Hip, hip, kura !

Hip, hip, kura !

Książka nominowana i NAGRODZONA w kategorii: tekst Plebiscytu Blogerów LOKOMOTYWA

oraz nagrodzona Nagrodą ŻÓŁTEJ CIŻEMKI a także wpisana na Pokonkursową Listę-Bis Polskiej Sekcji IBBY !!!


Hip, hip kura !” to trzecia część cyklu, na który składają się także „Kury z grubej rury”, „O kurza twarz !” i najnowsza „Piąta kura u wozu”.

Justyna Bednarek twórczo wykorzystuje w ich tytułach związki frazeologiczne, które funkcjonują w codziennym języku i czyni w taki sposób, że ma to uzasadnienie w akcji książek. Sformułowania z grubej rury używamy, kiedy chcemy podkreślić dosadność i bezceremonialność czyjejś wypowiedzi. Bardzo ono pasuje do zachowań bohaterek tego cyklu, ale równocześnie są one naprawdę z grubej rury, bo w takiej właśnie spędziły pierwszy czas po wykluciu pod opieką… nie, wcale nie kury, to by było zbyt oczywiste 😉

A potem Augusta, Belka, Hildegarda i Żaneta zamieszkały razem z sympatyczną rodziną Ogórków (ludzką rodziną, nie roślinną 😉 ) przy ulicy o wspaniałej nazwie Cudne Manowce (tak, naprawdę jest taka ulica !) i wtedy dopiero zaczęło się dziać… Szczególnie, że we wszystkim maczał od czasu do czasu palce także Niewidzialny Reżyser.

Nominując „Hip, hip kura !” w kategorii: tekst Plebiscytu Lokomotywa uzasadniłyśmy to następująco: Justyna Bednarek nikogo nie oszczędza. Rzuca czytelników na pastwę czterech kur (rasy brahma) i ogórków! Pardon, Ogórków! Rzeczone warzywa to rodzina złożona z pięciu osób, w życie których wkracza boskiej klasy smartfon. Elektroniczny szpieg rozgryza czułe punkty towarzystwa i gra na nich po mistrzowsku. Na pomoc przychodzą czujne kokoszki, ratują przed lekkomyślnością i niebezpieczeństwami sieci. Temat wciągającego świata cyfrowego opisany lekko i zabawnie, bez nadmiernego dydaktyzmu, Autorka umacnia śmiechem, na deser podając nawiązania do klasyków literatury polskiej i światowej. O tym, że dobrze z tą nominacją trafiłyśmy, najlepiej świadczy wynik głosowania internautów.

Pisząc o całym cyklu nie można nie wspomnieć roli, jaką w jego powstaniu odegrała Nika Jaworowska – Duchlińska. Jej ilustracje znakomicie współgrają z humorem Justyny Bednarek, a nawet, można powiedzieć, że go podkręcają. Postaci kur, które wyszły spod jej ręki, są nie tylko równie charkterne jak w tekście, ale także łatwe do odróżnienia.

Właśnie ukazała się „Piąta kura u wozu”. Wbrew mylącemu tytułowi jest to część czwarta tego cyklu, a ja jestem bardzo ciekawa, jak będzie zatytułowany tom piąty ?

I kolejne oczywiście też 😉

Justyna Bednarek „Kury z grubej rury”, ilustr.: Nika Jaworowska – Duchlińska, wyd.: Słowne młode, Warszawa 2022

Justyna Bednarek „O kurza twarz !”, ilustr.: Nika Jaworowska – Duchlińska, wyd.: Świetlik, Białystok 2023

Justyna Bednarek „Hip, hip kura !”, ilustr.: Nika Jaworowska – Duchlińska, wyd.: Świetlik, Białystok 2023

Justyna Bednarek „Piąta kura u wozu”, ilustr.: Nika Jaworowska – Duchlińska, wyd.: Świetlik, Białystok 2024

Bromba i polityka

Bromba i polityka

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA w kategorii: tekst !!!

Brombę, która jest na tych zdjęciach zrobiła Kasia z firmy Budka. Jeśli chcielibyście taką samą (albo większą) albo coś innego, co da się wyszydełkować, zajrzyjcie —>>> tutaj.

Drodzy Czytelnicy !

Rozważałem, czy nie nadać tej książeczce tytułu „Pożegnanie z Brombą”, ponieważ nie wydaje mi się, aby Bromba zanotowała jeszcze jakieś inne przygody i obserwacje niż zawarte w tym tomiku, ale pomyśleliśmy sobie (i ja, i Bromba), że zabrzmiałoby to zbyt patetycznie – napisał Autor we wstępie.

No cóż… Bromba ma już swoje lata. Nie wiem dokładnie, jak płynie czas w Naszej Okolicy, w której żyje sobie wraz z innymi bohaterami tej (i nie tylko tej) książki, ale na nasze ma dokładnie pół wieku i tyle właśnie liczy sobie moja z nią (i nimi) znajomość. Najpierw, w 1974 roku powstał spektakl telewizyjny „Bromba i inni”. A może to był nawet cykl spektakli ? Jego formuła polegała na tym, że pan Wieńczysław Gliński siedział sobie w fotelu i czytał, a od czasu do czasu towarzyszyły temu ilustracje Macieja Wojtyszki (być może – animowane). W porównaniu z tym, co jest dzisiejszą normą programów dla dzieci, było to bardzo skromne i nieśpieszne, ale pamiętam je doskonale. Od tamtych czasów pozostaję wielbicielką Zwierzątka Mojej Mamy – ze wszystkich bohaterów tego imaginarium lubię je najbardziej. Innych oczywiście także, ale tylko bardziej, bez naj 😉

W następnym roku ukazała się książka pod tym samym tytułem. Pamiętam, że Mama kupiła mi ją na wakacjach we Władysławowie i czytałam ją na plaży. Teraz, po latach jest tak, jak mówił Mo w „Atramentowym sercu” – są w niej zgromadzone wspomnienia miejsc, w których pierwszy raz ją czytałam i wracają do mnie za każdym razem, kiedy po nią sięgam. Nie robię tego często, ale Bromba, Pciuch, Gluś, Fikander z Malwinką i inni mieszkańcy Naszej Okolicy po prostu ze mną są. I Zwierzątko Mojej Mamy oczywiście też 🙂

Zastanawiam się, co takiego jest w tym ich świecie, że tak bardzo go polubiłam ? Doszłam do wniosku, że chodzi o to coś, co nazwałabym niewysilonym absurdem 😉 Jest on tam po prostu czymś naturalnym. Po latach, kiedy poczytałam sobie o paradoksach związanych z podróżami w czasie, doceniłam historię Pciucha i to, jak zostały one tam rozwiązane. Bardzo lubię też koncepty imion Glisanda i Viceversów dzikich. Natomiast Psztymuclem, zupełnie bez związku z książkowym pierwowzorem, zwykłyśmy z moimi córkami nazywać ostatni naleśnik – taki z resztki ciasta, który nie wypełnia już całej patelni i ma za każdym razem inny kształt 😉

Maciej Wojtyszko powrócił do tych bohaterów jeszcze kilka razy. Byli w komiksie „Trzynaste piórko Eufemii” i kryminale „Tajemnica szyfru Marabuta”, ale mimo że byłam wtedy jeszcze w odpowiednim wieku, nie polubiłam tych książek tak bardzo jak pierwszej. Oryginalne historie zostały wznowione w tomie „Bromba i inni (po latach także)”, uzupełnione o informacje o tym, jak bohaterowie radzili sobie w czasie, który upłynął od pierwszego wydania. Były też tomy „Bromba i filozofia” oraz „Bromba i psychologia”, a teraz mamy „Brombę i politykę”.

