Powstanie Warszawskie. Pierwsze dni

Powstanie Warszawskie. Pierwsze dni

Wpis z 8 października 2017 roku:

Jak czytać te książkę ?

Życie człowieka składa się z decyzji. Czasem są one błahe, niekiedy zaś poważne, niosące nieodwracalne konsekwencje. Z tej książki możesz się dowiedzieć, przed jakimi wyborami stawali młodzi ludzie podczas Powstania Warszawskiego i jak wpływały one na dalsze losy tych osób, doprowadzając czasem nawet do śmierci. Każda z twoich decyzji będzie zmieniać bieg tej historii i prowadzić do innego zakończenia. Wydarzenia, w których będziesz brać udział, miały miejsce w rzeczywistości i przytrafiły się prawdziwym ludziom.

Nie jestem targetem tej książki, nie wychowałam się na grach komputerowych i zdecydowanie preferuję słowo pisane, a najlepiej jeśli jest ono na papierze. W dodatku jeśli chodzi o historię, a szczególnie o Powstanie Warszawskie jestem maksymalistką – oczekuję od książek wierności faktom i bardzo wyczulona jestem na wszelkie niedoróbki w tej kwestii. Dlatego do publikacji, która ma w tytule Interaktywne spotkanie z historią podeszłam z dużą dozą nieufności. Obawiałam się, że (podobnie jak na przykład w grze „Mali powstańcy”) fakty i realia historyczne mogły paść ofiarą tej interaktywności. Muszę przyznać, że się w tej kwestii bardzo miło zdziwiłam…

Merytorycznie nie mogę właściwie do niczego przyczepić. Książkę konsultowało Muzeum Powstania Warszawskiego i w warstwie faktograficznej wszystko się zgadza. Jedyna rzecz, która ciut mi zgrzytnęła, to zdjęcie, które ilustruje hasło ręczny karabin maszynowy. Przedstawia ono sowiecki RKM DP, który owszem – był w użyciu w czasie Powstania, ale spodziewałabym się go raczej w drugiej połowie września na Powiślu, a nie w pierwszych dniach sierpnia na Woli. Co nie znaczy, że było to absolutnie niemożliwe.

Widza o Powstaniu, którą czytelnik z niej wyniesie jest na podobnym poziomie do tej, którą ja mniej więcej w tym samym wieku wyniosłam z lektury „Zośki i Parasola” Kamińskiego. Te same wydarzenia, ci sami ludzie, ale tu być może forma będzie bardziej interesująca dla współczesnego nastolatka.

Być może – bo wydaje mi się, że jak na jego potrzeby tak książka jest trochę zbyt mało atrakcyjna wizualnie. Nieliczne kolorowe ilustracje i czarno – białe, niewyraźne zdjęcia nie pomagają wczuć się w opisywane wydarzenia. Poza tym aż prosi się, żeby jakoś osadzić to wszystko w realiach współczesnej Warszawy – przydałyby się tu o mapy i zdjęcia, także współczesne. Wtedy być może okazałoby się, że wszystko to działo się w miejscach doskonale czytelnikowi znanych i z pozoru zupełnie nieciekawych.

Masz na imię Janek. Jesteś silnym osiemnastoletnim chłopakiem. Mieszkasz razem z wujem i ciotką w małym mieszkanku na warszawskiej Woli…

Przy pomocy tej książki możemy towarzyszyć naszemu bohaterowi we wszystkich wariantach powstańczego losu – od natychmiastowego przyłączenia się do walki do decyzji o tym, żeby się w nic nie włączać. Niektóre kończą się jego śmiercią, ale są też takie w których przeżywa. Kilka zakończeń doprowadza go na Starówkę i tam zostawia – nie wiemy więc, co wydarzyło się później.

Czasem podejmujemy w jego imieniu decyzje trudne (przyłączyć się do walki czy nie), a czasem wszystko zależy od tego, czy każemy mu pobiec w prawo czy w lewo. Jednak żadna z tych decyzji nie gwarantuje mu przeżycia.

