U z dwiema kropkami / U mit zwei Punkten

U z dwiema kropkami / U mit zwei Punkten

Książka nominowana i WYRÓŻNIONA w konkursie KSIĄŻKA ROKU Polskiej Sekcji IBBY w kategorii graficznej !!!

Na stronie wydawnictwa Widnokrąg możemy przeczytać:

Książka znalazła się na liście Unpublished Picturebook Showcase pośród 88 (z 600 nadesłanych) projektów z całego świata wybranych przez międzynarodowe jury i była prezentowana podczas najważniejszych targów książki dziecięcej Bologna Children’s Book Fair. Autorka wykorzystała technikę kolażu połączoną z delikatną kreską ołówkiem.

Katarzyna Minasowicz stworzyła tę książkę w ramach stypendium artystycznego Miasta Wrocławia: WROCŁAW – MIASTO SPOTKAŃ. Książkę objął patronatem honorowym Konsul Generalny Republiki Federalnej Niemiec we Wrocławiu. Wydana w polskiej i niemieckiej wersji językowej.

O Domu zwykle się nie myśli.

Dom się po prostu ma.

Raptem 23 lapidarne zdania plus ascetyczne ilustracje, w których nic nie pojawiło się przypadkiem albo po nic.

Wydawać by się mogło, że to bardzo mało, a jednak wystarczyło, żeby (jak to się mówi) trafić w punkt. Dlatego pierwszym wrażeniem, jakie miałam po obejrzeniu tej książki, był zachwyt. Ta historia wpisała się w to, co wiem, czego dowiedziałam się nie tylko z opowieści rodzinnych, ale też z wielu przeczytanych wspomnień i obejrzanych filmów. Można powiedzieć, że wypełniłam puste miejsca na jej kartkach wiedzą, którą miałam skądinąd.

Historia, którą opowiada Kasia Minasowicz, w oczywisty sposób nawiązuje do tego, co działo się 80 lat temu, a co było efektem powojennego przesunięcia granic czyli masowych przesiedleń ludności polskiej z terenów, które miały znaleźć się w granicach ZSRR na tak zwane Ziemie Odzyskane oraz wysiedlaniu stamtąd ludności niemieckiej. I jedni, i drudzy nie z własnej woli musieli opuścić swoje domy i zacząć życie gdzie indziej…


Po pierwszym zachwycie pojawiły się jednak wątpliwości i pytania o adresatów tej publikacji. Często tak mam w przypadku takich operujących niedopowiedzeniami picturebooków. Wydawnictwo określa wiek czytelników na 6+. Trudno mi powiedzieć, czy jest on odpowiedni i czym będą oni ją w stanie wypełnić. Jestem jednak pewna, że nie można ich zostawić samych z tą historią, która ma walor nie tylko historyczny, ale także uniwersalny. Doświadczenia jej bohaterki stały się nie tak dawno udziałem tysięcy dzieci, które przyjechały do Polski z Ukrainy. „U z dwiema kropkami” może być znakomitym punktem wyjścia do rozmowy o tym – w domu, ale także na lekcji bibliotecznej albo wychowawczej, wszędzie tam, gdzie taka rozmowa jest potrzebna.

Kasia Minasowicz „U z dwiema kropkami / U mit zwei punkten”, wyd.: Widnokrąg, Piaseczno 2025

Puszcza. Opowieści karpackich buków

Puszcza. Opowieści karpackich buków

czyli książka, która w konkursie PLANETA IZABELIN otrzymała nie tylko jedną z trzech równorzędnych nagród, ale także została wybrana przez jury dziecięce !!!

Gdy przyłożysz policzek do gładkiej kory karpackich buków, zamkniesz mocno oczy i wsłuchasz się w szelest liści, z czasem dotrze do twego serca niejedna historia. Taka prastara, która była tu przed nami. O Puszczy, niemającej początku i końca, o jej mieszkańcach połączonych niewidzialną nicią. O potężnych, przybierających ludzką postać niedźwiedziach. O królu węży pilnującym skarbów, świecących dżdżownicach, grzybowych kręgach, odważnych matkach jodłach, które najlepiej chroniły swoje dzieci. O świerkach zwanych smrekami, i o limbach, wołanych kiedrami, też lubimy szumieć, my, stare buki. Wiele z nas pamięta zielone, ludzkie dziecię zwane Kiedrem Szumilasem.

