Książka nominowana i WYRÓŻNIONA w konkursie KSIĄŻKA ROKU Polskiej Sekcji IBBY w kategorii graficznej !!!
Na stronie wydawnictwa Widnokrąg możemy przeczytać:
Książka znalazła się na liście Unpublished Picturebook Showcase pośród 88 (z 600 nadesłanych) projektów z całego świata wybranych przez międzynarodowe jury i była prezentowana podczas najważniejszych targów książki dziecięcej Bologna Children’s Book Fair. Autorka wykorzystała technikę kolażu połączoną z delikatną kreską ołówkiem.
Katarzyna Minasowicz stworzyła tę książkę w ramach stypendium artystycznego Miasta Wrocławia: WROCŁAW – MIASTO SPOTKAŃ. Książkę objął patronatem honorowym Konsul Generalny Republiki Federalnej Niemiec we Wrocławiu. Wydana w polskiej i niemieckiej wersji językowej.
O Domu zwykle się nie myśli.
Dom się po prostu ma.
Raptem 23 lapidarne zdania plus ascetyczne ilustracje, w których nic nie pojawiło się przypadkiem albo po nic.
Wydawać by się mogło, że to bardzo mało, a jednak wystarczyło, żeby (jak to się mówi) trafić w punkt. Dlatego pierwszym wrażeniem, jakie miałam po obejrzeniu tej książki, był zachwyt. Ta historia wpisała się w to, co wiem, czego dowiedziałam się nie tylko z opowieści rodzinnych, ale też z wielu przeczytanych wspomnień i obejrzanych filmów. Można powiedzieć, że wypełniłam puste miejsca na jej kartkach wiedzą, którą miałam skądinąd.
Historia, którą opowiada Kasia Minasowicz, w oczywisty sposób nawiązuje do tego, co działo się 80 lat temu, a co było efektem powojennego przesunięcia granic czyli masowych przesiedleń ludności polskiej z terenów, które miały znaleźć się w granicach ZSRR na tak zwane Ziemie Odzyskane oraz wysiedlaniu stamtąd ludności niemieckiej. I jedni, i drudzy nie z własnej woli musieli opuścić swoje domy i zacząć życie gdzie indziej…
Po pierwszym zachwycie pojawiły się jednak wątpliwości i pytania o adresatów tej publikacji. Często tak mam w przypadku takich operujących niedopowiedzeniami picturebooków. Wydawnictwo określa wiek czytelników na 6+. Trudno mi powiedzieć, czy jest on odpowiedni i czym będą oni ją w stanie wypełnić. Jestem jednak pewna, że nie można ich zostawić samych z tą historią, która ma walor nie tylko historyczny, ale także uniwersalny. Doświadczenia jej bohaterki stały się nie tak dawno udziałem tysięcy dzieci, które przyjechały do Polski z Ukrainy. „U z dwiema kropkami” może być znakomitym punktem wyjścia do rozmowy o tym – w domu, ale także na lekcji bibliotecznej albo wychowawczej, wszędzie tam, gdzie taka rozmowa jest potrzebna.
Kasia Minasowicz „U z dwiema kropkami / U mit zwei punkten”, wyd.: Widnokrąg, Piaseczno 2025
Kiedy trzy lata temu napisałam tutaj o „Anne z Zielonych Szczytów” czyli pierwszym tomie cyklu Lucy Maud Montgomery w nowym przekładzie Anny Bańkowskiej, myślałam, że na tym poprzestanę.
Omówiłam wówczas wszystkie najważniejsze zmiany w stosunku do przyjętej dotychczas, rzekłabym, rutyny translatorskiej, jakie wprowadziła tłumaczka i odniosłam się do burzy, jaką to wywołało. Napisałam wtedy: Nie będę usilnie namawiać do czytania „Anne z Zielonych Szczytów” osób, które są bardzo przywiązane do tej bohaterki w wersji, w której ją poznały. Jeśli jednak miałabym teraz do czynienia z kimś, kto jeszcze jej nie zna, zaproponowałabym mu/jej właśnie tę wersję.
Kolejne tomy w nowym przekładzie czytało mi się bardzo dobrze. Czasem tylko miałam problem z przyzwyczajeniem się do znanych mi od dawna bohaterów występujących pod własnymi, oryginalnymi imionami. Najoporniej chyba szło mi to w przypadku Dave’a i Dory (zamiast Tadzia i Toli). Natomiast z wielką radością przyjęłam to, że Marshall Eliott przestał w końcu być Marszałkiem, bo już od pierwszej lektury „Wymarzonego domu Ani” zastanawiałam się, czego marszałkiem on mianowicie jest??? Byłam już wtedy po lekturze „Zemsty” i „Pana Tadeusza”, więc skoro tam mógł być Cześnik czy Podkomorzy, to Marszałek też wydawał się prawdopodobny. Trochę czasu zajęło mi dojście do tego, że po prostu miał tak na imię.
Wszystko to jednak były drobiazgi, które tylko dodawały uroku lekturze. Nawet jak najbardziej uzasadniona przemiana Złotego Brzegu w Złote Iskry, to w porównaniu z Zielonymi Szczytami był pikuś 😉
Wydawało mi się więc, że nic już nie będę miała do dodania na temat tego cyklu. Tak było przez kolejnych sześć tomów, aż ukazała się „Rilla ze Złotych Iskier” i w tej wersji okazała się ona dla mnie zupełnie inną lekturą niż wcześniej.
Nie jest to tylko kwestia nowego przekładu, choć dzięki niemu pewne rzeczy wybrzmiały mi teraz mocniej. W „Dolinie Tęczy” w pierwszym przekładzie Janiny Zawiszy-Krasuckiej, który wtedy czytałam, pojawia się (i powraca w „Rilli”) postać Srokatego Kobziarza, który z niczym mi się nie kojarzył. Dopiero dzięki Annie Bańkowskiej zrozumiałam, że Walter czytał baśń o Fleciście (albo Szczurołapie) z Hammeln (czyli The Pied Piper) i nagle wszystkie odwołania do niego stały się zrozumiałe.
„Rillę ze Złotego Brzegu” czytałam ponad 40 lat temu, byłam wtedy w ostatnich klasach szkoły podstawowej. Wtedy była to dla mnie przede wszystkim historia mojej rówieśnicy, jej dorastania i pierwszej miłości. Wojna pozostawała tylko odległym tłem tych wydarzeń i emocji. Teraz zobaczyłam to zupełnie inaczej.
„Rilla ze Złotych Iskier” to opowieść o wojnie i jej skutkach. Mimo że toczy się ona bardzo daleko, rzuca cień na życie jej bohaterów. Wiem teraz o pierwszej wojnie światowej dużo więcej, niż wiedziałam wtedy i ta wiedza pozaksiążkowa w oczywisty sposób wpływa na mój odbiór. Uderzyło mnie to, że mieszkańcy Wyspy Księcia Edwarda, którzy żyli w pewnym oddaleniu od zasadniczej, kontynentalnej części swojego kraju (czyli Kanady) i w jeszcze większym oddaleniu od Europy, czuli się tak silnie związani z Monarchią Brytyjską, żeby bez wahania i przymusowego poboru zgłaszać się do armii.
Tę wojnę nazywano potem, o czym już nie pamiętamy, Wielką. Nikt nie przypuszczał jeszcze, jak szybko nastąpi kolejna, jeszcze większa. Ta wojna, tak odległa od Wyspy Księcia Edwarda jest tutaj w listach, które chłopcy przysyłają z frontu. I w bezradnej tęsknocie, która była udziałem bliskich wszystkich tych wyruszających za morze młodych żołnierzy. Jej symbolem jest tu historia psa imieniem Piątek*, który przez cztery lata czekał cierpliwie na dworcu na powrót Jema. Moment, w którym się wreszcie swojego pana doczekał, wzrusza mnie za każdym razem.
Główna bohaterka całego cyklu jest w tym tomie postacią drugoplanową i najczęściej nazywana jest Panią Blythe albo Doktorową. Jednak bardzo mocno współodczuwałam jej cierpienie, kiedy kolejni synowie zgłaszali się do armii. Gdy czytałam „Rillę” pierwszy raz, wydawali mi się dorośli, bo byli ode mnie starsi. Teraz – są młodsi od moich córek. A tego, co czuła, kiedy straciła już Waltera, a na wojnę wyruszał ostatni z nich – Shirley, nie jestem w stanie sobie wyobrazić.
„Rilla ze Złotych Iskier” to lektura, która niespodziewanie dostarczyła mi wielu wzruszeń, ale także radości. Wszystko to zawdzięczam nowemu przekładowi Anny Bańkowskiej. Cały cykl, wszystkie osiem tomów trzyma poziom, a szczególne brawa należą się jej za to, jak poradziła sobie z problemem seplenienia Rilli. Ostatnia kwestia tej części (i zarazem całego cyklu) jest jak wisienka na torcie.Chapau bas !!!