Pomysł fabularny, szkielet tej książki jest interesujący i dopracowany, przydałoby się jednak obudować go bardziej literacko. To bardziej scenariusz gry – nie poznajemy szerszego tła, niewiele wiemy o uczuciach bohatera, więc trudno czasem zrozumieć, dlaczego miałby podjąć taką czy inną decyzję. Marzy mi się kolejne wydanie tej książki – poszerzone i ulepszone. Z ciekawszymi ilustracjami, pokolorowanymi zdjęciami i rozbudowaną fabułą, która pozwoliłaby współczesnemu nastolatkowi zrozumieć, dlaczego jego ówcześni rówieśnicy chcieli być wolni i wolność sobie zawdzięczać.

A gdyby jeszcze w tym wydaniu zrezygnowano ze słowa „przygoda”, którym określane są kolejne wersje losów bohatera, byłoby idealnie.

Krzysztof Mital „Powstanie Warszawskie. Pierwsze dni. Interaktywne spotkanie z historią”, ilustr.: Filip Wojciechowski, wyd.: Meandry, Gdańsk 2017

Krasnale i olbrzymy

Krasnale i olbrzymy

Wpis z 26 maja 2015 roku:

Chciałam was, czytelnicy, zaprosić dziś na przechadzkę po mojej malej ojczyźnie. Wszyscy mamy swoją dużą ojczyznę – Polskę, i jeszcze większą ojczyznę – Europę, wspólna dla wszystkich jej mieszkańców – to wiadomo. Ale każdy człowiek ma też swoją małą ojczyznę – miejsce, w którym przeżył dzieciństwo. To wcale nie musi być jakieś miejsce bardzo sławne i znane, ale dla niego jest ważne i zapisane w pamięci. Zna jego historię i wie o nim więcej niż kto inny.

„Krasnale i olbrzymy” to druga książka, jak ukazała się w serii „Rodzinnie o historii” wydawnictwa Literatura. Pierwszą był „Mój tato szczęściarz” – również Joanny Papuzińskiej i obie te książki są rodzajem spacerowników – przewodników po Warszawie. Aż prosi się, żeby wyruszyć na poszukiwanie miejsc opisanych na ich kartkach !

Moja mała ojczyzna to część warszawskiego Śródmieścia. Są tam różne małe uliczki, które zbiegają się przeważnie przy placu Politechniki. Albo można powiedzieć odwrotnie – wybiegają z niego, tak jak palce wybiegają z dłoni: Noakowskiego, Lwowska, Śniadeckich, Nowowiejska, Polna… Nad nimi zaś króluje wspaniała i wielka ulica Marszałkowska, która płynie jak bystra rzeka. Może nie ma tam jakichś prastarych budowli, zamków i pałaców, ale ma ona swoją historię, a cząstkę tej historii, dziwnej historii, z której czasami nie pozostały żadne ślady, przeżyłam razem z nią.

Tu zaszła zmiana w scenach mojego widzenia... – pisała (cytując Mickiewicza) o swoim widoku z okna na Polnej Maria Dąbrowska, a pisała to mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Joasia, kilka lat starsza od małej Asiuni z wcześniejszej książki Joanny Papuzińskiej, wędrowała sąsiednimi ulicami do szkoły, kupowała w sklepiku czerwone lizaki i biegała z koleżankami popatrzeć na budujący się MDM.

Czytając tę książeczkę uświadomiłam sobie, że moje widzenie tej części Warszawy jest tak jakby… odwrotne. Najpierw zaistniał w mojej świadomości MDM ze swoimi kandelabrami na placu Konstytucji i olbrzymimi rzeźbami na fasadach. To była Warszawa, którą znałam, kiedy jeszcze mieszkałam gdzie indziej i tylko przyjeżdżałam od czasu do czasu.

Potem, kiedy już byłam stąd, właśnie ta część Śródmieścia (dla mnie zaczynająca się od Placu Unii) była tą pierwszą, którą poznałam bliżej i oswoiłam sobie. Tu było moje liceum, piekarnia na Polnej pachnąca świeżym pieczywem, biblioteka na Koszykowej, gdzie lubiłam się uczyć, lodziarnia „Palermo” zaraz obok i „Hortex” na Placu Konstytucji – jedyne miejsce, gdzie można było kupić lody w niedzielę 😉 Stopniowo zaczęłam zauważać to, co było schowane za fasadą MDM- u – domy stojące gdzieś z tyłu, pod dziwnym kątem do obecnych ulic – cienie dawnego ich przebiegu i innych nazw. Zaczęłam zwracać uwagę na detale starych kamienic, zaglądać na ich podwórka – jeszcze nie zamknięte domofonami.