O nim karpacki starodrzew szepce najczęściej…

„Puszcza. Opowieści karpackich buków” to zaproszenie nie tylko do odwiedzin w Puszczy Karpackiej (a dokładniej – w tym, co po niej pozostało), ale wręcz do zanurzenia się w niej. Autorka wie doskonale, o czym opowiada, bo mieszka w miejscach, które tu opisuje, widzi je z okna swojej chaty w Beskidzie Niskim.

Legendę o Kiedrze Szumilasie, zaczerpnęła z twórczości Stanisława Vincenza, piewcy Huculszczyzny i autora zanurzonego w tradycji i kulturze Karpat cyklu „Na wysokiej połoninie”. Niestety tylko jego pierwszy tom zdążył ukazać się przed wojną w Polsce. Kolejne powstały już na emigracji i mimo że zostały potem wydane także w kraju (ale jak podejrzewam – w niewielkim nakładzie), nie odbiły się szerszym echem. Była to już wtedy opowieść o świecie, który przeminął i miejscach, które zostały rozerwane granicą i przeorane przez historię.

Jola Richter-Magnuszewska oddaje głos najstarszym bukom, aby opowiedziały historię puszczy od czasów, gdy na jej miejscu szumiało morze…

…o jej mieszkańcach ze wszystkich trzech królestw – roślinach, zwierzętach i grzybach….

…o rządzących tym światem odwiecznych procesach, zależnościach i prawach natury – o życiu, ale też o śmierci i rozkładzie, który jest jej nieodłączną, naturalną częścią…

…i o tym, że człowiek marnieje, bez śpiewu ptaków, brzęczenia owadów, zapachu drzew, kropel rosy. Że każda istota ma prawo do życia. A troszcząc się o inne stworzenia, tak naprawdę ludzie dbają też o siebie, przebywając wśród nich zaczynają odczuwać radość, spełnienie, łagodnieją, lepiej im się oddycha i odpoczywa.

Mimo osadzenia w bardzo konkretnych miejscach, ta opowieść ma wymiar uniwersalny. Uczy uwagi i wrażliwości na piękno, wsłuchiwania się w głos natury, uświadamia, że człowiek jest tej natury częścią.

„Puszcza” to książka autorska. Jola Richter-Magnuszewska jest autorką nie tylko tekstu, ale też ilustracji, które tworzą z nim nierozerwalną całość, budują atmosferę, powodują, że wciąga czytelnika od pierwszej strony. To książka dopracowana w najdrobniejszych szczegółach, taka która zasłużyłaby na pewno na nominację w lokomotywowej kategorii OD A do Z. Wszystko w niej jest przemyślane – od pierwszej okładki aż do końca, od faktury papieru przez dobór barw i rozmieszczenie tekstu wśród ilustracji. Jest w niej spokój, piękno i mądrość – jak w puszczy, o której opowiada.

Kiedy rozpoczynaliśmy pracę w jury konkursu PLANETA IZABELIN, chcieliśmy nagrodzić takie tytuły, które będą przekazywać wiedzę przyrodniczo – ekologiczną (bo taki był temat konkursu), ale będą to robić w sposób interesujący dla młodych czytelników. Szukaliśmy książek, po które dzieci chętnie sięgną i dlatego bardzo ucieszyło mnie to, że jury dziecięce wybrało właśnie „Puszczę”. Ich werdykt świadczy nie tylko o tym, że dobrze wybraliśmy, ale przede wszystkim o tym, że warto tworzyć rzeczy mniej oczywiste, mniej krzykliwe, ale za to piękne, bo czytelnicy potrafią to docenić.

