Moko. Najśmieszniejszy klaun na świecie

Moko. Najśmieszniejszy klaun na świecie

Książka nagrodzona tytułem Książki Roku 2024 Polskiej Sekcji IBBY w kategorii graficznej !!!

a także wpisana na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2024 oraz na listę White Ravens 2025

To nie jest pierwsza wspólna książka duetu Gèrard Moncomble & Paweł Pawlak. Wcześniej były: „Zagadkowa koperta listonosza Artura”, „Kotek, który merdał ogonem” oraz moje ukochane, nieodżałowane* „Czupieńki”.

Przyjechał cyrk!

W mieście poruszenie. Będą żonglerzy, woltyżerki, akrobaci i magicy. Ludzie tak ich kochają!

Ale przede wszystkim chcą się śmiać…

A w spektaklu wystąpi Moko, wielki Moko. Mówią, że to najśmieszniejszy klaun na świecie…

Historia Moko to historia o smutku i radości, opowiedziana na 60 stronach bardziej obrazem niż słowem – napisała w luadacji przewodnicząca jury graficznego Polskiej Sekcji IBBY Krystyna Lipka-Sztarbałło. Tak, w tej książce najważniejszy jest obraz. Tekstu czasami mogło by w ogóle nie być, jednak ta opowieść o smutku wynikającym z samotności oraz o radości z przyjaźni i bliskości i tak byłaby zrozumiała.

Paweł Pawlak stworzył intrygujące kolażowe ilustracje. Dzięki tej technice jego Moko mógł najpierw zupełnie dosłownie rozsypać się na kawałki, a potem, dzięki pomocy małego Bo, pozbierać znowu, jak to się mówi, do kupy. Wydawać by się mogło, że Moko – czy to w całości, czy też rozsypany – cały czas jest taki sam. Jednak wystarczy spojrzeć uważnie tylko na jedną jedyną czarną kreskę na jego umalowanej twarzy i od razu wszystko wiadomo. Na tym polega mistrzostwo !!!

Ta książka zniewala urodą, narracją plastyczną i przesłaniem – napisała Krystyna Lipka-Sztarbałło, a ja się pod tą opinią (i werdyktem jury) podpisuję obiema rękami !!!

* nieodżałowane – bo powstały i ukazały się tylko dwie z czterech zaplanowanych części, a ja ciągle mam nadzieję, że się tych kolejnych doczekam…

Gèrard Moncomble (tekst) & Paweł Pawlak (ilustr. i przekł.) „Moko. Najśmieszniejszy klaun na świecie”, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2024

Hajda. Beskid bez kitu

Hajda. Beskid bez kitu

Książka nagrodzona w konkursie „Książka Roku 2023” Polskiej Sekcji IBBY w kategorii literackiej (książka dla starszych) oraz wyróżniona w kategorii graficznej: książka obrazkowa / autorska !!!

Książka nagrodzona Nagrodą m. st. Warszawy w kategorii: literatura dziecięca (tekst i ilustracje) !!!

Oraz nominowana do Nagrody Literacka Podróż Hestii i wpisana na listę White Ravens 2025 !!!

Trzeci tom serii „Beskid bez kitu”, a zarazem czwarta z historii, które się na niego składają. (poprzednie opisałam —>>> tutaj ).

Oraz czwarta, ostatnia opisana w nim pora roku – wiosna.

„Hajda” to część, która ukazała się jako ostatnia, ale chronologicznie, biorąc pod uwagę czas akcji, jest druga. Nie wiem, czy to tylko moje skrzywienie historyczne, ale gdybym miała teraz zachęcać do lektury tego cyklu kogoś, kto go nie zna, zaproponowałabym właśnie taką kolejność – od zimy, przez wiosnę do lata i jesieni. Od czasów przedwojennych do współczesności. Myślę, że tak będzie najłatwiej zrozumieć te miejsca i to, co w nich zostało z przeszłości.

Ludzie w dolinie otoczonej wzgórzami rodzili się i umierali odcięci od reszty świata, ale to oddzielenie nie sprawiało im przykrości, obowiązki i święta gęsto wypełniały im czas. W gęstych i niedostępnych lasach mieszkały zwierzęta i biesy, które czasem dla żartu odwiedzały ludzkie osady, ale wystarczyło postawić kamienny krzyż czy kapliczkę i komunikat był dla nich jasny – nie przekraczały wyznaczonej granicy. Niestety świat pęczniał i grzmiał, i w końcu postanowił przyjść zza lasów do doliny. Przyszedł z wyciągniętą ręką, ale nie w geście powitania, tylko jak złodziej, po żywność, zwierzęta, a czasem nawet życie. Przyniósł wojnę, płacz i pogardę. Na wiele lat w dolinie zapanował strach…

Od wydarzeń opisanych tomie „Beskid bez kitu. Zima” minęło jakieś dwadzieścia lat i znów wracamy do tej samej wsi i tych samych rodzin tam mieszkających. To samo miejsce, ale zupełnie inny świat, przez który przetoczyła się, zakończona jakieś dwa lata temu wojna. Spotykamy znane z poprzedniej części, dorosłe już bohaterki – Nastkę oraz Teklę, która została nauczycielką. Trzecia z nich, Paraska wyjechała przed wojną do Ameryki, przysyła rodzinie listy i pieniądze. Chłopiec, którego widzimy na okładce to Kola, syn Nastki, a tytułowy Hajda to jego pies.

Dlaczego Kola nazwał swojego szczeniaczka akurat tak ? Tego już musicie dowiedzieć się z książki 😉

Kiedy wojna się skończyła i ludzie za górami i lasami świętowali jej odejście, mieszkańcy doliny nieśmiało zaczęli naprawiać zniszczone gospodarstwa. Okazało się jednak, że ta zawierucha, choć okrutna i długa, była jedynie wstępem do tego, co nastało później. Zwykłe reguły wojen, chociaż okrutne, są jednak przejrzyste. Zazwyczaj wiedziano, kim jest wróg i jaki nosi mundur. Teraz jednak było inaczej. Po tej wojnie ludzie, którzy nie wyrównali porachunków, zostali na miejscu. Przychodzili do wsi z różnych stron, mówili różnymi językami, kradli, oszukiwali, trudno było odróżnić człowieka od diabła. Jedni nosili mundury, inni wyglądali jak sąsiedzi. Jedni przychodzili nocą, inni za dnia – i szukali tych, którzy byli przed nimi.