Warszawa jest miastem szczególnym, ale w każdej małej ojczyźnie w Polsce można odnaleźć takie ślady historii, która przetoczyła się przez te ziemie i przeorała ślady po dawnych mieszkańcach i ich życiu przed laty. Trzeba się tylko uważnie rozejrzeć i chcieć je dostrzec…

Joanna Papuzińska „Krasnale i olbrzymy” (seria: Rodzinnie o historii), ilustr.: Maciej Szymanowicz, wyd.: Literatura, Łódź 2015

Mój tato szczęściarz

Mój tato szczęściarz

Wpis w 26 sierpnia 2013 roku:

Dawno, dawno temu to było, ale wcale nie w bajce, tylko w prawdziwym świecie.

Co prawda tamten świat może się dziś wydawać trochę bajkowy, bo na przykład nie było w nim komputerów ani telewizji, ani supermarketów, ani nawet komórkowych telefonów. A babcie i dziadkowie dzisiejsi byli małymi dziećmi. Ja na przykład byłam małą dziewczynką, a dziadek Stasiulka – mój brat Tomek, jeszcze mniejszym ode mnie chłopcem. Ale niektóre rzeczy były takie same jak dziś, na przykład to, ze w niedzielę tato zabierał nas, dzieci na spacer. (…)

A każdego roku pierwszego sierpnia – jeśli akurat jesteśmy w Warszawie – a jeśli nie, to później na przykład w jakąś wrześniową niedzielę idziemy z naszym tatą na spacer na Stare Miasto, żeby wspominać wojnę i powstanie. Musimy przychodzić, żeby się wszystkiego dowiedzieć i zapamiętać, bo nas tu nie było podczas powstania. Wyjechaliśmy z babcią na wakacje pod Warszawę, do Anina. Tam co prawda też była wojna, ale w porównaniu z Warszawą i powstaniem, to było nic.

A wojny już nie ma, skończyła się. Została po niej smutna pamięć o umarłych i dużo zburzonych domów, gruzów usypanych wysoko, w wielkie pagóry. W kolejnych latach gruzów jest coraz mniej, bo albo ludziom udaje się je posprzątać, albo wyrasta na nich trawa, mech i różne chwasty, a nawet drzewka.

Każdego roku nasza droga jest troszeczkę inna, inna jest Warszawa dookoła i inna jest tatowa opowieść

Pamiętacie „Asiunię” ?

„Mój tato szczęściarz” to dopełnienie tamtej historii – opowieść o tym, co przeżył ich tata w walczącej Warszawie. Okazuje się, że wbrew temu, co wydawało się małemu Tomkowi, który jak każdy chłopiec marzył o tacie – bohaterskim żołnierzu, tata nie strzelał z armaty i nie zabił ze stu Niemców. Był natomiast takim żołnierzem pokojowym, który opiekował się cywilami, zwykłymi ludźmi, którzy nie walczyli w powstaniu i także było im bardzo ciężko i niebezpiecznie. I jak przez większość życia, szczególnie zajmował się dziećmi.

To że nie walczył z bronią w ręku, nie oznacza, że nie przeżył w powstaniu rzeczy trudnych i niebezpiecznych. Był ranny, ewakuował się kanałami, a potem został zasypany pod gruzami trafionej bombą kamienicy.

Ta książka pokazuje Powstanie Warszawskie w perspektywy cywila, opowiada o trudnej codzienności z tylu za linią. To także swego rodzaju przewodnik, który pozwala na powtórzenie tego spaceru w dzisiejszej Warszawie.

„Mój tato szczęściarz” to książka z której bije niezwykła duma i miłość dzieci do ojca.

