Poppe. Pewnego dnia w starym kufrze na strychu znalazł list swojego dziadka, z którego dowiedział się, że na ich wyspie mieszka krasnoludek…
Dlaczego zaliczam tę książkę do kategorii świątecznych, skoro opisuje okres od jesieni do wiosny a same święta zajmują zaledwie jeden rozdział ? Poza tym książki świąteczne są na ogół kolorowe i błyszczące, a ta ma skromne, monochromatyczne ilustracje. Może dlatego, że w tym okresie szczególnie potrzebujemy magii. Czym wiara w Świętego Mikołaja różni się od wiary w krasnoludki ?
Akcja „Wyspy Trolli” dzieje się w czasach, kiedy prababcie jej czytelników były jeszcze małymi dziewczynkami czyli… nie tak znowu dawno. Jednak nasze współczesne życie różni się diametralnie od tego, które wiedzie Elis. Wtedy żyło się zgodnie z rytmem pór roku, a codzienność była dużo bardziej absorbująca niż obecnie. Teraz ciepła woda leci z kranu, jedzenie kupujemy w sklepie, a w zimie ogrzewają nas kaloryfery. Pory roku też już nie mają takiego znaczenia. Sezon świąteczny zaczynamy przecież w listopadzie 😉 Zimą możemy bez problemu opalać się nad ciepłym morzem, latem jeździć na nartach, a truskawki jeść przez okrągły rok.
Co
roku przed Świętami przeglądam różne pisma – czytam przepisy na
wyszukane dania, zachwycam się obrazkami ukazującymi stół
wigilijny w tonacji fioletowo-złotej czy choinkę ubraną w
herbaciane róże. Oglądam je, ale i tak wiem, że jak co roku
nakryję stół białym obrusem, postawię na nim te same potrawy co
w zeszłym roku, a na choince zawisną od lat te same zabawki.
Inaczej Święta nie byłyby Świętami. Dziewczynki już w
październiku zaczynają pytać, czy upieczemy pierniczki na choinkę,
czy będzie mak z bakaliami i czy Babcia zrobi karpia w galarecie
😉 W
tym naszym pędzącym, zmieniającym się świecie potrzebujemy
stałych punktów odniesienia, rytuałów powtarzanych co roku.
Boże Narodzenie to święto bardzo rodzinne, kojarzące się z zastawionym stołem i gromadą ludzi dookoła niego. Elis jest zawsze sam i to w sposób bardzo teraz rzadki. Współczesna samotność to samotność w tłumie jak bezdomni na Dworcu Centralnym czy ktoś w mieszkaniu w bloku – z telewizorem i obcymi ludźmi za każdą ścianą. Opis Wigilii Elisa, kiedy czyta on Biblię psu i razem z nim tańczy wokół choinki, jest szczególnie przejmujący. Nic dziwnego, że z taką radością powitał niespodziewaną informację o tym, ze na jego wyspie mieszka jeszcze ktoś.
Sceptyczny
czytelnik może te rewelacje o krasnoludku potraktować podobnie jak
książkowy Albin czyli uznać, że staruszkowi Elisowi pomieszało
się w głowie od starości i samotności. Dla sceptycznego
czytelnika mamy radę, której krasnoludek Harmon udzielił
Elisowi: Twój
problem polega na tym, że patrzysz, ale nie widzisz. Nie widzisz
niczego poza tym, co ci podpowiada twój rozum, że możesz
zobaczyć. Zacznijmy
więc, tak jak nam radzi ta książka, rozglądać się uważnie, a
może zauważymy całkiem blisko coś (lub kogoś) zupełnie
niespodziewanego…
Carina
Wolff – Brandt „Wyspa
Trolli”,
przekł.: Marta Rey, ilustr.: Inge Loeoek, wyd.: Bellona, Warszawa
2005
W tym roku pierwsze dekoracje świąteczne w sklepach zobaczyłam jeszcze w październiku 😉 Teraz, kiedy Zaduszki już za nami, myślę, że przyszła pora, aby zacząć wstawiać na wirtualne półki Małego Pokoju książki wprowadzające nas w atmosferę Świąt. Będą się tu pojawiać, w takiej kolejności, w jakiej o nich w kolejnych latach pisałam. Mam nadzieję, że i w tym roku znajdę jakąś świąteczną nowość, która tutaj trafi 🙂
A wszystko zaczęło się od tej książki, o której pisałam 10 listopada 2006 roku 🙂 Pierniczków Silije nie robię już od kilku lat, odkąd córki wyrosły z zapału do ich pieczenia i dekorowania, ale gdybym miała je jeszcze kiedyś robić, to tylko według tego przepisu.