Żadne krzyże i kapliczki nie mogły ich odstraszyć. Demonstrowali siłę jedni przed drugimi i walczyli ze sobą nad głowami mieszkańców. (…) Mimo zakończenia wojny spokój nie przyszedł. (…) Strach przybierał na sile i świat na zawsze przestał być mały i przytulny, Teraz już nikt, nawet dziecko, nie przestraszyłby się zwyczajnego diabła hasającego po beskidzkich łąkach. Ludzie okazali się od niego gorsi.

Temat tego, co działo się zaraz po wojnie w Bieszczadach i Beskidach, był dotąd właściwie nieobecny w literaturze dla młodszych czytelników. Pojawiał się z rzadka w książkach z czasów mojego dzieciństwa, ale wtedy widzieliśmy te wydarzenia raczej oczami żołnierzy walczących pod dowództwem generała Świerczewskiego z (jak to się wówczas określało) bandami UPA. Ludność miejscowa właściwie w tej narracji nie istniała. Dopiero Maria Strzelecka pokazała ten świat z perspektywy tych, którzy tam mieli swoje domy rodzinne i groby przodków.

Przeżywamy z nimi ostatnią wiosnę roku (jak podejrzewam) 1947, w której coroczny niepowstrzymany wybuch życia, pozimowe odrodzenie przyrody przytłumione są atmosferą schyłkowości. Wieś, do niedawna pełna życia, wyludniła się, a ci, którzy w niej jeszcze zostali, wiedzą, że będą zmuszeni do opuszczenia doliny, w której żyli od pokoleń, do pozostawienia nie tylko domów i ziemi, ale całego dobrze znanego im świata.

Autorka zadedykowała tę książkę: Dla wszystkich dzieci, które musiały opuścić swoich przyjaciół, oraz dla zwierząt, które zostały. Początkowo rozumiałam tę dedykację wyłącznie w kontekście historii Koli i Hajdy, która bardzo mnie poruszyła i skojarzyła się z gdyńskim pomnikiem poświęconym pamięci mieszkańców wysiedlonych stamtąd na początku okupacji.

Potem pomyślałam, że Hajda nie był jedynym zwierzęciem, które Autorka miała na myśli. We wszystkich częściach jej cyklu równorzędnymi bohaterami są zwierzęta żyjące dziko. Mają swoje przygody, swoje problemy, swoje uczucia i radości. Ich świat rządzi się własnymi bezlitosnymi prawami, a ścieżki, którymi wędrują, tylko czasem przecinają z ludzkimi.

Życie w górach nadal bardzo mocno związane jest z rytmem natury. Każda pora roku ma tam swoją specyfikę, swój nastrój, a Maria Strzelecka potrafi to niezwykle plastycznie opisać. To nie są oleodrukowe opisy przyrody, które się przeskakiwało czytając lektury szkolne 😉 Tu nie tylko widzimy to, co rośnie, ale także słyszymy wiatr czy deszcz i czujemy zapachy ziemi i roślin. Po prostu – jesteśmy tam.

Wydawnictwo Libra PL sprzedaje wszystkie tomy razem w ozdobnym pudełku – warto je mieć, bo dopiero razem tworzą klucz do zrozumienia Beskidów.

Maria Strzelecka „Hajda. Beskid bez kitu”, wyd.: Libra, Rzeszów 2023

Butelka taty

Butelka taty

Książka nominowana i NAGRODZONA w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2023 w kategorii: Od A do Z !!!

oraz wyróżniona w kategorii graficznej konkursu KSIĄŻKA ROKU Polskiej Sekcji IBBY 2023

oraz wpisana na listę White Ravens 2024 i na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2023 !!!

Kiedy pojawiła się po raz pierwszy ? Tego nikt dokładnie nie wiedział. To chyba było po kłótni rodziców albo wtedy, gdy tata kolejny raz nie dostał awansu w pracy. Na początku butelka stanęła obok fotela, nie rzucając się w oczy. Pierwszy zauważył ją Wojtek. Bawił się klockami i kilka z nich poturlało się pod meble. Gdy sięgał po czerwony klocek, poczuł jej nieprzyjemny kwaśny zapach…

Na ilustracjach Agaty Dudek ta butelka ma zielony (butelkowy) kolor. Można powiedzieć, że to właśnie ta barwa opowiada na ilustracjach całą historię – nie tylko na tam, gdzie wypełniają one całe rozkładówki, ale także na stronach z tekstem. Początkowo są to niewielkie plamy, które rozlewają się coraz bardziej, aby w końcu przykryć go w całości.

Artur Gębka opowiada w „Butelce taty” o problemie alkoholowym widzianym oczami dziecka, które nie rozumie, co się dzieje z jego tatą. Jak możemy przeczytać na okładce – to metaforyczna opowieść o zagubieniu i niepomocnych sposobach radzenia sobie z problemami, które z czasem stają się wielkim ciężarem dla całej rodziny. Jest w tej historii także mama – widzimy jej bezradność i próby chronienia synka przed tą metaforyczną butelką zajmującą coraz więcej miejsca w ich mieszkaniu i życiu. To ona wreszcie znajduje i przyprowadza do domu ratownika, który pomoże tacie wyjść z butelki czyli wyrwać się z nałogu.

Na okładce możemy przeczytać także, że jest to historia mówiąca o nadziei. Pokazująca, że mając odpowiednie wsparcie można poradzić sobie z największymi trudnościami i odzyskać to, co dla nas najcenniejsze. Nie można jednak powiedzieć, że jest to opowieść z happy endem – najwyżej z nadzieją na niego.

Butelka co prawda znika z domu Wojtka, a tata znów się uśmiecha i tańczy z mamą. Jednak barwa butelkowej zieleni nie znika z ich życia. Na ostatniej ilustracji, pokazującej tańczącą rodziną, pojawia się jak memento na ubraniach całej trójki. Przypomina, że zarówno alkoholikiem, jak i osobą współuzależnioną jest się już całe życie…

„Butelka taty” to książka ważna i bardzo dobrze, że powstała. Arturowi Gębce i Agacie Dudek udało się znakomicie zgrać ascetyczny tekst z przejmującymi ilustracjami. Kiedy ją czytałam, przypomniało mi się „Małe” Stiny Wirsen, także nominowane w kategorii: Od A do Z Lokomotywy. To również nie jest lektura dla każdego, ale (niestety !) są takie dzieci, którym może ona pomóc, pod warunkiem jednak, że nie zostaną z nią same i że będzie jej towarzyszyła rozmowa.

