Wpis z 11 grudnia 2017 roku, napisany dla portalu „Ryms”:
Kiedy byłam mała, telewizja miała tylko jeden kanał (potem dwa, ale to i tak niewiele zmieniało), a o internecie nawet nie marzyliśmy, jedną z moich rozrywek było oglądanie Wielkiej Encyklopedii PWN, ze szczególnym uwzględnieniem kolorowych tablic. Do najbardziej ulubionych należała ta z nich, która przedstawiała pary ludzi w strojach z rozmaitych epok – od starożytności do (ówczesnej) współczesności.
Przypomniało mi się to, kiedy zobaczyłam okładkę książki „My i nasza historia”, a jeszcze bardziej zachęcona do niej poczułam się po przeczytaniu tekstu zamieszczonego na ostatniej okładce:
Opowiemy wam naszą historię. Historię nie królów, królowych, przywódców, emirów, cesarzowych, prezydentów, dyktatorów, ale naszą. Mężczyzn, kobiet i dzieci zaludniających Ziemię.
Wszyscy jesteśmy bohaterami tej opowieści, która rozpoczęła się 150 tysięcy lat temu i trwa. Mijały wieki, a my pracowaliśmy, tworzyliśmy cuda i zmienialiśmy swój świat…
Pomysł pokazania historii z perspektywy zwykłych ludzi, bez wielkich wodzów, królów i cesarzy wydał mi się całkiem ciekawy i rzeczywiście wyszło to interesująco. Niektórzy z nich znaleźli się w zamykającej książkę galerii Sławni w naszej historii, a już decyzją samego czytelnika będzie, czy zechce ich skojarzyć z konkretnym momentem w dziejach.
Nie ma w tej książce także dat (poza orientacyjnie umieszczonymi początkami stuleci) oraz jednej geograficznej perspektywy. Czasem oglądamy świat oczyma europejczyków, innym razem – Chińczyków czy mieszkańców Ameryki Południowej
Gdyby książka skończyła się razem z XIX wiekiem, nie miałabym do niej większych zastrzeżeń. Niestety sposób, w jaki ukazany został wiek XX, nieprzyjemnie mnie zaskoczył. Był to bodaj najtrudniejszy i najbardziej krwawy czas w dziejach ludzkości – czas DWÓCH totalitaryzmów. Oba mają na swoim koncie niewyobrażalne ilości ofiar na całym świecie i oba położyły się na dziejach świata cieniem, który sięga do dziś. W tej książce sporo miejsca (choć paradoksalnie – mniej niż wojnie secesyjnej) poświecono nazizmowi, a komunizm (trwający przecież zdecydowanie dłużej) nie doczekał się żadnej, nawet najmniejszej wzmianki. Nazwa Związek Radziecki pojawiła się dopiero w kontekście zimnej wojny , którą skwitowano w następująco: Dwa modele społeczeństwa, dwa systemy ekonomiczne konkurują ze sobą przez pół wieku. Ostatecznie triumfuje demokratyczny model społeczeństwa gwarantujący wolność ekonomiczną i osobistą. Czy jest najlepszy ? No cóż – może i nie jest najlepszy, ale lepszego na razie jakoś nie udało się ludzkości wymyślić, a wszelkie próby jego tworzenia kończyły się tragicznie.
Gdyby takie pominięcie czy też uproszczenie dotyczyło odległej przeszłości, mogłabym je potraktować jako błąd, który jednak nie odbiera tej publikacji wartości. Dotyczy ono jednak spraw nadal żywych, dotyczących świata, w którym żyć będą jej czytelnicy i dlatego niestety w moich oczach ją dyskwalifikuje.
Yvan Pommaux, Christophe Ylla – Somers „My i nasza historia”, przekł.: Katarzyna Rodak, wyd.: Tatarak, Warszawa 2017
Uwaga ! W tym wpisie będą spoilery, ale niestety bez nich się nie do powiedzieć tego, co wydaje mi się w tej książce najważniejsze.
Tegoroczny werdykt jury konkursu Książka Roku IBBY przyznający ten tytuł w kategorii książek młodzieżowych powieści „Jak ziarnka piasku” Joanny Jagiełło był burzliwie dyskutowany – i na spotkaniu po gali, i jeszcze później. Takie dyskusje to rzecz normalna – trudno jest spośród wielu bardzo różnych książek wybrać jedną najlepszą, bo często są one nieporównywalne i nie sposób jest ustalić obiektywne kryteria oceny. Jednemu z rozmaitych przyczyn podoba się bardziej ta, a komuś innemu inna… Werdykt to informacja o tym, które ze zgłoszonych do konkursu książek najbardziej spodobały się jurorom.