* w oryginale był to Monday, a w poprzednim przekładzie – Wtorek, ale nie będę już tej kwestii roztrząsać 😉
Lucy Maud Montgomery „Rilla ze Złotych Iskier”, przekł.: Anna Bańkowska, wyd.: Marginesy, Warszawa 2024
„Cacko. Opowieść bożonarodzeniowa” to książka z rodzaju tych, które bardzo lubię, bo znakomicie wpisują się w moje skrzywienie historyczne pokazując przeszłość poprzez życie zwykłych ludzi. Jej bohaterowie nie są postaciami z pierwszych stron gazet, nie uczestniczą w przełomowych wydarzeniach, a jednak w ich losach jak w lustrze odbijają się meandry ostatniego stulecia.
Rodzinę Jacynów poznajemy w 24 grudnia 1911 roku, kiedy mały Ambroży z mamą przyjeżdżają do Poznania, gdzie czekał na nich ojciec. Towarzyszymy im w ich pierwszej poznańskiej Wigilii, a potem odwiedzamy ich w kolejne Wigilie – w roku 1918, 1944, 1981 i wreszcie w 2014. Za każdym razem na ich choince wisi tytułowe cacko czyli bombka, która trafiła do nich przypadkiem (a może to nie był przypadek ?) zaraz po przyjeździe.
Sękate palce pana Ambrożego zacisnęły się na kartoniku. Ukryta w nim srebrna kula naprawdę towarzyszyła mu przez całe życie. Wisiała na każdej jego choince, nawet jeśli on nie mógł przy niej być. Odbijała w sobie wszystkich jego najbliższych, od dziadków, przez rodziców, po dzieci i wnuki. Pomyślał, że szklana bombka, niczym szczególna soczewka, skupiła w sobie wszystkie ich najszczęśliwsze chwile; była jakby naocznym świadkiem tego, co w jego życiu było najlepsze. Taka krucha, szklana bańka, tak, zdawałoby się, nietrwała i delikatna – a jednak przeżyła jedną i drugą wojnę, przeżyła rodziców, Hanię, a kto wie, może przeżyje i jego ? Była, przez niemal cały już wiek – ciągle była.
Jest w tej historii rodzinnej nie tylko odbicie wielkiej historii przetaczającej się przez Polskę – jest w niej także mała ojczyzna bohaterów czyli Poznań. Kiedy przybywają tam w 1911 roku na dworcu wita ich napis POSEN – BAHNSTIEG II, a dzielnica, w której czeka zamieszkają i która obecnie nazywa się Łazarz, wtedy nosiła nazwę Sankt Lazarus. Poznań to także mała ojczyzna Emilii Kiereś. Ostatnie dwie opisane tu Wigilie przeżyła osobiście, choć tę z 1981 roku zapewne zna wyłącznie z opowiadań, bo nie miała wtedy jeszcze roku. Ale to był taki czas i taka Wigilia, że na pewno nie raz ją wspominano.
Poprzez historię tej niezwykłej bombki poznajemy też zmieniające się świąteczne zwyczaje. W początkach XX wieku to, co dla nas obecnie jest oczywistym i istniejącym od zawsze zwyczajem świątecznym, czyli ubieranie choinki, było nowością, przyjmowaną z pewnymi oporami jako zwyczaj niemiecki. Także szklane bombki były za takie uważane i lansowano polską modę na ubieranie drzewka czyli papierowe ozdoby robione własnoręcznie.
Kiedy o tym czytałam, przypomniałam sobie rozmaite rzeczy, które na moich choinkach wisiały, ale niestety już ich nie mam. Łańcuchy, które moja Mama robiła ze słomy i cieniutkiej bibułki, a słomę, która była nam do tego potrzebna wyskubywałyśmy kiedyś razem z chochoła osłaniającego przed mrozem uliczną pompę. Zabawki z wydmuszek – pajaca i kucharza, którym Tata narysował oczy i usta. Gwiazdki, które nasz sąsiad matematyk robił z różowej dziurkowanej taśmy używanej do programowania maszyn cyfrowych ponad 50 lat temu…
Tych zabawek już nie ma, ale są ze mną bombki, które Rodzice kupili na moją pierwszą w życiu choinkę. Możecie je zobaczyć na zdjęciach.
Jest taki dzień, tylko jeden, raz do roku. // Dzień, zwykły dzień, który liczy się od zmroku… – nie wiem, w którym roku powstała ta piosenka Czerwonych Gitar, ale mam wrażenie, że znam ją od zawsze 😉
Wigilia to taki szczególny dzień, w którym wszystko musi być jak zwykle, jak co roku, jak zawsze, jak tradycja każe, bo tylko wtedy będzie to dzień niezwykły i niezapomniany.
Emilia Kiereś „Cacko. Opowieść bożonarodzeniowa” ilustr.: Edyta Danieluk, wyd.: Wydawnictwo BIS, Warszawa 2024
Długo czekałam na tę książkę, ale doczekałam się wreszcie. Jakoś tak mam ze wszystkimi niemal tytułami tej serii, że po ich przeczytaniu, zaraz przychodzi mi do głowy pomysł na kolejny temat. Niestety – w wojnach wywołanych przez dorosłych, dzieciom przydarza się wiele…
Dziesięć lat temu ukazały „Syberyjskie przygody Chmurki” i napisałam wtedy, że aż prosi się ona o uzupełnienie następną – o dziecku, które opuściło Rosję z Armią Andersa, a następnie trafiło do Indii adoptowane przez maharadżę Jam Saheba Digvijay Sinhji. To taka piękna historia – brzmi jak bajka, a jednak wydarzyła się naprawdę… Historia Chmurki długo pozostawała jedyną w tej serii opisującą losy dziecka – zesłańca, dopiero w 2022 roku ukazał się „Jurek Poleszuk. Tułaczka przez pół świata” Andrzeja Perepeczko. Jej bohater opuścił nieludzką ziemię z Armią Andersa, ale dalsze jego drogi prowadziły przez Persję do Afryki.
Bardzo czekałam na to, że powstanie wreszcie książka o Dobrym Maharadży. Uważam, że powinniśmy pamiętać nie tylko o tym, co w naszych dziejach było smutne, o krzywdach i martyrologii, ale także o tych sytuacjach, kiedy spotkaliśmy się z dobrem, kiedy ktoś nam pomógł. Ta historia jest właśnie o takim Człowieku, który korzystając ze swoich ogromnych możliwości pomógł potrzebującym tej pomocy.
Można powiedzieć, że zrobił to dwa razy. Pierwszy – kiedy sprowadził dzieci do Nawanagaru i stworzył im warunki do życia, nauki i odzyskania sił po koszmarnych przejściach, a drugi – po zakończeniu wojny, kiedy adoptował wszystkie niepełnoletnie sieroty, aby władza komunistyczna nie mogła ich zmusić do przyjazdu do Polski.
Mam też do tej historii stosunek osobisty, bo wśród Polaków, którzy trafili do Indii pod opiekę maharadżyJam Sabeha Digvijay Sinhji, była siostra mojego dziadka ze swoim synem, który potem był moim bardzo kochanym wujkiem. Po wojnie znaleźli się w Londynie i niewiele było okazji, żeby z nimi o ich wojennych przeżyciach porozmawiać, posłuchać wspomnień… Udało mi się to raz, byłam już studentką, ale bardziej umiałam wtedy pytać ciocię o jej życie na zesłaniu oraz o to późniejsze w Anglii niż o Indie. Jedyne, co od niej wtedy usłyszałam, to historia o tym, że wyhaftowała tam bluzeczkę dla córki maharadży, a on z wdzięczności dał jej pracę przy dzieciach…
Zrozumiałam to później, kiedy dowiedziałam się, że współprowadziła ośrodek w Panchgani, do którego trafiały dzieci chore na gruźlicę. Jej syn był na szczęście zdrowy i nie mógł tam mieszkać. Został więc umieszczony w szkole z internatem, a czesne za naukę jego i kilku innych polskich chłopców także opłacał maharadża. Jeszcze później oglądałam film dokumentalny o ośrodku w Balachadi, w którym pojawiła się także jego córka – księżniczka Hershad. Pokazała swoje zdjęcie w stroju krakowskim uszytym i wyhaftowanym dla niej przez polskiej kobiety. Myślę, że jakaś jego część była dziełem cioci Walerii.
zdjęcie pochodzi z książki „Druga ojczyzna. Polskie tułacze dzieci w Indiach” Anuradhy Bhattacharjee, która powstała na podstawie pracy doktorskiej autorki
O tym, że pani Monika Kowaleczko-Szumowska pracuje nad filmem polskich dzieciach w Indiach wiedziałam już od jakiegoś czasu. Kiedy rozmawiałam z nią o jej książkach i filmie o Powstaniu Warszawskiem, powiedziała mi, że bardzo chciałaby zrealizować jeszcze jeden. I tak, po „Fajnej frajnie” opartej na wspomnieniach osób, które w czasie Powstania były dziećmi, powstał film „Maharaja’s Children. Brave Bunch in India”. Punktem wyjścia były wspomnienia Wiesława Stypuły, jednego z ostatnich dzieci maharadży, który niestety zmarł w maju tego roku. Historię Wiesia opowiada także interaktywny dokument czyli tak zwany webdoc dostępny —>>> tutaj i przeznaczony dla użytkowników od lat 10.
A teraz wreszcie ukazała się książka „BAPU opowieść o dobrym maharadży”.