Artur Gębka „Butelka taty”, ilustr.: Agata Dudek, wyd.: Widnokrąg, Piaseczno 2023

Drań czyli moje życie z jamnikiem

Drań czyli moje życie z jamnikiem

Książka nominowana i NAGRODZONA w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: tekst oraz wyróżniona w konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY w kategorii literackiej !!!

Nominowana także do Ogólnopolskiej Nagrody Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego i Nagrody im. Ferdynanda Wspaniałego oraz wpisana na listę The White Ravens !!!

Historie opisane w tej książce wydarzyły się naprawdę, chociaż – jak to z opowieściami bywa – nie są prostym zapisem wydarzeń. Na pewno jednak Drań z książki to mój własny pies: pierwszy w życiu, wyczekany i ukochany. Wierny towarzysz dzieciństwa i powiernik w trudach dorastania. Cierpliwy nauczyciel wrażliwości na psi język i sprawy. To o nim pisałam swoje pierwsze książki, takie jak komiks „O pozycjach jamnika w łóżku”, ofiarowywane rodzinie pod choinkę. Pisząc teraz do Draniu, chciałam choć odrobinę spłacić dług wobec niego. Bo w czasach, gdy było mi źle, pocieszał mnie mądrym spojrzeniem i obecnością. A gdy było mi dobrze, cieszył się całym sobą razem ze mną…

W zeszłym roku w książce „Lotta czyli jak wychować ludzkie stado” Zofia Stanecka opisała swoje życie z aktualnie miłościwie panującą w jej rodzinie Principiessą. Teraz sięgnęła do swoich wspomnień z dzieciństwa, do trudnych lat osiemdziesiątych, kiedy w jej życiu pojawił się pierwszy pies.

Skąd imię Drań ? Z piosenki Kabaretu Starszych Panów „Tanie dranie”. Mój tata i bracia bardzo ją lubili. A skoro oni, to ja również – wpatrzona w nich córka i dużo młodsza siostra. Drań, bo w niewielkim jamniczym ciele dźwigał silny, niezłomny charakter . Szczekał basem, miał na każdy temat własne zdanie, kochał po swojemu i był wszystkim, tylko nie pieskiem salonowym. A że miał empatyczne serce i bardzo go kochaliśmy, nazywaliśmy go najczęściej Draniuszkiem. Bywał również Dranisławem, bo poza charakterem i wrażliwością cechowała go ogromna godność. Był psem, którego nie tylko się kocha, ale też szanuje.

Rodzinna historia Autorki opisana w tej książce ściśle spleciona była z tą pisaną wielką literą. Akcja rozpoczyna się w nocy 12 grudnia 1981 roku, kiedy małą Zosię najpierw budzą hałasy za ścianą i jest przekonana, że to (nie pierwsza w jej domu) milicyjna rewizja: Funkcjonariusze szukali dowodów na to, że moja rodzina konspiruje przeciwko władzom: nielegalnie drukowanych gazet, wydawanych za granicą i zakazanych w kraju książek … Zawsze wpadali bez zapowiedzi, hałasowali, tupali, wyrzucali ubrania z szaf i książki z półek na podłogę, deptali, niszczyli i niemal za każdym razem zabierali ze sobą kolejną maszynę do pisania. Nigdy ich nie oddawali. Po ich wyjściu w mieszkaniu zostawał zapach strachu i okropny bałagan. Tym razem jednak było inaczej – okazało się, że milicja zabrała Tatę, a w kraju został wprowadzony stan wojenny. Jednak o tym, co to ma wspólnego z psem nie zdradzę, musicie sami o tym przeczytać…

W tej książce wielka Historia jest tylko tłem dla tego, co zawarte zostało w jej tytule – życia z psem od pierwszego spotkania, kiedy to maleńki szczeniaczek sam wybrał sobie właścicielkę, do końca, którego Zofia Stanecka nie dopowiada. Jest w niej wiele momentów śmiesznych (choć wtedy, kiedy się to przydarzało zapewne nikomu do śmiechu nie było), są chwile wzruszające i są poruszające (jak te, kiedy Autorka bardzo oględnie dotyka problemu alkoholizmu Ojca). Jest w tej historii wielka miłość i tęsknota, jest wdzięczność, za rolę, jaką Drań odegrał w jej życiu i jest też ogromny szacunek. Bo chociaż jamnik to stworzenie, które wygląda dość pociesznie i może wzbudzać śmiech oraz skłaniać do traktowania protekcjonalnego, należy pamiętać, że Jamnik to osoba o zdecydowanych poglądach i silnym poczuciu własnej wartości, więc potrzebuje poważnego traktowania.

Podobnie jak w książce o Lotcie, także w tej za stronę wizualną odpowiadała Marianna Sztyma. Tym razem nie mogła portretować z natury, ale na podstawie rodzinnych zdjęć Autorki znakomicie oddała jamniczą naturę bohatera oraz nastrój tej opowieści.

Z pierwszym psem jest jak z pierwszą miłością: nigdy się go nie zapomina – napisała Zofia Stanecka. Miałam szczęście, bo mój pierwszy pies był prawdziwym przyjacielem, zgranym ze mną, pasującym do mnie jak łupinka do orzecha. Nikt nigdy go nie zastąpił i przez wiele lat nie mógł się z nim równać. Dopiero Lotta, złocista Principiessa, wypełniła część pustki po Draniu i stała się równie ważna. Lubię myśleć, że ta dwójka zaprzyjaźniłaby się ze sobą. Psy bywają zazdrosne i pilnują hierarchii w stadzie, ale jestem dziwnie spokojna, że ta dwójka znalazłaby wspólny język.

Zofia Stanecka „Drań czyli moje życie z jamnikiem”, ilustr.: Marianna Sztyma, wyd.: Kropka, Warszawa 2022

Stan splątania

Stan splątania

Książka nominowana w konkursie Książka Roku 2021 Polskiej Sekcji IBBY w kategorii literackiej

i nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: tekst !!!

oraz nagrodzona Nagrodą Żółtej Ciżemki w kategorii: tekst !!!

oraz NAGRODZONA w konkursie Literacka Podróż Hestii !!!

oraz wpisana na listę White Ravens 2022 !!!