W tej najnowszej nie znajdziemy (na szczęście !) odwołań do bieżącej polityki w naszym kraju (choć jakby się przyjrzeć uważniej niektórym ilustracjom…), jest to raczej propedeutyka politologii w niektórych historiach z Naszej Okolicy. Zgodnie z definicją, którą możemy znaleźć w kończącym tę książkę Spisie dość ważnych pojęć politycznych, które Bromba i przyjaciele próbowali jakoś wyjaśnić, polityka to: działania zmierzające do zapewnienia władzy określonym osobom oraz grupom społecznym Najsmutniejsze jest to, że brak polityki to też polityka… (a dalej już mamy odwołanie do pewnej historii z tej książki). W tym spisie znajdziemy także definicje (z odwołaniami) takich pojęć jak: fakty, emocje, manipulacje, światopogląd, wizerunek czy wolność. Po prostu wszystko, co jest w polityce ważne od A(utorytetu) do Z(arządzania). Jest tam również Niezbędnik polityka, zawierający wszystkie zwroty, których używanie także bardzo pomaga – od Ja panu (pani) nie przerywałem do Trochę kultury proszę 😉

Czytałam „Brombę i politykę”, kiedy się ukazała, a wróciłam do niej niedawno, mając na świeżo kampanię wyborczą w wyborach samorządowych w mojej małej podwarszawskiej gminie. Przeprowadziliśmy się tu już po poprzednich wyborach, więc pierwszy raz miałam okazję poobserwować, jak to wygląda w takiej kameralnej społeczności. Przekonałam się naocznie, że emocje, które mogą zostać rozpętane wokół wyborów i tematów związanych z władzą, wcale nie są małe. I że absolutnie WSZYSTKO może obrazić czyjeś uczucia, WSZYSTKO może stać się powodem kłótni i WSZYSTKO może być przedstawione w sposób dokładnie odwrotny, niż jest to w rzeczywistości.

Myślę, że czytając historie zawarte w „Brombie i polityce” każdy (niezależnie od wieku) znajdzie w nich coś, z czym się zetknął osobiście. I odwrotnie. Bo, jak napisał Tomasz Mann w „Czarodziejskiej górze”: Nie ma nie-polityki. Wszystko jest polityką.

P.S. A wiecie, że ta moja Bromba z Budki ma prawdziwą torbę, do której można coś schować ? Nie wiem co, ale można. To taka zupełnie apolityczna uwaga na koniec 😉

Maciej Wojtyszko (tekst & ilustr.) „Bromba i polityka”, wyd.: Ezop, Warszawa 2023

Zbójeckie nasienie

Zbójeckie nasienie

czyli druga część powieści „Antosia w bezkresie”. O tomie pierwszym pisałam —>>> tutaj

Obie części cyklu „Antosi w bezkresie” zostały nominowane w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA w kategorii: tekst !!!

Obiecuję, że postaram się napisać o niej bez nadmiernego spoilerowania tego, co znajduje się w drugim tomie (choć bez małego zdradzenia tego, jak się on zaczyna, nie obejdzie się – uprzedzam !). Nie da się jednak zrobić tego także w stosunku do treści pierwszego, więc jeśli ktoś go nie czytał, powinien to najpierw zrobić 😉

Marcin Szczygielski sięga w tym cyklu do historii polskich dzieci (i ich rodzin) zesłanych w głąb Związku Sowieckiego w czasie, o którym potocznie mówi się: za pierwszego sowieta czyli podczas sowieckiej okupacji wschodnich terenów Rzeczpospolitej Polskiej w latach 1939 – 41. Tytułowa bohaterka Antosia Rossińska, została razem z mamą wywieziona do Kazachstanu wiosną 1940 roku, a pierwszy tom kończył się dwa lata później.

Wydaje mi się, że kiedy pisze się trylogię, najtrudniejszy jest drugi tom. W pierwszym autor zawiązuje akcję, umieszcza ją w czasie i miejscu, przedstawia bohaterów, a w trzecim – kończy, domykając wszystkie zaczęte wątki i żegnając wszystkich bohaterów. Natomiast drugi… tu jest problem. Trzeba posunąć akcję do przodu na tyle interesująco, żeby czytelnicy chcieli sięgnąć po kolejny, ale równocześnie zostawić coś jeszcze, czym zaskoczy ich w trzecim. Marcin Szczygielski zdecydował się na zabieg zaskakujący…

…można powiedzieć, że w drugim tomie dał swojej bohaterce urlop od sowieckiej rzeczywistości, w której zmuszona była sobie radzić prawie sama, po tym jak gdzieś zaginęła jej mama. Pierwsza część kończyła się tak, że dziewczynka kradła węgiel z pociągu razem z Dziadem Daniłą – wspięła się na wagon i wtedy pociąg ruszył, a ona upadła i nie mogła już z niego wyskoczyć. Z tym nas Autor zostawił, a w kolejnym tomie dowiadujemy się, że nieprzytomną, ranną w głowę dziewczynkę znaleźli przy torach wiele kilometrów dalej wędrujący Kazachowie. Zaopiekowali się nią, opatrzyli, wyleczyli i dalej wędrowała z nimi.

Akcja „Zbójeckiego nasienia” to jakieś dwa miesiące latem 1942 roku. Można powiedzieć, że Antosi przytrafił się wakacyjny obóz wędrowny – podróż wozami albo na piechotę, konie i wielbłądy, rozbijanie i zwijanie obozowiska, kąpiele w słonych jeziorach, spanie w jurcie. I ten bezkresny step, oszałamiająca przyroda, cudowne widoki z zachwytem opisywane przez Autora ! Wydawać by się mogło, że to wakacje marzeń, ale jednak dziewczynce nie jest łatwo, choć przynajmniej nie jest głodna. Musi zrozumieć prawidła rządzące tą rozgałęzioną rodziną, do której trafiła, a kiedy już nieco wydobrzała – znaleźć sposób, aby na swój pobyt u nich zasłużyć. Najsilniejsza relacja, może nawet przyjaźń zaczyna ją łączyć z Abajem (może dlatego, że jest tam najmłodszy), od którego zaczyna uczyć się polowania i zdobywania jedzenia w stepie. Choć oczywiście nie są w stanie upolować żadnego dużego zwierzęcia, ale ptaki, węże czy susły też się nadają. Trzeba tylko je zabić, a to nie jest dla dziewczynki łatwe.