Święta za pasem, w supermarketach pojawiły się już choinki 😉 Kolęd co prawda jeszcze nie grają, a za oknami znów mamy jesień, ale czas najwyższy zaczyniać ciasto na pierniczki Silije. Pora zacząć myśleć o gwiazdkowych prezentach, a także o lekturach, które nas wprowadzą w atmosferę Świąt. Pierwsza, o której opowiem, jest już obecnie nie do kupienia, ale można ją znaleźć w bibliotekach i naprawdę warto to zrobić. Wśród wielu książeczek dla małych dzieci opowiadających w krótkich słowach historię Narodzenia Pańskiego – ta jest szczególna.
W „Wigilijnej opowieści” najważniejsze jest to, czego nie ma w tekście, a co jest na obrazkach. Jeśli poprzestaniemy tylko na jej przeczytaniu, będzie to króciutka historyjka o osiołku, który urodził się był w Nazarecie, a kiedy miał dziewięć miesięcy jego mama wyruszyła z właścicielami w długą podróż. Osiołek tak tęsknił za mamą, że opiekująca się nim dziewczynka wyruszyła ich śladem i przez Jerozolimę dotarli do Betlejem, gdzie w stajence odnaleźli Mamę Oślicę wraz z Maryją, Józefem i nowo narodzonym Jezusem. To, co jest sensem tej historii, rozgrywa się w tle. W dalszym planie, za oknami widzimy anioła, który zwiastuje pannie Maryi, Trzech Króli pogrążonych w rozmowie z Herodem i wreszcie anioły budzące pasterzy. A jakie piękne są te anioły !!! Jakby zeszły z ikon albo z obrazów Chagalla. Ilustracje Briana Wildsmitha są zupełnie inne od tych, które przyzwyczailiśmy się oglądać w bożonarodzeniowych książkach dla małych dzieci, wcale nie infantylne, a kiedy w końcowych scenach zaczyna padać śnieg, to w ogóle robi się tak… świątecznie. Zupełnie nie razi ten śnieg w Palestynie.
Aby
odnaleźć sens „Wigilijnej opowieści”, nie wystarczy tylko
przeczytać ją dziecku. Trzeba jeszcze uważnie obejrzeć z nim
ilustracje i porozmawiać o nich. Ta książka nie opowiada historii
Narodzenia Pańskiego – ona pozwala, aby rodzic opowiedział
ją sam.
Jest tylko jeden mały problem – efekt uboczny tej lektury. Dla moich córek oczywiste jest, że Maryja podróżowała na oślicy. Wszelkie wzmianki o ośle w innych książkach o tych wydarzeniach wywoływały natychmiastowy protest. To BYŁA Oślica, Mama Osiołka i nikt ich nie przekona do innej wersji. Przecież widziały na własne oczy 😉
Brian
Wildsmith „Wigilijna
opowieść” (ilustracje
autora), przekł.: Magda Koziej – Ostaszkiewicz, wyd.: Prószyński
i S-ka, Warszawa 1998
Wpis z 12 sierpnia 2007 roku i ostatnia z książek tanecznych, jakie stały na półkach Małego Pokoju.
Przyzwyczailiśmy się, że książki sztywnostronicowe, wyposażone w rozmaite okienka i klapki przeznaczone są dla maluchów. Tę Środkowa z córek dostała na ostatnie Mikołajki i okazała się ona bardzo odpowiednia właśnie dla dziesięciolatki zainteresowanej tańcem. Bo chociaż w tym wieku ma się już pewne pretensje do bycia niemal dorosłą młodzieżą 😉 , to czasem jeszcze przyjemnie jest się trochę pobawić.