Roksanę Jędrzejewską–Wróbel znałam dotąd jako autorkę piszącą dla dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym. Jej wcześniejsze książki to głębokie i mądre historie (jak stosunkowo niedawna „Pracownia Aurory” czy „Jeleń”) na ogół rozgrywające się w anturażu, który określiłabym jako mniej lub bardziej baśniowy. Całą jej półkę znajdziecie —>>> tutaj Dotychczas najbardziej realistyczne (czy też obyczajowe) były historie o Florce – oczywiście pomijając fakt, że tytułowa bohaterka jest ryjówką 😉

Kiedy dowiedziałam się, że napisała powieść dla nastolatków, zdziwiłam się trochę, ale moje zdziwienie urosło jeszcze bardziej, kiedy wzięłam tę książkę do ręki i zobaczyłam jej objętość. Zaryzykuję twierdzenie, że (jeśli wziąć pod uwagę tylko ilość znaków) autorka co najmniej zdublowała nią całą swoją wcześniejszą twórczość. I to z jakim skutkiem !!!

Ta historia poruszyła wiele czułych strun w mojej duszy. Ważną jej częścią jest starość, śmierć i stosunek współczesnego świata do ludzi u kresu życia. Ale nie tylko o nich jest ta opowieść, bo to także gorzkie rozliczenie z życiem obecnych dorosłych i z tym, jak urządzają oni teraźniejszość i przyszłość swoim dorastającym dzieciom.

„Stan splątania” to powieść, która nie ma jednego głównego bohatera, bo jest ich tam… aż sześcioro. Najpierw poznajemy trójkę ósmoklasistów, uczniów renomowanej szkoły niepublicznej, których poza czasem spędzanym w tej samej sali szkolnej, łączy jeszcze miejsce zamieszkania czyli to samo podmiejskie osiedle. Potem łączy ich jeszcze wolontariat w domu seniora, który mieści się niedaleko. Tam Lena, Maria i Miłosz poznają Bertrama, Elodię i Jarminę

„Stan splątania” to bardzo gorzki obraz współczesności. Świat, w którym żyją bohaterowie tej książki, niepokojąco przypomina realia znane z „Dawcy”. Tym bardziej niepokojąco, że mamy tu Polskę teraz, a powieść Lois Lowry to dystopia z akcją nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy, ale zdecydowanie w przyszłości. Lawendowe Wzgórze, osiedle na którym mieszkają nastoletni bohaterowie, to świat zadbany, uporządkowany, bezpieczny i oddzielony ogrodzeniem i szlabanem od wszystkiego, co znajduje się po drugiej jego stronie. To miejsce, poza które się nie wychodzi, najwyżej jedzie samochodem do miasta albo do centrum handlowego. Na osiedlu ma być miło i przyjemnie dla oka, a jeśli coś tę harmonię zakłóca, najlepiej odwrócić wzrok, albo zmienić kanał w telewizorze.

Schowana za wysokim ogrodzeniem i kutą, ozdobną bramą Zaciszna Przystań, gdzie mieszkają Bertram, Elodia i Jarmina, to miejsce komfortowe (i nie tanie). Pensjonariusze mają własne pokoje, do których mogli zabrać własne meble, obrazy, książki, mają opiekę i zajęcia aktywizujące, a jednak trudno powiedzieć, że toczy się tam jakieś życie. Kiedy Lena, Maria i Miłosz przychodzą tam po raz kolejny, wydaje im się, że przez cały zeszły tydzień nic tu się nie zmieniło. Mają wrażenie, że podczas gdy oni pisali testy próbne i sprawdziany, skakali w dal i rzucali piłką lekarską, spóźniali się na korepetycje, tworzyli projekty, uczyli się wzorów, grali na wiolonczeli i komputerze, powtarzali słówka, wyjeżdżali co rano do miasta i wracali z niego wieczorem, rezydenci tego pokoju nie zrobili absolutnie nic. Jakby czas tutaj zastygł w przezroczystą, nieruchomą bryłę i zatopił mieszkańców jak muchy w bursztynie.

Autorka konfrontuje swoich bohaterów (a wraz z nimi czytelników) z tym, z czym dorośli sami sobie nie radzą, więc odsuwają poza pole widzenia i podobnie chronią swoje dzieci – ze starością i ze śmiercią. Nie bez powodu Jarmina mówi w pewnym momencie z goryczą: My nikogo nie obchodzimy. Tracimy wzrok, słuch, zanikają nam mięśni, kości, pamięć. Nie po to nas tu zamknęli, żeby ktoś z nami rozmawiał. Zamknęli nas, żeby nas schować przed światem, bo do niego nie pasujemy, tylko zaśmiecamy krajobraz. Niczego nie produkujemy i przypominamy o niewygodnych rzeczach. Starość zamknięta w komfortowych warunkach, schowana za ogrodzeniem nie przestaje istnieć, trudno także się nią zarazić. To choroba, która rozwija się od urodzenia. Każdy ją w sobie nosi, ale nikt w to nie wierzy, dopóki go nie dopadnie. Więc w zasadzie racja, jest się czego bać. Śmierć jest jedyną pewną rzeczą w życiu i ona także nie zniknie, jeśli się o niej nie będzie mówić.

W tej historii trudna i bolesna jest nie tylko starość trójki bohaterów. Niełatwo jest także nastolatkom, mimo że wydawać by się mogło, że żyją wygodnie i komfortowo. W ich życiu nie ma miejsca na beztroską przyjemność, nie ma miejsca na pasje, co dobitnie i przewrotnie przypomina im wiszące na szkolnym korytarzu motto Moja szkoła – moja pasja. Wszystko jest po coś, wszystko podporządkowane jest walce o punkty, którą mogą przekreślić drobiazgi – zapomnienie o legitymacji na egzamin czy nieodpowiedni długopis. Czarny. Wyłącznie czarny, bo niebieskiego długopisu komputer nie zobaczy i test pójdzie do kosza. Nawet jeśli będzie świetnie rozwiązany. Cały wysiłek pójdzie do kosza, wszystko pójdzie do kosza. Bez czarnego długopisu nie dostaniesz się do dobrego liceum, a bez tego nie masz szans na dobre studia, które przesądzą o twojej karierze i dalszym udanym życiu. Jeżeli więc nie masz kieszeni pełnej czarnych długopisów, najlepiej od razu się zabij.

