Książka nominowana w konkursie KSIĄŻKA ROKU Polskiej Sekcji IBBY w kategorii graficznej !!!
Mały Filemon, zwany przez wszystkich Fisiem, przeprowadził się niedawno z rodzicami do nowego, większego mieszkania. Było w nim mnóstwo miejsca. W salonie stały tylko kanapa i stół. Można było biegać dookoła, tarzać się po podłodze i odbijać balonik od ścian i sufitu.
Pewnego dnia wszystko zmienił jeden dźwięk. Dzwonek.
Trrrilt!
Ten dzwonek oznajmił, że w domu zjawili się dwaj panowie, którzy wniesili do niego… pianino. Fiś pierwszy raz widział ten instrument. Gdy mama podniosła klapę, ujrzał białe i czarne klawisze. Nic nadzwyczajnego. Tylko czerń, biel i cisza.
Fiś wyciągnął rękę i nieśmiało nacisnął jeden z klawiszy…
…i od tego momentu zaczęły dziać się czary, które przepięknie zwizualizowała Marianna Oklejak. Czary ? A może nie one, tylko wyobraźnia i talent ?
Na facebookowym fanpage’u Wydawnictwa Bajka znalazłam dziś takie słowa:
Opowieść o Fisiu to wielka pochwała wyobraźni i twórczości, a zarazem BAJKA TERAPEUTYCZNA o oswajaniu się dziecka z własnym talentem, o wrażliwości i wytrwałości, o budowaniu odporności na porażki, o mądrych wspierających rodzicach i o ważnej roli mistrza w naszym życiu.
To także KSIĄŻKA BARDZO OSOBISTA. Bo napisała ją mama małego wirtuoza, Joanna Olejarczyk (jej bajki znajdziesz na Złotej Liście Cała Polska Czyta Dzieciom ). Bo swoją ukochaną MUZYKĄ ZILUSTROWAŁA Marianna Oklejak (nikt inny tak by nie potrafił).
Jej ukazanie zbiegło się w czasie w Konkursem Chopinowskim. Od kilku dni, kiedy tylko mam taką możliwość i siłę na to, towarzyszą mi gdzieś w tle etiudy, nokturny, walce, ballady i barkarole grane w pierwszym etapie. Zaczęłam zastanawiać się, jak to jest z jego uczestnikami ? Czy oni widzą muzyką podobnie do Fisia? Bo ja nie i pewnie jestem o coś od nich uboższa, ale to nie znaczy przecież, że mój odbiór jest gorszy.
Pomyślałam sobie, że „Czarodziejskie pianino Fisia” może być dobrym wstępem do rozmowy z dzieckiem (a takie książki lubię bardzo!) – rozmowy właśnie o tym, jak odbieramy muzykę, jak ją rozumiemy, po co w ogóle jej słuchamy i co nam to daje…
Potem przyszła do mnie refleksja o tym, że aby dobrze zrozumieć i poczuć muzykę potrzebna jest cisza, której bardzo w naszym świecie brakuje. Jeszcze nie tak dawno – jakieś sto lat temu czyli kilka pokoleń wstecz, muzykę można było usłyszeć tylko na żywo, a do tego potrzebny był instrument i ktoś, kto potrafi na nim grać. Teraz żyjemy w środowisku zaśmieconym dźwiękami, atakującym nas ze wszystkich stron: muzyką z głośników, sygnałami wydawanymi przez rozmaite urządzenia oraz hałasem, jaki robią pracując. W tym wszystkim gubi nam się gdzieś piękno i emocje, które możemy usłyszeć w muzyce – ale tylko wtedy, gdy będziemy jej słuchać, a nie puszczać mimo uszu w biegu. Jak ci ludzie w waszyngtońskim metrze mijający bez zainteresowania grającego skrzypka…
…a był to Joshua Bell, jeden z najwybitniejszych skrzypków, który na najdroższych skrzypcach świata grał jedne z najtrudniejszych utworów, jakie powstały. W ramach eksperymentu społecznego grał tam przez godzinę, a w tym czasie zaledwie kilka osób zwróciło na to uwagę.
Nie dziwię im się, bo do tego, żeby naprawdę słuchać potrzebna jest cisza i choć odrobina spokoju, pozwalającego poświęcić uwagę dźwiękom. I tego właśnie na kolejne etapy Konkursu Chopinowskiego życzę sobie i tym, którzy też tego pragną !
Dziękuję Wydawnictwu Bajka z egzemplarz recenzencki tej książki !!!
Joanna Olejarczyk „Czarodziejskie pianino Fisia”, ilustr.: Marianna Oklejak, wyd.: Wydawnictwo Bajka, Warszawa 2025
Książka nominowana i WYRÓŻNIONA w konkursie KSIĄŻKA ROKU Polskiej Sekcji IBBY w kategorii graficznej !!!
Na stronie wydawnictwa Widnokrąg możemy przeczytać:
Książka znalazła się na liście Unpublished Picturebook Showcase pośród 88 (z 600 nadesłanych) projektów z całego świata wybranych przez międzynarodowe jury i była prezentowana podczas najważniejszych targów książki dziecięcej Bologna Children’s Book Fair. Autorka wykorzystała technikę kolażu połączoną z delikatną kreską ołówkiem.
Katarzyna Minasowicz stworzyła tę książkę w ramach stypendium artystycznego Miasta Wrocławia: WROCŁAW – MIASTO SPOTKAŃ. Książkę objął patronatem honorowym Konsul Generalny Republiki Federalnej Niemiec we Wrocławiu. Wydana w polskiej i niemieckiej wersji językowej.
O Domu zwykle się nie myśli.
Dom się po prostu ma.
Raptem 23 lapidarne zdania plus ascetyczne ilustracje, w których nic nie pojawiło się przypadkiem albo po nic.
Wydawać by się mogło, że to bardzo mało, a jednak wystarczyło, żeby (jak to się mówi) trafić w punkt. Dlatego pierwszym wrażeniem, jakie miałam po obejrzeniu tej książki, był zachwyt. Ta historia wpisała się w to, co wiem, czego dowiedziałam się nie tylko z opowieści rodzinnych, ale też z wielu przeczytanych wspomnień i obejrzanych filmów. Można powiedzieć, że wypełniłam puste miejsca na jej kartkach wiedzą, którą miałam skądinąd.