Jeśli ktoś porówna perypetie mojego taty do zwykłego bezpiecznego życia warszawiaków w czasach pokoju, to na pewno może tatę nazwać pechowcem. Ale jeśli porównamy jego życie z tymi wszystkimi zwykłymi ludźmi, którzy zginęli w Powstaniu Warszawskim – a przecież było ich tak wielu – to możemy powiedzieć, że był jednak szczęściarzem, bo udało mu się przeżyć i odnaleźć swoich najbliższych. A choć był już inwalidą – żył jeszcze długie lata po wojnie, opiekował się dziećmi własnymi i cudzymi i pracował dla nich. Za ratowanie dzieci żydowskich, które hitlerowcy mordowali i prześladowali, otrzymał po wojnie z Izraela medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, a my, dzieci z jego rodziny, zawsze wspominamy go z miłością. No i oczywiście pamiętamy te jesienne spacery, podczas których słuchaliśmy o Powstaniu Warszawskim. Takie spacery były ważnym zwyczajem wielu warszawskich rodzin w czasach, kiedy nie wolno było w Polsce świętować rocznicy powstania, wywieszać w tym dniu narodowych flag ani składać wieńców. To dzięki nim dzieci dowiadywały się od rodziców o historii swojego miasta.

Uświadomiłam sobie niedawno, że to właśnie pamięć i tradycja Powstania Warszawskiego pogodziły mnie z moim miastem, w które wrastałam opornie, mimo silnych warszawskich korzeni. Pierwszego sierpnia czuję się warszawianką w szczególny sposób. Staram się wtedy być tutaj – przede wszystkim dla tej niezwykłej chwili, kiedy o 17 zaczynają wyć syreny i miasto staje w zadumie. A od niedawna także dla magicznych pierwszosierpniowych wieczorów spędzanych na placu Piłsudskiego na wspólnym z tysiącami warszawiaków (i nie tylko) śpiewaniu piosenek z tamtych czasów. Te koncerty maja niezwykłą atmosferę – daleką od sztywności oficjalnych obchodów z udziałem władz – taki urok spontaniczności. Niektóre z tych piosenek wzruszają mnie bardzo, a jeszcze bardziej poruszające jest poczucie, że to wzruszenie dzieli ze mną kilka (czy wręcz kilkanaście) tysięcy ludzi wokół. Inne – dziarskie i radosne łączą nas w wspólnym śpiewie, który w ten ciepły wieczór niesie się het, pod chmury.

W tym roku 1 sierpnia towarzyszyła mi tylko Najmłodsza z moich córek, starsze były poza Warszawą. Przed godzina „W” wsiadłyśmy do samochodu i udałyśmy się z naszych ciut odludnych peryferii w stronę centrum. I jakoś tak się złożyło, że kiedy zaczęły wyć syreny stanęłyśmy niemal dokładnie w miejscu, gdzie stał dom, w który mieszkał wówczas jej Dziadek. Wieczorem, kiedy wracaliśmy po koncercie, Dziadek opowiedział nam o tym, co przeżył w czasie powstania. A przeżył wiele, mimo że miał wtedy 5 lat tak jak Asiunia. Najmłodsza i jej brat cioteczny mieli okazje słyszeć tę historię nie raz, ale pierwszy raz słuchali jej tak uważnie.

Joanna Papuzińska „Mój tato szczęściarz” (seria: Rodzinnie o historii), ilustr.: Maciej Szymanowicz, wyd. Literatura, Łódź 2013

Edit: w późniejszych wydaniach ta książka ukazywała się w ramach serii „Wojny dorosłych – historie dzieci”.

W 2023 roku pani Joanna Papuzińska opowiadała o swoim Tacie w ramach prowadzonej przez Muzeum Powstania Warszawskiego akcji Korzenie Pamięci:

Galop ’44

Galop ’44

Wpis z 6 września 2014 roku:

„Galop ’44” to pierwsza napisana po 1989 roku (a więc w czasach, kiedy już można o tych wydarzeniach pisać swobodnie, nie obawiając się ingerencji cenzury) i adresowana do młodzieży powieść, której akcja toczy się podczas Powstania Warszawskiego. I nadal jedyna.

Sięgnęłam po nią z wielkimi nadziejami i z równie wielkimi obawami – natury dwojakiej…

Po pierwsze – bałam się tego, że nieznana mi z wczesniejszych publikacji pani Monika Kowaleczko – Szumowska  może zbyt (jak na moją  skrzywioną historycznie odporność) nonszalancko podejść do faktów i realiów.