Ale choć najadłam się, było mi ciepło i miękko na moim wojłoku; choć niebo pociemniało i zalśniły na nim gwiazdy, nie opuszczało mnie nieprzyjemne przekonanie, że tego dnia spotkało mnie coś złego. Poczucie, że uczestnicząc w odbieraniu susłom życia, sama też straciłam coś cennego. Coś, co już nigdy do mnie nie wróci. Uznałam jednak, że na takie żale byłam już stanowczo zbyt dorosła. W końcu miałam już te moje sędziwe jedenaście lat…

Opisy życia, które Antosia prowadzi razem z Kazachami w stepie, to dla Autora okazja, żeby wpleść w akcję książki sporo szczegółów etnograficznych – dowiadujemy się, jak ustawiano jurtę i jak ją w środku urządzano, poznajemy tradycyjne potrawy oraz szczegóły kazachskich strojów, a Abaj ma na każdą okazję jakąś tradycyjną baśń z morałem. Wiele takich szczegółów znajdziemy też na ilustracjach, które Marcin Szczygielski wplata w tekst. W poprzednim tomie spod jego ręki wyszła wstrząsająca okładka oraz wyklejki, w tym mamy także otwierające poszczególne rozdziały portrety chyba wszystkich członków licznej rodziny Kunanbaja, a także zwierzęta żyjące w stepie oraz krajobrazy – wszystko utrzymane w stylistyce inspirowanej folklorem tamtych rejonów.

„Zbójeckie nasienie” to powieść, która unaocznia młodym czytelnikom, że Związek Sowiecki tworzyli nie tylko Rosjanie, ale także przedstawiciele wielu innych podbitych przez nich narodów, którzy wcale nie chcieli się podporządkować sowieckim porządkom. Choć byli przez nich traktowani jak gorsi i głupsi, to wcale tacy nie byli, a ich tradycyjne zwyczaje dużo lepiej się do życia w stepie nadawały niż to, co usiłowano im narzucić w kołchozach.

Mimo że czas spędzony z rodziną Kananbaja był dla Antosi rodzajem urlopu od realiów sowieckich, system, w którym wszyscy żyli (nawet pozostając na jego marginesie) cały czas nie dał o sobie zapomnieć. Po drodze zatrzymywali się w miasteczkach, a tam doganiała ich i wojna, i cały sowiecki (nie)porządek – handlowali na bazarach (i nie tylko handlowali), ale ta podróż musiała się kiedyś skończyć…

Nie, nie powiem, jak to się skończyło 😉 Znowu rozstajemy się z Antosią w takim momencie, że bardzo chciałoby się wiedzieć, co się wydarzy dalej. Mam nadzieję, że na kolejny tom nie będziemy długo czekać. I ciekawa jestem, czym nas Autor tym razem ilustratorsko zaskoczy !

Marcin Szczygielski (tekst i ilustr.) „Zbójeckie nasienie”, wyd.: Instytut Wydawniczy Latarnik, Warszawa 2023

Najlepsze jasełka wszech czasów

Najlepsze jasełka wszech czasów

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: tekst !!!

Kiedy w zeszłym roku pierwszy raz zobaczyłam tę książkę, podeszłam do niej z dużą nieufnością. Był listopad, zbliżały się Święta, a wtedy zawsze jest wysyp nowości, szykowałyśmy się do kolejnej edycji Lokomotywy i miałam masę innych rzeczy do czytania (i zrobienia). Dopiero kiedy została nominowana w kategorii: tekst, poczułam się zobligowana do tego, żeby jednak ją przeczytać.

Powiedzieć, że bardzo mnie zaskoczyła, to nic nie powiedzieć 😉 Zaskoczyła, wciągnęła, zachwyciła i w końcu wzruszyła tak, że się popłakałam. Było już po Świętach, więc obiecałam sobie, że napiszę o niej, jak będą się zbliżały kolejne. Teraz do niej wróciłam, przeczytałam jeszcze raz i wiecie co ? Znowu się nad nią popłakałam..

Myślę, że moje obawy spowodowane były w dużym stopniu przez ilustracje Anke Kuhl, a szczególnie tę, która jest na okładce. Bardziej niż wzruszenia spodziewałam się tam humoru, który śmieszy dorastającą młodzież, ale niekoniecznie mnie – szczególnie w zestawieniu z tematem Bożego Narodzenia. Tymczasem właśnie dzięki tym ilustracjom cała ta historia wybrzmiewa jeszcze mocniej.

Moja mama nie przypuszczała, że będzie miała coś wspólnego z jasełkami poza tym, że zmusi mnie i mojego młodszego brata Charliego, żebyśmy wzięli w nich udział (nie chcieliśmy) i żeby mój ojciec poszedł je obejrzeć (nie chciał). (…) Lecz potem wdepnęła w to wszystko, kiedy pani Armstrong upadła i złamała nogę.

Gdyby nie ta noga pani Armstrong, wszystko byłoby tak, jak co roku. Role w jasełkach dostaliby ci, co zawsze i w ogóle cały spektakl przebiegałby tak samo, jak zwykle. Tymczasem jakoś tak wyszło, że na próbie pojawili się Herdmanowie i wszystko potoczyło się zupełnie inaczej.

Herdmanowie byli absolutnie najgorszymi dziećmi w historii świata. Kłamali, kradli i palili cygara (nawet dziewczynki), przeklinali, bili mniejsze dzieci, wrzeszczeli na nauczycieli i wzywali imię Boga nadaremno, no i puścili z dymem starą szopę Freda Shoemakera…

… i w dodatku nie wiedzieli nic o Bożym Narodzeniu. Wiedzieli, że to urodziny Jezusa, ale wszystko inne było dla nich nowością – pasterze, mędrcy, gwiazda, stajnia, zatłoczona gospoda.

Choć udział takiej ekipy w jasełkach może się wydawać murowanym przepisem na klapę, to właśnie dzięki nim ta historia świąteczna, co roku ta sama, ze szwędającymi się ludźmi w szlafrokach, prześcieradłach i z ostrymi skrzydłami nabrała szczególnego wymiaru. Dzięki Imogenie, Ralphowi, Gladys i pozostałym Herdmanom wszyscy uczestnicy i widzowie tego spektaklu przypomnieli sobie i zrozumieli, o co w tym wszystkim chodzi i co jest prawdziwym sensem tych świąt.

Kiedy tej nocy wyszliśmy z kościoła, było zimno i pogodnie, pod stopami chrzęścił śnieg, a nad głową świeciły jasne gwiazdy. I pomyślałam o aniele – Gladys, z chudymi nogami, w brudnych tenisówkach wystających spod szaty, która wrzeszczy do nas wszystkich:

– Ej ! Dziecię nam się narodziło !

Już niebawem Adwent i kolejne Boże Narodzenie przed nami. Zanim wpadniemy w doroczne koleiny zakupów, sprzątania i wymyślania prezentów, warto sięgnąć po tę opowieść o absolutnie nietypowych jasełkach i także przypomnieć sobie, czemu w ogóle obchodzimy te święta.

Barbara Robinson „Najlepsze jasełka wszech czasów”, przekł.: Adam Pluszka, ilustr.: Anke Kuhl, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2022

Milion dobrych uczynków

Milion dobrych uczynków

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2023 w kategorii: tekst !!!