Historia, którą opowiada Kasia Minasowicz, w oczywisty sposób nawiązuje do tego, co działo się 80 lat temu, a co było efektem powojennego przesunięcia granic czyli masowych przesiedleń ludności polskiej z terenów, które miały znaleźć się w granicach ZSRR na tak zwane Ziemie Odzyskane oraz wysiedlaniu stamtąd ludności niemieckiej. I jedni, i drudzy nie z własnej woli musieli opuścić swoje domy i zacząć życie gdzie indziej…
Po pierwszym zachwycie pojawiły się jednak wątpliwości i pytania o adresatów tej publikacji. Często tak mam w przypadku takich operujących niedopowiedzeniami picturebooków. Wydawnictwo określa wiek czytelników na 6+. Trudno mi powiedzieć, czy jest on odpowiedni i czym będą oni ją w stanie wypełnić. Jestem jednak pewna, że nie można ich zostawić samych z tą historią, która ma walor nie tylko historyczny, ale także uniwersalny. Doświadczenia jej bohaterki stały się nie tak dawno udziałem tysięcy dzieci, które przyjechały do Polski z Ukrainy. „U z dwiema kropkami” może być znakomitym punktem wyjścia do rozmowy o tym – w domu, ale także na lekcji bibliotecznej albo wychowawczej, wszędzie tam, gdzie taka rozmowa jest potrzebna.
Kasia Minasowicz „U z dwiema kropkami / U mit zwei punkten”, wyd.: Widnokrąg, Piaseczno 2025
Książka nagrodzona tytułem Książki Roku 2024 Polskiej Sekcji IBBY w kategorii graficznej !!!
a także wpisana naListę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2024oraz na listę White Ravens 2025
To nie jest pierwsza wspólna książka duetu Gèrard Moncomble & Paweł Pawlak. Wcześniej były: „Zagadkowa koperta listonosza Artura”, „Kotek, który merdał ogonem” oraz moje ukochane, nieodżałowane* „Czupieńki”.
Przyjechał cyrk!
W mieście poruszenie. Będą żonglerzy, woltyżerki, akrobaci i magicy. Ludzie tak ich kochają!
Ale przede wszystkim chcą się śmiać…
A w spektaklu wystąpi Moko, wielki Moko. Mówią, że to najśmieszniejszy klaun na świecie…
Historia Moko to historia o smutku i radości, opowiedziana na 60 stronach bardziej obrazem niż słowem – napisała w luadacji przewodnicząca jury graficznego Polskiej Sekcji IBBY Krystyna Lipka-Sztarbałło. Tak, w tej książce najważniejszy jest obraz. Tekstu czasami mogło by w ogóle nie być, jednak ta opowieść o smutku wynikającym z samotności oraz o radości z przyjaźni i bliskości i tak byłaby zrozumiała.
Paweł Pawlak stworzył intrygujące kolażowe ilustracje. Dzięki tej technice jego Moko mógł najpierw zupełnie dosłownie rozsypać się na kawałki, a potem, dzięki pomocy małego Bo, pozbierać znowu, jak to się mówi, do kupy. Wydawać by się mogło, że Moko – czy to w całości, czy też rozsypany – cały czas jest taki sam. Jednak wystarczy spojrzeć uważnie tylko na jedną jedyną czarną kreskę na jego umalowanej twarzy i od razu wszystko wiadomo. Na tym polega mistrzostwo !!!
Ta książka zniewala urodą, narracją plastyczną i przesłaniem – napisała Krystyna Lipka-Sztarbałło, a ja się pod tą opinią (i werdyktem jury) podpisuję obiema rękami !!!
* nieodżałowane – bo powstały i ukazały się tylko dwie z czterech zaplanowanych części, a ja ciągle mam nadzieję, że się tych kolejnych doczekam…
Gèrard Moncomble (tekst) & Paweł Pawlak (ilustr. i przekł.) „Moko. Najśmieszniejszy klaun na świecie”, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2024
Książka nagrodzona w konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY oraz nominowana przeze mnie w Małej Edycji Plebiscytu Blogerów LOKOMOTYWA 2024 !!!
„W krainie snów” to druga (po „Stanie splątania”) powieść Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel adresowana do młodzieży. Pierwsza zrobiła na mnie duże wrażenie, więc teraz przystępowałam do lektury z pewnymi obawami – czy sprosta oczekiwaniom rozbudzonym przez poprzednią ?
Sprostała !!!
Jest zupełnie inna (bo o czym innym), ale równie dobra. Czyta się znakomicie. Co jest w niej moim zdaniem najważniejsze – Roksana Jędrzejewska-Wróbel znowu pokazuje dorastanie jako niełatwy proces, w którym chodzi o coś więcej niż tylko o kwestie związane z seksualnością. Ten temat, mam wrażenie, zdominował w ostatnich latach literaturę dla starszej młodzieży, a tutaj nie jest najważniejszy. Życie składa się także z innych rzeczy.
Budzą mnie wrzaski. Otwieram oczy u w pierwszej chwili zupełnie nie wiem, gdzie się znajduję. W pokoju jest ciemno, ale przez pionowe rolety przenika światło. Siadam na łóżku. Jest wysokie i moje stopy nie dosięgają do ziemi, dyndają nad kremową wykładziną, jakbym miała sześć lat. Odsłaniam roletę i ostry błękit bije mnie po oczach, miesza się z turkusem pościeli. Na niebie ani jednej chmurki, tylko ten oślepiający blask. (…)
W końcu widzę, kto tak się wydziera. To zielone papugi. Wyleciały właśnie całą bandą spomiędzy liści palmy, która sterczy jak gigantyczna miotła po drugiej stronie ulicy. Jej pióropusz odcina się ostrym konturem od tego wszechogarniającego błękitu, który zalewa wszystko, jakby był wymieszany ze słońcem. Na podjeździe naprzeciwko, przed niskim żółtym domem stoi duży samochód.(…)
Po drutach wysokiego napięcia biegnie szara wiewiórka. Dopiero wtedy do mnie dociera, że naprawdę jestem w Kalifornii.
Wydawać by się mogło, że perspektywa spędzenia całych wakacji w Kalifornii to dla szesnastolatki z Polski coś fantastycznego. Mimo to Matylda nie była zachwycona, kiedy dowiedziała się, że zamiast pobytu z przyjaciółką w domku nad kaszubskim jeziorem czeka ją lot samolotem do Los Angeles i dwa miesiące w towarzystwie nigdy wcześniej niespotkanych przyjaciół mamy. Taka już jest, że nie lubi niespodzianek i woli sobie wszystko wcześniej zaplanować – odwrotnie niż jej mama. Jednak jak się ma szesnaście lat, to jest się skazanym na pomysły rodziców, nawet te najgłupsze. Poza tym jednak – Kalifornia to Kalifornia. Kto by nie chciał tam pojechać, zobaczyć wszystkich tych miejsc znanych z filmów i zdjęć?
Roksana Jędrzejewska-Wróbel pomału, ale konsekwentnie dekonstruuje mit beztroskiego życia w tytułowej krainie snów. Matylda, a wraz z nią czytelnicy tej książki, przekonują się, że z bliska ten świat wygląda zupełnie inaczej – trawa na zielonych trawnikach jest sztuczna, piękne rośliny bywają trujące, a jak się skręci w niewłaściwą ulicę, można niechcący trafić na kamping dla kloszardów. Słonce świeci cały dzień, upał jest nie od wytrzymania, trzeba zakrywać głowę i smarować się kremami przeciwsłonecznymi, ale za to zdjęcia wychodzą piękne i zbierają masę lajków na Instagramie.