W dyskusjach na temat „Jak ziarnka piasku” opinie były raczej zgodne co do jednego – książka jest mocna, robi wrażenie i nie pozostawia nikogo, kto ją przeczyta, obojętnym.
Kiedy ktoś mnie pyta o to, dla czytelnika w jaki wieku polecałabym ją, odpowiadam, że dla grupy Young Adult, ale z naciskiem na drugi człon tego określenia. To książka dla osób u progu dorosłości. Tych naprawdę dorosłych takie powieści inicjacyjne już nie interesują, bo oni tę inicjację (życiową, nie seksualną, choć akurat tutaj także i o nią chodzi) mają już za sobą.
Ania
i Nina urodziły się tego samego dnia, poznały na rozpoczęciu roku
w pierwszej klasie podstawówki i od tego czasu były niemal
nierozłączne. Dopiero koniec gimnazjum je rozdzielił, bo Ania nie
dostała się razem z Niną do liceum plastycznego, a potem w dniu
ich wspólnych urodzin, kiedy Ania była na zimowisku, Nina popełniła
samobójstwo…
To akurat jest nie bardzo spoiler, bo właśnie od tego zaczyna się akcja książki. Ania usiłuje dojść do tego, co było przyczyną decyzji Niny, ale nie udaje jej się. Dopiero, kiedy przenosi się na zwolnione przez nią miejsce w szkole plastycznej i poznaje jednego z nauczycieli, zostaje przez niego wykorzystana w ten sam sposób.
„Jak ziarnka piasku” to powieść, jako się rzekło, mocna. Autorka nie ucieka od trudnych problemów, które wiążą się z dorastaniem, bez owijania w bawełnę, ale z wyczuciem, porusza zarówno temat inicjacji seksualnej, jak i seksualnej przemocy.
Jeżeli mam z tą książką jakiś problem, to nie dotyczy on tego, co w niej jest czyli kontrowersyjnej dla niektórych tematyki obyczajowej, ale tego, czego w niej brakuje. Otóż brakuje w niej (nie tylko mi) pozytywnych postaci heteroseksualnych mężczyzn. Obie bohaterki nie mają ojców (jeden umarł, drugi odszedł) i nie mają też obok siebie też żadnych innych bliskich mężczyzn. Żadnego dziadka,wujka, kuzyna, kolegi – nawet w tle, nawet we wspomnieniach. Pierwsza miłość Ani to popapraniec czy też łagodniej – chłopak złamany przez przemocowego ojca. Chłopcy w klasie najpierw Niny, a potem Ani opisani są jako: jeden pryszczaty, jeden gruby, jeden dziwny i jeden gej i to właśnie ten ostatni jest jedynym sensownym, który pomaga najpierw jednej, a potem drugiej. Ok, w porządku, może tak być, ale czy naprawdę wszyscy heterycy w ich otoczeniu (z jednym wyjątkiem, który majaczy na końcu książki) muszą być albo słabi albo okrutni ? Czy to nie jest przypadkiem seksizm ?
Joanna Jagiełło „Jak ziarnka piasku”, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2018
Edit : Książka wpisana w 2019 roku przez Internationale Jugendbibliothek na listę Białych Kruków – White Ravens
Tegorocznym laureatem Astrid Lingdren Memorial Award (ALMA) czyli drugiej (obok przyznawanego przez IBBY Medalu Hansa Christiana Andersena) najważniejszej nagrody w dziedzinie literatury dla dzieci i młodzieży na świecie został Bart Moeyaert. W Polsce dotychczas ukazała się tylko jedna jego książka, ale napisał ich wiele i mam nadzieję, że niebawem zostaną wydane także u nas.
W oczekiwaniu na nie przypomnę, co pisałam o „Stworzeniu” 15 lutego 2007 roku. Teraz może byłabym wobec niej trochę mniej krytyczna, ale nadal nie do końca rozumiem, po co to było ?
..
czyli książka, której lektura najpierw mnie zachwyciła, a potem
solidnie wkurzyła. Po prostu – książka
kontrowersyjna.