Pewnego całkiem zwyczajnego wieczoru Frank i Mama wygrywają w totolotka…

Tak właśnie – całkiem zwyczajnie zaczyna się ta historia, która początkowo skojarzyła mi się ze starym żydowskim dowcipem o Icku, który prosił Boga o wygraną w loterii. Prosił i prosił, modlił się i skarżył na to, że Bóg nie chce jego próśb wysłuchać. Wreszcie Bóg wychylił się z Nieba i powiedział do niego: Icek, ty mi daj szansę ! Kup w końcu los !

Mama Franka dawała Bogu szansę długo i uporczywie, stawiając cały czas na te same liczby i można powiedzieć, że Bóg w końcu tę szansę wykorzystał 😉

Oto zwycięskie liczby Franka i Mamy:

2- bo Frank i Mama są we dwoje,

4- jak liczba liter w imieniu Mamy,

5- jak liczba liter w imieniu Franka,

7- bo tyle dni w tygodniu spędzają razem,

8- bo cyfra przypomina bałwana, którego Frank ulepił tego samego dnia, gdy wymyślił z Mamą liczby do totolotka,

11- jak dwie szczoteczki do zębów w jednej szklance w łazience,

18- jak bałwan, który dostał do ręki miotłę.

Wszystkie liczby z początku. „Nigdy nie padną”, powiedziała Mama, gdy je wymyślali. A teraz padły. Teraz jest nigdy.

„Milion dobrych uczynków” to książka, która opowiada o tym, co się wydarzyło potem. Frank i Mama wygrali 24 miliony – w norweskich koronach to jest jakieś 2,5 raza mniej niż w polskich złotych, ale nadal dużo. Szczególnie dla samodzielnej matki, która mieszka z synem w niewielkiej miejscowości i zarabia na życie sprzątaniem cudzych domów. Wydawać by się mogło, że grając z takim uporem Mama powinna mieć znakomicie przemyślane to, co zrobi z wygraną, ale okazało się, że nie. Pragnie jedynie zabezpieczyć przyszłość syna, ale nie chce, żeby stał się rozpuszczonym dzieckiem.

Jednak kiedy wiadomość o ich wygranej staje publiczna, okazuje się, że jest bardzo wiele osób, które lepiej od Mamy wiedzą, co powinna zrobić z tymi pieniędzmi…

Ludzie znani jej i kompletnie obcy – tacy, którzy naprawdę mają problemy wymagające pieniędzy oraz ci, którzy żadnych problemów nie mają, ale uważają, że to nie jest powód, dla którego Mama miałaby się z nimi swoją wygraną nie podzielić.

Skoro już ma te 24 miliony, to dlaczego nie ???

Gdy ma się dużo – tłumaczyła Frankowi – w dobrym tonie jest dzielić się z innymi. Na przykład kiedy dostaniesz na urodziny wielką torbę cukierków, dajesz część gościom. Przesypujesz wszystko do miski, z której każdy po kolei może się częstować. Nie siadasz w kącie, żeby wszystko wszamać samemu, prawda ?

A skąd te dobre uczynki w tytule ? Otóż Mama wymyśliła w końcu, że odda jeden ze swoich milionów temu z mieszkańców ich wioski, który zrobi coś wyjątkowo miłego. Miała nadzieję, że gdy ludzie przez jakiś czas będą mili, wejdzie im to w nawyk i później też będą mili.

Jak można przeczytać na okładce, „Milion dobrych uczynków” to powieść o pieniądzach – bez bałwochwalstwa i bez hipokryzji.

Wygrana wiele zmieniła w życiu Franka. Nic już nie mogło być jak przedtem – ani w miejscowości, w której mieszkał całe życie, a nagle stał się tam kimś szczególnym, ani kiedy (poniekąd uciekając przed tym, co się działo) wyjechali z Mamą nad Morze Śródziemne. Tam chłopiec wychowywany w raczej mało zróżnicowanym pod względem materialnym środowisku styka się z ludźmi bardzo bogatymi i bardzo biednymi.

Nagle dowiedział się co robią z ludźmi pieniądze – także jeśli ich nie mają.

Oraz co ludzie są w stanie zrobić, aby je zdobyć.

Lub do czego mogą doprowadzić innych, gdy je mają.

A także tego, że niezależnie od tego, ile pieniędzy mają, mogą chcieć mieć ich więcej.

A co stało się z Miłylionem ? Kto go zdobył i czy był to wybór sprawiedliwy ? Czy w ogóle możliwe było tu rozwiązanie sprawiedliwe ? Odpowiedzi na te pytania musicie poszukać w książce. Ja powiem tylko tyle, że jest to historia tyleż gorzka, ale ile dająca nadzieję…

P.S. Bardzo podobają mi się towarzyszące tej historii ilustracje Marty Ruszkowskiej. Po pierwsze dlatego, że nie są infantylne i nie upupiają czytelników, a po drugie – dlatego, że są takie nienachalne 😉 Istnieją trochę obok tego, co się dzieje w tekście, ale tworzą jego atmosferę.

Arnfinn Kolerud „Milion dobrych uczynków”, przekł.: Katarzyna Tunkiel, ilustr.: Marta Ruszkowska, wyd.: Agora dla dzieci, Warszawa 2023

Antosia w bezkresie

Antosia w bezkresie

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: tekst !!!

Książka nagrodzona w konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY oraz nagrodzona tytułem Książki Roku 2022 Miesięcznika KSIĄŻKI. Magazyn Literacki, a także laureatka Nagrody im. Ferdynanda Wspaniałego !!!

a także nominowana do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy , do nagrody Literacka Podróż Hestii i do Ogólnopolskiej Nagrody Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego !

oraz wpisana na Listę Honorową IBBY 2024 !!!

Lubicie przygodowe książki podróżnicze? Och, ja kiedyś je uwielbiałam! Wiecie, takie powieści, których bohaterowie przeżywają mrożące krew w żyłach, niebezpieczne przygody i biorą udział w przeróżnych awanturach. Zwiedzają świat, walczą z dzikimi stworami i z podstępnymi wrogami, porywają ich tajfuny, trzęsienia ziemi zasypują w antycznych ruinach i atakują strumienie lawy wypluwane przez rozjuszone wulkany. Zazdrościłam tym bohaterom niezwykłych widoków – zorzy polarnej obserwowanej podczas wypraw na biegun północny czy Drogi Mlecznej podziwianej na nocnym niebie saharyjskiej pustyni. Poznawania egzotycznych indiańskich plemion przemierzających amerykańską prerię czy spotkań z tajemniczymi ludami amazońskiej puszczy…

Z książkami, które ostatnio pisał Marcin Szczygielski, nie było mi specjalnie po drodze. Nie odnajduję się dobrze w takich fantastycznych i magicznych klimatach. Kiedy jednak usłyszałam, że napisał powieść historyczną i to w dodatku osnutą wokół dziejów polskich zesłańców w głąb Związku Sowieckiego w czasie II wojny światowej, wiedziałam, że jest to coś, czym powinnam się zainteresować. O tym, że potrafi on zajmująco pisać o przeszłości, wiedziałam, znając „Arkę czasu” i „Teatr niewidzialnych dzieci”. W dodatku temat losów Polaków, którzy po 17 września 1939 roku znaleźli się pod sowiecką okupacją, jest w literaturze dla czytelników niedorosłych praktycznie nieobecny. Było to w oczywisty sposób zrozumiałe w czasach PRL-u, kiedy cenzura pilnowała, żeby wiedza o tym się do świadomości społecznej nie przedostała, ale te czasy skończyły się już ponad 30 lat temu ! Nielicznymi wyjątkami od tej nieobecności są książki z serii „Wojny dorosłych – historie dzieci”„Syberyjskie przygody Chmurki”, „Irenka dziewczynka z Wilna” oraz wydany dopiero co „Jurek Poleszuk”.