Jola Richter-Magnuszewska „Puszcza. Opowieści karpackich buków”, wyd.: Libra PL, Rzeszów 2024

Sam w mieście

Sam w mieście

Pogoda już coraz bardziej wiosenna, ale chcę jeszcze wstawić na półkę w moim małym pokoju tytuł wydawałoby się zimowy, choć tak naprawdę jest uniwersalnie całoroczny 😉

„Sam w mieście” to pierwsza książka autorska w twórczości Sydney’a Smitha. Wydana została w 2019 roku, a cztery lata później ukazała się kolejna – „Do you remember?”, ale jeszcze nie doczekała się polskiego wydania. W 2024 roku Sydney Smith nagrodzony został za całokształt twórczości przyznawaną przez IBBY Nagrodą Hansa Christiana Andersena, a nakładem wydawnictwa Dwie Siostry ukazała się ilustrowana przez niego „Pierwsza gwiazdka Świętego Mikołaja” Maca Barnetta, w Małej Edycji Plebiscytu LOKOMOTYWA nominowana przez Justynę Sobalę.

Wiem, jako to jest być małym w mieście…

„Sam w mieście” to jedna z tych książek, o których bardzo trudno jest coś napisać, bo jej urok kryje się przede wszystkim w tym, że bardzo pomału odkrywamy, o co w niej w ogóle chodzi. Na początku widzimy małego chłopca wędrującego przez ogromne i pełne ludzi miasto, ale dokąd idzie? Do kogo skierowane są słowa tekstu, który pojawia się w tej książce nie od razu?

Sięgnijcie po tę książkę, zanurzcie się w jej atmosferze, a wszystko stanie się jasne. I nie musicie z tym czekać do kolejnej zimy !!!

Sydney Smith „Sam w mieście”, przekł.: Wojciech Szot, wyd.: Wydawnictwo Sto Stron, Warszawa 2020

Simona

Simona

Książka nominowana w Małej Edycji Plebiscytu Blogerek LOKOMOTYWA 2024 przez Maję Kupiszewską autorkę bloga Maki w Giverny ( —>>>tutaj możecie przeczytać, co napisała o niej u siebie)

Jak to się stało, że dziewczynka, która tak bardzo chciała zasłużyć na miłość rodziców, udowodnić, że potrafi „trzymać pędzel” i ma talent jak jej ojciec, dziadek i pradziadek – słynni malarze, dwadzieścia lat później znalazła się w prawdziwym dzikim lesie? Wyrosła na odważną kobietę, malującą słowem, autorkę wielu wspaniałych książek i bezkompromisową obrończynię przyrody. Zamieszkała w samym sercu puszczy, w drewnianej leśniczówce bez prądu i bieżącej wody, w otoczeniu zwierząt, które ją bezgranicznie kochały i nie musiała im niczego udowadniać…

Zastanawiam się, kiedy ja sama usłyszałam o niej po raz pierwszy i… nie wiem. Simona Kossak za życia była osobą mało znaną i wcale o popularność nie zabiegała. Mieszkała na odludziu, zajmowała się pracą naukową, obcując na co dzień przede wszystkim ze zwierzętami z puszczy, których życie badała. Jeżeli publikowała, to były to raczej rozprawy naukowe, rzadziej popularnonaukowe. Najbardziej znana z tych ostatnich – „Saga Puszczy Białowieskiej” ukazała się w 2001 roku.

Zainteresowanie jej osobą zaczęło się tak naprawdę dopiero po jej śmierci. Przyczyniły się do niego niewątpliwie trzy jej biografie: książkowa Anny Kamińskiej („Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak) wydana w 2015 roku oraz dwie filmowe – dokumentalna Natalii Korynckiej-Gruz z 2021 roku i zeszłoroczny film fabularny.

Przez dom Simony i Lecha przewinęły się chyba wszystkie zamieszkujące puszczę gatunki zwierząt, z wyjątkiem żubra, wilka, bobra i wydry – napisała Maria Strzelecka. Dlatego opowiada o Simonie przede wszystkim poprzez jej domowników czyli zwierzęta, które razem z nią mieszkały w Dziedzince. Ich lista jest długa: psy Troll i Sabinka, ośliczka Hepcia, kruk Korasek, locha Żabka, łoszaki Pepsi i Kola, rysiczka Agatka i wiele innych większych i mniejszych. Opowieść o nich to nie tylko słowa, ale także ilustracje na których zostały sportretowane, często razem z Simoną.