Podobnie jest z ludźmi, z którymi Matylda ma spędzić te wakacje. Mieszkający w pięknym otoczeniu przyjaciele mamy chyba nie są tam szczęśliwi, a jej własna mama… też jest osobą, z którą najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Jest drobną, atrakcyjną blondynką, podobną do Marylin Monroe, więc pokazanie się z nią na instagramowym profilu to nie obciach. Za to codzienność z nią to zupełnie inna bajka.
Instagram i media społecznościowe zajmują w tej historii bardzo dużo miejsca. Każdy rozdział poprzedzony jest stroną, na której co prawda nie ma zdjęcia, ale jest jego opis – coś jak audiodeskrypcja dla osób niewidzących. Te zdjęcia to sceny opisane potem, a my możemy sami zorientować się, na ile prawdziwy obraz pokazują. Jednak nie tylko samo to zdjęcie jest ważne – z każdym kolejnym widzimy, jak przybywa pod nimi lajków, a Matylda zauważa ze zdziwieniem: Jestem zaskoczona liczbą serduszek, które znalazły się pod moimi ostatnimi zdjęciami. To bardzo przyjemne. Do tej pory nie byłam fanką mediów społecznościowych. Teraz myślę, że to dlatego, że nie za bardzo miałam co tam wrzucać.
Matylda jest zadowolona, że wreszcie może się czymś pochwalić przed znajomymi, którzy wciąż wstawiają zdjęcia z zagranicznych wakacji. Latałam tylko, jak byłam całkiem mała, i w podstawówce, ale wtedy nie miałam jeszcze Instagrama, więc bez sensu. Skoro nikt tego nie wiedział, to jakby się nie wydarzyło. Prawie wszyscy ludzie z mojego liceum ciągle jeżdżą z rodzicami za granicę. (…) Zawsze jak oglądałam ich zdjęcia, to mnie to wkurzało, a teraz ich rozumiem. Jeśli człowiek jest w jakimś fajnym miejscu, to chce się tym podzielić z innymi. Bez tego nie wiadomo, czy to się dzieje naprawdę, czy tylko się śni.
Na tych stronach poprzedzających kolejne rozdziały ważne są także piosenki, które stanowią tło dźwiękowe zdjęć Matyldy. Ich wybór nie jest przypadkowy, a tytuły tych piosenek stanowią tytuły rozdziałów. Na końcu książki znajduje się kod QR, który przenosi nas do playlisty na Spotifay’u. Można ją także tam znaleźć pod tytułem książki.
Każde wakacje jednak kiedyś się kończą i trzeba wrócić do codzienności. Już w Kalifornii do Matyldy zaczyna docierać, że jej mama jest nie tylko niedojrzałą życiowo i wciąż niepozbieraną po rozwodzie Śpiącą Królewną wiecznie marzącą o królewiczu, ale że ma ona także pewien poważny problem. Problem, który przerasta siły nastolatki, a z którym nie ma się do kogo zwrócić. Czy naprawdę obowiązkiem córki jest opiekowanie się nią? Jakim psychicznym kosztem? Czy ma prawo jednak zawalczyć o siebie i swoją przyszłość?
Z tymi znakami zapytania muszę Was zostawić, bo nie chcę zdradzać tego, o co w tej historii chodzi. Jeśli jednak ktoś chce się dowiedzieć i nie boi się spoilerów – zapraszam pod zdjęcie.
Roksana Jędrzejewska-Wróbel „W krainie snów”, wyd.: Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024
Dziękuję Wydawnictwu Literackiemu za egzemplarz recenzencki tej książki !
Mama każdy dzień kończy dwiema butelkami wina, a zaczyna pić już przy obiedzie. Sama nie wiem, co o tym sądzić. Trochę się martwię, ale może niepotrzebnie. To przecież tylko wino, a nie wódka. Mnóstwo osób pije wino do posiłku.
Te dwie butelki wina to już czas po ich powrocie z Kalifornii, kiedy mama musi pogodzić się z rozczarowaniem tym, że nic nie wyszło z planów ułożenia sobie tam życia z poznanym przez internet (i dzięki kalifornijskim przyjaciołom) mężczyzną. Już wcześniej można było zauważyć rozmaite sygnały, świadczące o jej postępującym uzależnieniu, jednak Matylda traktowała je jak coś normalnego, do czego była od zawsze przyzwyczajona. Roksana Jędrzejewska-Wróbel subtelnie, ale precyzyjnie opisuje te wszystkie momenty, które powinny zaniepokoić, ale są ignorowane, bo przecież każdy ma się prawo czasem napić. Opisuje życie z alkoholikiem, który nie chce przyjąć do wiadomości, że nim jest, wypiera to i ukrywa. Podobnie otoczenie – choć w tym przypadku trudno jest o nim mówić. Matylda jest z tym wszystkim sama, ojciec z nimi nie mieszka, babcia nie żyje, a jedyni znajomi, z którymi mama utrzymuje kontakt, mieszkają za oceanem.
Właśnie ta jej samotność boli mnie tutaj najbardziej. Ojciec, który po rozwodzie ogranicza się do opłacania byłej żonie i córce mieszkania na luksusowym osiedlu, ale równocześnie pozostawia ją samą ze wszystkim problemami, z których sobie zdawał sprawę. W chwili rozwodu Matylda miała dwanaście lat!
W telefonie zaufania, do którego zadzwoniła już po tym, jak znalazła mamę nieprzytomną na podłodze, poradzono jej, żeby znalazła sobie wspierającego dorosłego, ale ojciec nie chce albo nie potrafi udźwignąć tej roli. Na szczęście dla jego córki, chce jej w tym pomóc jego nowa partnerka.
Oddałabym wszystkie wakacyjne widoki, łącznie z Wielkim Kanionem, żeby tylko mama była taka jak dawniej, ale to niemożliwe, bo ona nigdy nie była inna i to właśnie jest najgorsze. Czuję się, jakbym nie mogła się wybudzić z jakiegoś koszmaru. Nie chcę, tak bardzo nie chcę myśleć o tym, że mama piła wcześniej? Czy dlatego tata odszedł? I dlaczego mnie nie zabrał? Bałam się go o to zapytać, bałam się usłyszeć, że nie byłam dla niego tak ważna, żeby mnie ochronić.
Chciałoby się dla nich wszystkich happy endu, ale rozsądek podpowiada, że nie bardzo można na niego liczyć.
Książka nagrodzona w konkursie „Książka Roku 2023” Polskiej Sekcji IBBY w kategorii literackiej (książka dla starszych) oraz wyróżniona w kategorii graficznej: książka obrazkowa / autorska !!!
Książka nagrodzona Nagrodą m. st. Warszawy w kategorii: literatura dziecięca (tekst i ilustracje) !!!