Bardzo ucieszyłam się, odnajdując w opowiedzianej tam historii także ślady po naszych rodzinnych wspomnieniach. Co prawda tematem tej książki jest przede wszystkim ośrodek w Balachadi, do którego trafiła większość polskich sierot. Jest tam jednak wzmianka o sanatorium w odległym o tysiąc kilometrów Panchgani, a księżniczka Hershad także tu wspomina swój krakowski strój, który dostała od nich w prezencie 🙂
Monika Kowaleczko-Szumowska nie ograniczyła się tylko do historii pobytu polskich dzieci w Indiach, bo nie można by jej zrozumieć nie wiedząc o tym, jak tam się znaleźli i jakie były ich losy na nieludzkiej ziemi. Pisze o tym bardzo oględnie, ale mimo wszystko są to opisy przejmujące. Również maharadżę i jego rodzinę poznajemy wcześniej, zanim jeszcze zaczęła się wojna.
Jest w tej książce także wątek współczesny, bo historię sprzed 80 lat poznajemy dzięki Kopal i Nehal, indyjskim dziewczynkom, które dowiadują się o niej spędzając z rodziną wakacje w Balachadi. Kiedy czytałam ją pierwszy raz, wydał mi się trochę sztuczny (a nawet zbędny), ale kiedy w końcowej scenie dziewczynki wzięły udział w spotkaniu po wielu latach rodzonych dzieci Maharadży z ich polskimi siostrami i braćmi, zrozumiałam czemu miało to służyć. Obecność współczesnych dzieci stanowi pomost między przeszłością a teraźniejszością.
Ta historia niesie nadzieję, że w najgorszych chwilach naszego życia, pozostawieni na łasce losu i historii, możemy liczyć na drugiego człowieka. Ten człowiek, mimo że mówi w innym języku, wyznaje inną religię czy ubiera się inaczej, przyjdzie nam z pomocą.
A jeśli my zobaczymy kogoś, kto potrzebuje pomocy, nie oglądajmy się na innych. Pomagajmy tak wytrwale, jak dobry maharadża pomagał polskim dzieciom.
Niech jego dobro nas inspiruje.
Monika Kowaleczko-Szumowska „BAPU opowieść o dobrym maharadży” (seria: Wojny dorosłych – historie dzieci”), ilustr.: Marcin Minor, wyd.: Literatura, Łódź 2024
Anuradha Bhattacharjee „Druga ojczyzna. Polskie dzieci tułacze w Indiach”, przekł.: Krzysztof Mazurek, wyd.: Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2014
Książka nagrodzona w konkursie „Książka Roku 2023” Polskiej Sekcji IBBY w kategorii literackiej (książka dla starszych) oraz wyróżniona w kategorii graficznej: książka obrazkowa / autorska !!!
Książka nagrodzona Nagrodą m. st. Warszawy w kategorii: literatura dziecięca (tekst i ilustracje) !!!
Oraz nominowana do Nagrody Literacka Podróż Hestiii wpisana na listę White Ravens 2025 !!!
Trzeci tom serii „Beskid bez kitu”, a zarazem czwarta z historii, które się na niego składają. (poprzednie opisałam —>>> tutaj ).
Oraz czwarta, ostatnia opisana w nim pora roku – wiosna.
„Hajda” to część, która ukazała się jako ostatnia, ale chronologicznie, biorąc pod uwagę czas akcji, jest druga. Nie wiem, czy to tylko moje skrzywienie historyczne, ale gdybym miała teraz zachęcać do lektury tego cyklu kogoś, kto go nie zna, zaproponowałabym właśnie taką kolejność – od zimy, przez wiosnę do lata i jesieni. Od czasów przedwojennych do współczesności. Myślę, że tak będzie najłatwiej zrozumieć te miejsca i to, co w nich zostało z przeszłości.
Ludzie w dolinie otoczonej wzgórzami rodzili się i umierali odcięci od reszty świata, ale to oddzielenie nie sprawiało im przykrości, obowiązki i święta gęsto wypełniały im czas. W gęstych i niedostępnych lasach mieszkały zwierzęta i biesy, które czasem dla żartu odwiedzały ludzkie osady, ale wystarczyło postawić kamienny krzyż czy kapliczkę i komunikat był dla nich jasny – nie przekraczały wyznaczonej granicy. Niestety świat pęczniał i grzmiał, i w końcu postanowił przyjść zza lasów do doliny. Przyszedł z wyciągniętą ręką, ale nie w geście powitania, tylko jak złodziej, po żywność, zwierzęta, a czasem nawet życie. Przyniósł wojnę, płacz i pogardę. Na wiele lat w dolinie zapanował strach…
Od wydarzeń opisanych tomie „Beskid bez kitu. Zima” minęło jakieś dwadzieścia lat i znów wracamy do tej samej wsi i tych samych rodzin tam mieszkających. To samo miejsce, ale zupełnie inny świat, przez który przetoczyła się, zakończona jakieś dwa lata temu wojna. Spotykamy znane z poprzedniej części, dorosłe już bohaterki – Nastkę oraz Teklę, która została nauczycielką. Trzecia z nich, Paraska wyjechała przed wojną do Ameryki, przysyła rodzinie listy i pieniądze. Chłopiec, którego widzimy na okładce to Kola, syn Nastki, a tytułowy Hajda to jego pies.
Dlaczego Kola nazwał swojego szczeniaczka akurat tak ? Tego już musicie dowiedzieć się z książki 😉
Kiedy wojna się skończyła i ludzie za górami i lasami świętowali jej odejście, mieszkańcy doliny nieśmiało zaczęli naprawiać zniszczone gospodarstwa. Okazało się jednak, że ta zawierucha, choć okrutna i długa, była jedynie wstępem do tego, co nastało później. Zwykłe reguły wojen, chociaż okrutne, są jednak przejrzyste. Zazwyczaj wiedziano, kim jest wróg i jaki nosi mundur. Teraz jednak było inaczej. Po tej wojnie ludzie, którzy nie wyrównali porachunków, zostali na miejscu. Przychodzili do wsi z różnych stron, mówili różnymi językami, kradli, oszukiwali, trudno było odróżnić człowieka od diabła. Jedni nosili mundury, inni wyglądali jak sąsiedzi. Jedni przychodzili nocą, inni za dnia – i szukali tych, którzy byli przed nimi.
Żadne krzyże i kapliczki nie mogły ich odstraszyć. Demonstrowali siłę jedni przed drugimi i walczyli ze sobą nad głowami mieszkańców. (…) Mimo zakończenia wojny spokój nie przyszedł. (…) Strach przybierał na sile i świat na zawsze przestał być mały i przytulny, Teraz już nikt, nawet dziecko, nie przestraszyłby się zwyczajnego diabła hasającego po beskidzkich łąkach. Ludzie okazali się od niego gorsi.
Temat tego, co działo się zaraz po wojnie w Bieszczadach i Beskidach, był dotąd właściwie nieobecny w literaturze dla młodszych czytelników. Pojawiał się z rzadka w książkach z czasów mojego dzieciństwa, ale wtedy widzieliśmy te wydarzenia raczej oczami żołnierzy walczących pod dowództwem generała Świerczewskiego z (jak to się wówczas określało) bandami UPA. Ludność miejscowa właściwie w tej narracji nie istniała. Dopiero Maria Strzelecka pokazała ten świat z perspektywy tych, którzy tam mieli swoje domy rodzinne i groby przodków.
Przeżywamy z nimi ostatnią wiosnę roku (jak podejrzewam) 1947, w której coroczny niepowstrzymany wybuch życia, pozimowe odrodzenie przyrody przytłumione są atmosferą schyłkowości. Wieś, do niedawna pełna życia, wyludniła się, a ci, którzy w niej jeszcze zostali, wiedzą, że będą zmuszeni do opuszczenia doliny, w której żyli od pokoleń, do pozostawienia nie tylko domów i ziemi, ale całego dobrze znanego im świata.
Autorka zadedykowała tę książkę: Dla wszystkich dzieci, które musiały opuścić swoich przyjaciół, oraz dla zwierząt, które zostały. Początkowo rozumiałam tę dedykację wyłącznie w kontekście historii Koli i Hajdy, która bardzo mnie poruszyła i skojarzyła się z gdyńskim pomnikiem poświęconym pamięci mieszkańców wysiedlonych stamtąd na początku okupacji.
Potem pomyślałam, że Hajda nie był jedynym zwierzęciem, które Autorka miała na myśli. We wszystkich częściach jej cyklu równorzędnymi bohaterami są zwierzęta żyjące dziko. Mają swoje przygody, swoje problemy, swoje uczucia i radości. Ich świat rządzi się własnymi bezlitosnymi prawami, a ścieżki, którymi wędrują, tylko czasem przecinają z ludzkimi.
Życie w górach nadal bardzo mocno związane jest z rytmem natury. Każda pora roku ma tam swoją specyfikę, swój nastrój, a Maria Strzelecka potrafi to niezwykle plastycznie opisać. To nie są oleodrukowe opisy przyrody, które się przeskakiwało czytając lektury szkolne 😉 Tu nie tylko widzimy to, co rośnie, ale także słyszymy wiatr czy deszcz i czujemy zapachy ziemi i roślin. Po prostu – jesteśmy tam.