„Simona” to druga książka biograficzna autorstwa Marii Strzeleckiej – pierwszy był „Nikifor”, również nominowany w Plebiscycie LOKOMOTYWA. Na pierwszy rzut oka zestaw bohaterów może się wydawać nieco zaskakujący. Trudno byłoby znaleźć osoby bardziej od siebie odległe niż niewykształcony i uważany za niepełnosprawnego intelektualnie, za to obdarzony talentem plastycznym Łemko oraz pochodząca z krakowskiej artystycznej rodziny naukowczyni z tytułem profesorskim ale bez zdolności malarskich. A jednak, kiedy poznamy ich życie okazuje się, że tym, co ich łączyło było bezkompromisowe oddanie pasji i potrzeba życia na własnych warunkach.

Bardzo jestem ciekawa – kogo Maria Strzelecka uczyni bohaterem kolejnej biografii? A może to będzie autobiografia? 😉

Antoni Słonimski w swoim „Alfabecie wspomnień”, który pisał już w latach siedemdziesiątych, powracał do swoich odwiedzin w Kossakówce i znajomości z rodziną Kossaków: Wojciech Kossak nie dorównywał malarstwu Juliusza Kossaka, gorszym od Wojciecha był Jerzy. Dumę i honor rodu Kossaków przywróciła i utrwaliła na zawsze piękna poetka o trzech ślicznych nazwiskach Maria z Kossaków Bzowska, Pawlikowska, Jasnorzewska. Pominął w tym wyliczeniu siostrę Marii, pisarkę i satyryczkę Magdalenę Samozwaniec, mimo że się z nią przyjaźnił i że to ona w swoich książkach utrwalała pamięć o rodzinie. Nie wspomniał też o bratanicy Wojciecha, wybitnej pisarce Zofii Kossak-Szczuckiej. Myślę jednak, że bardzo by się zdziwił, gdyby dowiedział się, że po pięćdziesięciu latach najbardziej znaną nosicielką tego nazwiska jest Simona, czarna owca w rodzinie. Ot, taka przewrotność ludzkiej pamięci…

Maria Strzelecka (tekst & ilustr.) „Simona”, wyd.:Libra PL, Rzeszów 2024

Tyle się wydarzyło i tyle jeszcze nas czeka

Tyle się wydarzyło i tyle jeszcze nas czeka

Książka nominowana w Małej Edycji Plebiscytu Blogerek LOKOMOTYWA 2024 przez Maję Kupiszewską autorkę bloga Maki w Giverny ( —>>>tutaj możecie przeczytać, co napisała o niej u siebie)

W tytule tej książki zawiera właściwie cała jej treść, ale to, co jest w niej najważniejsze, mieści się nie w wydrukowanych słowach, tylko w tym, co nam się w związku z nią pomyśli

Za każdym razem, kiedy kończyłam ją przeglądać, moje myśli biegły w zupełnie inną stronę. Bardzo jestem ciekawa, dokąd mnie ona jeszcze może zaprowadzić. Oraz tego, co w niej zobaczą osoby z innym (bo na przykład dużo krótszym) doświadczeniem życiowym.

Autorka zadedykowała ją jutrzejszym dorosłym i wczorajszym dzieciom, a więc w zasadzie… wszystkim. Nikt nie może mieć wymówki, że to książka nie dla niego 😉

Składa się ona w połowie ze stwierdzeń dotyczących tego, co już było, co już się wydarzyło i w połowie z pytań o to, co będzie, co jeszcze na nas czeka. Nas czyli kogo ? Jej czytelników ? Ludzi w ogóle ? Tych, którzy żyją teraz czy tych, którzy pojawią się po nas ?

Co było jeszcze wcześniej ? Co będzie potem ? Czy to wszystko ma jakiś początek i koniec ?

Kontakt z nią prowokuje do zastanowienia się nad tym, czym jest czas ? Jej forma, dzieląca go wyraźnie na kiedyś, teraz i potem, pokazuje jak ulotne i krótkie jest teraz. A może w ogóle go nie ma?

Kiedy tak leży przede mną zamknięta, wygląda zupełnie normalnie. Można nawet powiedzieć – przeciętnie. Warto jednak ją otworzyć, bo to, co znajdziemy w środku, jest absolutnie nieprzeciętne.