Dawno temu, kiedy sama nie miałam jeszcze dzieci, opiekowałam się pewnym rodzeństwem. Pewnego dnia, podczas długiego spaceru opowiadałam ośmiolatkowi o jakimś wydarzeniu z historii stosunkowo niedawnej. Kiedy skończyłam, zapytał: a co było wcześniej ? Opowiedziałam, a wtedy on: a co było wcześniej ? Tak, cofając sie w głąb dziejów, doszliśmy do czasów, kiedy ludzie żyli w jaskiniach i uczyli się krzesać ogień. Na kolejne: a co było wcześniej ?, odpowiedziałam pochopnie: Wiesz – na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. I wtedy padło nieuchronne: a co było wcześniej ?
Od
tej rozmowy minęło kilkanaście lat, ów chłopiec jest już
dorosłym facetem, a ja nadal mam problem z odpowiedzią na to
pytanie. Kiedy w moje ręce trafiło „Stworzenie”,
myślałam, że wreszcie ją znajdę.
Zaczęło
się rewelacyjnie: Na
początku nie było nic. Trudno to sobie wyobrazić. Trzeba, by
wszystko, co teraz jest, jeszcze nie powstało. Trzeba wyłączyć
światło, samemu nie być i jeszcze zapomnieć o ciemności, bo na
początku nie było nic, ciemności też nie. Jeśli chce się
zobaczyć początek wszystkiego, trzeba zapomnieć bardzo
wiele. Zachwyciłam
się, bo wreszcie ktoś ubrał w odpowiednie słowa to, czego sama
nie potrafiłam sformułować.
Potem przeczytałam: Zachowaj tylko Boga i mnie. Boga rozumiem – On był zawsze. Ale kim jest ten typek w kapelusiku, który siedzi obok ? Narrator ? Bez niego by się nie dało opowiedzieć tej historii ? I koniecznie z krzesełkiem ?
„Przełknęłam”
narratora z jego cylinderkiem i krzesełkiem. Akceptowałam go do
momentu, gdy Bóg w szale twórczym doszedł do Dnia Szóstego. Oto
stworzył zwierzęta i przyszedł moment w którym, jak rzecze
Pismo: Stworzył
więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył:
stworzył mężczyznę i niewiastę. Tu
niespodzianka – okazuje się, że do stworzenia pozostała Mu tylko
kobieta, bo mężczyzna przecież już jest. Siedzi na krzesełku w
swoim cylinderku 😉
Czyli że co ? Nie było nic, ale był facet, cylinderek i krzesełko ? A kobieta na końcu ? Taki obraz stworzenia świata mam przedstawić moim córkom ? Niedoczekanie.
Szkoda 😦 Zapowiadało się tak fajnie i nie wyszło. Jak zwykle przez faceta 😉
Bart Moeyaert „Stworzenie”, przekł.: Jadwiga Jędryas, Łukasz Żebrowski, ilustr.: Wolf Erlbruch, wyd.: Hokus Pokus, Warszawa 2005
Po serii archeologicznych wykopalisk blogowych sprzed lat przypomnę dziś ostatnią z książek, które stanęły na półkach Małego Pokoju w poprzedniej jego lokalizacji.
Wpis z 18 marca 2019 roku:
Po raz kolejny możemy przekonać się, jak silną nasza cechą narodową jest przekora. Im bardziej Polakom czegoś się zabrania, tym odwrotniejszy ma to skutek 😉
Dzięki akcji pewnego kuratorium, które ze zgrozą odkryło ją w bibliotece jednej ze szkół, książka „Kim jest ślimak Sam ?” po czterech latach od pierwszego wydania wzbudziła takie zainteresowanie, że wydawnictwo zdecydowało się na dodruk. Nie wiem, jaki był jej wcześniejszy nakład i poziom sprzedaży, ale jedyny egzemplarz dostępny w bibliotekach na warszawskim Bemowie (ponad 100 tysięcy mieszkańców) został wypożyczony 8 razy, ja byłam dziewiąta. Nie można więc powiedzieć, że dotychczas czytelnicy wyrywali sobie tę książkę z rąk. Wiadomo jednak nie od dziś, że nie ma lepszej reklamy niż mały skandal, ale czy na pewno o to chodziło władzom oświatowym ?
Kim więc jest ślimak Sam ?
Sam jest (co zapewne nie będzie dla nikogo niespodzianką 😉 ) ślimakiem i jako taki jest hermafrodytą (co jest cechą części ślimaczych gatunków). O tym, że coś może być z nim nie tak, dowiaduje się pierwszego dnia szkoły, kiedy nauczycielka każe się klasie podzielić na dziewczynki i chłopców…
Nie wiem, czy to ten problem z jednoznaczną identyfikacją Sama (Samuel czy Samanta ???) spowodował, że książka stała się obiektem takich kontrowersji, czy też chodzi bardziej o ten przegląd… jak to się teraz ładnie nazywa… nieheteronormatywnych sytuacji występujących w przyrodzie ?