Wydawnictwo Libra PL sprzedaje wszystkie tomy razem w ozdobnym pudełku – warto je mieć, bo dopiero razem tworzą klucz do zrozumienia Beskidów.
Maria Strzelecka „Hajda. Beskid bez kitu”, wyd.: Libra, Rzeszów 2023
czyli druga część powieści „Antosia w bezkresie”. O tomie pierwszym pisałam —>>> tutaj
Obie części cyklu „Antosi w bezkresie” zostały nominowane w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA w kategorii: tekst !!!
Obiecuję, że postaram się napisać o niej bez nadmiernego spoilerowania tego, co znajduje się w drugim tomie (choć bez małego zdradzenia tego, jak się on zaczyna, nie obejdzie się – uprzedzam !). Nie da się jednak zrobić tego także w stosunku do treści pierwszego, więc jeśli ktoś go nie czytał, powinien to najpierw zrobić 😉
Marcin Szczygielski sięga w tym cyklu do historii polskich dzieci (i ich rodzin) zesłanych w głąb Związku Sowieckiego w czasie, o którym potocznie mówi się: za pierwszego sowieta czyli podczas sowieckiej okupacji wschodnich terenów Rzeczpospolitej Polskiej w latach 1939 – 41. Tytułowa bohaterka Antosia Rossińska, została razem z mamą wywieziona do Kazachstanu wiosną 1940 roku, a pierwszy tom kończył się dwa lata później.
Wydaje mi się, że kiedy pisze się trylogię, najtrudniejszy jest drugi tom. W pierwszym autor zawiązuje akcję, umieszcza ją w czasie i miejscu, przedstawia bohaterów, a w trzecim – kończy, domykając wszystkie zaczęte wątki i żegnając wszystkich bohaterów. Natomiast drugi… tu jest problem. Trzeba posunąć akcję do przodu na tyle interesująco, żeby czytelnicy chcieli sięgnąć po kolejny, ale równocześnie zostawić coś jeszcze, czym zaskoczy ich w trzecim. Marcin Szczygielski zdecydował się na zabieg zaskakujący…
…można powiedzieć, że w drugim tomie dał swojej bohaterce urlop od sowieckiej rzeczywistości, w której zmuszona była sobie radzić prawie sama, po tym jak gdzieś zaginęła jej mama. Pierwsza część kończyła się tak, że dziewczynka kradła węgiel z pociągu razem z Dziadem Daniłą – wspięła się na wagon i wtedy pociąg ruszył, a ona upadła i nie mogła już z niego wyskoczyć. Z tym nas Autor zostawił, a w kolejnym tomie dowiadujemy się, że nieprzytomną, ranną w głowę dziewczynkę znaleźli przy torach wiele kilometrów dalej wędrujący Kazachowie. Zaopiekowali się nią, opatrzyli, wyleczyli i dalej wędrowała z nimi.
Akcja„Zbójeckiego nasienia”to jakieś dwa miesiące latem 1942 roku. Można powiedzieć, że Antosi przytrafił się wakacyjny obóz wędrowny – podróż wozami albo na piechotę, konie i wielbłądy, rozbijanie i zwijanie obozowiska, kąpiele w słonych jeziorach, spanie w jurcie. I ten bezkresny step, oszałamiająca przyroda, cudowne widoki z zachwytem opisywane przez Autora ! Wydawać by się mogło, że to wakacje marzeń, ale jednak dziewczynce nie jest łatwo, choć przynajmniej nie jest głodna. Musi zrozumieć prawidła rządzące tą rozgałęzioną rodziną, do której trafiła, a kiedy już nieco wydobrzała – znaleźć sposób, aby na swój pobyt u nich zasłużyć. Najsilniejsza relacja, może nawet przyjaźń zaczyna ją łączyć z Abajem (może dlatego, że jest tam najmłodszy), od którego zaczyna uczyć się polowania i zdobywania jedzenia w stepie. Choć oczywiście nie są w stanie upolować żadnego dużego zwierzęcia, ale ptaki, węże czy susły też się nadają. Trzeba tylko je zabić, a to nie jest dla dziewczynki łatwe.
Ale choć najadłam się, było mi ciepło i miękko na moim wojłoku; choć niebo pociemniało i zalśniły na nim gwiazdy, nie opuszczało mnie nieprzyjemne przekonanie, że tego dnia spotkało mnie coś złego. Poczucie, że uczestnicząc w odbieraniu susłom życia, sama też straciłam coś cennego. Coś, co już nigdy do mnie nie wróci. Uznałam jednak, że na takie żale byłam już stanowczo zbyt dorosła. W końcu miałam już te moje sędziwe jedenaście lat…
Opisy życia, które Antosia prowadzi razem z Kazachami w stepie, to dla Autora okazja, żeby wpleść w akcję książki sporo szczegółów etnograficznych – dowiadujemy się, jak ustawiano jurtę i jak ją w środku urządzano, poznajemy tradycyjne potrawy oraz szczegóły kazachskich strojów, a Abaj ma na każdą okazję jakąś tradycyjną baśń z morałem. Wiele takich szczegółów znajdziemy też na ilustracjach, które Marcin Szczygielski wplata w tekst. W poprzednim tomie spod jego ręki wyszła wstrząsająca okładka oraz wyklejki, w tym mamy także otwierające poszczególne rozdziały portrety chyba wszystkich członków licznej rodziny Kunanbaja, a także zwierzęta żyjące w stepie oraz krajobrazy – wszystko utrzymane w stylistyce inspirowanej folklorem tamtych rejonów.
„Zbójeckie nasienie” to powieść, która unaocznia młodym czytelnikom, że Związek Sowiecki tworzyli nie tylko Rosjanie, ale także przedstawiciele wielu innych podbitych przez nich narodów, którzy wcale nie chcieli się podporządkować sowieckim porządkom. Choć byli przez nich traktowani jak gorsi i głupsi, to wcale tacy nie byli, a ich tradycyjne zwyczaje dużo lepiej się do życia w stepie nadawały niż to, co usiłowano im narzucić w kołchozach.
Mimo że czas spędzony z rodziną Kananbaja był dla Antosi rodzajem urlopu od realiów sowieckich, system, w którym wszyscy żyli (nawet pozostając na jego marginesie) cały czas nie dał o sobie zapomnieć. Po drodze zatrzymywali się w miasteczkach, a tam doganiała ich i wojna, i cały sowiecki (nie)porządek – handlowali na bazarach (i nie tylko handlowali), ale ta podróż musiała się kiedyś skończyć…
Nie, nie powiem, jak to się skończyło 😉 Znowu rozstajemy się z Antosią w takim momencie, że bardzo chciałoby się wiedzieć, co się wydarzy dalej. Mam nadzieję, że na kolejny tom nie będziemy długo czekać. I ciekawa jestem, czym nas Autor tym razem ilustratorsko zaskoczy !
Marcin Szczygielski (tekst i ilustr.) „Zbójeckie nasienie”, wyd.: Instytut Wydawniczy Latarnik, Warszawa 2023
To jest chyba najdłuższy tekst, jaki tutaj umieściłam – mam nadzieję, że ktoś go przeczyta do końca 😉
„Lot jaskółek” to kontynuacja wydanej dwa lata wcześniej „Wojny skowronków”, o której pisałam ––>>> tutaj.
Pierwsza część bardzo mi się podobała, była też nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA w kategorii: przekład. Kiedy zobaczyłam zapowiedź kolejnego tomu, byłam pewna, że i on będzie mocnym kandydatem do nominacji w następnej edycji. Niestety – tym razem bardzo się rozczarowałam, choć sprawiedliwiej będzie, jeśli napiszę, że wzbudził w mnie uczucia mieszane.
W „Wojnie skowronków” zachwycił mnie sposób, w jaki Hilary McKay opisywała pierwszą wojnę światową. Napisałam wówczas: Tę wojnę nazywano potem Wielką, bo jeszcze takiej w historii ludzkości nie było. Pamięć o niej ginie w tej chwili w cieniu następnej, która zaczęła się dwadzieścia lat później i była jeszcze większa, jeszcze bardziej absurdalna i jeszcze straszniejsza. Ale o tym jeszcze bohaterowie tej książki nie wiedzą.
W „Locie jaskółek” McKay powraca do tych samych bohaterów, aby opisać kolejną wojnę, ale zdążyło się już pojawić kolejne pokolenie. Mamy więc dwie bohaterki pierwszoplanowe – mieszkającą w Oxfordzie Kate czyli Katherinę Clarissę Penrose, córkę znanych z poprzedniej części Vanessy i Petera, oraz Ruby Amarylis z Plymouth, córkę Violet. Mamą chrzestną obu dziewczynek jest Clarry.