Jej forma, stanowiąca niewątpliwe wyzwanie dla wydawcy, powoduje, że zaliczyć ją mogę do kategorii: książki inne niż wszystkie. W ofercie wydawnictwa Widnokrąg to druga po „Idei” taka pozycja. Nietypowa forma i niedookreślona grupa wiekowa, do której obie są adresowane, na pewno nie ułatwiają sprzedaży. Za to ile frajdy będą mieli ci, w których ręce trafią ! Chapeau bas dla wydawnictwa, że się odważyło je wydać !!!

Johanna Schaible „Tyle się wydarzyło i tyle jeszcze nas czeka”, przekł.: Agata Teperek, wyd.: Widnokrąg, Piaseczno 2024

Atlas wysp odległych (okładka żółta)

Atlas wysp odległych (okładka żółta)

czyli wydanie rozszerzone tytułu, który 11 lat wcześniej ukazał się w okładce niebieskiej .

Czym, poza kolorem okładek, różnią się te dwa książki ? W wersji żółtej przybyło pięć wysp oraz wstęp o tytule „Isolario. Zmutowane myszy, milczące kanarki, nieznane wyspy”. Autorka rozpoczyna go następująco:

W pewien letni dzień roku 2009, dwa tygodnie po tym, jak w mogunckiej drukarni upewniłam się, że praca nad „Atlasem wysp odległych” – a w każdym razie nad jego pierwszym wydaniem – dobiegła końca, zauważyłam w bibliotece książkę o intrygującym tytule „Isolario”. Zajrzałam do środka i ze zdumieniem odkryłam, że gatunek, który, jak mi się wydawało, stworzyłam i zapoczątkowałam swoim atlasem, istnieje już od dawna: była to bowiem jedna z podręcznych encyklopedii wysp, zwanych po włosku właśnie isolario. Powstawały one w XV i XVI wieku zwłaszcza w Republice Weneckiej – ważnym ośrodku żeglugi morskiej, ale także wczesnego drukarstwa – i dotyczyły wyłącznie wysp: bliskich i dalekich, znanych i nowo odkrywanych, legendarnych i dziwnych, które przybliżano za pomocą map, widoków wybrzeża oraz opisów historycznych i literackich, w tym informacji o położeniu, wielkości, ewentualnych mieliznach i możliwościach lądowania.

Nie zdając sobie z tego sprawy, ożywiłam ten już niemal zapomniany, a przecież wspaniały gatunek literacki, sytuujący się gdzieś pomiędzy atlasem a dziennikiem podróży…

Kartografia powinna w końcu zostać uznana za rodzaj literatury, a sam atlas za gatunek poetycki, nie bez racji nazywano go przecież pierwotnie Theatrum orbis terrarum – „teatrem świata”…

„Atlas wysp odległych” to jedna z tych książek, które pozornie wyglądają jakby były przeznaczone dla dzieci (bo przecież mają dużo obrazków), ale są zdecydowanie dla dorosłych. Jakiś czas temu popełniłam na ich temat artykuł, który ukazał się w piśmie Kontakt. Joanna Rzyska z wydawnictwa „Dwie Siostry” powiedziała mi wtedy: Ciągle spotykamy się z pomyłkami – jednak ten stereotyp działa. Książka z obrazkami ? W wydawnictwie dziecięcym ? To na pewno dla dzieci. Zdarzyło nam się, że bibliotekarze proponowali nam poprowadzenie warsztatów dla dzieci na temat „Atlasu wysp odległych”, bo skoro poprzednio wydałyśmy „Mapy” i one są dla dzieci, to „Atlas” zapewne też.

Pięćdziesiąt (pięć) wysp, na których nigdy nie byłam i nigdy nie będę…

Judith Schalansky wykorzystała formę atlasu geograficznego, żeby opowiadając historie o niemal nikomu nieznanych wyspach stworzyć parabolę świata, zastanowić się nad człowiekiem i nad tym, co wnosi on do miejsca, w którym żyje.