Kiedy okazało się, że dzięki życzliwości Autora i Wydawnictwa mogę przeczytać tę powieść, jeszcze zanim ukaże się jej wersja papierowa, nie wahałam się ani chwili, mimo że w kolejce czeka na mnie spory stosik książek. Choć niezbyt lubię czytać testy w PDF-ie na ekranie komputera, warto było !!!

„Antosia w bezkresie” to powieść, na jaką od dawna czekałam – wciągająca, zajmująca, dobrze skonstruowana i (co jest dla mnie bardzo ważne) pozostająca w zgodzie w faktami i realiami historycznymi*. Czytałam wcześniej wiele wspomnień zesłańców w tego okresu i w losach Antosi nic mnie nie zaskoczyło in minus, nic nie wydało mi się sztuczne czy wydumane. W dodatku książka kończy się tak, że Autor musi napisać ciąg dalszy, a wiem, że w jego zamierzeniach ma być to pierwsza część trylogii.

Antosia czyli Antonina Rossińska urodziła się 3 kwietnia 1931 roku w Brantówce nad Lwą, majątku jej rodziny na Kresach II RP. Była o trochę ponad miesiąc starsza od Hany Brady, bohaterki „Walizki Hany” oraz od mojej Mamy. Jej losy są więc mi szczególnie bliskie, choć naznaczone wojną w inny sposób niż ten, który tak dobrze znałam ze wspomnień Rodziców.

Przekonałam się już, że człowiek najbardziej ceni to, co utraci. Brantówka, moi rodzice, Lwów, Sarny, pikniki, kuligi, polowania – wszystko przepadło. I to – obawiam się – na zawsze. Bo nawet gdyby jakimś cudem udało mi się tam wrócić, nic nie byłoby takie samo, bo ja nie jestem już ta sama. Nie po tym, czego doświadczyłam, co przeżyłam przez te ostatnie dwadzieścia pięć miesięcy.

Tamten świat się roztrzaskał we wrześniu. Wcale nie pierwszego, gdy Niemcy zaatakowali Polskę. Oczywiście było to przerażające. Ojciec w pięknym mundurze wyruszył na front, czuliśmy przerażenie, ale to były mimo wszystko sprawy dość dalekie. Przynajmniej dla mnie. Katastrofa, tak, ale oglądana z bezpiecznej odległości. Nie docierały do nas odgłosy bombardowań i walk, a mama pilnowała, żebym nie słuchała radia. Dla nas w Brantówce końcem świata był 17 września 1939 roku, gdy na Polskę napadli Rosjanie…

Nie dowiemy się z tej książki, jakie były dalsze losy jej Taty w pięknym mundurze, bo nie dowiedziały o tym z Mamą, zanim wiosną 1940 zostały zapakowane do wagonu i długim pociągiem wywiezione w nieznane. Nie będę zdradzać, co było potem, żeby nie odbierać przyjemności z lektury, ale zanim ją zaczniecie, przyjrzyjcie się uważnie okładce. Jej autorem jest także Marcin Szczygielski. Na pierwszy rzut oka piękna i wręcz sielankowa, a jej groza ujawnia się dopiero po chwili. To także alegoria nieludzkiej ziemi, na której toczy się akcja powieści – nie raz, gdzieś pomiędzy tragicznymi wydarzeniami bohaterce wyrywa się zachwyt nad tym pięknem tego co ją otacza – bezkresnym krajobrazami, niebem pełnym gwiazd. Im piękniej jest dookoła, tym boleśniejszym dysonansem jest to, co dzieje się z ludźmi tam żyjącymi…

Krystaliczne powietrze pachniało krzemieniem i żywicą, nasze oddechy ulatywały obłokami pary, a stukot rozsuwanych drzwi wagonów się niósł daleko, daleko, by po chwili wrócić kaskadą metalicznych ech – tak opowiada Antosia o pierwszym postoju na Uralu. Krajobraz się wydawał przytłaczający i posępny. Lecz wtem zza chmury wyjrzało słońce, a wtedy cała ta bezkresna ołowianoszara przestrzeń zalśniła i eksplodowała kolorami. Było to niesamowite przeżycie! Ośnieżone szczyty gór się roziskrzyły jak obsypane tłuczonym szkłem. Nitki płynących ciemnymi zboczami potoków zalśniły srebrem. Rozświetliły się opalowo uwięzione między szczytami obłoki i pasma snujących się w dolinach mgieł. Smutne szarości i beże ziemi rozbłysły kalejdoskopem zieleni, błękitów, żółci i rdzy…

Niestety, na tej pięknej ziemi nikt nie jest szczęśliwy – nie tylko wyrwani ze swojego dotychczasowego życia zesłańcy, ale także ci, którzy tam żyją od pokoleń. Wszyscy oni uwięzieni się w kleszczach okrutnego i nieludzkiego systemu, który nie dba nawet o swoich szczerych wyznawców. Skonfrontowani z nim ludzie zachowują się różnie, ale nie ma tu żadnych reguł zależnych na przykład od pochodzenia. W każdej grupie, z którą spotyka się Antosia, są i ci dobrzy, odważni i uczciwi, i tacy, którzy myślą przede wszystkim o sobie i o siebie dbają. Niestety często przekonuje się ona także, że pozory mylą, a dobro (i zło) może przyjść z zupełnie niespodziewanej strony.

Myślałam sobie: „Ach, jakiż to pech urodzić się w Polsce! U nas nic a nic się nie dzieje! Ani zorzy polarnej, ani lekkiego choćby trzęsienia ziemi czy najmniejszej nawet trąby powietrznej! Wszystko takie nudne, takie zwyczajne, bezpieczne. Takie cywilizowane…”.

No, dobrze. To prawda, że niekiedy zdarzały się u nas straszne, emocjonujące rzeczy – choćby ataki wilków czy niedźwiedzi. Bywały też w naszej historii wstrząsające wydarzenia – na przykład ostatnia Wielka Wojna, dzięki której odzyskaliśmy niepodległość. Ale to było tak strasznie dawno temu! Ponad dwadzieścia lat!

Zwierzyłam się kiedyś mamie z tych moich zmartwień. Roześmiała się, a potem powiedziała: – Oj, lepiej ty się módl, kochanie, żeby nie przyszło ci żyć w ciekawych czasach.

