Wpis z 11 grudnia 2017 roku, napisany dla portalu „Ryms”:
Kiedy byłam mała, telewizja miała tylko jeden kanał (potem dwa, ale to i tak niewiele zmieniało), a o internecie nawet nie marzyliśmy, jedną z moich rozrywek było oglądanie Wielkiej Encyklopedii PWN, ze szczególnym uwzględnieniem kolorowych tablic. Do najbardziej ulubionych należała ta z nich, która przedstawiała pary ludzi w strojach z rozmaitych epok – od starożytności do (ówczesnej) współczesności.
Przypomniało mi się to, kiedy zobaczyłam okładkę książki „My i nasza historia”, a jeszcze bardziej zachęcona do niej poczułam się po przeczytaniu tekstu zamieszczonego na ostatniej okładce:
Opowiemy wam naszą historię. Historię nie królów, królowych, przywódców, emirów, cesarzowych, prezydentów, dyktatorów, ale naszą. Mężczyzn, kobiet i dzieci zaludniających Ziemię.
Wszyscy jesteśmy bohaterami tej opowieści, która rozpoczęła się 150 tysięcy lat temu i trwa. Mijały wieki, a my pracowaliśmy, tworzyliśmy cuda i zmienialiśmy swój świat…
Pomysł pokazania historii z perspektywy zwykłych ludzi, bez wielkich wodzów, królów i cesarzy wydał mi się całkiem ciekawy i rzeczywiście wyszło to interesująco. Niektórzy z nich znaleźli się w zamykającej książkę galerii Sławni w naszej historii, a już decyzją samego czytelnika będzie, czy zechce ich skojarzyć z konkretnym momentem w dziejach.
Nie ma w tej książce także dat (poza orientacyjnie umieszczonymi początkami stuleci) oraz jednej geograficznej perspektywy. Czasem oglądamy świat oczyma europejczyków, innym razem – Chińczyków czy mieszkańców Ameryki Południowej
Gdyby książka skończyła się razem z XIX wiekiem, nie miałabym do niej większych zastrzeżeń. Niestety sposób, w jaki ukazany został wiek XX, nieprzyjemnie mnie zaskoczył. Był to bodaj najtrudniejszy i najbardziej krwawy czas w dziejach ludzkości – czas DWÓCH totalitaryzmów. Oba mają na swoim koncie niewyobrażalne ilości ofiar na całym świecie i oba położyły się na dziejach świata cieniem, który sięga do dziś. W tej książce sporo miejsca (choć paradoksalnie – mniej niż wojnie secesyjnej) poświecono nazizmowi, a komunizm (trwający przecież zdecydowanie dłużej) nie doczekał się żadnej, nawet najmniejszej wzmianki. Nazwa Związek Radziecki pojawiła się dopiero w kontekście zimnej wojny , którą skwitowano w następująco: Dwa modele społeczeństwa, dwa systemy ekonomiczne konkurują ze sobą przez pół wieku. Ostatecznie triumfuje demokratyczny model społeczeństwa gwarantujący wolność ekonomiczną i osobistą. Czy jest najlepszy ? No cóż – może i nie jest najlepszy, ale lepszego na razie jakoś nie udało się ludzkości wymyślić, a wszelkie próby jego tworzenia kończyły się tragicznie.
Gdyby takie pominięcie czy też uproszczenie dotyczyło odległej przeszłości, mogłabym je potraktować jako błąd, który jednak nie odbiera tej publikacji wartości. Dotyczy ono jednak spraw nadal żywych, dotyczących świata, w którym żyć będą jej czytelnicy i dlatego niestety w moich oczach ją dyskwalifikuje.
Yvan Pommaux, Christophe Ylla – Somers „My i nasza historia”, przekł.: Katarzyna Rodak, wyd.: Tatarak, Warszawa 2017
Wyobraź sobie rzekę czasu nad którą właśnie przelecieliśmy samolotem. Gdzieś tam we mgle daleko za nami może się jeszcze domyślasz skalnych jaskiń łowców mamutów, domyślasz się stepów, na których wyrosły pierwsze zboża. Te odległe punkciki, to piramidy i wieża Babel. Po tamtych nizinach Żydzi kiedyś pędzili swoje stada. (…)
Lecz pod nami i przed nami jest jeszcze mgła, nieprzenikniona mgła. Wiemy tyko, że rzeka płynie dalej, nieskończenie daleko, ku nieznanemu morzu.
Peter Goes tworzył swoją rzekę jakieś 80 lat po Gombrichu i dlatego, zgodnie z tym, co przez ten czas ustaliła nauka, jej źródłem jest wielki wybuch, a pierwszymi organizmami, jakie możemy w niej spotkać (na dłuuugo przed pierwszymi u Gombricha dinozaurami) są stromatolity i trylobity. W pierwszej z tych książek opowieść kończyła się po pierwszej wojnie światowej, tutaj – dopływamy aż do połowy drugiej dekady XXI wieku.
Książkę Goesa trudno w ogóle nazwać opowieścią – tytułowa rzeka wije się przez kolejne wielkie strony, a w jej nurcie pojawiają się rozmaite ważne dla historii miejsca, ludzie i wydarzenia. Każdej planszy towarzyszy też krotki tekst porządkujący czy też charakteryzujący pokazany na niej okres historii. Peter Goes tylko raz zauważył Polskę w głównym nurcie swojej rzeki i było to w roku 1980. Wydawnictwo zadbało jednak o to, żeby w każdym z tych komentarzy (od wczesnego średniowiecza począwszy) pojawiły się informacje o tym, co się wtedy w naszym kraju działo. I chwała mu za to !
Sięgałam po „Rzekę czasu” z ogromną nadzieją – mam tak z każdą książką, która daje nadzieje na to, ze zdoła zainteresować dzieci historią. Wrażenia z pierwszego kontaktu z nią miałam jednak mieszane. Wydała mi się jakaś taka bałaganiarska, nieuporządkowana i zaczęłam mieć wątpliwości, czy młody czytelnik coś z niej w ogóle wyniesie ? Zdaję sobie jednak sprawę, że jestem z innego niż jej adresaci pokolenia 😉
Peter Goes kończy ich podróż słowami: Jakie będą następne dziesięciolecia ? To może zależeć także od ciebie. Ja jednak najchętniej spuentowałabym to tak, jak uczynił to w 1935 roku Ernst H. Gombrich:
Zejdźmy teraz samolotem niżej nad rzekę. Z bliska widać, że to prawdziwa rzeka, a jej fale szumią jak fale morza. Zrywa się silny wiatr, na falach pienią się białe grzywy. Przypatrz się im dobrze, tym milionom połyskliwych, białych bąbelków, które z każdą falą powstają i przemijają. Tylko przez chwilę niesie je grzbiet fal, potem opadają i znikają.