Ponieważ wspomniałam o tym, że ta książka wzbudziła we mnie uczucia mieszane, zacznę od tego, co mi się w niej podobało. Są to właśnie Kate i Ruby Amarylis, a także ich najbliżsi. Ucieszyłam się, że Peter i Vanessa mają taką fajną, kochającą się rodzinę i że mimo braku wzoru wyniesionego z dzieciństwa, Peter potrafi być dobrym ojcem. Podoba mi się też wątek Clarry i Ruperta, choć tu miałam wątpliwości, czy happy end, który zafundowała im Autorka, nie jest za bardzo harlekinowaty ? Ojciec Clarry i Petera jest w tej części dużo bardziej interesującą postacią, widać, że nieco lepiej (z naciskiem na nieco) odnajduje się w roli dziadka niż ojca. To co działo się w trakcie jego wizyty świątecznej rozśmieszyło mnie – obawiam się jednak, że może to być odbierane jako swego rodzaju bagatelizowanie alkoholizmu. Niemniej – duże brawa dla tłumacza za przekład przeróbek kolęd śpiewanych przez Charliego po bliższym zapoznaniu się z zawartością piersiówki dziadka !!!
Bohaterem pierwszoplanowym „Lotu jaskółek” jest także pies, początkowo bezimienny, i on także ma swój ciekawie poprowadzony wątek. Szczególnie spodobała mi się scena, w której Rupert go znajduje – choć odpowiedniej będzie powiedzieć, że to pies znalazł Ruperta 😉
Na tym kończy się lista rzeczy, które mi się w tej książce podobały i gdyby Autorka na tych wątkach poprzestała, wszystko byłoby w porządku. W „Wojnie skowronków” opisywała wojnę widzianą tylko z jednej strony frontu, w tej – postanowiła pokazać ją z obu jego stron. Nie ma w tym pomyśle nic złego, problemem jest jedynie to, jak to zrobiła.
Dalej będą spoilery, więc tu się żegnamy z tymi, którzy nie mają na nie ochoty.
W „Locie jaskółek” równorzędnymi bohaterami pierwszoplanowymi są, obok dwóch angielskich dziewczynek i ich rodzin (oraz psa), dwaj niemieccy chłopcy – Erik i Hans, obaj z Berlina.Ich ojcowie walczyli na wojnie sprzed dwudziestu lat. Konsekwencje dla obu rodziny były odczuwalne jeszcze długo. Tata Erika po zatruciu gazem bojowym na froncie nigdy nie wrócił do pełni zdrowia. Umarł młodo na dwa miesiące przed narodzinami syna. Tata Hansa też był słabego zdrowia, a jego lewa noga kończyła się za kolanem. Zrobiono mu drewnianą protezę i chodził na niej sztywno, a pracował w urzędzie pocztowym, co miał tę zaletę, że spędzał prawie cały dzień w pozycji siedzącej. Matka Hansa nie pracowała, w odróżnieniu od matki Erika.
Obu chłopców oraz ich rodziny mieszkające w tym samym domu poznajemy w latach trzydziestych. Hans i Erik są rówieśnikami, chodzą razem do szkoły i tym, co ich łączy, poza przyjaźnią jest ich konsekwentna niechęć do wszelkich form, jakie w ich otoczeniu przybiera narodowy socjalizm. Te uczucia podzielają także ich rodziny – z wyjątkiem Lisy, starszej siostry Hansa, która wstąpiła do BDM, ale dość szybko przestało jej się tam podobać. Lisa jednak przedstawiona jest tam jako dziewczyna niespecjalnie myśląca i dość szybko znika na dalszym planie, aby w końcu zginąć. Nawet ich nauczyciel, przekonując chłopców, aby dla dobra swojego i swoich rodzin zapisali się do Hitlerjugend, argumentem: To są nowe Niemcy (…) Otwórzcie oczy. Koniec z bujaniem w obłokach ma w głosie jakiś przeraźliwy smutek.
To są już wszyscy Niemcy, jacy pojawiają się na kartach tej książki w Berlinie w pierwszych latach III Rzeszy. Nie ma nikogo, kto słuchałby z przejęciem i wiarą przemówień Hitlera, kto maszerowałby z wyciągniętą ręką podczas nazistowskich parad, kto w jakikolwiek sposób popierałby NSDAP.
Jest jeszcze Fräulein Trisk – ich żydowska sąsiadka, niezbyt zamożna, samotna staruszka, która w pewnym momencie znika, jakoś tak w 1935 albo 1936 roku. Potem okazuje się, że ukrywa ją mama Erika (i z pomocą rodziny Hansa przechowuje ją do końca wojny).
Naprawdę ?
Zaraz po ustawach norymberskich i jeszcze przed Kristallnacht ?
Ograniczenia prawne w tym okresie dotyczyły małżeństw mieszanych, wykonywania zawodu lekarza czy posiadania majątku i jakoś trudno mi przypuszczać, żeby bardzo dotknęły takiej osoby jak Fräulein Trisk, szczególnie że już wcześniej prawie nie wychodziła z domu. Trudno wtedy jeszcze było przypuszczać, że dojdzie do tego, do czego w końcu doszło.
Mamy więc z jednej strony bohaterów niemieckich stawiających opór nazistom od pierwszych dni po ich dojściu do władzy (w tym jedną Sprawiedliwą Wśród Narodów Świata antycypującą ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej jakieś 6 lat przed konferencją w Wannsee), a z drugiej… no właśnie, nikogo kto miałby twarz i nazwisko. Są jakieś bezimienne nazistowskie zbiry, z którymi biją się gdzieś Hans i Erik, ale generalnie całe dziejące się wówczas zło opisane jest bezosobowo. Na przykład Kristallnacht, tak odebrana przez Erika który przyjechał na przepustkę z wojska dzień czy dwa potem:
Tym razem jednak wszystko wyglądało inaczej. Berlin był niespokojny. Na miejskich placach dochodziło do brutalnych ekscesów, widmo przemocy krążyło nad ulicami. W powietrzu czuć było spaleniznę. Wszędzie leżało potłuczone szkło, pozgarniane na kupki, które przypominały spłachetki brudnego śniegu. Erik patrzył z niedowierzaniem na sterty odłamków przed sklepami i warsztatami Żydów, którzy jeszcze niedawno uważali to miasto za swój dom.(podkreślenia moje)
Czytając to, czułam się trochę jak wtedy, jeszcze w czasach NRD, kiedy zwiedzałam tam jakieś muzeum w zamku, którego nazwy już nie pamiętam. Ekspozycja była bardzo interesująca dopóki nie doszliśmy do lat trzydziestych i czterdziestych. Z tego, co tam było pokazane, można było wywnioskować, że w tej części Niemiec mieszkali WYŁĄCZNIE antyfaszyści, natomiast wszyscy naziści zamieszkiwali tereny ówczesnych Niemiec zachodnich 😉
Hans i Erik pojawili się na stronach tej książki, aby (jak to możemy przeczytać na okładce) pokazać wojnę z bardzo różnych perspektyw. W ich przypadku jest to perspektywa oficerów Luftwaffe i to właśnie jest dla mnie najtrudniejsze do zaakceptowania. Chłopcy znaleźli się w lotnictwie dzięki pomocy wujka jednego z nich, który służył w lotnictwie w czasach, kiedy ich ojcowie byli żołnierzami. O ile jednak tamci dwaj zapamiętali ten okres jak najgorzej, o tyle wuj Karl miał głównie miłe wspomnienia. Dlatego i on, i ich rodzice uznali, że tak będzie dla chłopców lepiej. Jak mówił ojciec jednego z nich: lepiej bujać w przestworzach niż leżeć w błocie.
Jednak ta wojna, która nadchodziła, miała być zupełnie inna i dla osób tak dobrze zorientowanych jak ów wuj Karl powinno to być już wtedy oczywiste. Próbą generalną do niej była wojna domowa w Hiszpanii – szczególnie to, co zaprezentował niemiecki Legion Condor w Guernice w kwietniu 1937 roku. Nasi bohaterowie rozpoczęli służbę w Luftwaffe w styczniu roku następnego, a w 1939 roku byli już oficerami. Kampanię wrześniową Autorka skwitowała jednym zdaniem o tym, że Erik musiał wsiąść do myśliwca i eskortować niemieckie bombowce w czasie nalotów na Polskę. W tej kampanii lotnictwo niemieckie po raz pierwszy nie tylko zrzucało bomby na cele cywilne, ale także ostrzeliwało ludzi na ziemi z karabinów maszynowych. Amerykański dziennikarz Julien Bryan zrobił wtedy wstrząsające zdjęcie dziewczynki rozpaczającej nad ciałem siostry zabitej przez pilota niemieckiego myśliwca podczas kopania ziemniaków…
Potem mamy rok 1940 – wojnę z Francją i bitwę o Anglię, w której Hans i Erik biorą udział, ale Hilary McKay tak to opisuje, że możemy tylko im (a wraz z nimi wszystkim innym niemieckim żołnierzom) współczuć:
Erik po raz pierwszy ujrzał morze w pewien szary sierpniowy poranek. Było to nad kanałem La Manche. Francja znalazła się pod niemiecką okupacją, więc jego dywizjon znów przeniesiono. Stacjonowali teraz w sadzie jabłoniowym niedaleko francuskiego wybrzeża. Zaimprowizowane lądowiska były grząskie, poczty kazano im się spodziewać nie częściej niż raz w miesiącu, a rolnik, do którego należała ziemia, szczerze ich nie znosił, podobnie zresztą jak cała miejscowa ludność. W miasteczku byli oszukiwani i znienawidzeni. Nowo przybyłym opowiadano historię z innego obozu kilka kilometrów dalej, gdzie pewnego ranka znaleziono wartownika z podciętym gardłem…(podkreślenia moje)
Autorka bardzo podkreśla to, że tej wojnie chodzi wyłącznie o zniszczenie francuskiego lotnictwa (…). Nie Francuzów, tylko ich samolotów. I jeszcze lotnisk, hangarów, pasów startowych i zakładów lotniczych (…). I linii zaopatrzenia tych zakładów. Czyli dróg i torów kolejowych. Podobnie w Anglii. Na celowniku Luftwaffe znalazł się teraz RAF, czyli Królewskie Siły Powietrzne. Rozpoczęto naloty na lotniska w południowej Anglii. Zadaniem messerschmittów było zwalczanie brytyjskich myśliwców Hurricane i Spitfire, które zrywały się do obrony kraju. Dochodziło do walk powietrznych, w których jedna niewielka maszyna usiłowała zniszczyć drugą, tłukąc do niej z działek, kręcąc zawijasy pod błękitnym letnim niebem. Czasem pilot rozplątywał te zawijasy i wracał do bazy w jednym kawałku. A czasem pętla się rwała, niebo kołysało, a rudy płomień i czarny dym buchały tam, gdzie ich być nie powinno. Często pojawiał się spadochron, opadający powoli niczym puchata kula dmuchawca, obserwowany w milczącym bezruchu przez ludzi na ziemi. Między wrogami obowiązywał niepisany kodeks honorowy: nigdy nie strzelało się do lotnika na spadochronie. Przez tych kilka minut, zawieszony między niebem a ziemią, mógł się czuć bezpieczny.