Miałam tę książkę w ręku tuż po tym, jak się ukazała, a teraz wróciłam do niej, przyciągnięta zamieszaniem, które wywołała. Zadałam sobie dwa pytania: czy jest to książka w jakiś sposób szkodliwa i czy poleciłabym ją do czytania swoim i nieswoim dzieciom.
Moja odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi: nie. Ta książka nie jest szkodliwa, ale według mnie żadna książka samojedna nie może mieć destrukcyjnego wpływu na czytelnika. Wbrew obawom wyrażanym przez osoby, które raczej jej w ręku nie miały, nikt nie zmieni orientacji seksualnej po jej przeczytaniu 😉
Czy poleciłabym ją ? Też nie, bo moim zdaniem jest ona po prostu kiepsko napisana. To jest częsty problem z książkami, które powstały, bo autor uważał, że ma misję przekazania czytelnikom czegoś jego zdaniem ważnego. W tym przypadku – dla przekazania garści ciekawostek przyrodniczych stworzono kompletnie wydumaną sytuację, w którą wstawiono zbiór zwierzęcych bohaterów pasujących do tezy. Bardzo niewiele dzieje się w tej książce, choć wydawać by się mogło, że nagromadzono tam wydarzenia, które powinny być dla bohatera dużym stresem – pierwszy dzień w szkole, silna burza i zniszczenia w lesie. Nawet ślimak powinien w związku z tym odczuwać jakieś emocje, a tu kompletnie ich nie czujemy. Najpierw Sam dowiaduje się, ze jego hermafrodytyzm jest dziwny (choć przecież w jego gatunku jest to norma). Potem wędruje przez las, poznaje kilka nieheteronormatywnych par i przyjmuje do wiadomości, że w przyrodzie różnie bywa. I już – koniec, finito, the end.
Jak czytelnik może wczuć się w ową niedookreśloną identyfikację płciową bohatera, skoro autorzy konsekwentnie piszą o nim w rodzaju męskim ? A przecież język polski ma na taką okoliczność rodzaj nijaki ! Marta Kisiel w swoim cyklu książek zaczynającym się od „Dożywocia” wspaniale udowodniła, że postać literacka może znakomicie funkcjonować w takim rodzaju, a nawet mówić o sobie w pierwszej osobie liczby pojedynczej.
Mimo, że książkę o Samie napisała osoba fachowa, z doktoratem z biologii w Cambridge, ja moim okiem laika widzę w niej pewien biologiczno – logiczny zgrzyt. Sam mówi: Każdy ślimak może być albo chłopcem, albo dziewczynką. Trzeba się zdecydować. Ale ja… Ja jeszcze nie wiem, czy wolę być Samuelem czy Samantą. Nauczycielka kwituje to stwierdzeniem, że gdy Sam już podejmie decyzję, powie nam, jeśli będzie chciał. Tymczasem prawdziwy ślimak, jeśli jest hermafrodytą (bo nie wszystkie gatunki są), nie musi wcale wybierać. Po prostu jest obojniakiem i jak taki znakomicie może się rozmnażać. I to jak !!!
Książka
o zwyczajach seksualnych ślimaków zdecydowanie nie byłaby dla
dzieci i zapewne wywołałaby skandal nieco większy niż ten, z
którym mamy do czynienia obecnie… 😉
Maria Pawłowska, Jakub Szamałek „Kim jest ślimak Sam ?”, ilustr.: Katarzyna Bogucka, wyd.: Krytyka Polityczna, Warszawa 2015
Nie tak dawno zapytałam na zaprzyjaźnionym forum rodzicielskim o skojarzenia, jakie przychodzą do głowy w związku z książkami Astrid Lindgren. Słowem, które powtarzało się najczęściej była beztroska.Tymczasem pierwszym określeniem, jaki nasunęło mi się, kiedy skończyłam tę książkę było: smutna. Nie: piękna choć smutna jak w przypadku „Braci Lwie Serce”, „Mio, mój Mio” czy „Ronii, córki zbójnika”, tylko: przejmująco, wręcz rozpaczliwie smutna.