Widzisz, każdy z nas jest tylko taką połyskliwą drobiną, maleńką kropelką na falach czasu, które tam w dole przepływają i odpływają w niewiadomą mglistą przyszłość. Wynurzamy się, rozglądamy wokół i zanim się spostrzeżemy, już nas nie ma.
Wcale nas nie widać w wielkiej rzece czasu. Wciąż pojawiają się nowe fale. A to, co nazywamy naszym losem, to nic innego, jak tylko nasza walka w natłoku kropelek w czasie jednego poruszenia fali w górę i w dół. Ale tę chwilę chcemy wykorzystać. Warta jest zachodu.
Peter Goes „Rzeka czasu. Podróż przez historię świata”, przekł.: Iwona Mączka, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2016
Ernst H. Gombrich „Krótka historia świata dla młodszych i starszych”, przekł.: Barbara Ostrowska, wyd.: Świat książki, Warszawa 2008
Wpis z 29 kwietnia 2012 roku. Wydanie, które wówczas czytałyśmy miało tytuł „Krótka historia świata dla młodszych i starszych”, ale poza jego skróceniem obecna wersja niczym się nie różni.
Historia tej książki sama w sobie mogłaby być materiałem na książkę…
Wszystko zaczęło się w Wiedniu, w roku 1935. Ernst Gombrich, historyk sztuki świeżo po doktoracie, miał problemy ze znalezieniem pracy – być może przyczyną tego było jego żydowskie pochodzenie. Pewien zaprzyjaźniony młody redaktor, zwrócił się do niego z zapytaniem, czy nie miałby ochoty przejrzeć angielskiego podręcznika historii dla dzieci i może przetłumaczyć go na niemiecki. Książka została polecona mu przez wspólnego przyjaciela, który w Londynie studiował medycynę i miała się ukazać w nowej serii, zatytułowanej „Nauka dla dzieci” – pisze w wstępie wnuczka autora Leonie Gombrich.
Dziadek niezbyt się książką zachwycił i powiedział Walterowi Neurathowi, późniejszemu założycielowi wydawnictwa Thames & Hudson w Anglii, że nie warto jej tłumaczyć. „Myślę, że sam napisałbym lepszą” – stwierdził, na co Neurath poprosił, żeby przysłał mu może jeden rozdział.
Na ostatnim etapie pracy nad doktoratem mój dziadek korespondował z córeczką przyjaciół, która chciała wiedzieć, czym jest wciąż tak zajęty. (…) Był przekonany, że większość rzeczy można inteligentnemu dziecku wytłumaczyć prostymi słowami, bez trudnych terminów fachowych. Napisał więc barwny rozdział o czasach rycerzy i posłał Neurathowi. Wydawca był bardzo zadowolony, dodał jednak: „Jeśli książka ma się ukazać zgodnie z planem, rękopis musi być gotowy w ciągu sześciu tygodniu”.
Opisać dzieje świata – od prapoczątków do dwudziestego wieku – w sześć tygodni ? Wydaje się to niemożliwe, a jednak udało się. W obłędnym tempie – jeden rozdział dziennie (z wyjątkiem niedziel). I wydaje mi się, że właśnie ten krótki czas jest tajemnicą sukcesu tej książki. Gombrich nie mógł sobie pozwolić na rozpisywanie się i brnięcie w szczegóły. Po prostu zadał sobie pytanie, które wydarzenia z przeszłości wywarły wpływ na życie większości ludzi i do dzisiaj najgłębiej zachowały się w pamięci. I tylko te najważniejsze wydarzenia opisał, a dzięki temu udało mu się wydobyć to, co jest historii esencją – procesy zmian oraz pokazać ją jako rzekę czasu bez początku i bez końca.
„Krótka historia świata” ukazała się drukiem w 1936 roku i spotkała się z bardzo przychylnym przyjęciem. Niestety – zaraz potem świat ogarnęła II wojna światowa, która przerosła wszystko, co zostało opisywał w tej książce. Dopiero w trzydzieści lat po zakończeniu wojny przypomniano sobie o niej i ukazało się wtedy jej kolejne niemieckie wydanie, z nowym rozdziałem dopisanym przez Gombricha, który zdążył już okryć się sławą jako wybitny historyk sztuki i autor kultowej „The Story of the Art” (wydanej w Polsce pod tytułem „O sztuce”).
„Krótka historia świata” napisana jest z perspektywy europejskiej i choć są w niej również rozdziały poświęcone Chinom czy Indiom, to jest to przede wszystkim historia ludzi z kręgu cywilizacji śródziemnomorskiej. Perspektywa europejska jest również nieco skrzywiona w stronę kręgu niemieckojęzycznego (dość wspomnieć o tym, że jedyna wzmianka o Polsce pojawia się przy okazji odsieczy wiedeńskiej Jana III Sobieskiego 😉 ), ale mimo to zdecydowanie warto podsunąć ją naszym dzieciom. Przyznam, że czytając ją z Najmłodszą, która właśnie kończy piątą klasę, nie raz zazdrościłam jej i byłam zaskoczona, jak prosto i klarownie można napisać o wydarzeniach, których zrozumienie kosztowało mnie swego czasu sporo wysiłku.
Chciałbym podkreślić, że ta książka nigdy nie miała i nie ma zastępować podręcznika historii, który w szkole służy zupełnie innym celom. Chciałbym, żeby moi czytelnicy usiedli wygodnie i śledzili historię, nie robiąc notatek i niekoniecznie zapamiętując nazwiska, nazwy i daty. Obiecuję, że nie będę ich odpytywał. – napisał Gombrich we wstępie do wydania tureckiego „Krótkiej historii”. Ja również Was do tego zachęcam. Bardzo przyjemnie jest siąść razem z dzieckiem i wspólnie dać się ponieść rzece czasu…
Ernst Gombrich „Krótka historia świata dla młodszych i starszych”, przekł: Barbara Ostrowska, ilustr.: ? *, wyd.: Świat Książki, Warszawa 2008
* Wykonanie ilustracji powierzono byłemu instruktorowi jazdy konnej, po pięć szylingów od rysunku. Dziadek lubił podkreślać, że liczne konie na obrazkach są o wiele lepiej narysowane niż ludzie (ze wstępu Leonie Gombrich)
Ernst Gombrich „Krótka historia świata”, przekł: Barbara Ostrowska, ilustr.: ? *, wyd.: Rebis, Warszawa 2016
„Bardzo głodna gąsienica” obchodzi w tym roku pięćdziesiąte urodziny !!! Przypominam mój wpis sprzed 10 lat (czyli z 20 maja 2009 roku), uzupełniony o tegoroczną wypowiedź Erica Carle’a:
In the light of the moon a little egg lay on a leaf.