Bardzo romantyczna wizja. Niestety, według mojej wiedzy – bardzo odległa od prawdy. I w dodatku zrównująca tych, którzy lecieli zrzucać bomby, z tymi, którzy swojego kraju, swoich domów i bliskich bronili. Jej ukoronowaniem jest scena z brytyjskim lotnikiem którego samolot zestrzelono, ale on sam miał dużo szczęścia i zdołał wylądować ze spadochronem na ich wyboistym lądowisku. Wszyscy go tutaj polubili: na kilka godzin został bohaterem całego obozu, niemalże ich towarzyszem. Częstowali go papierosami, czekoladą i prawdziwym niemieckim piwem. Opowiadał o premierze Churchillu i cholernym Hitlerze i zapewniał ich, że Brytyjczycy nigdy się nie poddadzą.
– Gdybyście się poddali – usłyszał od nich w odpowiedzi – nasze kraje mogłyby ze sobą współpracować.
– Tak, ale nie poddamy się – odparł brytyjski lotnik i pokręcił głową. – No i tak.
Był równie uparty, jak reszta jego rodaków. Po kilku godzinach, wielu uściskach dłoni i życzeniach szczęścia odwieziono go do obozu dla jeńców.(podkreślenia moje)
Tak, wiem, że jeńców brytyjskich Niemcy traktowali inaczej niż polskich i jest to do pewnego stopnia prawdopodobne, choć wniosek, jaki z tej sceny płynie dla młodych czytelników jest taki, że winny wojnie jest niezrozumiały opór Brytyjczyków przed współpracą z Niemcami. Autorka nie wyjaśniła jednak, jak ta współpraca miałaby wyglądać…
Wiele rzeczy w tej historii budzi mój opór, mimo że oddzielnie być może są prawdopodobne. Nasuwają mi się tu słowa biskupa Krasickiego z jego „Wstępu do bajek”:A cóż to jest za bajka? Wszystko to być może! // Prawda, jednakże ja to między bajki włożę.
Nie mam nic przeciwko bajkom, choć wolę kiedy zaczynają się od Dawno, dawno temu, za górami i za lasami… 😉 Jednak jako historyczka nauczona zostałam tego, aby opisywać to, co się zdarzyło, w sposób najbardziej zgodny z tym, co mówią źródła. Mówi się, że historia magistra vitae est. Zastanawiam się, czego ma uczyć taka wygładzona i wypolerowana wersja historii, w której wszyscy są ofiarami, tylko nie wiadomo czyimi ? Jaką lekcję o tym, skąd się biorą totalitaryzmy, wyniosą z tej książki jej czytelnicy ? Czy znajdą w niej odpowiedź na postawione na okładce pytania: Co jest najcenniejsze ? Kto naprawdę jest wrogiem ? Na czym polega odwaga ?
Nie wiem, co jeszcze mogę tu napisać i jak zawsze w takich sytuacjach przypomina mi się niezawodny Jacek Kaczmarski: I pamiętaj, że dana Ci pamięć – nie kłam sobie, a nikt Ci nie skłamie…
I z tym Was zostawię, jeśli w ogóle doczytaliście aż dotąd.
Hilary McKay „Lot jaskółek”, przekł.: Łukasz Witczak, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2023
Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: tekst !!!
Książka nagrodzona w konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY oraz nagrodzona tytułem Książki Roku 2022 Miesięcznika KSIĄŻKI. Magazyn Literacki, a także laureatka Nagrody im. Ferdynanda Wspaniałego !!!
a także nominowana do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy , do nagrody Literacka Podróż Hestii i do Ogólnopolskiej Nagrody Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego !
oraz wpisana na Listę Honorową IBBY 2024 !!!
Lubicie przygodowe książki podróżnicze? Och, ja kiedyś je uwielbiałam! Wiecie, takie powieści, których bohaterowie przeżywają mrożące krew w żyłach, niebezpieczne przygody i biorą udział w przeróżnych awanturach. Zwiedzają świat, walczą z dzikimi stworami i z podstępnymi wrogami, porywają ich tajfuny, trzęsienia ziemi zasypują w antycznych ruinach i atakują strumienie lawy wypluwane przez rozjuszone wulkany. Zazdrościłam tym bohaterom niezwykłych widoków – zorzy polarnej obserwowanej podczas wypraw na biegun północny czy Drogi Mlecznej podziwianej na nocnym niebie saharyjskiej pustyni. Poznawania egzotycznych indiańskich plemion przemierzających amerykańską prerię czy spotkań z tajemniczymi ludami amazońskiej puszczy…
Z książkami, które ostatnio pisał Marcin Szczygielski, nie było mi specjalnie po drodze. Nie odnajduję się dobrze w takich fantastycznych i magicznych klimatach. Kiedy jednak usłyszałam, że napisał powieść historyczną i to w dodatku osnutą wokół dziejów polskich zesłańców w głąb Związku Sowieckiego w czasie II wojny światowej, wiedziałam, że jest to coś, czym powinnam się zainteresować. O tym, że potrafi on zajmująco pisać o przeszłości, wiedziałam, znając „Arkę czasu” i „Teatr niewidzialnych dzieci”. W dodatku temat losów Polaków, którzy po 17 września 1939 roku znaleźli się pod sowiecką okupacją, jest w literaturze dla czytelników niedorosłych praktycznie nieobecny. Było to w oczywisty sposób zrozumiałe w czasach PRL-u, kiedy cenzura pilnowała, żeby wiedza o tym się do świadomości społecznej nie przedostała, ale te czasy skończyły się już ponad 30 lat temu ! Nielicznymi wyjątkami od tej nieobecności są książki z serii „Wojny dorosłych – historie dzieci” – „Syberyjskie przygody Chmurki”, „Irenka dziewczynka z Wilna” oraz wydany dopiero co„Jurek Poleszuk”.
Kiedy okazało się, że dzięki życzliwości Autora i Wydawnictwa mogę przeczytać tę powieść, jeszcze zanim ukaże się jej wersja papierowa, nie wahałam się ani chwili, mimo że w kolejce czeka na mnie spory stosik książek. Choć niezbyt lubię czytać testy w PDF-ie na ekranie komputera, warto było !!!
„Antosia w bezkresie” to powieść, na jaką od dawna czekałam – wciągająca, zajmująca, dobrze skonstruowana i (co jest dla mnie bardzo ważne) pozostająca w zgodzie w faktami i realiami historycznymi*. Czytałam wcześniej wiele wspomnień zesłańców w tego okresu i w losach Antosi nic mnie nie zaskoczyło in minus, nic nie wydało mi się sztuczne czy wydumane. W dodatku książka kończy się tak, że Autor musi napisać ciąg dalszy, a wiem, że w jego zamierzeniach ma być to pierwsza część trylogii.
Antosia czyli Antonina Rossińska urodziła się 3 kwietnia 1931 roku w Brantówce nad Lwą, majątku jej rodziny na Kresach II RP. Była o trochę ponad miesiąc starsza od Hany Brady, bohaterki „Walizki Hany” oraz od mojej Mamy. Jej losy są więc mi szczególnie bliskie, choć naznaczone wojną w inny sposób niż ten, który tak dobrze znałam ze wspomnień Rodziców.