Oraz nominowana do Nagrody Literacka Podróż Hestiii wpisana na listę White Ravens 2025 !!!
Trzeci tom serii „Beskid bez kitu”, a zarazem czwarta z historii, które się na niego składają. (poprzednie opisałam —>>> tutaj ).
Oraz czwarta, ostatnia opisana w nim pora roku – wiosna.
„Hajda” to część, która ukazała się jako ostatnia, ale chronologicznie, biorąc pod uwagę czas akcji, jest druga. Nie wiem, czy to tylko moje skrzywienie historyczne, ale gdybym miała teraz zachęcać do lektury tego cyklu kogoś, kto go nie zna, zaproponowałabym właśnie taką kolejność – od zimy, przez wiosnę do lata i jesieni. Od czasów przedwojennych do współczesności. Myślę, że tak będzie najłatwiej zrozumieć te miejsca i to, co w nich zostało z przeszłości.
Ludzie w dolinie otoczonej wzgórzami rodzili się i umierali odcięci od reszty świata, ale to oddzielenie nie sprawiało im przykrości, obowiązki i święta gęsto wypełniały im czas. W gęstych i niedostępnych lasach mieszkały zwierzęta i biesy, które czasem dla żartu odwiedzały ludzkie osady, ale wystarczyło postawić kamienny krzyż czy kapliczkę i komunikat był dla nich jasny – nie przekraczały wyznaczonej granicy. Niestety świat pęczniał i grzmiał, i w końcu postanowił przyjść zza lasów do doliny. Przyszedł z wyciągniętą ręką, ale nie w geście powitania, tylko jak złodziej, po żywność, zwierzęta, a czasem nawet życie. Przyniósł wojnę, płacz i pogardę. Na wiele lat w dolinie zapanował strach…
Od wydarzeń opisanych tomie „Beskid bez kitu. Zima” minęło jakieś dwadzieścia lat i znów wracamy do tej samej wsi i tych samych rodzin tam mieszkających. To samo miejsce, ale zupełnie inny świat, przez który przetoczyła się, zakończona jakieś dwa lata temu wojna. Spotykamy znane z poprzedniej części, dorosłe już bohaterki – Nastkę oraz Teklę, która została nauczycielką. Trzecia z nich, Paraska wyjechała przed wojną do Ameryki, przysyła rodzinie listy i pieniądze. Chłopiec, którego widzimy na okładce to Kola, syn Nastki, a tytułowy Hajda to jego pies.
Dlaczego Kola nazwał swojego szczeniaczka akurat tak ? Tego już musicie dowiedzieć się z książki 😉
Kiedy wojna się skończyła i ludzie za górami i lasami świętowali jej odejście, mieszkańcy doliny nieśmiało zaczęli naprawiać zniszczone gospodarstwa. Okazało się jednak, że ta zawierucha, choć okrutna i długa, była jedynie wstępem do tego, co nastało później. Zwykłe reguły wojen, chociaż okrutne, są jednak przejrzyste. Zazwyczaj wiedziano, kim jest wróg i jaki nosi mundur. Teraz jednak było inaczej. Po tej wojnie ludzie, którzy nie wyrównali porachunków, zostali na miejscu. Przychodzili do wsi z różnych stron, mówili różnymi językami, kradli, oszukiwali, trudno było odróżnić człowieka od diabła. Jedni nosili mundury, inni wyglądali jak sąsiedzi. Jedni przychodzili nocą, inni za dnia – i szukali tych, którzy byli przed nimi.
Żadne krzyże i kapliczki nie mogły ich odstraszyć. Demonstrowali siłę jedni przed drugimi i walczyli ze sobą nad głowami mieszkańców. (…) Mimo zakończenia wojny spokój nie przyszedł. (…) Strach przybierał na sile i świat na zawsze przestał być mały i przytulny, Teraz już nikt, nawet dziecko, nie przestraszyłby się zwyczajnego diabła hasającego po beskidzkich łąkach. Ludzie okazali się od niego gorsi.
Temat tego, co działo się zaraz po wojnie w Bieszczadach i Beskidach, był dotąd właściwie nieobecny w literaturze dla młodszych czytelników. Pojawiał się z rzadka w książkach z czasów mojego dzieciństwa, ale wtedy widzieliśmy te wydarzenia raczej oczami żołnierzy walczących pod dowództwem generała Świerczewskiego z (jak to się wówczas określało) bandami UPA. Ludność miejscowa właściwie w tej narracji nie istniała. Dopiero Maria Strzelecka pokazała ten świat z perspektywy tych, którzy tam mieli swoje domy rodzinne i groby przodków.
Przeżywamy z nimi ostatnią wiosnę roku (jak podejrzewam) 1947, w której coroczny niepowstrzymany wybuch życia, pozimowe odrodzenie przyrody przytłumione są atmosferą schyłkowości. Wieś, do niedawna pełna życia, wyludniła się, a ci, którzy w niej jeszcze zostali, wiedzą, że będą zmuszeni do opuszczenia doliny, w której żyli od pokoleń, do pozostawienia nie tylko domów i ziemi, ale całego dobrze znanego im świata.
Autorka zadedykowała tę książkę: Dla wszystkich dzieci, które musiały opuścić swoich przyjaciół, oraz dla zwierząt, które zostały. Początkowo rozumiałam tę dedykację wyłącznie w kontekście historii Koli i Hajdy, która bardzo mnie poruszyła i skojarzyła się z gdyńskim pomnikiem poświęconym pamięci mieszkańców wysiedlonych stamtąd na początku okupacji.
Potem pomyślałam, że Hajda nie był jedynym zwierzęciem, które Autorka miała na myśli. We wszystkich częściach jej cyklu równorzędnymi bohaterami są zwierzęta żyjące dziko. Mają swoje przygody, swoje problemy, swoje uczucia i radości. Ich świat rządzi się własnymi bezlitosnymi prawami, a ścieżki, którymi wędrują, tylko czasem przecinają z ludzkimi.
Życie w górach nadal bardzo mocno związane jest z rytmem natury. Każda pora roku ma tam swoją specyfikę, swój nastrój, a Maria Strzelecka potrafi to niezwykle plastycznie opisać. To nie są oleodrukowe opisy przyrody, które się przeskakiwało czytając lektury szkolne 😉 Tu nie tylko widzimy to, co rośnie, ale także słyszymy wiatr czy deszcz i czujemy zapachy ziemi i roślin. Po prostu – jesteśmy tam.
Wydawnictwo Libra PL sprzedaje wszystkie tomy razem w ozdobnym pudełku – warto je mieć, bo dopiero razem tworzą klucz do zrozumienia Beskidów.
Maria Strzelecka „Hajda. Beskid bez kitu”, wyd.: Libra, Rzeszów 2023
Książka nominowana i NAGRODZONA w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2023 w kategorii: Od A do Z !!!
oraz wyróżniona w kategorii graficznej konkursu KSIĄŻKA ROKU Polskiej Sekcji IBBY 2023
oraz wpisana na listę White Ravens 2024 i na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2023 !!!