W tej książce (podobnie jak w „Różowych baletkach”) wspólnie z uczniami szkoły baletowej wędrujemy za kulisami teatru i poznajemy jego tajemnice. Trwają przygotowanie do inscenizacji „Śpiącej królewny”, a w przedstawieniu wezmą udział także uczniowie. Uczestniczymy w lekcji tańca i przy tej okazji poznajemy nie tylko pozycje baletowe, ale też podstawowe pojęcia (jak pas de deux) oraz takie nazwiska jak Margot Fonteyn czy Michaił Barysznikow. Zaglądamy do garderoby i obserwujemy próbę kostiumową, aby w końcu wziąć udział w spektaklu.
Jak we wszystkich książkach z tej serii (edit: była jeszcze na pewno taka o rycerzu, innych już nie pamiętam), także i w tej przednia okładka jest trójwymiarowa – możemy podnieść kurtynę i wprawić w ruch tancerkę na scenie.
Myślę, że ta książka może być też znakomitym wstępem do pierwszej wyprawy na spektakl baletowy – na „Śpiącą królewnę” albo na „Dziadka do orzechów”. Najstarsza i Środkowa były już na tym ostatnim przedstawieniu w Teatrze Wielkim – w tym roku chyba już jest pora, abyśmy się tam wybrały z Najmłodszą. Wszystkie razem oczywiście 😉
P.S. Byłyśmy potem z Najmłodszą na tym „Dziadku do orzechów”, ale minęło już znowu parę lat i mam ochotę wybrać się znowu. Tylko że w tym roku już chyba za późno, żeby dostać bilety 😦
„Gdybym
była jak… Balerina” tekst:
Rosie McCormick, ilustr.: John Shelley, wyd.: Firma Księgarska Jacek
i Krzysztof Olesiejuk – Inwestycje Sp.z o.o., Warszawa 2006
Są dzieci, które uczą się czytać w sposób niezauważalny dla otoczenia i nagle zaskakują wszystkich tą umiejętnością. Są też takie, którym to przychodzi z dużym trudem i okupione jest sporym wysiłkiem. I nie zależy to wcale od tego, czy i ile czytano im wcześniej, a nawet, rzec można, wręcz przeciwnie 😉
Moje córki, wszystkie trzy po kolei, należały do dzieci obciążonych dysleksją i (wbrew temu co sobie optymistycznie założyłam planując swoje macierzyństwo 😉 ) czytać uczyły się dość opornie. Okazało się wtedy, że wcale nie pomaga im w tym to, że tak dużo im wcześniej czytałam. Rozziew między wysiłkiem, który musiały włożyć w samodzielne przeczytanie czegokolwiek oraz stopniem (nie)skomplikowania tego tekstu, a tym, do czego w kontaktach z książkami zdążyły się już przyzwyczaić, skutecznie je zniechęcał.
Dziecko typu pierwszego nauczywszy się czytać bezboleśnie dla siebie i najbliższych pochłania najczęściej książki jak leci, nie wybrzydzając szczególnie. Typ drugi potrzebuje lektur specjalnych – takich, które już na pierwszy rzut oka robią wrażenie wartych zachodu. Czyli po prostu ciekawych. Takie były niektóre książki z serii „Moje poczytajki” Naszej Księgarni (niestety porzuconej przez wydawnictwo) i „Ja już czytam” Siedmiorogu – tłumaczone z francuskiego książeczki, z których moje córki najbardziej polubiły chyba tę o „Pani w kostiumie kąpielowym”.
Teraz dołączyła do nich egmontowa seria CZYTAM SOBIE – w porównaniu z tamtymi dużo bardziej rozbudowana i przemyślana. A także, w przeciwieństwie to serii Siedmiorogu, pisana po polsku, co jest ważne, bo czasem trudno jest przełożyć prosty tekst tak, aby w przekładzie brzmiał równie prosto. Wiedzą coś o tym ci, którzy przymierzali się kiedykolwiek do spolszczenia„Kota Prota” Dr.Seussa – książki która oryginalnie zawiera w sobie 200 najprostszych angielskich słów (trochę o tym znajdziecie —>>>tu ).