One
Sunday morning the warm sun come up and – pop !- out of the egg
came a tiny and very hungry caterpillar.
„Bardzo
głodna gąsienica” obchodzi
w tym roku swoje czterdzieste urodziny. W tym czasie zaprzyjaźniła
się z dziećmi na całym świecie. My znamy ją od kilku lat dzięki
dwujęzycznemu wydaniu „Prodoksu”. Tamta książka służyła
jednak przede wszystkim do nauki angielskiego.
Niedawno
ukazała się jej kolejne wydanie – tym razem
wydawnictwa„Tatarak”. Od
poprzedniego różną go dwie rzeczy – brak
tekstu angielskiego i sztywne kartki.
Dzięki temu jest tym, czym była w zamyśle swojego autora –
sympatyczną książeczką dla
całkiem małych maluszków,
która wygląda tak, jakby jej bohaterka przegryzła się przez nią.
He
started to look for some food.
On
Monday he ate trough one apple. But he was still hungry.
Z gąsienicą można się nauczyć wielu rzeczy – liczb, dni tygodnia, nazw owoców (i nie tylko owoców 😉 ). Można liczyć gruszki, śliwki czy truskawki i pokazywać je na obrazkach. Można wkładać paluszki w dziurki, przez które przegryzła się gąsienica, a sztywne strony na pewno to wytrzymają 😉
W poniedziałek – jedno
jabłko,
we wtorek – dwie
gruszki i
tak dalej. Z każdym dniem tygodnia apetyt gąsienicy rośnie.
W sobotę osiąga
apogeum – wielkie obżarstwo i oczywisty w takiej sytuacji ból
brzuszka.
Now
he wasn’t hungry any more – and he wasn’t a little caterpillar any
more. He was a big, fat caterpillar.
Zajrzyjcie na stronę Erica Carle, który jest dwa razy starszy od swojej najbardziej znanej bohaterki i też obchodzi w tym roku okrągłe urodziny ! Można tam zobaczyć, jak robi swoje niezwykłe kolażowe ilustracje. A jeśli będziecie kiedyś w Massachusetts, odwiedźcie koniecznie The Eric Carle Museum of Picture Book Art, które nie ogranicza się tylko do Jego twórczości !
He
built a small house, called a cocoon, around himself. He stayed
inside for more than two weeks. Then he nibbled a hole in the cocoon,
pushed his way out and…
he was a beautiful butterfly !
P.S. Z okazji tegorocznych, pięćdziesiątych urodzin gąsienicy Eric Carle nagrał film dla je fanów – posłuchajcie do końca, jak mówi o tym, że „Bardzo głodna gąsienica” to książka o nadziei !!!
Eric Carle (tekst & ilustr.) „Bardzo głodna gąsienica”, przekł.: Monika Perzyna, wyd.: Tatarak, Warszawa 2009
W 31 numerze kwartalnika „Ryms” ukazał się mój artykuł, o książkach stanowiących swoiste przeglądy kobiet znanych z historii – zapraszam do czytania 🙂
Boom Herstoryczny ???
Puryści językowi i oddani idei prawdy etymolodzy mogą wpaść w furie, słysząc ten termin: herstoria. Święte oburzenie jest po części uzasadnione, pod względem językowym „herstoria” ma się do „historii” jak „feminoteka” do „biblioteki”, stanowi sztuczny twór o fałszywej etymologii, fantazję słowotwórczą, która ma jednak czelność bronić się w inteligentny, przemyślny i nie pozbawiony humoru sposób. [1]
Herstoria to termin, który powstał na skutek zabawy słowami – angielskie HISTORY można też czytać jak dwa słowa HIS STORY czyli Jego Historia (albo opowieść czy też wręcz bajka).
Przez długi czas w historii – tej uprawianej i nauczanej tradycyjnie dominowały kwestie polityczne. Skupiała się ona na wielkich postaciach i przełomowych datach, pomijając kompletnie te obszary życia, których tradycyjnie dotyczyła aktywność kobiet. Tak pojmowana historia była rzeczywiście historią mężczyzn, kobiety pojawiały się w niej tylko wtedy, kiedy wchodziły w role i zadania tradycyjnie uznawane za męskie. Zaczęło się to zmieniać już w XX wieku, kiedy (przede wszystkim pod wpływem francuskiej szkoły „Annales”) zwrócono się ku historii społecznej.
Odpowiedzią na tak postrzeganą HIStorię jest HERstoria rozumiana jako taki rodzaj narracji historycznej, w której ważnym (jeśli nie najważniejszym) punktem odniesienia będą kobiety – ich sprawy, problemy i osiągnięcia. Ten termin znakomicie nadaje się do opisania pewnego trendu, z którym od niedawna mamy do czynienia w świecie książek dla dzieci młodzieży. Z pewną przesadą nazwałabym go nawet herstorycznym boomem.
W 2017 roku ukazały się w Polsce trzy książki będące zbiorami opowieści o niezwykłych kobietach, które zmieniały świat: „Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek”, „Superbohaterki” oraz „Damy, dziewuchy, dziewczyny”. Spróbujmy im się przyjrzeć – o czym i w jaki sposób opowiadają ?
„Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek” to polski przekład książki „Good Night Stories for Rebel Girls”, która ukazała się w 2016 roku, a jej autorkami są Elena Favilli i Francesca Cavallo. Wydano ją dzięki największej dotychczas akcji crowdfundingowej dotyczącej książek, w której zebrano ponad milion dolarów. W poprzedzającym ją motcie autorki tak zwracają się do swoich czytelniczek: Do młodych buntowniczek ze wszystkich stron świata: wyzwólcie marzenia, mierzcie wysoko, stawiajcie opór, a w chwilach zwątpienia pamiętajcie: macie rację.