Kiedy pojawiła się po raz pierwszy ? Tego nikt dokładnie nie wiedział. To chyba było po kłótni rodziców albo wtedy, gdy tata kolejny raz nie dostał awansu w pracy. Na początku butelka stanęła obok fotela, nie rzucając się w oczy. Pierwszy zauważył ją Wojtek. Bawił się klockami i kilka z nich poturlało się pod meble. Gdy sięgał po czerwony klocek, poczuł jej nieprzyjemny kwaśny zapach…
Na ilustracjach Agaty Dudek ta butelka ma zielony (butelkowy) kolor. Można powiedzieć, że to właśnie ta barwa opowiada na ilustracjach całą historię – nie tylko na tam, gdzie wypełniają one całe rozkładówki, ale także na stronach z tekstem. Początkowo są to niewielkie plamy, które rozlewają się coraz bardziej, aby w końcu przykryć go w całości.
Artur Gębka opowiada w „Butelce taty” o problemie alkoholowym widzianym oczami dziecka, które nie rozumie, co się dzieje z jego tatą. Jak możemy przeczytać na okładce – to metaforyczna opowieść o zagubieniu i niepomocnych sposobach radzenia sobie z problemami, które z czasem stają się wielkim ciężarem dla całej rodziny. Jest w tej historii także mama – widzimy jej bezradność i próby chronienia synka przed tą metaforyczną butelką zajmującą coraz więcej miejsca w ich mieszkaniu i życiu. To ona wreszcie znajduje i przyprowadza do domu ratownika, który pomoże tacie wyjść z butelki czyli wyrwać się z nałogu.
Na okładce możemy przeczytać także, że jest to historia mówiąca o nadziei. Pokazująca, że mając odpowiednie wsparcie można poradzić sobie z największymi trudnościami i odzyskać to, co dla nas najcenniejsze. Nie można jednak powiedzieć, że jest to opowieść z happy endem – najwyżej z nadzieją na niego.
Butelka co prawda znika z domu Wojtka, a tata znów się uśmiecha i tańczy z mamą. Jednak barwa butelkowej zieleni nie znika z ich życia. Na ostatniej ilustracji, pokazującej tańczącą rodziną, pojawia się jak memento na ubraniach całej trójki. Przypomina, że zarówno alkoholikiem, jak i osobą współuzależnioną jest się już całe życie…
„Butelka taty” to książka ważna i bardzo dobrze, że powstała. Arturowi Gębce i Agacie Dudek udało się znakomicie zgrać ascetyczny tekst z przejmującymi ilustracjami. Kiedy ją czytałam, przypomniało mi się„Małe” Stiny Wirsen, także nominowane w kategorii: Od A do Z Lokomotywy. To również nie jest lektura dla każdego, ale (niestety !) są takie dzieci, którym może ona pomóc, pod warunkiem jednak, że nie zostaną z nią same i że będzie jej towarzyszyła rozmowa.
Książka nominowana i wyróżniona w konkursie Książka Roku 2023 IBBY w kategorii literackiej !!!
Była sobie raz myszka. // Myszka bardzo nieśmiała, // która wciąż się wstydziła // i wszystkiego się bała.
Myszka z tej książki natychmiast skojarzyła mi się z wcześniejszą „Myszką” tej samej autorki*, którą wtedy zwizualizowała nam Dobrosława Rurańska. Tamtą szarpały najrozmaitsze emocje, natomiast ta spętana jest nieśmiałością i lękliwością. Te cechy bardzo utrudniają jej życie…
Była sobie raz myszka, // której łatwo nie było. // Czasem w nocy płakała, // bo coś jej się przyśniło.
Na ogół, kiedy mówimy o takich nieśmiałych dzieciach, skupiamy się na tym, jakie problemy stwarzają one innym. Bo nie chcą leżeć same w ciemnym pokoju i trzeba z nimi siedzieć, aż zasną… Bo płaczą kiedy mają rozstać się z rodzicami i zostać bez nich w obcym miejscu (na przykład – w przedszkolu)… Bo swoją nieśmiałością psują innym dzieciom przedszkolne występy… Dorota Gellner pokazuje nam jednak, że najwięcej problemów z nimi mają… one same.
Czy jest na to sposób ? Na pewno nie jest nim mówienie: nie przesadzaj ! czy weź się w garść ! Wie o tym mały królik – okularnik. Myślę, że te okulary, w które ubrała go na ilustracjach Marianna Oklejak, nie są przypadkowe – pewnie jemu też to życie utrudniało. On potrafi po prostu być z nieśmiałą koleżanką, wspierać ją swoją obecnością i dodawać jej w ten sposób otuchy w trudnych momentach.
W obu tych książkach Dorota Gellner mówi dzieciom bardzo ważną rzecz – że mają prawo do swoich uczuć oraz że mają prawo sobie z nimi nie radzić. Warto, żeby usłyszeli i zrozumieli to także dorośli…
* Jest jeszcze trzecia myszka, tym razem zakochana, ale to jest zupełnie inna historia 😉
Dorota Gellner „Nieśmiała myszka”, ilustr.: Marianna Oklejak, wyd.: Wydawnictwo Bajka, Warszawa 2023
Dorota Gellner „Myszka”, ilustr.: Dobrosława Rurańska , wyd.: Wydawnictwo Bajka, Warszawa 2016
Książka „Beskid bez kitu” jest laureatką Nagrody imienia Ferdynanda Wspaniałego oraz nagrody graficznej w konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY
została też wpisana na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej za rok 2020
Natomiast „Beskid bez kitu. Zima” w konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY otrzymała (przyznaną pierwszy raz w historii) nagrodę literacko – graficzną przyznaną wspólnie przez oba gremia jurorskie
była też nominowana i NAGRODZONA w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA w kategorii: obraz
oraz została wpisana na Listę Honorową IBBY 2024 !!!
Bywa czasem tak, że po pierwszym kontakcie z książką mam ochotę ją (mówiąc kolokwialnie) zjechać, bo zupełnie mnie nie przekonuje, nie rozumiem, o co w niej chodzi i po co w ogóle powstała. Tak było z pierwszą częścią tego cyklu. Początkowo wzbudziła mój opór – ilustracjami jak z elementarza Falskiego (cytat z niego rozpoczyna zresztą tę książkę) i akcją letniej części osadzoną w głębokim PRL-u, a jesiennej bardziej współcześnie. Nie ogarniałam zamysłu Autorki, żeby właśnie w ten sposób opowiadać o Beskidach. Na szczęście przyjęłam zasadę, że (z małymi wyjątkami) dla książek, które mi się nie podobają, nie ma miejsca na pólkach Małego Pokoju z Książkami, więc odłożyłam ją i zajęłam się innymi.