Dalszym udanym życiu ? Co to w ogóle znaczy ? Czy ich rodzice sami to wiedzą ? Czy ta ich ciągła wspinaczka po szczeblach kariery jak wiewiórki po orzechy dokądś prowadzi ? Czy jest tylko rozpaczliwą walka o to, żeby się utrzymać na powierzchni ?

Wbrew temu, co mogło by się wydawać na podstawie tego, co napisałam, „Stan splątania” nie jest powieścią li i jedynie depresyjną. Mniej więcej 2/3 jej akcji to rzeczywiście gorzki realizm, ale Autorka nie pozostawiła swoich bohaterów (i czytelników) bez nadziei, że jednak może być lepiej. Zapowiadają to zresztą tytuły kolejnych części – Uśpieni, Spotkanie, Przebudzenie i nie, po przebudzeniu nie ma już powrotu do tego co wcześniej, musi być Rewolucja i Wolność.

Wiem, że były osoby, które ten zwrot akcji i zmiana nastroju zaskoczyły i nie do końca przekonały, ale dla mnie to, co tam się potem dzieje było logiczne i konsekwentne…

i w tym miejscu muszą zakończyć, bo nie jestem w stanie napisać o tej książce nic więcej bez spoilerowania, które odebrałoby przyszłym czytelnikom przyjemność lektury. Uważam, że nie jest to książka tylko dla nastolatków, dorośli znajdą tam też wiele dla siebie.

Tych, którzy chcą się dowiedzieć więcej o moich odczuciach i refleksjach z nią związanych zapraszam poniżej zdjęcia.

Roksana Jędrzejewska – Wróbel „Stan splątania”, wyd.: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021

To zdjęcie nie jest przypadkowe.

Czytałam „Stan splątania” dwa miesiące po śmierci mojej Mamy, a temat starości i odchodzenia zdominował ostatnich kilka lat mojego życia. Dlatego sceny w Zacisznej Przystani były dla mnie tak bolesne, bo choć Mama do końca była z nami w domu, to jednak nie był to jej dom. Zrozumiałam bardzo dobrze powiedzenie o tym, że starych drzew się nie przesadza. Mimo że nie było innego wyjścia, że Mama się na przeprowadzkę zgodziła, a my staraliśmy się stworzyć jej jak najlepsze warunki, temat jej powrotu do domu pojawiał się do końca.

Mama bardzo chciała też pojechać na swoją działkę. Z różnych przyczyn nie było to możliwe, a ja sama pojechałam tam kilka tygodni po pogrzebie. W tym miejscu, które było tak bardzo jej i Taty, a którego nikt nie odwiedzał przez trzy lata, najboleśniej odczułam odejście Rodziców. Dlatego tak bardzo wzruszyło mnie pragnienie Bertranda, żeby pojechać do jego ukochanego i własnoręcznie zbudowanego domu letniskowego i poczułam wyrzuty sumienia, że jednak Mamy tam nie zabrałam.

A to, co wydarzyło się potem, kiedy tam już dotarli…

„Stan splątania” to nie jest oczywiście pierwsza książka dla młodzieży, w której ktoś umiera, ale chyba pierwsza, w której ten moment jest tak dokładnie opisany. Przeżyłam to sama, więc wiem, jak przejmująca jest cisza, która zapada po ostatnim oddechu i jak silnie odczuwa się nieobecność tej osoby w ciele, które pozostało… Scena śmierci Bertranda jest, myślę, trudna dla młodego czytelnika, ale jest bardzo potrzebna. Przynosi łzy i ulgę jednocześnie.

W całym ciągu zdarzeń, które następują po spotkaniu trzech pokoleń na Lawendowym Wzgórzu, jedyną sytuacją, która mi zgrzyta jest zniknięcie ciała Bertranda, ale pewnie dałoby się to jakoś wytłumaczyć. Myślę jednak, że to dobre wyjście, bo dla nastolatków konfrontacja z wkładaniem ciała do worka do przewozu zwłok mogłaby być zbyt trudna.

Duże wrażenie zrobił też na mnie opis Wigilii – i w domach bohaterów, i w Zacisznej Przystani, wrażenie tak duże, że nadal nie jestem w stanie o tym pisać. Te święta tak odległe i od ich religijnego sensu, i od tego co zwykliśmy nazywać świątecznym nastrojem bolą mnie za każdym razem, gdy sobie o nich przypominam…

Edit.: 16.11.2024 – na półce Małego Pokoju stanęła kolejna powieść Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel „W krainie snów” – znakomita !!! Warto !!!

Maryjki. Opowieści o Matce Boskiej

Maryjki. Opowieści o Matce Boskiej

Książka wyróżniona w konkursie Książka Roku 2021 Polskiej Sekcji IBBY w kategorii literackiej oraz wpisana na pokonkursową Listę BIS w kategorii ilustracji

oraz nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2021 w kategorii: Od A do Z !!!

oraz wpisana na listę White Ravens 2022 i na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2021

Na zdjęciu moja ukochana ikona Matki Boskiej Łopieńskiej Dobrej Miłości – oryginał pochodzący z bieszczadzkiej wsi Łopienka znajduje się obecnie w cerkwi w Polańczyku.

Ta książka powstała z pragnienia, by ocalić od zapomnienia baśnie ludowe łączące Matkę Boską z przyrodą. Wydaje mi się, że niewiele dzieci je zna, choć niegdyś były tak popularne jak dziś opowieści Marvela.

Gdy byłam mała, opiekowała się mną niania mojej mamy, Cecylia Kot, wiejska kobieta z Podkarpacia. Uosobienie miłości. I to ona przekazała mi niektóre z tych legend. Śpiewała mi je, opowiadała wierszem. Te proste bajki z jednej strony tłumaczyły, skąd się wzięło to czy tamto, kolor piórek kanarka, drżenie listków osiki, a z drugiej – włączały przyrodę do sfery sacrum, czyniły z niej element historii zbawienia – napisała we wstępie do tej książki jej autorka.

„Maryjki. Opowieści o Matce Boskiej” to książka zbudowana trochę jak kalendarz roku maryjnego. Zaczyna się i kończy w zimie, i jest to zima pełna śniegu, a zaczyna się i kończy zdaniem: na całym świecie nie ma dwóch takich samych śnieżynek 🙂 Potem wśród różnych historii znajdujemy ułożone chronologicznie takie, które wyjaśniają pochodzenie i zwyczaje kolejnych świąt związanych z Najświętszą Marią Panną. A mamy ich sporo – że wymienię tylko Matki Boskiej Gromnicznej, Jagodnej, Zielnej czy Siewnej.