Opisano tam historie 100 kobiet żyjących na przestrzeni trzech i pół tysiaca lat na całej ziemi. Chciałyśmy przedstawić kobiety z tylu krajów, z ilu to tylko możliwe, ponieważ w produkcjach mediów dla dzieci brakuje różnorodności nie tylko pod względem płci, ale także pod względem rasy, orientacji seksualnej czy wyznania. Naszym celem było również przedstawienie kobiet różnych zawodów; chciałyśmy mieć: puzonistki, oceanolożki, sędzie, działaczki polityczne, szpiegów, szefowe kuchni, surferki, poetki i piosenkarki rockowe. I na koniec, wybierałyśmy kobiety, których życie osobiste miało w sobie coś, co mogło zainteresować dzieci, na przykład Julia Child, sławna szefowa kuchni, która zaczęła swoją karierę jako szpieg i gotowała ciastka, które miały za zadanie podczas drugiej wojny światowej odstraszać rekiny od podwodnych materiałów wybuchowych. – powiedziały autorki w wywiadzie dla pisma „Kosmos”.[2]
Swego rodzaju paradoksem tej (i innych podobnych) publikacji jest to, że opowiadając o życiu kobiet przełamujących schematy sama wtłacza je w swój własny schemat. Opowieść o każdej z nich, utrzyma jest w konwencji bajki (Dawno, dawno temu żyła dziewczyna imieniem...) i mieści się na jednej stronie, drugą zajmuje jej portret. Jest to w tym samym stopniu dobrą stroną tej książki, co jej słabością. Z jednej strony – nie wyróżnia nikogo, pokazuje, że każda ze stu bohaterek jest tak samo ważna, z drugiej – w wielu przypadkach wymusza spłycenie opowieści, bo trudno jest opisać dokonania takich postaci jak Maria Skłodowska – Curie na jednej stronie i w efekcie często skupia się tylko na tym, w czym wychodziły poza tradycyjną rolę kobiety.
Portrety bohaterek zostały stworzone przez 60 artystek z całego świata, w tym Zosię Dzierżawską z Polski. Wybór kobiet graficzek był celowy. Uważamy, że to nasz obowiązek, by pozwolić dojść do głosu tym wspaniałym dziełom, które tworzą na co dzień artystki z każdego zakątka świata. Zależało nam również na przedstawieniu szerokiego wachlarza stylów każdej z nich, który wynika z ich różnych osobowości. Media mają skłonność do pokazywania kobiet w bardzo uproszczony sposób. My chcemy pokazać, że kobiecość ujawnia się bardzo różnorodnie, tak jak nie ma jednego sposobu bycia kobietą, lub dziewczynką – buntowniczką. [3]
Zastanawiałam się nad tym, jakie były kryteria doboru setki bohaterek i trudno mi znaleźć jakiś klucz (poza płcią oczywiście). Na jednym końcu osi czasu mamy faraona Hatszepsut, która żyła ok. 1500 lat p.n.e. i była pierwszą kobietą zasiadającą na egipskim tronie, a na drugim – Coy Mathis, dziesięcioletnią obecnie transseksualną dziewczynkę, której rodzice wywalczyli dla niej w sądzie prawo do korzystania z damskich toalet w przedszkolu. Pomiędzy nimi – artystki, działaczki społeczne, naukowczynie i władczynie, żyjące w różnych czasach, różnych krajach i różnych sytuacjach społecznych. Ponieważ ułożone są alfabetycznie, więc powstaje misz masz, w którym, obawiam się, czytelnicy słabiej zorientowani w historii i nie zawsze kojarzący konteksty kulturowe, mogą się pogubić. Dlatego nie jest to książka z którą można zostawić dziecko sam na sam i oczekiwać, że ją sobie samodzielnie przeczyta. To raczej 100 historii, które powinny być wstępem do rozmowy z dzieckiem.
Elena Favilli i Francesca Cavallo powiedziały: Od kobiet oczekuje się mówienia o pokoju i harmonii, nawet w sytuacji gdy są wiktymizowane i odmawia im się podstawowych praw. Czujemy, że nie ma potrzeby pisania kolejnych książek dla kobiet o tym jak unikać nieporozumień. Świat potrzebuje książek, które będą zachęcały kobiety do bycia sobą, nawet jeśli to oznacza bycie nielubianą. Właśnie dlatego użyłyśmy słowa „buntowniczka” w tytule książki. [4] Trudno się wobec tego dziwić, że wśród jej bohaterek znalazła się Katarzyna II, choć zarówno sama jej osoba, jak i sposób, w jaki została opisana wydają mi się dyskusyjne (szczególnie w kontekście polskiego wydania „Opowieści”). To również może być ciekawy punkt wyjścia do rozmowy – czy zawsze robiąc to, co się chce, ma się rację ?
Niedawno pojawiła się angielska edycja drugiego tom z kolejną setką niezwykłych kobiet. Tym razem kandydatury zgłaszali sami czytelnicy.
„Superbohaterki”Małgorzaty Frąckiewicz różnią się od „Opowieści na dobranoc” zarówno ilością bohaterek (jest ich tylko 14), jak i kluczem ich doboru (kobiety, które dokonały ważnych, a równocześnie mało znanych odkryć naukowych) oraz sposobem ich opisywania. Autorka dość skrótowo traktuje życie opisywanych przez siebie kobiet, wyjaśnia natomiast szerzej znaczenie oraz sens ich odkryć i wynalazków. Udaje jej się zrobić to w sposób przystępny i zrozumiały dla młodych czytelników także dzięki interesującej, nowoczesnej formie graficznej książki, która zawiera również propozycje doświadczeń możliwych do przeprowadzenia w domu.
Anna Dziewit – Meller w książce „Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy” ograniczyła się do kobiet znanych z historii Polski. Narratorką uczyniła Annę Henrykę Pustowójtównę, która walczyła w Powstaniu Styczniowym i była adiutantem jego dyktatora Mariana Langiewicza. Poza nią poznajemy kilkanaście kobiet – od Świętosławy, córki Mieszka I po Wandę Rutkiewicz. Są wśród nich takie, o których pamięta się do dziś nie tylko w Polsce jak Irena Sendlerowa czy Maria Skłodowska – Curie (nota bene – jedyna bohaterka, która znalazła się we wszystkich tych trzech książkach), ale też zupełnie zapomniane jak poetki Elżbieta Drużbacka i Maria Komornicka (pisząca pod pseudonimem Piotr Włast).
Mnie najbardziej zainteresował rozdział o architektkach Warszawy, bo są to osoby, o których rzadko się pamięta. Uświadomiłam sobie przy tej okazji, że z czterech wspomnianych tam kobiet tylko Halina Skibniewska pracowała na własne nazwisko, pozostałe trzy znane są niemal wyłącznie jako część małżeńskich duetów. Mówi się albo o Oskarze Hansenie, albo o Hansenach, a żeby przypomnieć sobie jak miała na imię jego żona, musiałam się chwilę zastanowić. Podobnie jest z Barbarą Brukalską i Heleną Syrkusową.