Kiedy ukazał się „Beskid bez kitu. Zima” i kiedy dowiedziałam się, że będzie jeszcze trzecia część, zaczęłam wreszcie rozumieć, o co chodzi w tych książkach i dlaczego Maria Strzelecka zdecydowała się na taką kolejność tej podróży w czasie.
W uzasadnieniu nominacji w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA znalazły się następujące słowa: Ilustracje, które możemy podziwiać, to miłosne listy do Beskidu Niskiego wyryte na lipowych deskach. Cały ten cykl (łącznie z tą ostatnią częścią, która jeszcze nie powstała) jest wyrazem miłości Autorki i jej fascynacji Beskidem, w którym ma swoje miejsce i spędza tam sporo czasu.
Kiedy to zrozumiałam, dałam się uwieść jej zachwytowi beskidzką przyrodą oraz etnograficzną starannością w odtwarzaniu realiów życia, którego już nie ma. Zdołałam przymknąć oko na nieścisłości fabularne, które początkowo mnie denerwowały i utrudniały lekturę. Dziwiły mnie żniwa w czerwcu i nadal nie wiem, czy są one możliwe. Trochę złościło mnie to, że w części zimowej niemal wszyscy dorośli robią wrażenie, jakby się z rozumem rozstali. Jednak czytelnikom, do których są one adresowane, zapewne to nie przeszkadza, jest natomiast niezbędne, żeby wydarzyło się to,co jest tam najważniejsze – czas, który Terka spędza sam na sam z babcią Teklą (i przyrodą) oraz samotna zimowa wyprawa dziewczynek.
Zrozumiałam, że kolejność tej wędrówki w czasie oddaje to, jak sama Autorka poznawała Beskid. Pierwszą część cofnęła nieco w przeszłość, żeby mogła tam się znaleźć babcia Tekla, której zapewne już by nie było wtedy, kiedy Mania była w wieku Terki, a która jest postacią dla całej tej historii kluczową, łączącą przeszłość z teraźniejszością. Dla realiów ówczesnego życia to przesunięcie nie miało wielkiego znaczenia, bo nie zmieniły się one jakoś bardzo między latami sześćdziesiątymi a osiemdziesiątymi XX wieku. Przynajmniej z punktu widzenia żyjącej tam siedmiolatki.
Druga połowa pierwszego tomu to już jest ten Beskid, który dorosła Maria Strzelecka pokazuje swoim dzieciom. Niemal bezludny, ze śladami dawnego życia coraz mniej widocznymi, ale nadal z przepiękną przyrodą. Ilustracje, które towarzyszą tej historii są nieco nowocześniejsze.
„Beskid bez kitu. Zima” to podróż w czasie jakieś sto lat wstecz, do czasów, w których Beskid był pełen wiosek, na które składały się łemkowskie chyże oraz cerkwie, czasów, w których zimy były mroźne i śnieżne…
Czas trwał zamarznięty. Odmierzały go jedynie pękające na mrozie drzewa i pohukiwanie sów. Po trzecim trzasku i siódmym hu-huknięciu chmura i księżyc spotkali się, zrobiło się ciemniej i ciszej. Znikły cienie, a ptak zeskoczył z krawędzi bukowej „wieży”, kilka razy bezszelestnie uderzył potężnymi skrzydłami i poszybował w dół doliny.
Znał ją dobrze, a mimo to wydawała mu się teraz całkiem nowa, jakby dopiero co wyłoniła się spod lodu zupełnie biała i nieodkryta. Las i wieś zatarły swoje granice. Znikły droga, potok i przecinające go ścieżki, znikły pola, płoty, dachy i studnie, wszystko, co miało ostre krawędzie, stało się obłe i miękkie i znikało coraz bardziej i bardziej z każdym dniem padającego śniegu. Może niedługo cała dolina wypełni się bielą i wyrówna do poziomu otaczających wzgórz.
Tę część Maria Strzelecka zilustrowała drzeworytami, do których wykorzystała deski ze starych beskidzkich drzew. Miałam przyjemność mieć w ręku te klocki i widziałam, jak powstają odbitki. Nie zdawałam sobie sprawy jak trudna i żmudna jest to technika i ile czasu potrzebne jest na zrobienie jednej ilustracji. Do każdego koloru powstaje oddzielna matryca, a na niej w lustrzanym odbiciu wyrzeźbione jest tylko to, co na ilustracji ma być w tym kolorze. Poszczególne matryce muszą być idealnie spasowane – i na etapie rycia, i na etapie odbijania, żeby się na ilustracji kolory nie rozjechały. Po odbiciu jednego koloru odbitka musi dokładnie wyschnąć, żeby się nic nie rozmazało, więc zrobienie kolorowej ilustracji wymaga kilku dni.
Jeżeli chcecie zobaczyć, jak to się robi – zajrzyjcie —>>> tutaj
Drzeworyt to technika rzadko używana w ilustracji dziecięcej. Z własnego dzieciństwa kojarzę chyba tylko „Klechdy domowe” zilustrowane przez Zbigniewa Rychlickiego. Jednak właśnie ta technika, jak żadna inna, wyjątkowo pasuje do życia opisywanego w zimowym „Beskidzie bez kitu” – ono też był mozolne i trudne, nieśpieszne, ale bliskie natury i dlatego piękne.
Maria Strzelecka pracuje teraz nad ostatnią, wiosenną częścią tego cyklu. Znów spotkamy się tam z Teklą, tym razem dorosłą. Czekam niecierpliwie i zastanawiam się, po jaką technikę sięgnie tym razem, żeby swoją opowieść zilustrować.
Edit: trzecia część już się ukazała – znajdziecie ją —>>>tutaj
Maria Strzelecka „Beskid bez kitu”, wyd.: Libra PL, Rzeszów 2020
Maria Strzelecka „Beskid bez kitu. Zima”, wyd.: Libra PL, Rzeszów 2022
czyli szósty i przedostatni tom z cyklu „Siedem szczęśliwych. Baśnie nie dość znane”. O poprzednich pisałam —>>> tutaj (pierwsze trzy części) i —>>> tutaj (część czwarta i piąta). Ukazał się już także siódmy, ostatni tom „Śpiący rycerze”, ale o nim i o moich refleksjach po przeczytaniu całości napiszę kiedy indziej (edit: napisałam —>>> tutaj )
Książka nominowana w konkursie Książka Roku 2023 IBBY w kategorii literackiej !!!
Cykl „Siedem szczęśliwych. Baśnie nie dość znane” został nominowany w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2023 w kategorii: Od A do Z !!!
Szczęśliwa, bo pewna siebie
Baśń tę dedykuję wszystkim, którzy nie czują się pewni siebie, którzy nieustannie porównują się z innymi, myśląc, że są gorsi – napisała Autorka na ostatniej okładce tej książki.