Dawno, dawno temu w czasach wielkiej biedy…
…
życie było bardzo trudne. Osierocone dzieci musiały ciężko
pracować u gospodarza, który ich przygarnął. Wziął
ich do siebie nie dlatego, ze mieli najbardziej jasne i szczere oczy
pod słońcem i najsprawniejsze małe ręce, ani tez dlatego, że
czuli bezbrzeżny smutek po śmierci swojej mamy, nie, wziął ich,
żeby przynosili mu korzyść. Dziecinne ręce są w stanie pracować
całkiem dobrze, jeśli tylko nie pozwoli im się na wyrzynanie łódek
z kory i wycinanie świstawek, i budowanie na stokach domków do
zabawy.
Dawno, dawno temu w czasach wielkiej biedy…
… osierocone dzieci, których nikt nie chciał przygarnąć trafiały do przytułku dla ubogich, jak mała Malin z opowiadania „Gra moja lipa, śpiewa mój słowik ?”. Taki przytułek był miejscem, gdzie nie było niczego co piekne, ani niczego, co radosne, a Malin tak mocno pragnęła piękna i radości… Cytat z tego opowiadania kończył „Portrety Astrid Lindgren” – bardzo chciałam je poznać, a teraz leży mi ono osadem na duszy.
Dawno, dawno temu w czasach wielkiej biedy…
…
nawet te dzieci, które miały rodziców, chorowały i umierały dużo
częściej niż teraz.
Dawno, dawno temu w czasach wielkiej biedy…
…Szwecja
była zupełnie innym krajem niż teraz. Aż trudno uwierzyć, że to
właśnie tam spędziliśmy cudowne wakacje dwa lata temu.
Dlatego właśnie zaliczyłam „Południową łąkę” do książek kontrowersyjnych – nie bardzo wiem, komu mogłabym ją zaproponować. Pokazuje świat jakiego na szczęście już nie ma, ani w Szwecji, ani w Polsce, świat, którego współczesne dzieci (a wydawnictwo przeznaczyło ją już dla ośmiolatków) chyba nie są w stanie zrozumieć.
Ja nie potrafiłam zaproponować jej mojej niemal jedenastoletniej Najmłodszej, która przecież zna i lubi i Ronię, i Mio i Braci Lwie Serce (a ostatnie z opowiadań „Paź Nils z Dąbrowy” jest do nich podobne).
Mimo
że dwa z czterech wchodzących do tego zbioru opowiadań kończą
się właściwie dobrze (choć też nie do końca), całość po
prostu zasmuca. W przeciwieństwie do tamtych książek w
„Południowej łące” brakuje nadziei. I
chyba słusznie, że towarzyszą jej tylko czarno -białe ilustracje,
bo wszelkie kolory byłyby tu nie na miejscu.
Astrid
Lindgren „Południowa
łąka i inne opowiadania”, przekł.:
Anna Węgleńska, ilustr.: Ilon Wikland, wyd.: Nasza Księgarnia,
Warszawa 2009
a potem we Włoszech i w Paryżu – cykl Astrid Lindgren należący niestety do tej części jej twórczości, która nie wytrzymała próby czasu. Ponieważ jednak wstawiam na półki nowego Małego Pokoju jej książki, znajdzie się tu miejsce także dla nich.
Wpis z 8 maja 2007 roku:
Jest rok 1950. Kati, dwudziestolatka ze Sztokholmu, zafascynowana opowieściami swojego przyjaciela Jana, który wrócił niedawno z Ameryki postanawia zobaczyć ten niezwykły kraj na własne oczy. Wychowująca ją po śmierci rodziców Ciotka początkowo nie chce w ogóle słyszeć o takim pomyśle. Kapituluje wreszcie wobec determinacji dziewczyny, ale… postanawia towarzyszyć siostrzenicy w tak niebezpiecznej wyprawie. Ta książka mogłaby właściwie nosić tytuł „Podróże z moją ciotką” 😉 Zwiedzają Nowy Jork, Waszyngton, Nowy Orlean i Chicago, przejeżdżając przez Stany z góry na dół i z powrotem, podobnie jak dwa lata wcześniej sama Astrid Lindgren. Poznają Amerykanów różnych ras, zamożności i pochodzenia (także emigrantów z ich ojczystej Szwecji). Obie ta podróż zmienia – i entuzjastyczną Kati, i sceptyczną Vilhelminę. Obie w innym świetle zaczynają widzieć zarówno Amerykę, jak i Szwecję.
Dlaczego
zaliczyłam „Kati w Ameryce” do książek „kontrowersyjnych”
?