Nie tak dawno zdarzyło mi się trafić przypadkiem na całkiem współczesna książkę z gatunku: babskie czytadło, której autorka niestety postanowiła część akcji umieścić w czasie Powstania. Jej bohaterowie wędrowali sobie rypcium pypcium w te i z powrotem z Elektoralnej na Kruczą, tak jakby przejście przez Aleje Jerozolimskie nie stanowiło w tych dniach najmniejszego problemu. I wcale nie był to najbardziej okazały kwiatek, jaki w tej książce znalazłam 😦

Tymczasem wierność faktom i realiom jest, że tak powiem, najmocniejszą stroną „Galopu ’44”. Jej autorka tak napisała w Podziękowaniach zamieszczonych na końcu książki: Pragnę podkreślić, że zdecydowana większość przygód bohaterów „Galopu 44”, nawet te najbardziej nieprawdopodobne, to autentyczne wydarzenia odszukane w Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego Jest to źródło niezwykłych powstańczych historii. Wiele postaci występujących w powieści jest inspirowanych sylwetkami prawdziwych powstańców. W książce pojawia się wiele postaci autentycznych i (ku mojej niekłamanej radości 😉 ) znajdują się one w miejscach i czasie, w których rzeczywiście mogły być.

A w dodatku, zupełnie przypadkiem, właśnie problemy komunikacyjne między Śródmieściem Północnym i Południowym oraz okupiona ogromnym wysiłkiem i wieloma ofiarami budowa barykady i rowu umożliwiającego przejście Alej Jerozolimskich jest jedną z osi akcji tej książki.

Moja druga obawa związana była z pomysłem autorki, aby bohaterami  uczynić współczesnych nastolatków przeniesionych w czasie. Takie zabiegi są zawsze ryzykowne i najeżone pułapkami, ale udało jej się wyjść z nich obronną ręką.

Dwaj bracia, dwa światy, jedno powstanie.

Pojawienie się w powstańczej Warszawie chłopców żyjących w niej współcześnie jest zabiegiem, który pomaga nastoletniemu czytelnikowi umieścić wydarzenia znane z historii w miejscach, które mija codziennie.

Wojtek i Mikołaj są co prawda nastolatkami na wskroś dwudziestopierwszowiecznymi, pojawiają się w Powstaniu w dżinsach i ze słuchawkami od Ipadów w uszach, ale równocześnie dysponują wiedzą historyczną, która pozwoliła im odnaleźć się w tamtych realiach. Mimo że doskonale zdają sobie sprawę nie tylko z tego, jak wszystko się skończy, ale czasami też jakie będą dalsze losy spotkanych ludzi, rozumieją, że nie mogą próbować zmienić historii. A kiedy podejmują takie nieśmiałe próby, przekonują się szybko, że to jest niemożliwe.

Czytałam o ich wędrówkach między oddalonymi o 70 lat sierpniami i skóra cierpła mi na myśl o tym, że może to wywołać szturm kolejnych amatorów podróży w czasie na replikę kanału w Muzeum Powstania Warszawskiego. Na szczęście jest tam zaznaczone wyraźnie, że nie każdy i nie zawsze może tamtędy przejść.

Wojtek i Mikołaj zostali wybrani do tego zadania, żeby zachować żywą pamięć wtedy, kiedy już zabraknie świadków tych wydarzeń – „Galop ’44” służy właśnie jej przekazaniu. Mam nadzieję, że dzięki tej książce ich rówieśnicy zobaczą w uczestnikach Powstania Warszawskiego nie tylko szare postaci z dawnych kronik filmowych, ale autentycznych ludzi. I że pomoże im ona zrozumieć, o co i dlaczego oni wtedy walczyli…

P.S. Już po napisaniu tej recenzji przeprowadziłam wywiad z panią Moniką Kowaleczko-Szumowską, nie tylko o tej książce. Znajdziecie go —>>> tutaj

Monika Kowaleczko – Szumowska „Galop ’44” , wyd.: Egmont, Warszawa 2013

Książka została wznowiona w 2022 roku przez Wydawnictwo Harperkids z nową okładką, ale ja wolę tę poprzednią – bardziej osadzoną w Muzeum Powstania Warszawskiego

Mirabelka

Mirabelka

Mam problem z tą książką i przez długi czas nie wiedziałam, jak się zabrać do napisania o niej , bo podoba mi się i złości równocześnie, mniej więcej w jednakowym stopniu. Jest w niej pewien dysonans, który powoduje, że nie bardzo potrafię określić, do kogo jest adresowana. Ten dysonans wywołany jest przez splot dwóch wątków.