Była raz sobie dziewczynka imieniem Anielka, która zupełnie, ale to zupełnie nie wierzyła w siebie. Tak bardzo, że nie była nawet pewna, czy naprawdę istnieje, czy tylko tak jej się wydaje. Kiedy patrzyła w lustro, prawie nigdy nie widziała siebie samej, tylko fragmenty…
„Kije samobije” to ta z baśni Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel, która dotknęła mnie najbardziej osobiście. Ze wszystkich jej bohaterek najbardziej jestem Anielką.
Kiedy patrzę teraz na swoje zdjęcia sprzed lat, widzę na nich zupełnie inną osobę, niż widziałam wtedy na tych samych zdjęciach (i w lustrze). Patrzę też na moje zdjęcia z osobami, z którymi się porównywałam i wtedy to porównanie zdecydowanie nie wypadało na moją korzyść. Dziś już tego tak bardzo nie widzę. Co więcej – rozmawiałyśmy jakiś czas temu, po wielu latach i dowiedziałam się, że one także nie były ze swojego wyglądu zadowolone, też miały rozmaite związane z nim kompleksy ! Zastanawiałam się wtedy też, jak to jest być taką ładną, zgrabną, atrakcyjną i przez wszystkich podziwianą ? Byłam pewna, że one to wiedzą. Okazało się, że wcale nie…
Te kije samobije, które są w naszych głowach, nie dotyczą tylko wyglądu. Porównujemy się z innymi na różnych polach i wydaje nam się, że wszystko co oni robią jest ciekawsze i lepsze, a ich życie zdecydowanie bardziej ekscytujące. Wydaje nam się, że takich, jacy jesteśmy, nikt nie polubi, a już na pewno nikt nie będzie podziwiał. Anielka też taka była, ale udało jej się znaleźć sposób, żeby te kije samobije (dosłownie) pobić. Oczywiście, nie wszyscy muszą uprawiać aikido, ale ważne jest żeby znaleźć taki sposób na życie, aby móc spojrzeć w lustro i powiedzieć: Jestem taka, jak powinnam. I wszystko jest ze mną w porządku. Wszystko.
Obowiązkiem nas dorosłych jest mówić to dzieciom i pomóc im w to naprawdę uwierzyć. Ta dająca szczęście pewność siebie jest najlepszym posagiem na całe życie.
Dziękuję Wydawnictwu Bajka za egzemplarz recenzencki tej książki 🙂
Roksana Jędrzejewska-Wróbel „Kije samobije. Baśń o pewności siebie” („Siedem szczęśliwych. Baśnie nie dość znane”), ilustr.: Marianna Oklejak, wyd.: Bajka, Warszawa 2023
Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: tekst !!!
Książka nagrodzona w konkursie Książka Roku Polskiej Sekcji IBBY oraz nagrodzona tytułem Książki Roku 2022 Miesięcznika KSIĄŻKI. Magazyn Literacki, a także laureatka Nagrody im. Ferdynanda Wspaniałego !!!
a także nominowana do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy , do nagrody Literacka Podróż Hestii i do Ogólnopolskiej Nagrody Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego !
oraz wpisana na Listę Honorową IBBY 2024 !!!
Lubicie przygodowe książki podróżnicze? Och, ja kiedyś je uwielbiałam! Wiecie, takie powieści, których bohaterowie przeżywają mrożące krew w żyłach, niebezpieczne przygody i biorą udział w przeróżnych awanturach. Zwiedzają świat, walczą z dzikimi stworami i z podstępnymi wrogami, porywają ich tajfuny, trzęsienia ziemi zasypują w antycznych ruinach i atakują strumienie lawy wypluwane przez rozjuszone wulkany. Zazdrościłam tym bohaterom niezwykłych widoków – zorzy polarnej obserwowanej podczas wypraw na biegun północny czy Drogi Mlecznej podziwianej na nocnym niebie saharyjskiej pustyni. Poznawania egzotycznych indiańskich plemion przemierzających amerykańską prerię czy spotkań z tajemniczymi ludami amazońskiej puszczy…
Z książkami, które ostatnio pisał Marcin Szczygielski, nie było mi specjalnie po drodze. Nie odnajduję się dobrze w takich fantastycznych i magicznych klimatach. Kiedy jednak usłyszałam, że napisał powieść historyczną i to w dodatku osnutą wokół dziejów polskich zesłańców w głąb Związku Sowieckiego w czasie II wojny światowej, wiedziałam, że jest to coś, czym powinnam się zainteresować. O tym, że potrafi on zajmująco pisać o przeszłości, wiedziałam, znając „Arkę czasu” i „Teatr niewidzialnych dzieci”. W dodatku temat losów Polaków, którzy po 17 września 1939 roku znaleźli się pod sowiecką okupacją, jest w literaturze dla czytelników niedorosłych praktycznie nieobecny. Było to w oczywisty sposób zrozumiałe w czasach PRL-u, kiedy cenzura pilnowała, żeby wiedza o tym się do świadomości społecznej nie przedostała, ale te czasy skończyły się już ponad 30 lat temu ! Nielicznymi wyjątkami od tej nieobecności są książki z serii „Wojny dorosłych – historie dzieci” – „Syberyjskie przygody Chmurki”, „Irenka dziewczynka z Wilna” oraz wydany dopiero co„Jurek Poleszuk”.
Kiedy okazało się, że dzięki życzliwości Autora i Wydawnictwa mogę przeczytać tę powieść, jeszcze zanim ukaże się jej wersja papierowa, nie wahałam się ani chwili, mimo że w kolejce czeka na mnie spory stosik książek. Choć niezbyt lubię czytać testy w PDF-ie na ekranie komputera, warto było !!!
„Antosia w bezkresie” to powieść, na jaką od dawna czekałam – wciągająca, zajmująca, dobrze skonstruowana i (co jest dla mnie bardzo ważne) pozostająca w zgodzie w faktami i realiami historycznymi*. Czytałam wcześniej wiele wspomnień zesłańców w tego okresu i w losach Antosi nic mnie nie zaskoczyło in minus, nic nie wydało mi się sztuczne czy wydumane. W dodatku książka kończy się tak, że Autor musi napisać ciąg dalszy, a wiem, że w jego zamierzeniach ma być to pierwsza część trylogii.
Antosia czyli Antonina Rossińska urodziła się 3 kwietnia 1931 roku w Brantówce nad Lwą, majątku jej rodziny na Kresach II RP. Była o trochę ponad miesiąc starsza od Hany Brady, bohaterki „Walizki Hany” oraz od mojej Mamy. Jej losy są więc mi szczególnie bliskie, choć naznaczone wojną w inny sposób niż ten, który tak dobrze znałam ze wspomnień Rodziców.
Przekonałam się już, że człowiek najbardziej ceni to, co utraci. Brantówka, moi rodzice, Lwów, Sarny, pikniki, kuligi, polowania – wszystko przepadło. I to – obawiam się – na zawsze. Bo nawet gdyby jakimś cudem udało mi się tam wrócić, nic nie byłoby takie samo, bo ja nie jestem już ta sama. Nie po tym, czego doświadczyłam, co przeżyłam przez te ostatnie dwadzieścia pięć miesięcy.