Bo
nie do końca rozumiem dla kogo jest przeznaczona, ani w ogóle – po
co ją teraz wydano. Opisuje ona Amerykę, której już nie ma, za
punkt odniesienia przyjmując Szwecję, której również już nie
ma. Trochę przypomina mi to późniejszą o 30 lat książkę Teresy
Hołówki „Delicje ciotki Dee” – tam porównywano amerykański
Middwest z lat osiemdziesiątych z siermiężną rzeczywistością
PRL. Czytając teraz „Delicje” widzę, jak bardzo od tego
czasu zamerykanizowało
się nasze
życie. Mogę to zauważyć, bo znam ówczesną Polskę z
autopsji 😉
„Kati
w Ameryce”, zdaniem
wydawnictwa, przeznaczona jest dla czytelników od 10 lat. Czy na
pewno ? Co zrozumieją z tamtych amerykańsko – szwedzkich realiów
dzieci, które nie bardzo wiedzą, jak 60 lat temu wyglądało życie
ich dziadków w Polsce ? Myślałam przez chwilę, że większy sens
miałoby wydanie tej książki w USA – dla tamtejszych nastolatków
byłoby to źródło wiedzy o niezbyt odległej przeszłości ich
kraju. Chyba jednak nie należy się tego spodziewać…
Ogromne wrażenie na Astrid Lindgren zrobiła wówczas segregacja rasowa – widać to w opisie wizyty Kati w slamsach Nowego Orleanu i jej podróży autobusem przez Wirginię. Tymczasem w obecnej Ameryce ta książka mogłaby zostać uznana za rasistowską ! Znajdziemy w niej na przykład taką opinię (z którą zresztą trudno się nie zgodzić 😉 ) Przedtem zawsze sądziłam, że małe nowo narodzone prosiaczki są najsłodsze ze wszystkich stworzeń, ale to był błąd. Murzyniątka są słodsze. Jakież to politycznie niepoprawne (mimo całej czułości w tym zawartej) !!!
Zdanie
twierdzące: „Kolorowy”
należy mówić o Amerykanach, którzy nie są biali, to absolutna
obraza, by Murzyna nazwać Murzynem ! zaopatrzone
zostało w następujący przypis: Powieść
niniejszą autorka pisała w 1950 roku. Nazwa „Murzyn” i
„kolorowy” w odniesieniu do Afroamerykanów miały wtedy inny
charakter niż dzisiaj. Być
może oddano w ten sposób politycznej poprawności, co jej się
należy, ale niewiele wytłumaczono naszemu czwarto- czy
piątoklasiście. W obfitości przypisów wyjaśniających, kim były
takie zapomniane już, a przywoływane w tej książce postaci jak
Esther Williams, Myrna Loy czy Betty Davis, zabrakło informacji o
tym, kiedy i w jakich okolicznościach zniesiono w USA segregację
rasową.
(Tu następował fragment dotyczący tego, jakie książki Astrid Lindgren ciągle czekają na polskie wydanie, a na pewno byłyby bardziej strawne do czytania – ale stracił on sens, bo wkrótce potem pojawiło się Wydawnictwo Zakamarki i wydało wszystkie pozycje o których tak marzyłam. Zostawiam więc tylko puentę 🙂 )
Dlaczego zdecydowano o wydaniu akurat tych książek, nie bardzo wiadomo, dla kogo przeznaczonych ? Polityka wydawnicza monopolisty w książkach Astrid Lindgren w Polsce czyli “Naszej Księgarni” nadal nie przestaje mnie zadziwiać. Niestety 😦
Astrid Lindgren „Kati w Ameryce”, przekł.: Anna Węgleńska, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2007
Wpis z 19 października 2007 roku:
Po powrocie z Ameryki Kati rozpoczyna nowy etap życia. Nie jest już panienką pod opieką ciotki, tylko młodą samodzielną kobietą z własnym mieszkaniem – pracującą i zarabiającą. Odrzuciła oświadczyny Jana, który chciał jak najszybciej zamieszkać w jej mieszkaniu, bo nie chciała wślizgnąć się w to małżeństwo tylko z rozpędu. Poprosiła go o odłożenie rozmowy o ślubie o rok, ale przez rok może się wiele zdarzyć.
Jak
sama mówi – mam dwadzieścia
dwa lata i do tej pory chodziłam na smyczy mojej ciotki. Nigdy nie
próbowałam, jak to jest radzić sobie samej. Życie było pełne
praktycznych szczegółów, których nie opanowałam w najmniejszym
stopniu.(…) Nie mogłam prosto z ramion Ciotki powędrować w
ramiona Jana, kiedy wreszcie miałam okazje stanąć na własnych
nogach. Zamiast
zamążpójścia wybiera zamieszkanie z koleżanką z pracy. Razem
remontują mieszkanie, razem wygrywają w totolotka i razem wyruszają
na wycieczkę objazdową po Włoszech.