Odparłam, że o niczym bardziej nie marzę! A los najwidoczniej postanowił ze mnie zakpić i spełnił to moje marzenie. Ciekawe czasy nadeszły. Wywróciły moje życie do góry nogami, a potem porwały mnie niczym listek na drugi koniec świata. I wiecie, co wam powiem? Bardzo szybko się przekonałam, że katastrofy tylko wtedy wydają się atrakcyjne, gdy się nie bierze w nich osobiście udziału. A o mrożących krew w żyłach przygodach przyjemnie tylko czyta się w książkach…

„Antosia w bezkresie” jest powieścią historyczną, ale czytając ją nie da się uciec od współczesnych skojarzeń. Ciekawe czasy znowu nadeszły – na szczęście dla nas (jeszcze ?) nie do Polski, ale wojna toczy się niepokojąco blisko i coraz bardziej nas dotyczy. Kiedy słucham doniesień z Ukrainy, dostrzegam z przerażeniem, że co prawda nastąpił ogromny postęp techniczny w rozwoju broni, którą można zabijać ludzi, ale w mentalność i logika władzy, która wysyła te wojska, nie zmieniła się ani o jotę. Kiedy słucham doniesień z Ukrainy, zbyt często mam wrażenie, że przeniosłam się w czasie 80 lat wstecz…

Jacek Kaczmarski śpiewał: I pamiętaj – że dana Ci pamięć / nie kłam sobie – a nikt Ci nie skłamie. Łatwiej jest uwierzyć w propagandę, jeśli się nie wie, że wszystko to już było. „Antosia w bezkresie” to książka, która pomoże wiedzieć i rozumieć – i przeszłość, i teraźniejszość.

* Jedyną (jak mi się wydaje) niezgodnością z realiami, którą zauważyłam (i to dopiero na stronie 272 😉 ) jest to, że Antosia dostaje paczkę od swojej niani Cesi z Brantówki, wraz z listem, z którego wynika, że została wysłana już spod okupacji niemieckiej. Mam tu wątpliwość – jak ta paczka przewędrowała nad linią frontu ?

Dalsze losy Antosi znajdziecie w książce „Zbójeckie nasienie”, o której przeczytacie —>>> tutaj

Marcin Szczygielski „Antosia w bezkresie”, wyd.: Instytut Wydawniczy Latarnik 2022

Drań czyli moje życie z jamnikiem

Drań czyli moje życie z jamnikiem

Książka nominowana i NAGRODZONA w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: tekst oraz wyróżniona w konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY w kategorii literackiej !!!

Nominowana także do Ogólnopolskiej Nagrody Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego i Nagrody im. Ferdynanda Wspaniałego oraz wpisana na listę The White Ravens !!!

Historie opisane w tej książce wydarzyły się naprawdę, chociaż – jak to z opowieściami bywa – nie są prostym zapisem wydarzeń. Na pewno jednak Drań z książki to mój własny pies: pierwszy w życiu, wyczekany i ukochany. Wierny towarzysz dzieciństwa i powiernik w trudach dorastania. Cierpliwy nauczyciel wrażliwości na psi język i sprawy. To o nim pisałam swoje pierwsze książki, takie jak komiks „O pozycjach jamnika w łóżku”, ofiarowywane rodzinie pod choinkę. Pisząc teraz do Draniu, chciałam choć odrobinę spłacić dług wobec niego. Bo w czasach, gdy było mi źle, pocieszał mnie mądrym spojrzeniem i obecnością. A gdy było mi dobrze, cieszył się całym sobą razem ze mną…

W zeszłym roku w książce „Lotta czyli jak wychować ludzkie stado” Zofia Stanecka opisała swoje życie z aktualnie miłościwie panującą w jej rodzinie Principiessą. Teraz sięgnęła do swoich wspomnień z dzieciństwa, do trudnych lat osiemdziesiątych, kiedy w jej życiu pojawił się pierwszy pies.

Skąd imię Drań ? Z piosenki Kabaretu Starszych Panów „Tanie dranie”. Mój tata i bracia bardzo ją lubili. A skoro oni, to ja również – wpatrzona w nich córka i dużo młodsza siostra. Drań, bo w niewielkim jamniczym ciele dźwigał silny, niezłomny charakter . Szczekał basem, miał na każdy temat własne zdanie, kochał po swojemu i był wszystkim, tylko nie pieskiem salonowym. A że miał empatyczne serce i bardzo go kochaliśmy, nazywaliśmy go najczęściej Draniuszkiem. Bywał również Dranisławem, bo poza charakterem i wrażliwością cechowała go ogromna godność. Był psem, którego nie tylko się kocha, ale też szanuje.

Rodzinna historia Autorki opisana w tej książce ściśle spleciona była z tą pisaną wielką literą. Akcja rozpoczyna się w nocy 12 grudnia 1981 roku, kiedy małą Zosię najpierw budzą hałasy za ścianą i jest przekonana, że to (nie pierwsza w jej domu) milicyjna rewizja: Funkcjonariusze szukali dowodów na to, że moja rodzina konspiruje przeciwko władzom: nielegalnie drukowanych gazet, wydawanych za granicą i zakazanych w kraju książek … Zawsze wpadali bez zapowiedzi, hałasowali, tupali, wyrzucali ubrania z szaf i książki z półek na podłogę, deptali, niszczyli i niemal za każdym razem zabierali ze sobą kolejną maszynę do pisania. Nigdy ich nie oddawali. Po ich wyjściu w mieszkaniu zostawał zapach strachu i okropny bałagan. Tym razem jednak było inaczej – okazało się, że milicja zabrała Tatę, a w kraju został wprowadzony stan wojenny. Jednak o tym, co to ma wspólnego z psem nie zdradzę, musicie sami o tym przeczytać…

W tej książce wielka Historia jest tylko tłem dla tego, co zawarte zostało w jej tytule – życia z psem od pierwszego spotkania, kiedy to maleńki szczeniaczek sam wybrał sobie właścicielkę, do końca, którego Zofia Stanecka nie dopowiada. Jest w niej wiele momentów śmiesznych (choć wtedy, kiedy się to przydarzało zapewne nikomu do śmiechu nie było), są chwile wzruszające i są poruszające (jak te, kiedy Autorka bardzo oględnie dotyka problemu alkoholizmu Ojca). Jest w tej historii wielka miłość i tęsknota, jest wdzięczność, za rolę, jaką Drań odegrał w jej życiu i jest też ogromny szacunek. Bo chociaż jamnik to stworzenie, które wygląda dość pociesznie i może wzbudzać śmiech oraz skłaniać do traktowania protekcjonalnego, należy pamiętać, że Jamnik to osoba o zdecydowanych poglądach i silnym poczuciu własnej wartości, więc potrzebuje poważnego traktowania.

Podobnie jak w książce o Lotcie, także w tej za stronę wizualną odpowiadała Marianna Sztyma. Tym razem nie mogła portretować z natury, ale na podstawie rodzinnych zdjęć Autorki znakomicie oddała jamniczą naturę bohatera oraz nastrój tej opowieści.