Przekonałam się już, że człowiek najbardziej ceni to, co utraci. Brantówka, moi rodzice, Lwów, Sarny, pikniki, kuligi, polowania – wszystko przepadło. I to – obawiam się – na zawsze. Bo nawet gdyby jakimś cudem udało mi się tam wrócić, nic nie byłoby takie samo, bo ja nie jestem już ta sama. Nie po tym, czego doświadczyłam, co przeżyłam przez te ostatnie dwadzieścia pięć miesięcy.
Tamten świat się roztrzaskał we wrześniu. Wcale nie pierwszego, gdy Niemcy zaatakowali Polskę. Oczywiście było to przerażające. Ojciec w pięknym mundurze wyruszył na front, czuliśmy przerażenie, ale to były mimo wszystko sprawy dość dalekie. Przynajmniej dla mnie. Katastrofa, tak, ale oglądana z bezpiecznej odległości. Nie docierały do nas odgłosy bombardowań i walk, a mama pilnowała, żebym nie słuchała radia. Dla nas w Brantówce końcem świata był 17 września 1939 roku, gdy na Polskę napadli Rosjanie…
Nie dowiemy się z tej książki, jakie były dalsze losy jej Taty w pięknym mundurze, bo nie dowiedziały o tym z Mamą, zanim wiosną 1940 zostały zapakowane do wagonu i długim pociągiem wywiezione w nieznane. Nie będę zdradzać, co było potem, żeby nie odbierać przyjemności z lektury, ale zanim ją zaczniecie, przyjrzyjcie się uważnie okładce. Jej autorem jest także Marcin Szczygielski. Na pierwszy rzut oka piękna i wręcz sielankowa, a jej groza ujawnia się dopiero po chwili. To także alegoria nieludzkiej ziemi, na której toczy się akcja powieści – nie raz, gdzieś pomiędzy tragicznymi wydarzeniami bohaterce wyrywa się zachwyt nad tym pięknem tego co ją otacza – bezkresnym krajobrazami, niebem pełnym gwiazd. Im piękniej jest dookoła, tym boleśniejszym dysonansem jest to, co dzieje się z ludźmi tam żyjącymi…
Krystaliczne powietrze pachniało krzemieniem i żywicą, nasze oddechy ulatywały obłokami pary, a stukot rozsuwanych drzwi wagonów się niósł daleko, daleko, by po chwili wrócić kaskadą metalicznych ech – tak opowiada Antosia o pierwszym postoju na Uralu. Krajobraz się wydawał przytłaczający i posępny. Lecz wtem zza chmury wyjrzało słońce, a wtedy cała ta bezkresna ołowianoszara przestrzeń zalśniła i eksplodowała kolorami. Było to niesamowite przeżycie! Ośnieżone szczyty gór się roziskrzyły jak obsypane tłuczonym szkłem. Nitki płynących ciemnymi zboczami potoków zalśniły srebrem. Rozświetliły się opalowo uwięzione między szczytami obłoki i pasma snujących się w dolinach mgieł. Smutne szarości i beże ziemi rozbłysły kalejdoskopem zieleni, błękitów, żółci i rdzy…
Niestety, na tej pięknej ziemi nikt nie jest szczęśliwy – nie tylko wyrwani ze swojego dotychczasowego życia zesłańcy, ale także ci, którzy tam żyją od pokoleń. Wszyscy oni uwięzieni się w kleszczach okrutnego i nieludzkiego systemu, który nie dba nawet o swoich szczerych wyznawców. Skonfrontowani z nim ludzie zachowują się różnie, ale nie ma tu żadnych reguł zależnych na przykład od pochodzenia. W każdej grupie, z którą spotyka się Antosia, są i ci dobrzy, odważni i uczciwi, i tacy, którzy myślą przede wszystkim o sobie i o siebie dbają. Niestety często przekonuje się ona także, że pozory mylą, a dobro (i zło) może przyjść z zupełnie niespodziewanej strony.
Myślałam sobie: „Ach, jakiż to pech urodzić się w Polsce! U nas nic a nic się nie dzieje! Ani zorzy polarnej, ani lekkiego choćby trzęsienia ziemi czy najmniejszej nawet trąby powietrznej! Wszystko takie nudne, takie zwyczajne, bezpieczne. Takie cywilizowane…”.
No, dobrze. To prawda, że niekiedy zdarzały się u nas straszne, emocjonujące rzeczy – choćby ataki wilków czy niedźwiedzi. Bywały też w naszej historii wstrząsające wydarzenia – na przykład ostatnia Wielka Wojna, dzięki której odzyskaliśmy niepodległość. Ale to było tak strasznie dawno temu! Ponad dwadzieścia lat!
Zwierzyłam się kiedyś mamie z tych moich zmartwień. Roześmiała się, a potem powiedziała: – Oj, lepiej ty się módl, kochanie, żeby nie przyszło ci żyć w ciekawych czasach.
Odparłam, że o niczym bardziej nie marzę! A los najwidoczniej postanowił ze mnie zakpić i spełnił to moje marzenie. Ciekawe czasy nadeszły. Wywróciły moje życie do góry nogami, a potem porwały mnie niczym listek na drugi koniec świata. I wiecie, co wam powiem? Bardzo szybko się przekonałam, że katastrofy tylko wtedy wydają się atrakcyjne, gdy się nie bierze w nich osobiście udziału. A o mrożących krew w żyłach przygodach przyjemnie tylko czyta się w książkach…
„Antosia w bezkresie” jest powieścią historyczną, ale czytając ją nie da się uciec od współczesnych skojarzeń. Ciekawe czasy znowu nadeszły – na szczęście dla nas (jeszcze ?) nie do Polski, ale wojna toczy się niepokojąco blisko i coraz bardziej nas dotyczy. Kiedy słucham doniesień z Ukrainy, dostrzegam z przerażeniem, że co prawda nastąpił ogromny postęp techniczny w rozwoju broni, którą można zabijać ludzi, ale w mentalność i logika władzy, która wysyła te wojska, nie zmieniła się ani o jotę. Kiedy słucham doniesień z Ukrainy, zbyt często mam wrażenie, że przeniosłam się w czasie 80 lat wstecz…
Jacek Kaczmarski śpiewał: I pamiętaj – że dana Ci pamięć / nie kłam sobie – a nikt Ci nie skłamie. Łatwiej jest uwierzyć w propagandę, jeśli się nie wie, że wszystko to już było. „Antosia w bezkresie” to książka, która pomoże wiedzieć i rozumieć – i przeszłość, i teraźniejszość.
* Jedyną (jak mi się wydaje) niezgodnością z realiami, którą zauważyłam (i to dopiero na stronie 272 😉 ) jest to, że Antosia dostaje paczkę od swojej niani Cesi z Brantówki, wraz z listem, z którego wynika, że została wysłana już spod okupacji niemieckiej. Mam tu wątpliwość – jak ta paczka przewędrowała nad linią frontu ?
Dalsze losy Antosi znajdziecie w książce „Zbójeckie nasienie”, o której przeczytacie —>>> tutaj
Marcin Szczygielski „Antosia w bezkresie”, wyd.: Instytut Wydawniczy Latarnik 2022
Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: Od A do Z !!!
Oto książka, która – jak napisała we wstępie do niej prezeska Fundacji Powszechnego Czytania Maria Deskur – powstała z odruchu serc Artystów, ich współczucia dla dzieci i matek ukraińskich, które uciekając przed złem, znalazły się w Polsce często bez niczego, zdecydowanie bez książek. A przecież książka ma moc odrywania nas od ciężkiej rzeczywistości, jest odskocznią, łagodzi emocje, pozwala na uśmiech – książka chroni !
Lista twórców tej książki jest długa. Znajduje się na niej 28 nazwisk autorów tekstów i 32 twórców ilustracji, a tylko jedno powtarza się na obu. Spotkamy tu też wielu znanych bohaterów – są Basia, Wesoły Ryjek i oczywiście Pan Kuleczka z kaczką Katastrofą, psem Pypciem i muchą Bzyk-Bzyk.
Wszystko zaczęło się od tego, że w dzień po napaści Rosji na Ukrainę, Fundacja Powszechnego Czytania ogłosiła zbiórkę funduszy na zakup książek dla ukraińskich dzieci, które zmuszone były szukać w Polsce schronienia. Katarzyna Bogucka, by wspomóc zbieranie środków w social mediach, zaprojektowała ilustrację nawiązującą do celu akcji, a za jej przykładem, w odpowiedzi na apel Fundacji, kolejne osoby – ilustratorki i ilustratorzy z Polski, ale nie tylko – przygotowały i przekazały Fundacji wykonane przez siebie obrazki.
Potem pojawił się pomysł, by do powstałych prac dopisać teksty, a całość wydać w książce, która nie omijając tragicznych doświadczeń, będących udziałem małych uchodźców, pokazywałaby też, że wojna to nie cały nasz świat, że świat lepszy i mądrzejszy jest możliwy – napisał na swoim profilu na Facebooku Paweł Pawlak, którego ilustracja znalazła się na okładce tej książki.
Cechą takich książek – składanek jest to, że są nierówne. Każda rozkładówka składa się tutaj z literek na jednej stronie, a ilustracji na drugiej. Teksty są różne – czasem to krótkie opowiadanie, czasem wiersz. Ilustracje wyszły spod ręki wielu twórców, więc różnią się stylem i techniką. Każde przełożenie kartki prowadzi nas do innych światów wyobraźni.