Bo wyspy są przecież tylko małymi kontynentami, kontynenty zaś jedynie bardzo wielkimi wyspami…

„Atlas Wysp Odległych” to pięćdziesiąt pięć opowieści – przypowieści o odległych (przynajmniej z naszej perspektywy), odludnych i niegościnnych skrawkach lądu, z których wyraźnie wynika, że zdecydowanie lepiej jest im bez ludzi. Poprzedza je fascynującym wstęp – esej autorki. Zatytułowany jest „Raj jest wyspą. Piekło też” i opowiada o sensie i bezsensie podróży, iluzji odkrywania świata na jego antypodach oraz o tym, że mapy przy całym swoim obiektywizmie wcale nie oferują odbicia rzeczywistości, lecz jedynie jej śmiałą interpretację.

Odległe wyspy są nieosiągalne w dwojakim sensie. Trudno do nich dotrzeć, trudno do nich przybić (o ile jest to w ogóle możliwe) i nawet, gdy próby kończą się powodzeniem, wytęskniony kraj okazuje się – jakby nie było tego wiadomo wcześniej – pustynny i nieprzydatny.

Dla badaczy każda wyspa jest świętem, prawdziwym laboratorium natury; przedmiotów badań nie trzeba tutaj mozolnie wyszukiwać, rzeczywistość jest uchwytna i policzalna przynajmniej dopóty, dopóki fauna i flora nie zostaną zniszczone przez napływowe zwierzęta albo ludność nie wymrze na skutek przywleczonych chorób.

Na skraju niekończącej się kuli ziemskiej nie ma żadnego dziewiczego, rajskiego ogrodu. A przybywający z daleka ludzie sami stają się potworami, które z takim trudem przepędzili z map, gdy dokonywali odkryć.

Wyspa Samotności, Thule, Possesion, Napuka, Wyspa Zwodnicza czy Amsterdam…

Spośród pięćdziesięciu wysp wymienionych w tej książce znałam wcześniej (w sensie: wiedziałam, że istnieją i jeszcze coś więcej) tylko dwie – Św. Helenę i Wyspę Wielkanocną. Z zaskoczeniem odkryłam także trzecią, której nazwa brzmiała znajomo – Tristan da Cunha. Przypomniał mi się wiersz Mariana Hemara, pierwszy raz przeczytany niemal 30 lat temu w Londynie – podobnie jak wszystkie napisane na emigracji przesiąknięty bolesną tęsknotą do Polski. Poświęcony jest on wydarzeniu, które Judith Schalansky tylko zaznaczyła na osi czasu historii tej wyspy – ewakuacji jej całej, niezbyt licznej ludności z powodu wybuchu wulkanu w latach 1961 – 1963 i ich późniejszemu powrotowi do niewielkiej, skalistej ojczyzny. Podobnie jak dla urodzonej w nieistniejącym już NRD autorki „Atlasu”, także dla Hemara, tytułowa egzotyczna wyspa, której nazwę znał wcześniej ze znaczka pocztowego w klaserze, jest tylko pretekstem – do opowieści o jego własnych smutkach i tęsknotach.

Pamiętam znaczek pocztowy, // Duży błękitny prostokąt, // Kosztował dziesięć centów. // Marzyłem – którędy – dokąd // Droga na taką wyspę ? // Jaka ona szczęśliwa, // Że tak się pięknie nazywa, // Że tak się dźwięcznie nazywa – // „Tristan da Cunha” – jak gdyby // Dźwiękła harfa eolska. // Nie tak zwyczajnie jak u nas – // Galicja… czy Lwów… czy Polska…

W nowym, żółtym wydaniu przybyło jeszcze pięć wysp – Gough, Sentinel Północny, Agalega, Nukulaelae i Midway. Myślę, że nie tylko ja znałam ze słyszenia wyłącznie tę ostatnią, choć spodziewałam się przy jej okazji historii bardziej wojennej, a mniej… Zresztą, przeczytajcie sami. Największe wrażenie zrobiła na mnie opowieść o Sentinelu Północnym. Nie przypuszczałam, że nadal jest na Ziemi wyspa, której ludność konsekwentnie (i skutecznie) broni się przed kontaktem ze światem zewnętrznym. Wyspa, o której mieszkańcach nic nie wiadomo – ani o tym, ilu ich jest, ani jak żyją, ani jakim językiem ze sobą rozmawiają. A opisana przez Judith Schalansky historia misjonarza Johna A. Chau brzmi, jakby wydarzyła się w czasach filmu „Misja”, a nie w roku 2018. Może więc jednak jest tam ten ostatni na kuli ziemskiej dziewiczy rajski ogród ?