Kwestią dyskusyjną jest konwencja tej książki, którą albo się kupuje od razu albo nie. Ja, muszę przyznać, miałam z nią dwa problemy. Pierwszym był pomysł, aby narratorką została bohaterka z XIX wieku, która opowiada zarówno o bohaterkach z odległej przeszłości, jak i o tych, które żyły już po niej (a jedna nawet żyje nadal). Drugim, może nawet większym, okazał się na wskroś współczesny język, którym się ona posługuje i nadmiar bezpośredniości, taka kumplowska maniera, z jaką zwraca się do czytelników. Z trudem byłam w stanie zaakceptować to, że sama siebie nazywa Heńką, przerosło mnie natomiast pisanie o królu Polski per Jadźka… Zastanawiam się – czy cel, jakim jest dotarcie do współczesnych czytelników, uświęca środek w postaci kompletnej ahistoryczności przekazu ? Jest to zresztą problem nie tylko tej książki, pojawia się też często w filmach na tematy historyczne. Mamy w nich dekoracje i kostiumy z przeszłości, a w nich bohaterów, którzy mówią, myślą i zachowują się całkiem współcześnie. Stwarzać to może wrażenie, że co prawda z upływem czasu zmieniały się warunki życia, natomiast sposób myślenia i mentalność ludzi zawsze były takie, jak teraz.
Mówiąc o herstorycznym boomie w literaturze dla dzieci młodzieży miałam na myśli nie tylko te trzy zbiory. W ostatnim czasie ukazuje się coraz więcej książek historycznych, których bohaterkami są kobiety. Kiedy opisuje się biografię tylko jednej osoby można o niej napisać bardziej wyczerpująco i pokazać jej życie na szerszym tle, niż wtedy, kiedy ogranicza to schemat zbioru.
Prekursorką tego nurtu na gruncie polskim można nazwać Annę Czerwińską- Rydel i te z jej książek biograficznych, które poświęcone są kobietom. Bohaterami pierwszej Gdańskiej Trylogii byli bardzo znani gdańszczanie – Jan Heweliusz, Daniel Gabriel Fahrenheit i Artur Schopenhauer, ale kolejną poświęciła zdecydowanie mniej znanym gdańszczankom – Elżbiecie Heweliusz, Konstancji Czirenberg i Joannie Schopenhauer. W ramach trylogii „Bo góry są” obok biografii Jerzego Kukuczki napisała też „Pięć skarbów pod wielkim śniegiem. Opowieść o Wandzie Rutkiewicz”. „W poszukiwaniu światła” to historiaMarii Skłodowskiej – Curie, a niebawem ukaże się także książka „Listy w butelce” poświęcona Irenie Sendlerowej.
„Z Bożej łaski Jadwiga, król” Zuzanny Orlińskiej opowiada historię Jadwigi Andegaweńskiej i początków jej panowania w Krakowie. Autorka nie spoufala się ze swoją bohaterką, starannie odtwarza natomiast średniowieczny obyczaj, sposób myślenia i życie na dworze, aby na tym tle ukazać sytuację ówczesnych dziewcząt nie tylko z królewskich rodów. Wprowadza do tej opowieści także kolejną, mniej niż Jadwiga znaną żonę Władysława Jagiełły, Annę Cylejską. Uświadamia, w jak niewielkim stopniu miały one wpływ na swoje życie i jak bardzo było ono zależne od decyzji opiekujących się nimi mężczyzn.
Książki o dziewczętach i kobietach w historii nie są lekturami tylko dla dziewczynek, podobnie jak wcześniej książki o historii z mężczyznami w roli głównej nie były tylko dla chłopców. Przeszłość mamy wspólną, nie dzieli się na męską i żeńską i wspólne powinny być doświadczenia z niej płynące.
Elena Favilli i Francesca Cavallo „Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek. 100 historii niezwykłych kobiet”, wyd. Debit, Katowice 2017
Małgorzata Frączek „Superbohaterki. Świat i wielkie odkrycia”, wyd. Ezop, Warszawa 2017
Anna Dziewit – Meller „Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy”, wyd. Znak, Kraków 2017
[1] Lucyna Marzec „Herstoria żywa, nie tylko jedna, nie zawsze prawdziwa”, „Czas kultury” 5/2010
Dziś ostatnia (na razie !) z książek Iwony Chmielewskiej, która wraca na półki Małego Pokoju. Wpis z 20 października 2012 roku:
Kiedy byłam jeszcze w szkole podstawowej, nasza drużyna harcerska przyjmowała imię Janusza Korczaka. Z tej okazji został zorganizowany m.in. Konkurs wiedzy o jego życiu. Przeczytałam wtedy książkę Hanny Mortkowicz – Olczakowej, do niedawna główne źródło wiedzy o życiu Starego Doktora. Córka autorki tak tę biografię oceniła po latach: Napisana niedługo po kataklizmie ma ów podniosły ton epitafiów, w których brakuje uczłowieczających konkretów. Dlatego ponad pięćdziesiąt lat później owa córka Joanna Olczak – Ronikier podjęła próbę stworzenia biografii Janusza Korczaka. Biografii w miarę możliwości pełnej – a nawet jeszcze więcej, bo luki w udokumentowanej wiedzy o jego życiu dopełniła tym, co wiemy o życiu jego rówieśników, ludzi z pokolenia, o którym Bogdan Cywiński napisał „Rodowody niepokornych”, Żydów, który próbowali odnaleźć się w polskości nie odrzucając zupełnie swojej żydowskości. Powstała fascynująca książka „Korczak. Próba biografii” i jest to próba ze wszech miar udana. Korczak, którego ukazuje nam autorka nie jest postacią z pomnika, widzimy jego rozterki, wątpliwości, słabości i dzięki temu możemy zobaczyć Człowieka. To oczywiście nie jest książka dla dzieci, ale wspominam o niej w odpowiedzi na pytania o to, co czytam dla siebie.
Pamiętamy o Korczaku – pisarzu, żywa jest też legenda Korczaka – wychowawcy, który nie opuścił swoich wychowanków do końca… *
Tymczasem jego książki niestety nie wytrzymały próby czasu, ich język, poetyka, dojmujący smutek, są dla współczesnych dzieci trudne do przyjęcia. Obawiam się, że nawet piękne ilustracje Marianny Oklejak nie są w stanie reanimować Króla Maciusia – książki, przez którą razem z córką Środkową brnęłyśmy z mozołem. Kajtusia Czarodzieja ja sama w dzieciństwie nie dałam rady przeczytać, z moimi córkami w ogóle nie próbowałam. Paradoksalnie – może szansą dla jego twórczości są przekłady, bo tam (co widzimy chociażby na przykładzie „Księgi dżungli” ) można tchnąć trochę życia w niedzisiejszy język.