Pierwszy z nich – znakomity, interesujący i można powiedzieć, że w polskiej literaturze dla młodego czytelnika pionierski – to wątek żydowski. O tym, jak dotychczas przedstawiano tę kwestię, tak pisała Małgorzata Wójcik – Dudek: Żydowskiemu bohaterowi zwykle odmawia się prawa do kontekstu. Zostaje umieszczony w getcie i czytelnik poznaje go jedynie przez pryzmat sytuacji ekstremalnej. A przecież zawsze było jakieś „przed”, a czasem również – „po”.*

„Mirabelka” to pierwsza polska książka dla niedorosłego czytelnika (uwierzcie mi, wiem, co piszę – sprawdziłam to naprawdę dokładnie), która umieszcza swoich żydowskich bohaterów w szerokim kontekście tradycji, religii, kultury, miejsca w którym żyli czyli warszawskiego Muranowa i ich normalnego życia w czasach przed Zagładą. Oni nie musieli przeprowadzać się do getta – to getto utworzono tam, gdzie mieszkali. Nalewki, przy której stała kamienica Friedmana to ulica topiczna, która jest pierwszym skojarzeniem, kiedy myślimy o żydowskiej Warszawie, ale praktycznie nie istnieje w świadomości dzisiejszych mieszkańców miasta.

Bohaterów tej historii poznajemy na długo przed wojną, która zmiotła cały ich świat. Towarzyszymy im w codziennym życiu, radościach, troskach, świętach, uczestniczymy w ślubie pod hupą i weselu Dorki i Chaima, witamy narodziny małego Noama.

Jest w „Mirabelce” czas Zagłady, którą przeżyje tylko Noam, wyprowadzony z getta przez Irenę Sendlerową, ale jest też życie po niej aż do czasów współczesnych, o którym autor pisze już opierając się na własnych wspomnieniach. Na gruzach Muranowa powstają nowe domy, wprowadzają się do nich nowi lokatorzy, rodzą się dzieci. Nie ma już Nalewek, jest ulica Marcelego Nowotki (jej mieszkańcy mówią, że mieszkają na Nowotkach), a ocalony z Zagłady Noam, który teraz ma na imię Maciej, poślubi mieszkającą tam Dorotkę, której rodzice byli budowniczymi nowego Muranowa. Cezary Harasimowicz opisuje życie w PRL z jego trudnymi momentami jak marzec 1968 czy stan wojenny, ale też z sentymentem przywołuje takie szczegóły jak sklepy, które się w muranowskich blokach mieściły, bar „Pokusa”, pierwsze Maluchy i teksty piosenek.

Ta warstwa książki podoba mi się bardzo, problem mam za to z drugą czyli z wątkiem tytułowej mirabelki. To drzewko stanowi zawiązanie i klamrę akcji, jego obecność jest uzasadniona, ale wydaje mi się, że niepotrzebne było uczynienie z niej narratorki całej książki. Myślę, że wystarczyłoby gdyby tytułowa mirabelka była milczącą towarzyszką wszystkich opisywanych tu wydarzeń. A tak zamiast Wszechwiedzącego (ale przezroczystego dla czytelnika) Narratora mamy wszechwiedzące drzewo, które w dodatku czuje się w obowiązku, żeby za każdym razem wyjaśnić źródła swojej wiedzy. To zinfantylizowało przekaz całości, a poza tym zmuszało autora do (często nieco karkołomnych) zabiegów mających na celu uzasadnienie tego, że mirabelka wie o rzeczach i sprawach, o których wiedzieć nie powinna, skoro jest zakorzeniona na podwórku, a one dotyczą miejsc od niego odległych.

Odnalazłam w tej książce (a autor potwierdził to w posłowiu) inspiracje twórczością Hanny Krall, ale u niej to wszystko jest mniej dopowiedziane i tak jest zdecydowanie lepiej.