Z pierwszym psem jest jak z pierwszą miłością: nigdy się go nie zapomina – napisała Zofia Stanecka. Miałam szczęście, bo mój pierwszy pies był prawdziwym przyjacielem, zgranym ze mną, pasującym do mnie jak łupinka do orzecha. Nikt nigdy go nie zastąpił i przez wiele lat nie mógł się z nim równać. Dopiero Lotta, złocista Principiessa, wypełniła część pustki po Draniu i stała się równie ważna. Lubię myśleć, że ta dwójka zaprzyjaźniłaby się ze sobą. Psy bywają zazdrosne i pilnują hierarchii w stadzie, ale jestem dziwnie spokojna, że ta dwójka znalazłaby wspólny język.

Zofia Stanecka „Drań czyli moje życie z jamnikiem”, ilustr.: Marianna Sztyma, wyd.: Kropka, Warszawa 2022

Tyle miłości nie może umrzeć

Tyle miłości nie może umrzeć

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów Lokomotywa 2021 w kategorii: tekst

oraz wpisana na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2021



Dopóki żyją nasze matki, ciągle jesteśmy dziewczynkami. / Cóż z tego, że wielu mężczyzn odeszło, / a nasze córki podorastały ? – od tych słów rozpoczyna się wiersz Anny Piwkowskiej „Dopóki żyją nasze matki”, który ostatnio często mi się przypomina.

A co jeśli matka umiera, kiedy jej córka jest jeszcze właściwie dzieckiem, a jej własna matka żyje nadal ? „Tyle miłości nie może umrzeć” to na półkach Małego Pokoju trzecia książka, w której mamy taką sytuację, a równocześnie za każdym razem jest ona inna. W „Świecie do góry nogami” Beaty Ostrowickiej mama bohaterki ginie w wypadku samochodowym – to sytuacja nagła, której nikt nie mógł przewidzieć. W „Comedy queen” mamy do czynienia z samobójstwem poprzedzonym długą depresją. Natomiast mama Lei, której historię opisuje Moni Nilsson, umiera długo, świadomie i robi wszystko, aby ten ostatni czas przeżyć z rodziną jak najpiękniej.

Wszystkie inne mamy są w pracy. Moja prawie cały czas siedzi w domu. Tak jest, odkąd zaczęłam pierwszą klasę. Mama mówi, że jej praca polega na tym, żeby wyzdrowieć. I żeby mnie kochać przez okrągłą dobę. (…)
Prawie nie pamiętam, jak to było, zanim mama zachorowała i zaczęła mieć czas, żeby kochać mnie przez okrągłą dobę. Wcześniej kochała też swoją pracę w gazecie. Teraz nie ma siły pracować. Za to ma siłę mnie kochać nawet wtedy, gdy budzę się w środku nocy i wślizguję do jej łóżka. Albo gdy zapodzieję gdzieś klucze lub strój na wuef.
Czasami jest bardzo chora i wymiotuje do sedesu, i gubi włosy, przez co robi się bardziej łysa od ryby. Wtedy biorę pisaki i rysuję na jej głowie tatuaże. Czasami jest zdrowa i włosy jej odrastają. Chciałabym, żeby moja mama zawsze była zdrowa. Bo kiedy jest zdrowa, staramy się robić fajne rzeczy.


„Tyle miłości nie może umrzeć” to historia odchodzenia, ale jest to odchodzenie heroiczne i pełne troski o tych, którzy zostają. Mama Lei dzielnie walczy o to, żeby ten ostatni wspólny czas był jak najdłuższy i jak najpiękniejszy, ale troszczy się także o to, co będzie z jej najbliższymi potem. Planuje prezenty na kolejne urodziny dzieci, nagrywa audiobooka ze swojej ulubionej książki i w najdrobniejszych szczegółach wymyśla swój pogrzeb. Chce być obecna w ich życiu także po śmierci, chce żeby czuli się otoczeni jej miłością.

Przywołany przeze mnie wiersz Anny Piwkowskiej opowiada sytuację, rzekłabym, normalną. Dopóki żyją nasze matki (i ojcowie), a my sami jesteśmy już dorośli, stanowią oni taki rodzaj buforu między nami a śmiercią. Kiedy oni odchodzą, my przejmujemy tę rolę wobec naszych dzieci. W tej książce nie tylko Lea i Lukas tracą mamę. Ich babcia i dziadek tracą swoją córkę, to jest kompletne odwrócenie naturalnego porządku rzeczy. Babci jest mi chyba w tej całej historii najbardziej żal, bo jakoś tak tam jest, że jej ból wydaje się być przez wszystkich traktowany z najmniejszą empatią

Rodzina Lei przeżywa wszystkie etapy żałoby jeszcze zanim jej Mama umrze. Przechodzą razem od szoku, przez zaprzeczanie, smutek, aż do ukojenia.

Usypiamy spokojne i budzimy się ufne, / dopóki żyją nasze matki.

„Tyle miłości nie może umrzeć” to wzruszająca (jest kilka scen, przy których płaczę za każdym razem !) opowieść o miłości tak wielkiej, że przeżyje śmierć i będzie dawać Lei i Lukasowi siłę na całe ich życie. Jest też pięknym obrazem rodziny, która przezywa to razem, razem bojąc się, tego, co będzie potem i wreszcie razem dając mamie przyzwolenie na to, żeby już dłużej nie walczyła. Pozwolić komuś odejść, to najtrudniejsze doświadczenie miłości.

Moja mama kochała mnie jak stąd do wszechświata . Każdego dnia, przez całe nasze życie. Tyle miłości nie może umrzeć…

Moni Nilsson „Tyle miłości nie może umrzeć”, ilustr.: Joanna Hellgren, przekł.: Agnieszka Stróżyk, wyd.: Zakamarki, Poznań 2021

Małe Licho i babskie sprawki

Małe Licho i babskie sprawki

Książka nominowana i NAGRODZONA w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: tekst !!!


Kiedy zakończyło się głosowanie w tegorocznym Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA i poznaliśmy jego wyniki, poczułam się… ciut rozczarowana. Ale tylko trochę 😉 Przyznam, że w kategorii: tekst kibicowałam innym tytułom, które wydawały mi się jakieś takie poważniejsze (żeby nie powiedzieć: ważniejsze), poruszające trudne tematy i niosące ze sobą przesłanie. Tymczasem okazało się, że vox populi przyznał zwycięstwo czwartemu już tomowi cyklu Marty Kisiel o Małym Lichu.

Kiedy ten cykl zaczął się ukazywać, miałam trochę wątpliwości, o których pisałam —>>> tutaj, ale teraz dochodzę do wniosku, że nie miałam racji. Kolejne tomy cieszą się ogromną popularnością i jak widać, czytelnicy nie mają problemu z zawiłościami świata stworzonego przez Autorkę.
Przeczytałam „Małe Licho i babskie sprawki” i chyba zrozumiałam werdykt internautów. Ważne sprawy są oczywiście ważne, ale (szczególnie w ostatnich, nienajłatwiejszych czasach) szukamy także lektur, które nas oderwą od problemów, otulą i ukołyszą. I takie właśnie są te książki 🙂

Zobaczcie sami, zaczyna się tak:
Ostatnie dni sierpnia, choć coraz krótsze, wciąż były ciepłe i beztroskie, słodkie tą późną słodyczą malin, jeżyn i śliwek – trochę cierpką, lecz wyborniejszą niż oczywista słodycz czerwcowych przysmaków. Pachniały mokrą trawą i sokiem z czarnego bzu, a smakowały złocistorubinowym kompotem z jabłek, rabarbaru i brzoskwiń o zamszowej skórce. Czyli dokładnie tak, jak koniec lata smakować powinien.
Tymczasem jesień już nadciągała, cicho i niepostrzeżenie. Rozsnuła się po świecie pasmami porannej mgły, rozproszyła kroplami rosy na trawniku, rozedrgała wieczornym chłodem, który przypominał wszystkim nie tylko o cudownym wynalazku zwanym kocykiem, ale też jakoś tak naturalnie skłaniał człowieka do szukania w szufladzie dawno zapomnianych skarpetek…

Prawda, że wciąga ???