Wydawnictwo Egmont zaprosiło do współpracy znakomitych polskich twórców literatury dziecięcej – pisarzy i ilustratorów. Grzegorz Kasdepke, Wojciech Widłak, Zofia Stanecka, Ewa Nowak, Joanna Olech, Małgorzata Strzałkowska, Joanna Rusinek, Jona Jung, Daniel de Latour, Mikołaj Kamler… To jeszcze nie wszyscy, a to dopiero początek serii.
Na razie ukazało się dziewięć książek – po trzy na każdym poziomie: SKŁADAM SŁOWA, SKŁADAM ZDANIA i POŁYKAM STRONY. Poszczególne poziomy różnią się długością i stopniem skomplikowania tekstu, a odróżnić je można bez problemu wysokością stosu książek, na którym siedzi mały czytelnik z logo serii. Książki te tworzą na grzbiecie każdej z nich miły dla oka pasiak, prawie łowicki.
Niezależnie od poziomu, do którego przynależą, wszystkie książki wyposażone są w rozmaite gadżety mające zachęcać małego czytelnika. Są zakładki, naklejki oraz DYPLOM SUKCESU. Ale jest to niestety (że się tak wyrażę) kij, który ma dwa końce, ponieważ czyni to każdą z tych książek jednorazową. Jak napisała w dyskusji na temat tej serii na Forum o książkach dla dzieci Modrooczka: Z punktu widzenia matki wielodzietnej irytują mnie miejsca na notatki, dyplom czytelnika na okładce i naklejki – ja to wszystko muszę sprawiedliwie dzielić na cztery, a często młodsze dzieci dostają po starszych zabazgraną książkę, bo przecież było tam miejsce do pisania. No i z książką z biblioteki też będzie mały problem, bo jak to ? Jest sukces, książka przeczytana, a z dyplomu użytku zrobić nie można… 😦
Na
szczęście cena jest dość przystępna, a seria będzie się
rozwijać, więc można mieć nadzieję, że każdy jej czytelnik
doczeka się choć jednego, tylko swojego egzemplarza.
Poziom 1 – SKŁADAM SŁOWA – 150-200 wyrazów w tekście, krótkie zdania, 23 podstawowe głoski w tekście czytanym, ćwiczenie głoskowania
Było sobie stare miasto.
A co to za ponury budynek ?
No tak, to zamek.
Ma wysokie mury i wiele komnat, ale…
… tylko jednego lokatora.
O, tam stoi ! Kto to jest ?
To słynna zjawa – Ponura Dama.
Ona wyje całymi nocami.
„Sekret ponurego zamku” to połączenie horroru z powieścią sensacyjną o Superbohaterze – oczywiście z happy endem 😉
Nikt
nie mógł znaleźć sposobu, aby Ponura Dama przestała wyć całymi
nocami – ani Prezydent miasta, ani detektywi, ani magik z cyrku.
Dopiero mały Kuba zrozumiał, że wyje ona z nudów i podzielił się
z nia swoimi zabawkami
Kuba dostał całusa o Damy i medal od Pana Prezydenta.
Od tej pory zamek i Wesoła Dama to ogromne atrakcje tego miasta.
Wojciech Widłak „Sekret ponurego zamku” (seria: Czytam sobie, poziom 1), ilustr.: Diana Karpowicz, wyd.: Egmont, Warszawa 2012
Poziom 2 – SKŁADAM ZDANIA – 800-900 wyrazów w tekście, dłuższe zdania, także złożone; elementy dialogu, 23 podstawowe głoski oraz „h”, ćwiczenie sylabizowania
O ile książeczki z pierwszego poziomu tej serii (z racji ograniczeń wynikających z jego założeń) jeszcze ciut trącą czytankami z Elementarza, to na poziomie drugim mamy już do czynienia z historiami z prawdziwego zdarzenia.