Jego legendarna śmierć (przy całym dla niej szacunku) była oczywistą konsekwencją całego życia i trudni sobie wyobrazić, że mógłby podjąć inną decyzję. Pamiętać należy ponadto, że wychowawców, którzy podobnie jak Korczak nie opuścili dzieci w tym momencie było wielu – razem z Domem Sierot na Umschlagplaz poszła też Stefania Wilczyńska, która również całe życie poświęciła temu domowi, poszli też inni wychowawcy. Były też w getcie inne sierocińce. Marek Edelman w książce „I była miłość w getcie” pisze m.in. O Hendusi Himmelfarb, która też nie zostawiła dzieci mimo że miała szansę się uratować.
„Śmierć nie jest trudna – znacznie trudniejsze jest życie”, pisał kiedyś na początku swojej drogi. Męstwo jego życia zostało zepchnięte w cień przez męstwo śmierci. A przecież wyboru dokonał znacznie wcześniej. (…) Na pewno tam gdzieś w górze boleśnie uraża go fakt, że wierność dzieciom w chwili ostatecznej próby uważana jest za jego główną zasługę. Tak jakby domniemywano, że mógł zaprzeczyć sam sobie, zdradzić na starość sprawę, dla której w młodości zrezygnował z własnej rodziny, kariery naukowej, sławy pisarskiej.*
„Pamiętnik Blumki” pokazuje Korczaka w roli,w której wywarł największy wpływ na nas wszystkich czyli wychowawcy, który zrewolucjonizował wychowanie.
Pan Doktor mówi, że każde dziecko ma prawo, do swoich tajemnic i do swoich marzeń. I że dzieciom należy mówić prawdę.
Pan Doktor jest zdania, że ważniejsze od kar są nagrody, a jeśli dziecko zrobi coś złego, to najlepiej mu przebaczyć i czekać, aż się poprawi. I że nie wolno dzieci do niczego przymuszać.
Pan Doktor uczy nas, że dziewczynki i chłopcy mają równe prawa i mogą robić to samo.
Aż
trudno uwierzyć, że jeszcze sto lat temu (czyli raptem trzy
pokolenia wstecz) to co dla nas jest oczywiste, wywoływało
zdziwienie, niedowierzanie, opór.
„Pamiętnik Blumki” to książka, która uświadamia nam również, że na ów mityczny Dom Sierot składało się wiele indywidualności, że każde z tych dzieci miało imię, twarz, zainteresowania. Ktoś był ciągle głodny i lubił nawet tran, ktoś lubił czytać i umiał pięknie opowiadać, inny był świetnym stolarzem, a jeszcze inny szył najlepiej ze wszystkich… Niewiele o nich wiemy, nie wiemy nawet czy naprawdę była jakaś Blumka, która pisała pamiętnik. Ale dzięki Iwonie Chmielewskiej możemy sobie wyobrazić, że była, a kolaże, które towarzyszą ascetycznemu tekstowi przybliżają nam życie, jakie mogło być udziałem ich wszystkich.
Stalówka jej pióra zamienia się pod koniec książki w yad, metalową rękę z palcem wskazującym, której używa się w synagogach by nie dotykać czytanych świętych tekstów. Nie dotykam tego co stało się potem, nie potrafię. Ale cieszę się, że mogłam przywołać szczęśliwy choć często trudny czas sprzed wojny. Bo w książce można zakochane dzieci umieścić na huśtawce, by zostały na zawsze w tej chwili radości, a na uszach roześmianego Doktora na zawsze zawiesić czereśnie – napisała autorka na stronie wydawnictwa.
Format tej książki, stosunek ilości tekstu i ilustracji mogą sugerować, że jest ona przeznaczona dla dzieci kilkuletnich – nic bardziej mylnego ! Według mnie „Pamiętnik Blumki” to znakomity wstęp do rozmowy z dziećmi wczesnoszkolnymi – każde zdanie, każdy element ilustracji może być jej początkiem, możliwości są nieograniczone. Bo pamiętnik jest po to, żeby nie zapomnieć…
Iwona Chmielewska otrzymała wczoraj tytuł „Projektantki Roku 2018”, a „Jak ciężko być królem”nagrodę w kategorii ilustracji w konkursie Polish Graphic Design Awards !!!
Z tej okazji przypomnę jej kolejną książkę, o której pisałam 2 listopada 2013 roku:
Gdzieś w Europie, nad wielką rzeką Wisłą wznosi się bardzo stare miasto. Jego historia jest długa i zawiła, niepodobna do historii innych miast, ale ludzie tu żyjący mają takie same marzenia, zmartwienia i radości jak ludzie na całym świecie.
Na czworokątnym rynku w środku miasta stoi ogromny ratusz zbudowany sześćset lat temu. Nad ratuszem góruje czworokątna wieża z czterema tarczami zegara zwróconymi w cztery strony świata. Zegar ten, złocąc się w świetle słońca i księżyca, wskazuje czas ludziom żyjącym tu dziś, tak samo jak wskazywał przed wiekami.
„Cztery strony czasu” to książka mocno osadzona w realiach geograficznych i historycznych Torunia, ale równocześnie uniwersalna.
Kiedy
uczymy się historii skupiamy się na wydarzeniach politycznych,
wojnach, rewolucjach, odkryciach, wynalazkach czy życiu wielkich
ludzi, którzy swą działalnością zmieniali świat. Tymczasem
miedzy tymi ważnymi datami toczyło się, toczy i toczyć będzie
normalne, codzienne życie normalnych, zwykłych ludzi. Nie tylko w
Toruniu, ale w każdym miejscu na świcie, także w Korei, gdzie ta
książka ukazała sie najpierw.
Polacy,
Niemcy, Żydzi mieszkający przy rynku od wieków otwierają kluczami
drzwi, przynoszą zakupy, myją naczynia, czeszą włosy, siadają do
stołu, przytulają dzieci, chorują, ziewają, przyszywają guziki,
czytają książki, rozmyślają o przyszłości… Robią codziennie
wszystko to, co zwykle robią ludzie – teraz i pięćset lat temu.
Począwszy
o roku 1500, co 100 lat zaglądamy do tych samych czterech okien po
czterech stronach toruńskiego rynku. Za każdym razem jest inna pora
roku i inna pora dnia, zmieniają się stroje i wygląd pokoi, ale
to, co najważniejsze, pozostaje niezmienne. Ludzie kochają się,
tęsknią do siebie, troszczą się o dzieci – i te małe, i te
duże, myślą z nadzieją o tym, co nastąpi i wspominają tych,
których już nie ma…
Oczy mieszkańców rynku – niebieskie, piwne, zielone, wesołe lub pełne łez, młode i stare, piękne i nijakie, od wieków coś łączy: patrzą przez te same okna swoich mieszkań na wielki pozłacany zegar, który co dzień, z każdej z czterech stron pokazuje te same godziny.