„Mirabelka” otrzymała wyróżnienie literackie w konkursie Książka Roku IBBY 2018, jest także laureatką innych nagród. Została też nominowana do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy w kategorii „literatura dla dzieci” i uważam, że bardzo na tę nagrodę zasługuje. To książka warszawska jak mało która – tak mocno osadzona w topografii i historii miasta. Mam nadzieję, że jury nagrody to zauważy i doceni !!!

Cezary Harasimowicz „Mirabelka” ilustr.: Marta Kurczewska, wyd.: Zielona Sowa, Warszawa 2018

* Małgorzata Wójcik – Dudek „W(y)czytać Zagładę. Praktyki postpamięci w polskiej literaturze XXI wieku dla dzieci i młodzieży”, Katowice 2016 s. 292

Biały teatr panny Nehemias

Biały teatr panny Nehemias

Wpis z 22 listopada 2017:

Wyobraź sobie, że żyjesz w ponurym świecie, bez komórki, tabletu, komputera. Przed sklepami wiją się kolejki, choć na półkach brakuje towarów. W telewizji są tylko dwa programy,a z obu sączą się te same kłamstwa…

„Biały teatr panny Nehemias” to książka, która poruszyła bardzo czułe nuty w mojej duszy. Przenosi nas w smutny rok 1984 – pamiętam go jako czas zupełnie bez nadziei, taki listopad, który trwał niezależnie od tego, jaką porę roku mieliśmy w kalendarzu. Po szaleństwie karnawału Solidarności i traumie stanu wojennego, następne lata przyniosły ponurą, szarą stagnację, kolejki po wszystko i cyniczną, brutalną propagandę wylewającą się z massmediów.

Katarzyna, bohaterka tej książki, ma dwanaście lat i chodzi do szóstej klasy. Ja byłam wtedy starsza, już studiowałam, ale spora część mojej ówczesnej aktywności umiejscowiona była w okolicy, w której toczy się jej życie. Poczułam się swojsko wracając w okolice Placów: Unii Lubelskiej i Zbawiciela, do miejsc, których już nie ma – Supersamu czy lodziarni „Palermo”. W jednej ze scen prawie poczułam zapach, który wydobywał się z piekarni na Polnej…

Oczywiście nie warszawskie realia są w tej książce najważniejsze, ale atmosfera tamtych czasów, którą znakomicie udało się autorce odtworzyć. Mityczny Zachód wydawał się wtedy inną planetą, nie do końca realną. Decyzja o wyjeździe z Polski nie była łatwa ani do podjęcia, ani do zrealizowania, szczególnie, że najczęściej oznaczała bilet w jedną stronę i zerwanie z całym dotychczasowym życiem. Było ponuro, było szaro, było smutno, ale z drugiej strony – to było nasze życie, innego nie znaliśmy. Kiedy Katarzyna ma napisać w szkolnym wypracowaniu, jak wyobraża sobie siebie za 10 lat, widzi kolejkę po parówki i ludzi jak z Kolędy Nocki.

Za czym kolejka ta stoi ? Po szarość, po szarość, po szarość… Na co w kolejce tej czekasz ? Na starość, na starość, na starość…

Ale w książce Zuzanny Orlińskiej znajdziemy nie tylko smutek. Jest tam też trochę magii – to tytułowy biały teatr, ale nie zdradzę, czym on jest. Myślę, ze każdy czytelnik tej książki zinterpretuje go inaczej i każdy będzie miał rację.

Jest w niej także nadzieja, choć może trudno ją zauważyć. W końcu – musiało minąć tylko pięć lat i zaczęliśmy żyć w zupełnie innym świecie. Wtedy, w orwellowskim roku 1984 nikt tego nie wiedział. Niektórzy marzyli o tym, a tylko nieliczni wierzyli, że to nastąpi…

Bądź jak kamień, stój, wytrzymaj, kiedyś te kamienie drgną i polecą jak lawina przez noc, przez noc, przez noc…

P.S. „Biały teatr panny Nehemias” został nominowany do tegorocznej nagrody Książka Roku IBBY.

Zuzanna Orlińska „Biały teatr panny Nehemias” (seria: Plus Minus 16), wyd.: Literatura, Łódź 2017