Przeczytałam tę książkę z ogromną przyjemnością. To takie sympatyczne i wesołe babskie czytadło. Wydaje mi się jednak, ze wydawnictwo znów pomyliło się określając przedział wiekowy czytelników tej książki – moim zadaniem jest ona raczej dla dorosłych. Trudno mi wyobrazić sobie dziesięciolatkę (że o dziesięciolatku nie wspomnę) którą zainteresować by mogły perypetie uczuciowe dwóch szwedzkich stenografistek szukających we Włoszech miłości swojego życia.
Wszystko
to w dodatku w realiach lat pięćdziesiątych, a od tego czasu sporo
się zmieniło – także w sferze obyczajowości. Każda
kobieta powinna kiedyś móc urządzić własny dom, niezależnie od
tego, czy wychodzi za mąż, czy nie. Jej wrodzona skłonność do
obszywania ręczników i kupowania małych ogniotrwałych form, i
rozlepiania ozdobnych taśm na półkach powinna zostać zaspokojona
bez względu na jej stan cywilny. Tego rodzaju pragnienie może
zwieść dziewczynę, która po wszystkich tych męskich zabiegach
sądzi, ze jest zakochana w jakimś takim nieszczęściu będącym
mężczyzną. Byle jakim mężczyzną, który pozwoli jej zaspokoić
chęć meblowania, a jednocześnie da jej tytuł „pani”, to
ostatnie, rzecz jasna, jest szczególnie ważne. –
czy to są rozważania mogące trafić do dziesięciolatków
z początków XXI wieku ?
Inaczej niż część amerykańska, ta książka nie próbuje opisywać kraju i zaglądać mu pod podszewkę. To tylko miłalove story, a Włochy w niej… Włochy są jak z pocztówki – piękne, romantyczne i ograniczone do najbardziej znanych atrakcji turystycznych.
Reasumując
– bardzo
fajna książka, ale raczej dla Mam i starszych sióstr nastolatków
😉 Wydawnictwu
pozostała do wydania jeszcze jedna książka o Kati i przyznam, że
z ciekawością czekam na Paryż widziany jej oczami.
Astrid Lindgren „Kati we Włoszech”, przekł.: Anna Węgleńska, wyd.: Nasza Księgarnia Warszawa 2007
Wpis z 4 grudnia 2008 roku:
Przeczytałam „Kati w Ameryce”, przeczytałam „Kati we Włoszech” więc nie mogłam nie przeczytać „Kati w Paryżu” 😉 I to jest niestety jedyne uzasadnienie tej lektury 😦
Paryż,
którego już nie ma, opisywany w dodatku tak, że jeśli się nic o
tym mieście nie wie, to ta lektura nic do tej wiedzy nie wniesie.
Rozważania na tematy małżeńskie ciut
anachroniczne 😉 i
raczej mało interesujące dla współczesnych nastolatków. Pomysł
zabrania w podróż poślubną najlepszej przyjaciółki, która w
dodatku nie odstępuje nowożeńców ani na krok – co najmniej
dziwny.
Astrid
Lindgren potrafiła mistrzowsko opisać szczęśliwe dzieciństwo, bo
takie właśnie sama miała. Opis szalonej młodzieńczej miłości i
szczęśliwego zamążpójścia wyszedł jej gorzej – chyba nie
miała okazji sama tego doświadczyć.
Reasumując – „Kati w Paryżu” to książka wyłącznie dlanieuleczalnych maniaków Astrid Lindgren, którzy w dodatku mają zwyczaj kończyć to, co zaczęli czytać 😉
Astrid
Lindgren „Kati
w Paryżu”, przekł.:
Anna Węgleńska, wyd.: Nasza Księgarnia, Warszawa 2008
Mam problem z tą książką i przez długi czas nie wiedziałam, jak się zabrać do napisania o niej , bo podoba mi się i złości równocześnie, mniej więcej w jednakowym stopniu. Jest w niej pewien dysonans, który powoduje, że nie bardzo potrafię określić, do kogo jest adresowana. Ten dysonans wywołany jest przez splot dwóch wątków.