Marta Kisiel umie pisać pięknie, malować słowami obrazy tak, że czujemy się tak, jakbyśmy byli tam, gdzie jej bohaterowie. Równocześnie tworzy postaci wyraziste, jedyne w swoim rodzaju, opisuje je soczyście, a za ich dialogami czasem trudno nadążyć. W tym tomie moimi absolutnymi faworytami są krasnoludki z ich paradygmatem 😉

Kiedy już dotrzemy z nimi do ostatniej strony, zorientujemy się, że wbrew pozorom także tutaj mamy do czynienia z Ważnymi Sprawami. Mimo całego zwariowanego, fantastycznego anturażu, mimo że bohaterowie stanowią baśniowo – ludzki miszmasz, mimo że dzieją się tam rzeczy, o których się filologom nie śniło, „Małe Licho i babskie sprawki” to książka o dorastaniu, o pierwszej miłości i o granicach, które każdy ma i których inni (szczególnie dorośli) nie powinni przekraczać.
Nawet jeśli są rodzicami. I nawet wtedy (a nawet – szczególnie wtedy) kiedy są rodzicami mocno nietypowymi 😉

Na okładce tej książki znajdziemy takiego blurba Przemka Staronia (przypomnę: jego książka „Szkoła bohaterów i bohaterek” była laureatką Lokomotywy 2020 a kategorii: fakt):
„Małe Licho” jest jak skarbiec literatury, w którym można znaleźć najcenniejsze artefakty. Świetna, wciągająca fabuła ? Jest. Niesamowicie wartka akcja ? Jest. Żywy, dynamiczny, plastyczny i przepiękny język ? Jest. Poczucie humoru ? Jest. Niemoralizująca mądrość, która otula swoją prostotą ? Jest. Do licha, tu jest wszystko, czego od książki oczekuje czytelnik i czytelniczka.

Do tak wyczerpującej opinii ja już nie mam nic do dodania 🙂


Marta Kisiel „Małe Licho i babskie sprawki”, ilustr.: Paulina Wyrt, wyd.: Wilga, Warszawa 2021


Toffi

Toffi

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: tekst !!!


Prawie dwa lata temu, w początku marca 2020 roku wybrałam się odwiedzić Najstarszą z moich Córek w Oxfordzie. Spędziłyśmy tam razem cudowny czas, nie przypuszczając jeszcze, że jest to Ostatni Weekend Świata, Który Znamy. Ostatnia wystawa w muzeum zwiedzana bez maseczek 😉 afternoon tea w kawiarni na dachu Ashmolean Museum, różne miejsca związane z Lewisem Carollem, C.S.Lewisem czy J.R.R. Tolkienem, że o dziedzińcu, na którym Harry Potter uczył się latać na miotle nie wspomnę…
Latarnia, którą podobno kiedyś C.S. Lewis zobaczył w śniegu i pierwowzór Pana Tumnusa

Wędrując pomiędzy nimi wstąpiłyśmy na chwilę do księgarni, żeby odpocząć. Zauważyłam wtedy nieznaną mi książkę Sarah Crossan i zaczęłam ją podczytywać. Zainteresowała mnie na tyle, że nabrałam ochoty, aby się z nią zmierzyć w oryginale. To była właśnie „Toffi”.

Już w drodze na lotnisko przypomniałam sobie, że miałam przed wyjazdem wstąpić jeszcze do tej księgarni, żeby ją kupić, ale zapomniałam. Pocieszyłam się jednak tym, że na pewno niebawem ukaże się po polsku, a tymczasem musiałam na nią czekać aż półtora roku. W końcu doczekałam się.

„Tofii” to czwarta książka Sarah Crossan, która ukazała się po polsku, a trzecia z gatunku verse novel. W porównaniu z poprzednimi określiłabym ją jako bardziej fabularną. Jest w niej więcej akcji, zdarzeń, które autorka opowiada, a zdania/wersy i rozdziały są często dłuższe niż w poprzednich takich jej powieściach. Jednak historia, w niej opisana jest równie mocna i przejmująca. Znajdziemy w niej starość i samotność opuszczonej kobiety oraz samotność niekochanego, krzywdzonego dziecka.

Alison i Marla – nastolatka i staruszka, obie samotne na dwóch biegunach dorosłego życia, wyrzucone poza jego nawias. To sytuacja trochę podobna jak w „Stanie splątania” Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel, ale życie Alison jest zdecydowanie trudniejsze niż było to w przypadku Leny, Marii i Miłosza. Jej Mama umarła zaraz po urodzeniu Alison, a ojciec w trudnych momentach chętnie sięga po przemoc. Dlatego dziewczynka uciekła, a jemu chyba jej nieobecność jest na rękę…

Marla natomiast, inaczej niż Bertand, Eldia i Jarmiła, mieszka we własnym domu, a nie ośrodku. Przychodzi do niej codziennie opiekunka, a syn odwiedza co jakiś czas, ale żadne z nich nie poświęca jej swojej uwagi, nie słucha, po prostu niezbyt chętnie spełniają swój obowiązek.

A tytułowa Toffi ? Tym imieniem, należącym do jej dawnej przyjaciółki, Marla nazwie Alison, kiedy się pierwszy raz spotkają, a ona schowa się za nim, bo tak będzie się czuła bezpieczniej.

Czy to wszystko może się skończyć dobrze ? O tym musicie przekonać się sami, ja tylko uprzedzę, że jak zawsze u tej autorki nie jest to lektura lekka, łatwa i przyjemna, Będzie bolało, ale warto.

W tegorocznym Plebiscycie Blogerów Lokomotywa, w którym głosować można do końca stycznia, „Toffi” została nominowana w kategorii: tekst. Dwa lata temu „Tippi i ja” – poprzednia verse novel Crossan zdobyła nominację za przekład. Nie znaczy to, że teraz nie doceniamy pracy tłumaczki Małgorzaty Glasenapp, a poprzednio nie doceniliśmy autorki, bo obie są tutaj równie ważne. Autor jest twórcą całej historii, bez niego nie byłoby książki – to oczywiste. Ale rola tłumacza, szczególnie w przypadku literatury dla czytelników niedorosłych, którzy raczej nie sięgną po wersję oryginalną, jest nie do przecenienia.

Sarah Crossan „Toffi”, przekł.: Małgorzata Glasenapp , wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2021