Tamten świat się roztrzaskał we wrześniu. Wcale nie pierwszego, gdy Niemcy zaatakowali Polskę. Oczywiście było to przerażające. Ojciec w pięknym mundurze wyruszył na front, czuliśmy przerażenie, ale to były mimo wszystko sprawy dość dalekie. Przynajmniej dla mnie. Katastrofa, tak, ale oglądana z bezpiecznej odległości. Nie docierały do nas odgłosy bombardowań i walk, a mama pilnowała, żebym nie słuchała radia. Dla nas w Brantówce końcem świata był 17 września 1939 roku, gdy na Polskę napadli Rosjanie…
Nie dowiemy się z tej książki, jakie były dalsze losy jej Taty w pięknym mundurze, bo nie dowiedziały o tym z Mamą, zanim wiosną 1940 zostały zapakowane do wagonu i długim pociągiem wywiezione w nieznane. Nie będę zdradzać, co było potem, żeby nie odbierać przyjemności z lektury, ale zanim ją zaczniecie, przyjrzyjcie się uważnie okładce. Jej autorem jest także Marcin Szczygielski. Na pierwszy rzut oka piękna i wręcz sielankowa, a jej groza ujawnia się dopiero po chwili. To także alegoria nieludzkiej ziemi, na której toczy się akcja powieści – nie raz, gdzieś pomiędzy tragicznymi wydarzeniami bohaterce wyrywa się zachwyt nad tym pięknem tego co ją otacza – bezkresnym krajobrazami, niebem pełnym gwiazd. Im piękniej jest dookoła, tym boleśniejszym dysonansem jest to, co dzieje się z ludźmi tam żyjącymi…
Krystaliczne powietrze pachniało krzemieniem i żywicą, nasze oddechy ulatywały obłokami pary, a stukot rozsuwanych drzwi wagonów się niósł daleko, daleko, by po chwili wrócić kaskadą metalicznych ech – tak opowiada Antosia o pierwszym postoju na Uralu. Krajobraz się wydawał przytłaczający i posępny. Lecz wtem zza chmury wyjrzało słońce, a wtedy cała ta bezkresna ołowianoszara przestrzeń zalśniła i eksplodowała kolorami. Było to niesamowite przeżycie! Ośnieżone szczyty gór się roziskrzyły jak obsypane tłuczonym szkłem. Nitki płynących ciemnymi zboczami potoków zalśniły srebrem. Rozświetliły się opalowo uwięzione między szczytami obłoki i pasma snujących się w dolinach mgieł. Smutne szarości i beże ziemi rozbłysły kalejdoskopem zieleni, błękitów, żółci i rdzy…
Niestety, na tej pięknej ziemi nikt nie jest szczęśliwy – nie tylko wyrwani ze swojego dotychczasowego życia zesłańcy, ale także ci, którzy tam żyją od pokoleń. Wszyscy oni uwięzieni się w kleszczach okrutnego i nieludzkiego systemu, który nie dba nawet o swoich szczerych wyznawców. Skonfrontowani z nim ludzie zachowują się różnie, ale nie ma tu żadnych reguł zależnych na przykład od pochodzenia. W każdej grupie, z którą spotyka się Antosia, są i ci dobrzy, odważni i uczciwi, i tacy, którzy myślą przede wszystkim o sobie i o siebie dbają. Niestety często przekonuje się ona także, że pozory mylą, a dobro (i zło) może przyjść z zupełnie niespodziewanej strony.
Myślałam sobie: „Ach, jakiż to pech urodzić się w Polsce! U nas nic a nic się nie dzieje! Ani zorzy polarnej, ani lekkiego choćby trzęsienia ziemi czy najmniejszej nawet trąby powietrznej! Wszystko takie nudne, takie zwyczajne, bezpieczne. Takie cywilizowane…”.
No, dobrze. To prawda, że niekiedy zdarzały się u nas straszne, emocjonujące rzeczy – choćby ataki wilków czy niedźwiedzi. Bywały też w naszej historii wstrząsające wydarzenia – na przykład ostatnia Wielka Wojna, dzięki której odzyskaliśmy niepodległość. Ale to było tak strasznie dawno temu! Ponad dwadzieścia lat!
Zwierzyłam się kiedyś mamie z tych moich zmartwień. Roześmiała się, a potem powiedziała: – Oj, lepiej ty się módl, kochanie, żeby nie przyszło ci żyć w ciekawych czasach.
Odparłam, że o niczym bardziej nie marzę! A los najwidoczniej postanowił ze mnie zakpić i spełnił to moje marzenie. Ciekawe czasy nadeszły. Wywróciły moje życie do góry nogami, a potem porwały mnie niczym listek na drugi koniec świata. I wiecie, co wam powiem? Bardzo szybko się przekonałam, że katastrofy tylko wtedy wydają się atrakcyjne, gdy się nie bierze w nich osobiście udziału. A o mrożących krew w żyłach przygodach przyjemnie tylko czyta się w książkach…
„Antosia w bezkresie” jest powieścią historyczną, ale czytając ją nie da się uciec od współczesnych skojarzeń. Ciekawe czasy znowu nadeszły – na szczęście dla nas (jeszcze ?) nie do Polski, ale wojna toczy się niepokojąco blisko i coraz bardziej nas dotyczy. Kiedy słucham doniesień z Ukrainy, dostrzegam z przerażeniem, że co prawda nastąpił ogromny postęp techniczny w rozwoju broni, którą można zabijać ludzi, ale w mentalność i logika władzy, która wysyła te wojska, nie zmieniła się ani o jotę. Kiedy słucham doniesień z Ukrainy, zbyt często mam wrażenie, że przeniosłam się w czasie 80 lat wstecz…
Jacek Kaczmarski śpiewał: I pamiętaj – że dana Ci pamięć / nie kłam sobie – a nikt Ci nie skłamie. Łatwiej jest uwierzyć w propagandę, jeśli się nie wie, że wszystko to już było. „Antosia w bezkresie” to książka, która pomoże wiedzieć i rozumieć – i przeszłość, i teraźniejszość.
* Jedyną (jak mi się wydaje) niezgodnością z realiami, którą zauważyłam (i to dopiero na stronie 272 😉 ) jest to, że Antosia dostaje paczkę od swojej niani Cesi z Brantówki, wraz z listem, z którego wynika, że została wysłana już spod okupacji niemieckiej. Mam tu wątpliwość – jak ta paczka przewędrowała nad linią frontu ?
Dalsze losy Antosi znajdziecie w książce „Zbójeckie nasienie”, o której przeczytacie —>>> tutaj
Marcin Szczygielski „Antosia w bezkresie”, wyd.: Instytut Wydawniczy Latarnik 2022