Kiedy wzięłam „Maryjki” pierwszy raz do ręki, przypomniała mi się opowiadana mi przez Mamę, która znała ją z dzieciństwa od swojej Matki Chrzestnej, historia o tym, jak Matka Boska uczyła Jezuska tańczyć. Pamiętam ją jak przez mgłę, a Mamy, żeby mi ją przypomniała, już nie ma. Nie znalazłam jej w tym zbiorze, może zresztą Ciocia Miłka sama ją wymyśliła, ale była bardzo podobna w duchu do tych, które spisała Justyna Bednarek. Jest w nich coś ujmującego – obraz Matki Boskiej jako z jednej strony osoby nieskończenie dobrej dla wszystkich istot, z drugiej – takiej zwyczajnej ludzkiej mamy, kochającej i troszczącej się o synka nawet wtedy, kiedy był on już dorosłym mężczyzną. W dodatku funkcjonującej w naszych polskich (a więc doskonale znanych tym, którzy je opowiadali, i tym, którzy słuchali) realiach geograficzno – klimatycznych. Efektem tego połączenia jest Maryja gotująca dla syna i jego uczniów pierogi z jagodami, rozmawiająca ze skowronkami i wilkami i chowająca się przed żołnierzami Heroda w leszczynach.

To zaadoptowanie do znanych realiów, takie oswojenie Matki Boskiej jest zjawiskiem występującym na całym świecie. Wystarczy wspomnieć chociażby afrykańskie rzeźby ludowe, na których Święta Rodzina ma rysy rdzennych mieszkańców tego kontynentu.

Opowieściom o Maryi towarzyszą w tej książce ilustracje Marianny Oklejak inspirowane polską sztuką ludową. Ten nurt jest w jej twórczości obecny od dawna, a pierwszą jego emanacją były wydane w 2015 roku autorskie „Cuda wianki” nagrodzone tytułem Książki Roku 2015 Polskiej Sekcji IBBY oraz ich kontynuacja – „Cuda niewidy”. We wstępie do pierwszej z nich Marianna Oklejak napisała: Ta książka powstała z zachwytu. Polską kulturę ludową poznaję od kilkunastu lat i nie mogę się wciąż nadziwić jej różnorodności. Żywa muzyka, niezwykła harmonia kolorów, świetne kroje ubrań, piękne ornamenty – wszystko to, co od wieków szczerze płynie z serca, a nie z potrzeby rynku, ma nadal wielką moc. (…) Ten świat istnieje nie gdzieś daleko – za górami, za lasami lub zamknięty jedynie w skansenach – lecz blisko, za miedzą, i wcale nie jest oderwany od naszego „dzisiaj”. Jego język jest wciąż aktualny. Od nas zależy, czy będzie trwać, rozwijać i wypełniać znaczeniem.

Ten zachwyt ilustratorki trwa nadal, a jego wyrazem były zeszłoroczne ilustracje do nominowanej w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA w kategorii Od A do Z książki „O kolędach. Gawęda” oraz tegoroczne „Maryjki”. Jestem przekonana, że za tym się nie skończy i bardzo czekam na to, co będzie dalej 🙂

Justyna Bednarek „Maryjki. Opowieści o Matce Boskiej”, ilustr.: Marianna Oklejak, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2021

Wszyscy się liczą

Wszyscy się liczą

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA – książka dla niedorosłych w kategorii – Od A do Z !!!

oraz wpisana na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2020

Tytuł tej książki może wywołać skojarzenie z wszystkim, co dzieje się obecnie nie tylko w USA wokół hasła Black Lives Matter oraz wymyślonemu w odpowiedzi na nie: All Lives Matter. Powstała ona jednak w Norwegii kilka lat przed tymi wydarzeniami i jest publikacją uniwersalną, ponadczasową oraz inną niż wszystkie 🙂

„Wszyscy się liczą” to książka, która służy nie tylko do czytania, bo tekstu jest w niej na kilka minut, a zajmować się nią można bez końca. Co jeszcze można z nią robić ? Mnóstwo rzeczy – można liczyć i sprawdzać, czy na pewno na ilustracji jest tyle osób, ile trzeba, można wyszukiwać rozmaite osoby i wymyślać ich historie, można też ją kolorować, bo całe tło jest tylko konturami.

Pole do wymyślania historii jest tu praktycznie nieograniczone.

Dwie osoby na wycieczce w lesie. Jedna z nich mówi coś, co ta druga zapamięta do końca życia.

Na polance w środku lasu siedzą mężczyzna i chłopiec. Mają plecak i koszyk z jedzeniem, siedzą na kamieniach nad stawem, piją coś z kubeczków i rozmawiają. Czy to tata z synem ? Może nie ? O czym rozmawiają ? Który z nich mówi właśnie to coś, co drugi zapamięta ?

Dwanaście osób na przyjęciu urodzinowym. Dwie z nich uważają, ze czas płynie zbyt szybko. Jedna nie może się doczekać własnych urodzin.

Czworo dzieci i ośmioro dorosłych w różnym wieku siedzi na kanapie, fotelach i na podłodze, a dookoła leżą prezenty. Troje dzieci, kobieta i mężczyzna otaczają jedną z paczek, która właśnie jest rozpakowywana. Czyje to urodziny ? Jakie więzy łączą osoby na obrazku ? Dlaczego jedna z dziewczynek siedzi z dorosłymi na kanapie ? Kto jest na zdjęciach, które wiszą na ścianie ? Kto nie może się doczekać własnych urodzin i dlaczego, a komu czas biegnie zbyt prędko ?

Sto trzydzieści pięć osób na lotnisku. Dziewiętnaście z nich tęskni za domem. Jedna nie zdąży na samolot. Jedna z nich po raz pierwszy spotka się ze swoją rodziną. Jedna podróżuje wbrew własnej woli i nigdy nie wróci.

Kto z tych osób, które widzimy na ilustracji odlatuje i dokąd ? Kto odprowadza i kogo ? Kto przyszedł powitać kogoś przylatującego ? Czy któraś z tych osób, która biegnie, to ta, która się spóźni ? Czy może tą, która nie zdąży, jest jakaś inna ? Kto podróżuje wbrew własnej woli ? Czy jest to któreś z dzieci ? A może to ta kobieta w czadorze, która już siedzi w samolocie ?