Też sam czas jednym ucieka za szybko, dla drugich wlecze się nieznośnie. Ta sama godzina dla jednych jest godziną narodzin, a innym przynosi śmierć. Jedni spieszą się, aby zdążyć na ważne spotkanie, które przesądzi o całym ich życiu, inni muszą o tej godzinie wyjąć ciasto z pieca, żeby się nie spaliło, a dla jeszcze innych ta sama godzina minie niezauważenie.
To kolejna, po „Pamiętniku Blumki” książka Iwony Chmielewskiej, która w fantastyczny sposób dotyka spraw pozornie nieopisywalnych. I kolejna, która zachwyca wizualnie – od stylowej okładki przez kipiące życiem kolażowe ilustracje wewnątrz, aż po kod kreskowy starannie wkomponowany w jej plecy 😉
Nie wiadomo, co zdarzy się w mieście przez następnych sto.. dwieście… trzysta lat… Jednak pewne jest to, że latem będzie mocno grzało słońce, zimą będzie padał śnieg, drzewa będą żółkły jesienią i kwitły wiosną…
Czas będzie mijał bezpowrotnie. Dzieci, które urodzą się w domach przy rynku, po latach staną się prababciami, po stu latach ktoś je już tylko wspomni, a po stu następnych ten ktoś będzie wspominany jako pradziadek. Do mieszkań wprowadzą się nowi ludzie, a pamięć o tych, którzy setki lat temu wchodzili przez te same drzwi i wyglądali przez te same okna, minie bezpowrotnie.
„Cztery strony czasu” to książka, która znakomicie wpisuje się w atmosferę wczorajszych Zaduszek. Uświadamia nam, że jesteśmy tylko ogniwem w długim łańcuchu pokoleń – przed nami było ich wiele i po nas nastąpią kolejne…
Zapalałam
dziś z moimi córkami znicze na grobach ich pradziadków i
prapradziadków, a przy okazji na grobach rozmaitych innych osób z
naszej rodziny – zmarłych nierzadko na długo przed moim
narodzeniem. Jak co roku starałam się im opowiedzieć o tych
ludziach jak najwięcej, ale sama wiem tyle, co z opowiadań innych,
więc niewiele. Wiemy jak się nazywali, jakie pokrewieństwo nas
łączy, czym zajmowali, kiedy zmarli, ale poza tym ? Jacy byli ? Co
ich cieszyło, co lubili jeść, a czego nie znosili robić ?
Oni
nawet nie przeczuwali naszego obecnego istnienia, tak jak my nie
wiemy, kto za kolejne sto lat stanie nad naszymi grobami i w jakim
świecie będzie żył…
Iwona Chmielewska (tekst & ilustr.) „Cztery strony czasu”, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2013
Edit: Iwona Chmielewska została nominowana do Nagrody ALMA – Astrid Lindgren Memorial Award – gratulacje !!!
Skoro pojawił się temat książek obrazowych, myślę, że to najwyższa pora, że wstawić na półki Małego Pokoju kolejne książki Iwony Chmielewskiej.
Wpis z 3 maja 2014 roku:
Gdy dwoje ludzi żyje razem, to jest im łatwiej, bo są razem i jest im trudniej, bo są razem…
„Dwoje ludzi” to książka, którą czyta się i ogląda dość szybko, ale myśli o niej – długo. I, co najciekawsze, po każdym kolejnym kontakcie z nią dostrzegam w niej coś innego i myśli nią wywołane wędrują inną drogą.
Ta
książka zawiera więcej prawdy o miłości i związkach dwojga
ludzi niż wszystkie romanse świata, mimo że słowa w niej zawarte
zmieściłyby się na jednej stronie maszynopisu…
Tym
słowom towarzyszą obrazy, które dopełniają tekst i same są
przez niego dopełniane. Dopiero razem tworzą tę opowieść.
Szperając po internecie w poszukiwaniu rzeczy pomocnych w napisaniu o tej książce, trafiłam na dwa bardzo ciekawe wywiady z Iwoną Chmielewską. Pierwszy, filmowy znajduje się na Portalu Edukacji Medialnej Civilia (edit: a raczej – znajdował się, bo teraz nie mogę znaleźć w necie tego portalu, zniknął 😦 ), a drugi to rozmowa z Agnieszką Sikorską – Celejewską dla portalu Qulturka. W tym ostatnim na pytanie: Tworzy Pani książki obrazkowe czy obrazowe? padła taka odpowiedź:
– Ech, dużo kłopotu z tą nazwą. Ja staram się tworzyć książki obrazowe. To dlatego, że nie zgadzam się na infantylizację sztuki dla dzieci. Słowo obrazek niesie ze sobą rodzaj uproszczenia i sprowadzenia obrazu w książce do funkcji podrzędnej tekstowi. Książka z obrazkami to opowieść z dołączonymi ilustracjami.
Zarówno w autorskich, jak i wspólnych projektach nie tworzę obrazków i nie zajmuję się tylko ilustracją. Staram się osiągać taki związek obrazu z tekstem, żeby powstawał rodzaj hybrydy, w której tekst jest niepełny bez obrazu, a obraz nie może byc odebrany w pełni bez tekstu.
A
tak o tym, czym jest obraz, Iwona Chmielewska opowiadała Civilii:
– Obraz jest znakomitym narzędziem do prowadzenia narracji. W nieoczekiwany sposób można za jego pomocą, poza słowami dowiedzieć się o tym, co było przedtem, ale też dowiedzieć się można o tym, co było potem, dowiedzieć się, co było w miejscu, w którym nie jesteśmy w tekście…
Obraz nie powinien być łatwy, ponieważ za pomocą łatwo przyswajalnego obrazu nie dajemy szansy dzieciom i odbiorcom dorosłym na rozwój.
Obraz powinien zawsze wychodzić krok naprzód i zmuszać niejako inteligencję odbiorcy do samodzielnego współtworzenia tego obrazu już w głowie odbiorcy – do samodzielnego współtworzenia narracji w książce.
Dlatego ja nawet nie próbuję tutaj ani cytować kolejnych fragmentów tekstu, ani opowiadać, co jest na towarzyszących im ilustracjach. To po prostu trzeba przeczytać, zobaczyć i przeżyć samodzielnie !