Tomek i jego kuzynka Ola spędzają wakacje w starym domu swojego wujka Anatola. Przypadkiem znajdują wskazówkę dotyczącą skarbu pirata Arubaby, który kiedyś był właścicielem tego domu. Ale znaleźć skarb nie jest wcale prosto – najpierw kotrzekoba korozkoszyfkorokować koszyfr 😉 a potem jeszcze rozwiązać rebus…
Tekstowi Małgorzaty Strzałkowskiej towarzyszą wypełniające całe strony ilustracje Mikołaja Kamlera, który tak o nich napisał: Już od dawna chciałem zilustrować książkę o piratach. O dalekich, południowych morzach, tajemniczych mapach i zakopanych na bezludnych wyspach przerdzewiałych kufrach ze zrabowanymi bogactwami… W tej opowieści można natknąć się na pirackie skarby, ukryte nie na dalekiej, bezludnej wyspie, tylko całkiem blisko…
Małgorzata Strzałkowska „Skarb Arubaby” (seria: Czytam sobie, poziom 2), ilustr.: Mikołaj Kamler, wyd.: Egmont, Warszawa 2012
Poziom 3 – POŁYKAM STRONY – 2500-2800 wyrazów w tekście, użyte wszystkie głoski, dłuższe i bardziej złożone zdania, alfabetyczny słownik trudnych wyrazów
Muszę wam coś wyznać – lubię rozśmieszać dzieci, ale jeszcze bardziej lubię je… straszyć ! Chciałem napisać książkę, która będzie śmieszna i straszna jednocześnie. Ciekawe, czy mi się to udało. – napisał autor tej książki na skrzydełku jej okładki.
Jest
rzeczywiście trochę straszna – można się poczuć nieswojo w
atmosferze chłodnego i wietrznego jesiennego wieczoru, z drzewami
niepokojąco szumiącymi za oknem.
Czy jest śmieszna ? Dla mnie nie bardzo, ale ja w ogóle mam problem z poczuciem humoru Grzegorza Kasdepke 😉 Natomiast bardzo podoba mi się sposób, w jaki pokazał w tej książce nieproste relacje między rodzeństwem. Starszy brat, który drażni i straszy młodszą siostrę, ale tak nie za bardzo, mówi do niej z czułością Śpij, smarkulo… Młodsza siostra, która trochę się tego boi, ale w sumie lubi to i potrafi przez moment go nienawidzić, aby zaraz poczuć się bezpiecznie… Jakie to prawdziwe – te meandry uczuć siostrzano – braterskich, zrozumiałe tylko dla tych, którzy mają rodzeństwo.
Ilustracje Daniela de Latour są inne niż te, które towarzyszyły poprzednim poziomom. Proste, szkicowe – nie dominują nad tekstem, a jedynie mu towarzyszą, co może dać poczucie obcowania z poważną książką dla dorosłego czytelnika 😉 W tekście co raz pojawiają się słowa nieco trudniejsze i nie używane na co dzień, ale na końcu jest słowniczek, więc można upewnić się co do ich znaczenia.
Książki z tego poziomu wyposażone są także w strony przeznaczone na notatki i to jest jedyna rzecz, która budzi mój opór. Nie rozumiem sensu wychowawczego, jaki miałby towarzyszyć pokazaniu dzieciom, że można, a nawet należy pisać coś w książkach ? Należy, bo skoro jest specjalne miejsce, to jak inaczej ? O ile Dyplom Sukcesu może być w pewnym sensie przechodni i można zapisać tam imiona więcej niż jednego czytelnika książki, to co ma zrobić kolejny właściciel z notatkami poprzednika ?
Grzegorz Kasdepke „Kasztan, tapczan, tralala” (seria: Czytam sobie, poziom 3), ilustr.: Daniel de Latour, wyd.: Egmont, Warszawa 2012
P.S. Na stronie akcji CZYTAM SOBIE jest do pobrania wiele bardzo przydatnych rzeczy – nie tylko dyplomy, odznaki i zakładki do książek, ale też scenariusze zajęć 🙂 Tędy proszę —>> strona akcji CZYTAM SOBIE