Możliwości jest mnóstwo, za każdym razem można wymyślać nowe historie. A jak już zabraknie na nie pomysłów, można zajrzeć na koniec, na stronę na której autorka podsuwa rozmaite pomysły wyszukiwanek i zadaje czytelnikom pytania.

Ta książka wyróżnia się w swoim gatunku. Można czytać ją wiele razy i za każdym razem odkrywać coś nowego. Można zobaczyć w niej myśli innych ludzi – a może nawet rozpoznać samego siebie w którymś z bohaterów. – napisało w swoim werdykcie jury Nagrody Literackiej Rady Nordyckiej. Została także wpisana na listę White Ravens.

Ja odkryłam, że jest to najbardziej demokratyczna książka jaką znam. Nie ma w niej jednego najważniejszego bohatera. Nie ma ich nawet kilku najważniejszych. Wszyscy są jednakowo ważni. Wszyscy się liczą.

Kristin Roskifte „Wszyscy się liczą”, przekł.: Milena Skoczko, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2020

Awaria elektrowni

Awaria elektrowni

Edit 8.10.2020: „Awaria elektrowni” została wpisana na listę White Ravens 2020 !!!

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2019 w kategorii Od A do Z

Gdyby ktoś tamtej nocy spojrzał w dół z samolotu, zobaczyłby na ziemi czarną plamę w kształcie serca. To awaria elektrowni pogrążyła w ciemności całe miasto, a wraz z nim okoliczne miasteczka, wsie i domy rozsypane wśród pól. Kawałek świata nagle zmienił się nie do poznania…

Żyjemy w świecie pozbawionym ciemności, boimy się jej i staramy się ją rozświetlić. Nawet w miejscach odległych od ludzkich siedzib trudno jest zobaczyć gwiazdy na niebie, bo zagłusza je łuna bijąca od ziemi, ale jesteśmy do tego stanu tak przyzwyczajeni, że nie zauważamy tego. Rzadko patrzymy w nocy w niebo, bo po co, skoro i tak niczego na nim nie widać ?

Pogasły lampy, latarnie, podświetlane reklamy, sygnalizacja świetlna i neony nad witrynami sklepów. Znieruchomiały ruchome schody, windy stanęły pomiędzy piętrami. Z cichym pyknięciem wyłączyły się komputery, telewizory zgasły w pół słowa, umilkło radio, elektryczne czajniki nie zdążyły zagotować wody, pralki zatrzymały się w połowie wirowania, a lodówki zaczęły się rozmrażać. Na pozbawionym prądu obszarze zapanowała cisza i ciemność…

Trwająca jedną noc awaria elektrowni, która pogrąża okolicę w ciemności, pozwala zauważyć jak wiele tracimy przez jej brak. Nie widzimy nie tylko gwiazd, ale także zwierząt, które żyją obok nas, ale chowają się tam, gdzie nie dociera światło.

Kiedy czytałam tę książkę przypomniały mi się dawne czasy moich pierwszych obozów harcerskich, pierwsze nocne warty w ciemnym lesie i to, jak trudno było zrozumieć, że w ciemności lepiej widzi się bez światła. Kiedy zapalamy latarkę, widzimy bardzo dobrze tylko to, co ona oświetla, natomiast wszystko, co znajduje się poza strumieniem światła, ginie w ciemności jeszcze ciemniejszej. Kiedy zgasimy światło i poczekamy chwilę, aż oczy przyzwyczają się do nowych warunków, okaże się, że możemy zobaczyć dużo więcej – na przykład zwierzęta, które na co dzień kryją się przed nami i nawet nie wiemy, że są tak blisko.

„Awaria elektrowni” została wyróżniona w kategorii literackiej konkursu Książka Roku IBBY, natomiast (ku mojemu zdziwieniu i żalowi) w kategorii graficznej zdaniem jury nie zasłużyła nawet na nominację. Nie dyskutuję z werdyktami jurorów w takich sytuacjach, bo wiem, że ich rola jest niebywale trudna – nie sposób jest porównywać rzeczy nieporównywalnych 😉 Myślę jednak, że warto jest docenić nie tylko tych ilustratorów, którzy starają się wnieść do tego świata coś nowego, ale także tych, którzy sięgają do tradycji i robią to znakomicie. My, dorośli czytelnicy książek dla niedorosłych, widzieliśmy w swoim życiu dużo więcej niż ich dziecięcy adresaci i to, co nam może wydać się zachowawcze i mało odkrywcze, dla nich może być odmienne od tego, co już znają.

Opowieść Tiny Oziewicz o ciemności, która trwała jedną noc, zamknięta jest w książce, która cała – od okładki przez wyklejki i całostronicowe ilustracje Rity Kaczmarskiej – utrzymana jest w ciemnych, nocnych barwach. Świat pozbawiony sztucznego oświetlenia okazuje się być fascynujący i pełen niespodzianek.

Tina Oziewicz „Awaria elektrowni”, ilustr.: Rita Kaczmarska, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2019

Leon i kotka

Leon i kotka

Kiedy moje (obecnie już pełnoletnie) córki były małe – a więc w sumie nie tak dawno, zaledwie kilkanaście lat temu – rynek książki dziecięcej w Polsce wyglądał zupełnie inaczej niż teraz. Patrząc na obecną klęskę urodzaju pięknych książek, która powoduje, że trudno jest wybrać i nie da się przeczytać wszystkiego, co jest tego warte, aż trudno uwierzyć, że wtedy każda dobrze napisana i zilustrowana oraz ładnie wydana pozycja była na wagę złota.

Wtedy, w początku XXI wieku, rzec można na gruzach dawnego porządku i wydawnictw rodem z PRL, powstawały nowe, małe oficyny, zakładane przez ludzi, których nazwałabym szczególnymi maniakami książek. Niektóre z nich istnieją do dziś, niektóre nawet przestały być małe, ale były też takie, które nie przetrwały. Dwóch z nich nie mogę odżałować – jednym było Wydawnictwo Plac Słoneczny 4, które wydało między innymi „Wierzbową 13”, a drugim – Wydawnictwo FRO9. Jego nakładem ukazały się tylko cztery pozycje i wszystkie były zachwycające. Dziś przypomnę pierwszą z nich, o której pisałam 25 września 2006 roku:

Ta książka to czysta poezja, choć napisana jest prozą. Każdy, kto chodził do szkoły wie, że najgorsza rzecz, jaką można zrobić z poezją, to zacząć zastanawiać się co autor chciał przez to powiedzieć 😉 . Dlatego „Leona i kotki” nie należy analizować. Trzeba usiąść z dzieckiem w spokoju i dać się unieść jej nastrojowi, budowanemu w równym stopniu przez tekst Grażyny Ruszewskiej i ilustracje Piotra Fąfrowicza. Nie znam drugiej książki dla kilkulatka, przy lekturze której ogarniałby mnie taki spokój i która tak wyciszałaby Najmłodszą z moich córek.