Pierwszy z nich – znakomity, interesujący i można powiedzieć, że w polskiej literaturze dla młodego czytelnika pionierski – to wątek żydowski. O tym, jak dotychczas przedstawiano tę kwestię, tak pisała Małgorzata Wójcik – Dudek: Żydowskiemu bohaterowi zwykle odmawia się prawa do kontekstu. Zostaje umieszczony w getcie i czytelnik poznaje go jedynie przez pryzmat sytuacji ekstremalnej. A przecież zawsze było jakieś „przed”, a czasem również – „po”.*
„Mirabelka” to pierwsza polska książka dla niedorosłego czytelnika (uwierzcie mi, wiem, co piszę – sprawdziłam to naprawdę dokładnie), która umieszcza swoich żydowskich bohaterów w szerokim kontekście tradycji, religii, kultury, miejsca w którym żyli czyli warszawskiego Muranowa i ich normalnego życia w czasach przed Zagładą. Oni nie musieli przeprowadzać się do getta – to getto utworzono tam, gdzie mieszkali. Nalewki, przy której stała kamienica Friedmana to ulica topiczna, która jest pierwszym skojarzeniem, kiedy myślimy o żydowskiej Warszawie, ale praktycznie nie istnieje w świadomości dzisiejszych mieszkańców miasta.
Bohaterów tej historii poznajemy na długo przed wojną, która zmiotła cały ich świat. Towarzyszymy im w codziennym życiu, radościach, troskach, świętach, uczestniczymy w ślubie pod hupą i weselu Dorki i Chaima, witamy narodziny małego Noama.
Jest w „Mirabelce” czas Zagłady, którą przeżyje tylko Noam, wyprowadzony z getta przez Irenę Sendlerową, ale jest też życie po niej aż do czasów współczesnych, o którym autor pisze już opierając się na własnych wspomnieniach. Na gruzach Muranowa powstają nowe domy, wprowadzają się do nich nowi lokatorzy, rodzą się dzieci. Nie ma już Nalewek, jest ulica Marcelego Nowotki (jej mieszkańcy mówią, że mieszkają na Nowotkach), a ocalony z Zagłady Noam, który teraz ma na imię Maciej, poślubi mieszkającą tam Dorotkę, której rodzice byli budowniczymi nowego Muranowa. Cezary Harasimowicz opisuje życie w PRL z jego trudnymi momentami jak marzec 1968 czy stan wojenny, ale też z sentymentem przywołuje takie szczegóły jak sklepy, które się w muranowskich blokach mieściły, bar „Pokusa”, pierwsze Maluchy i teksty piosenek.
Ta warstwa książki podoba mi się bardzo, problem mam za to z drugą czyli z wątkiem tytułowej mirabelki. To drzewko stanowi zawiązanie i klamrę akcji, jego obecność jest uzasadniona, ale wydaje mi się, że niepotrzebne było uczynienie z niej narratorki całej książki. Myślę, że wystarczyłoby gdyby tytułowa mirabelka była milczącą towarzyszką wszystkich opisywanych tu wydarzeń. A tak zamiast Wszechwiedzącego (ale przezroczystego dla czytelnika) Narratora mamy wszechwiedzące drzewo, które w dodatku czuje się w obowiązku, żeby za każdym razem wyjaśnić źródła swojej wiedzy. To zinfantylizowało przekaz całości, a poza tym zmuszało autora do (często nieco karkołomnych) zabiegów mających na celu uzasadnienie tego, że mirabelka wie o rzeczach i sprawach, o których wiedzieć nie powinna, skoro jest zakorzeniona na podwórku, a one dotyczą miejsc od niego odległych.
Odnalazłam w tej książce (a autor potwierdził to w posłowiu) inspiracje twórczością Hanny Krall, ale u niej to wszystko jest mniej dopowiedziane i tak jest zdecydowanie lepiej.
„Mirabelka” otrzymała wyróżnienie literackie w konkursie Książka Roku IBBY 2018, jest także laureatką innych nagród. Została też nominowana do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy w kategorii „literatura dla dzieci” i uważam, że bardzo na tę nagrodę zasługuje. To książka warszawska jak mało która – tak mocno osadzona w topografii i historii miasta. Mam nadzieję, że jury nagrody to zauważy i doceni !!!
Cezary Harasimowicz „Mirabelka” ilustr.: Marta Kurczewska, wyd.: Zielona Sowa, Warszawa 2018
* Małgorzata Wójcik – Dudek „W(y)czytać Zagładę. Praktyki postpamięci w polskiej literaturze XXI wieku dla dzieci i młodzieży”, Katowice 2016 s. 292