Jak
to zwykle bywa z książkami Iwony Chmielewskiej, z racji niewielkiej
ilości tekstu i dużej ilości ilustracji również ta odbierana
jest jako przeznaczona dla dzieci. Ona sama powiedziała:
– „Dwoje ludzi” jest książką, która może być odczytywana na każdym etapie życia. Równie dobrze może stanowić prezent na złote gody dla małżonków, jak i na 14. urodziny.
Staram się zawsze tak budować swoje książki, żeby były książkami dla ludzi, a nie książkami dla dzieci.
Jeśli opowiada się prostymi słowami i jednoczesnym obrazem, używając do tego prostych metafor, to można mówić nawet małym dzieciom o najtrudniejszych sprawach. Poza tym zawsze przyświeca mi myśl, że książka będzie dopełniana przez odbiorców na różnym etapie rozwoju świadomości ich własnymi koncepcjami, dlatego staram się robić książki otwarte. I raczej zadawać pytania, a nie formułować kategoryczne odpowiedzi.
Ale to, jakie pytania stawia ta książka, zależy wyłącznie od czytelnika. Bo każdy z nas musi je tak naprawę postawić sobie sam…
Iwona Chmielewska (tekst i ilustr.) „Dwoje ludzi”, wyd.: Media Rodzina, Poznań 2014
Edit: Iwona Chmielewska została nominowana do Nagrody ALMA – Astrid Lindgren Memorial Award – gratulacje !!!
W lutym 2015 roku napisałam na Magazynu Kontakt tekst o ilustrowanych książkach, które wbrew pozorom nie są dla dzieci. Od tego czasu ukazało się ich jeszcze trochę, więc się trochę zdezaktualizował, ale mimo wszystko zachęcam do przeczytania – znajdziecie go tutaj 🙂
Kartografia powinna w końcu zostać uznana za rodzaj literatury, a sam atlas za gatunek poetycki, nie bez racji nazywani go przecież pierwotnie Theatrum orbis terrarum – „teatrem świata”…
„Atlas wysp odległych” to jedna z tych książek, które pozornie wyglądają jakby były przeznaczone dla dzieci (bo przecież mają dużo obrazków), ale są zdecydowanie dla dorosłych. Jakiś czas temu popełniłam na ich temat artykuł, który ukazał się w Kontakcie. Joanna Rzyska z Wydawnictwa Dwie Siostry powiedziała mi wtedy: Ciągle spotykamy się z pomyłkami – jednak ten stereotyp działa. Książka z obrazkami ? W wydawnictwie dziecięcym ? To na pewno dla dzieci. Zdarzyło nam się, że bibliotekarze proponowali nam poprowadzenie warsztatów dla dzieci na temat „Atlasu wysp odległych”, bo skoro poprzednio wydałyśmy „Mapy” i one są dla dzieci, to „Atlas” zapewne też.
Pięćdziesiąt wysp, na których nigdy nie byłam i nigdy nie będę…
Judith Schalansky wykorzystała formę atlasu geograficznego, żeby opowiadając historie o niemal nikomu nieznanych wyspach stworzyć parabolę świata, zastanowić się nad człowiekiem i nad tym, co wnosi on do miejsca, w którym żyje.
Bo wyspy są przecież tylko małymi kontynentami, kontynenty zaś jedynie bardzo wielkimi wyspami
„Atlas Wysp Odległych” to pięćdziesiąt opowieści – przypowieści o odległych (przynajmniej z naszej perspektywy), odludnych i niegościnnych skrawkach lądu. Opowieści z których wyraźnie wynika, że zdecydowanie lepiej jest im bez ludzi, poprzedza fascynujący wstęp – esej autorki . Zatytułowany jest „Raj jest wyspą. Piekło też” i opowiada o sensie i bezsensie podróży, iluzji odkrywania świata na jego antypodach oraz o tym, że mapy przy całym swoim obiektywizmie wcale nie oferują odbicia rzeczywistości, lecz jedynie jej śmiałą interpretację.
Odległe wyspy są nieosiągalne w dwojakim sensie. Trudno do nich dotrzeć, trudno do nich przybić (o ile jest to w ogóle możliwe) i nawet, gdy próby kończą się powodzeniem, wytęskniony kraj okazuje się – jakby nie było tego wiadomo wcześniej – pustynny i nieprzydatny.
Dla badaczy każda wyspa jest świętem, prawdziwym laboratorium natury; przedmiotów badań nie trzeba tutaj mozolnie wyszukiwać, rzeczywistość jest uchwytna i policzalna przynajmniej dopóty, dopóki fauna i flora nie zostaną zniszczone przez napływowe zwierzęta albo ludność nie wymrze na skutek przywleczonych chorób.
Na skraju niekończącej się kuli ziemskiej nie ma żadnego dziewiczego, rajskiego ogrodu. A przybywający z daleka ludzie sami stają się potworami, które z takim trudem przepędzili z map, gdy dokonywali odkryć.
Wyspa Samotności, Thule, Possesion, Napuka, Wyspa Zwodnicza czy Amsterdam…
Spośród pięćdziesięciu wysp wymienionych w tej książce znałam wcześniej (w sensie: wiedziałam o nich coś więcej poza tym, że istnieją) tylko dwie – Św. Helenę i Wyspę Wielkanocną. Z zaskoczeniem odkryłam także trzecią, której nazwa brzmiała znajomo – Tristan da Cunha. Przypomniał mi się wiersz Mariana Hemara, pierwszy raz przeczytany niemal 30 lat temu w Londynie – podobnie jak wszystkie napisane przez niego na emigracji przesiąknięty bolesną tęsknotą do Polski. Poświęcony jest on wydarzeniu, które Judith Schalansky tylko zaznaczyła na osi czasu historii tej wyspy – ewakuacji jej całej, niezbyt licznej ludności z powodu wybuchu wulkanu w latach 1961 – 1963 i ich późniejszemu powrotowi do niewielkiej, skalistej ojczyzny. Podobnie jak dla autorki „Atlasu” także dla Hemara, tytułowa egzotyczna wyspa, której nazwę znał wcześniej ze znaczka pocztowego w klaserze, jest tylko pretekstem – do opowieści o jego własnych smutkach i tęsknotach.
Droga na taką wyspę ?/ Jaka ona szczęśliwa,/ Że tak się pięknie nazywa,/ Że tak się dźwięcznie nazywa –
„Tristan da Cunha” – jak gdyby/ Dźwiękła harfa eolska./ Nie tak zwyczajnie jak u nas – / Galicja… czy Lwów… czy Polska…
Judith Schalansky (tekst i ilustr.) „Atlas Wysp Odległych. Pięćdziesiąt wysp, na których nigdy nie byłam i nigdy nie będę”, przekł.: Tomasz Ososiński, wyd.: Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2013