Książki „z obrazkami” dzielą się na takie, które składają się z efektu pracy pisarza i ozdabiających go ilustracji oraz te, w których ilustracje i tekst dopełniają się, tworząc nierozdzielną całość. Ta należy do tych drugich – nie istniałaby bez ilustracji Piotra Fąfrowicza. Są one odmienne od dominującej obecnie quasi-disnejowskiej stylistyki obrazków dla dzieci – niedopowiedziane, pozostawiające pole dla wyobraźni oglądającego.

Historyjka o kocie, który niechętnie przyjął pojawienie się w jego domu kotki – znajdy, jest urzekającą w swojej prostocie opowieścią o rodzącej się przyjaźni (a nawet miłości). Jest to też opowieść o tym, że zmiany, które nieuchronnie przynosi życie, wcale nie muszą być zmianami na gorsze. Sześcioletnia Marysia, której recenzję zamieszczono na stronie wydawnictwa, znalazła w niej jeszcze coś: To przecież bajka o mnie ! Jak urodziła mi się siostrzyczka, to jej nie chciałam, a potem sie okazało, że żyć bez siebie nie możemy ! Może Wy odkryjecie w niej jeszcze coś innego ?

Wiem, że dzieci nieprzyzwyczajone do takiej poetyki początkowo podchodzą do „Leona i kotki” nieufnie. Nie znam jednak żadnego, którego by ta książka nie uwiodła. A jakie piękne sny ma się po niej… Takie poetyckie… 🙂

Wyróżnienie literackie i graficzne w konkursie Książka Roku IBBY 2004

Książka wpisana przez Internationale Jugendbibliothek na listę Białych Kruków – White Ravens

Grażyna Ruszewska „Leon i kotka czyli jak rozumieć mowę zegara”, ilustr.: Piotr Fąfrowicz, wyd.: „FRO9”, Łódź 2004

Edit: nakładem tego samego wydawnictwa ukazała się jeszcze jedna książka tej spółki autorskiej – „Wielkie zmiany w dużym lesie”. Składają się na nią trzy historie, ale nie urzekły nas tak bardzo jak „Leon i kotka”. Chyba Najmłodsza była już na nią za duża…

Grażyna Ruszewska publikuje obecnie jako Grażyna Lutosławska 🙂

Rutka

Rutka

Wpis z 19 stycznia 2017 roku:

Z „Rutką” było tak:

najpierw przeczytałam gdzieś (a może usłyszałam ?), że wyszła książka nawiązująca do historii łódzkiego getta. Dotychczas ten temat poruszała tylko „Bezsenność Jutki”, a jest i fascynujący, i mało znany, więc zaczęłam jej szukać.

Nabyłam, zaczęłam czytać i… bardzo mi nie szło. Spodziewałam się chyba czegoś kompletnie innego i jakoś nie wciągnęła mnie. Nawet nie pamiętam, kiedy porzuciłam jej lekturę. Przypomniałam sobie o niej dopiero, gdy pakując książki przed remontem doszłam do przyłóżkowego stosika i odkryłam ją na samym jego spodzie.

Jakiś czas potem okazało się, że „Rutka” została „Książką Roku IBBY” !!! Chyba jeszcze nigdy żaden werdykt mnie tak nie zaskoczył. Kompletnie nie rozumiałam, co jury w niej zobaczyło, ale postanowiłam dać jej jeszcze jedną szansę.

Nie było łatwo ją znaleźć, bo nie wszystkie nasze książki doczekały się już swoich półek, część nadal jest w kartonach, a Rutka wyraźnie chowała się przede mną. Wreszcie udało się.

Przeczytałam.

I zrozumiałam, czym zachwyciła jurorów IBBY.

„Rutka” to książka niezwykła, wymykająca się gatunkom. Można ją przeczytać kompletnie obok kontekstu historycznego – wtedy będzie czymś w rodzaju onirycznej, choć nieco zwariowanej baśni o samotnej dziewczynce i jej niewidzialnej przyjaciółce – i dopiero z posłowia dowiedzieć się, co autorka miała na myśli.

Bałuty to stara dzielnica Łodzi o długiej i trudnej tradycji – w czasie wojny było tu getto. Niektóre ulice, całe kwartały przetrwały w niezmienionym stanie do dziś.

Jako dziecko lubiłam dotykać ręką murów tamtejszych kamienic – zdawało mi się, że czuję, jak oddychają. Zaglądałam w okna domów i zastanawiałam się, kto w nich wcześniej mieszkał. Jakie dzieci się tu bawiły, czyje stopy biegały po „kocich łbach” bałuckich uliczek ? Wyobrażałam sobie całe rodziny, razem z ich sąsiadami i domowymi zwierzątkami.

Mimo tak wyraźnego umocowania w czasie i przestrzeni trudno nazwać „Rutkę” książką o getcie, wojnie, czy Holokauście. Nie znajdziemy tam ani realiów ówczesnego życia, nie usłyszymy określenia Wielka Szpera, nie dowiemy, kim był Biały Pan. Także ilustracje Mariusz Andryszczyka nie przywołują przeszłości, kreują atmosferę baśni.

O czym więc jest ?

O pamięci ? Czy też może raczej o jej braku – czyli o zapomnieniu ? Pokazuje Łodź (ale przecież nie tylko o nią tu chodzi, to może być każde inne miasto i miejscowość) jako palimpsest, w którym kolejne pokolenia pozostawiają po sobie kolejne warstwy, łatwe do odkrycia, jeśli się trochę poskrobie.

Bo każde miejsce ma do opowiedzenia własną historię. Wystarczy tylko przyłożyć ucho i słuchać…

Joanna Fabicka „Rutka”, ilustr.: Mariusz Andryszczyk, wyd.: Agora, Warszawa 2016

Książka wpisana przez Internationale Jugendbibliothek na listę Białych Kruków – White Ravens