To co łączy te teksty i ilustracje, to przekonanie o ogromnej wartości słów i o znaczeniu książek w życiu ludzi, szczególnie wtedy, kiedy jest im trudno…
W jaki sposób książka może być przeciw wojnie ? Bardzo prosty – polskim dzieciom, do których adresowane jest polskie wydanie, pomoże zrozumieć, co czują ich ukraińscy rówieśnicy, którzy musieli uciekać przed wojną. Da też nadzieję na to, że (zgodnie z tytułem) mimo wojny świat nadal może być piękny.
Dochód ze sprzedaży tej książki – cegiełki pozwoli wydać ją też w wersji ukraińskiej. Od wybuchu wojny Fundacja Powszechnego Czytania pozyskała i rozdała ukraińskim dzieciom w Polsce już 150 tysięcy książek.
Update z lutego 2023 – książka już się ukazała po ukraińsku i można ja kupić —>>> tutaj
Wojna niszczy, bliskość ratuje.
Czytamy, rozmawiamy, uśmiechamy się,
razem jesteśmy silniejsi.
„Świat jest piękny. Książka przeciw wojnie”, wyd.: Fundacja Powszechnego Czytania, Warszawa 2022
„Maja i przyjaciele” to książka dwujęzyczna, do czytania z dwóch stron – po polsku i ukraińsku.
Na okładce wydawnictwo umieściło informację:
Zysk ze sprzedaży książki przeznaczamy na pomoc dzieciom z Ukrainy, wspierając działalność Stowarzyszenia SOS Wioski Dziecięce
… i na tym w zasadzie kończą się dobre rzeczy, które mogę o niej powiedzieć.
„Maja i przyjaciele” to książka, z którą mam problem.
Nie żałuję tego, że ją kupiłam. Jest cegiełką na słuszny cel, nie była to też jedyna podobna zbiórka, w której wzięłam udział. Po jej przeczytaniu zadałam sobie jednak pytanie – czy sama słuszność celu, w jakim ją wydano, wystarczy ? Czy wątpliwości, jakie budzi we mnie jej zawartość, są równoznaczne z kwestionowaniem tego celu ?
Mój problem z tą publikacją polega na tym, że nie znajdziemy w niej tego, co sugeruje poprzedzający polskie wydanie wstęp autorki, który pozwolę sobie obszernie zacytować:
Książkę, którą trzymacie w dłoniach, o różnych dzieciach z różnych ukraińskich rodzin, pisałam w 2017 roku, kiedy Krym był zaanektowany, a część obwodów donieckiego i ługańskiego tymczasowo okupowała Federacja Rosyjska.
Ten tekst piszę z kolei w korytarzu, gdzie chowamy się z mamą, która jako dziecko przeżyła II wojnę światową, i psem, bo nad kijowskim niebem rozbrzmiewa kolejny alarm rakietowy…
Wyobrażam sobie, że ktoś z klasy Mai modli się teraz w schronie przeciwlotniczym, ktoś inny chce tylko, żeby tacie nic się nie stało, a mama wróciła z patrolu policyjnego, ktoś siedzi w autobusie ewakuacyjnym, a wcześniej tydzień pod bezlitosnym ostrzałem, bez ciepła, wody, światła i jedzenia tulił się do mamy. Ktoś nie rozumie, dlaczego w jego mieście porządki zaprowadzają wrodzy wojskowi, a ktoś już stracił bliską osobę. Jeszcze ktoś inny ponad pięć dób docierał do granicy, za którą znalazł pomoc i schronienie, i teraz płacze zawinięty w koc, połyka słodki batonik i mówi po polsku „dziękuję”. (…)
Wojna zawsze jest przeciwko dzieciom. I tym tekstem chcę krzyczeć o tym, że dzieci z mojego kraju potrzebują międzynarodowej ochrony, dzieci z mojego kraju mają prawo do teraźniejszości i przyszłości nie w oblężeniu, nie pod okupację, nie w schronach przeciwbombowych pod ostrzałem, a w domach kochających rodzin na Ukrainie.
Świat musi to zrozumieć.
Po przeczytaniu tego wstępu spodziewałam się, że dalej znajdę opowieść o tytułowych dzieciach z klasy Mai, o ich życiu przed wojną i o tym, jak zmieniło się ono po jej wybuchu. Nie znalazłam tam tego, bo tak naprawdę nie o tym jest ta książka. A o czym ?
Przypomniał mi się teraz stary dowcip żydowski, w którym ktoś poprosił rabina o to, żeby streścił Talmud stojąc na jednej nodze. Ten stanął i powiedział: Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe. Reszta to tylko komentarze 😉 Gdybym miała w ten sposób streścić „Maję i przyjaciół” wystarczyłoby przywołać blurba, który znajduje się na okładce w pionowym, fioletowym pasku i raczej nie da się go odczytać, jeśli się ją kupuje przez internet:
Nie ma znaczenia, czy jesteś częścią małej, czy wielkiej rodziny, czy łączą was więzy krwi, czy nie oraz ile masz mam lub tatusiów. Najważniejsze jest to, by się wzajemnie kochać i szanować. To prawdziwe wartości, o nich jest ta książka.
Reszta to tylko rozwinięcie 😉
Można powiedzieć, że „Maja i przyjaciele” to lista obecności jednej (czy typowej ?) ukraińskiej klasy wraz z opisem rozmaitych sytuacji rodzinnych jej uczniów.
Podsumowując te sytuacje: poza Mają, Sofijką pierwszą i Solomiją, których sytuacja już na etapie poczęcia była nietypowa, w klasie jest 14 dzieci. U dwojga z nich jedno z rodziców nie żyje, więc można powiedzieć, że na ich sytuację rodzinną wpłynęła siła wyższa. Z pozostałej dwunastki tylko troje ma pełną rodzinę i mieszka ze swoimi biologicznymi rodzicami, reszta żyje w rozmaitych niepełnych i paczworkowych kombinacjach rodzinnych. Nie wiem, jak to przed wojną wyglądało na Ukrainie statystycznie, ale 75% niepełnych rodzin to chyba jednak trochę dużo nawet jak na kraj postsowiecki ?
Kiedy czytałam ją po raz pierwszy, zdziwiło mnie to, że klasa Mai liczy tylko 17 dzieci. Potem jednak doszłam do wniosku, że po prostu autorce wyczerpały się pomysły na nietypowe konfiguracje rodzinne. Z trójki wychowywanej w pełnych rodzinach – Taja ma adoptowanego brata, Rajis jest Tatarem z Krymu, a Petro – Romem, więc ich rodziny są też w jakimś stopniu inne. Trudno jednak powiedzieć, od czego inne, skoro nie ma tam żadnej rodziny nazwijmy to zwyczajnej (żeby nie użyć słowa normalnej). W całej tej klasie tylko dwoje dzieci zostało dotkniętych przez wojnę – Sofijka trzecia, która przyjechała z mamą z Ługańska, a jej tata zniknął podczas wojny oraz Rajis, który stracił swój dom na Krymie.
Żeby była jasność – nie mam nic przeciwko rozmawianiu z dziećmi o nietypowych rodzinach oraz o in vitro, ale w książce, która sugeruje, że opowiada o wojnie, szukam czego innego. Zwłaszcza teraz, kiedy temat jest tak aktualny.Poza tym – takie książki już na polskim rynku wydawniczym są, na przykład ta
Widzę w „Mai i przyjaciołach” pewną wewnętrzną sprzeczność. Jeśli rzeczywiście nie ma znaczenia, czy jesteś częścią małej, czy wielkiej rodziny, czy łączą was więzy krwi, czy nie oraz ile mam lub tatusiów , to czemu dzieci w tej książce są opisywane niemal wyłącznie poprzez swoje sytuacje rodzinne ? Poza tym dowiadujemy się o nich niewiele, drobiazgi typu: monobrew u Rajisa najczęściej mieszczą się w jednym zdaniu. Nie jestem również pewna, czy dzieciom z klasy potrzebne są aż takie szczegóły dotyczące poczęcia ich koleżanek, jakie podane są w przypadku Sofijki i Solomii ? Skoro to są takie dzieci jak my wszyscy ? Bo przecież są !
W tej książce najbardziej brakuje mi… dzieci. Wbrew tytułowi jest ona bardziej o dorosłych. Więcej dowiadujemy się o ich problemach zdrowotnych, orientacji seksualnej i problemach, jakie mają sami ze sobą, a z którymi muszą mierzyć się ich dzieci, niż o tym, czym one same żyją poza tym.
Co lubią robić bez dorosłych ? Kto się z kim przyjaźni, a kto kogo nie lubi i dlaczego ? O czym marzą i czego się boją ?
Szkoda, że tego nie ma w tej książce i że żadnego z jej bohaterów nie możemy zapamiętać ze względu na niego samego.
Szkoda też, że tak mało jest w niej wojny, która na Ukrainie trwa przecież przez całe życie tych dzieci.
Larysa Denysenko (tekst), Masha Foya (ilustr.) „Maja i przyjaciele”, przekł.: Zuzanna Yevtushyk, wyd.: Kropka, Warszawa 2022