Mam nadzieję, że mieszkańcy tej wyspy nie będą więcej niepokojeni przez przedstawicieli zewnętrznych cywilizacji, bo nigdy jeszcze to się dobrze dla wyspiarzy nie skończyło. Ta książka pokazuje to dobitnie.

Judith Schalansky (tekst i ilustr.) „Atlas Wysp Odległych. Pięćdziesiąt pięć wysp, na których nigdy nie byłam i nigdy nie będę”, przekł.: Tomasz Ososiński, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2024
Dziękuję Wydawnictwu Dwie Siostry za egzemplarz recenzencki tej książki 🙂

Judith Schalansky (tekst i ilustr.) „Atlas Wysp Odległych. Pięćdziesiąt wysp, na których nigdy nie byłam i nigdy nie będę”, przekł.: Tomasz Ososiński, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2013

Bromba i polityka

Bromba i polityka

Książka nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA w kategorii: tekst !!!

Brombę, która jest na tych zdjęciach zrobiła Kasia z firmy Budka. Jeśli chcielibyście taką samą (albo większą) albo coś innego, co da się wyszydełkować, zajrzyjcie —>>> tutaj.

Drodzy Czytelnicy !

Rozważałem, czy nie nadać tej książeczce tytułu „Pożegnanie z Brombą”, ponieważ nie wydaje mi się, aby Bromba zanotowała jeszcze jakieś inne przygody i obserwacje niż zawarte w tym tomiku, ale pomyśleliśmy sobie (i ja, i Bromba), że zabrzmiałoby to zbyt patetycznie – napisał Autor we wstępie.

No cóż… Bromba ma już swoje lata. Nie wiem dokładnie, jak płynie czas w Naszej Okolicy, w której żyje sobie wraz z innymi bohaterami tej (i nie tylko tej) książki, ale na nasze ma dokładnie pół wieku i tyle właśnie liczy sobie moja z nią (i nimi) znajomość. Najpierw, w 1974 roku powstał spektakl telewizyjny „Bromba i inni”. A może to był nawet cykl spektakli ? Jego formuła polegała na tym, że pan Wieńczysław Gliński siedział sobie w fotelu i czytał, a od czasu do czasu towarzyszyły temu ilustracje Macieja Wojtyszki (być może – animowane). W porównaniu z tym, co jest dzisiejszą normą programów dla dzieci, było to bardzo skromne i nieśpieszne, ale pamiętam je doskonale. Od tamtych czasów pozostaję wielbicielką Zwierzątka Mojej Mamy – ze wszystkich bohaterów tego imaginarium lubię je najbardziej. Innych oczywiście także, ale tylko bardziej, bez naj 😉

W następnym roku ukazała się książka pod tym samym tytułem. Pamiętam, że Mama kupiła mi ją na wakacjach we Władysławowie i czytałam ją na plaży. Teraz, po latach jest tak, jak mówił Mo w „Atramentowym sercu” – są w niej zgromadzone wspomnienia miejsc, w których pierwszy raz ją czytałam i wracają do mnie za każdym razem, kiedy po nią sięgam. Nie robię tego często, ale Bromba, Pciuch, Gluś, Fikander z Malwinką i inni mieszkańcy Naszej Okolicy po prostu ze mną są. I Zwierzątko Mojej Mamy oczywiście też 🙂

Zastanawiam się, co takiego jest w tym ich świecie, że tak bardzo go polubiłam ? Doszłam do wniosku, że chodzi o to coś, co nazwałabym niewysilonym absurdem 😉 Jest on tam po prostu czymś naturalnym. Po latach, kiedy poczytałam sobie o paradoksach związanych z podróżami w czasie, doceniłam historię Pciucha i to, jak zostały one tam rozwiązane. Bardzo lubię też koncepty imion Glisanda i Viceversów dzikich. Natomiast Psztymuclem, zupełnie bez związku z książkowym pierwowzorem, zwykłyśmy z moimi córkami nazywać ostatni naleśnik – taki z resztki ciasta, który nie wypełnia już całej patelni i ma za każdym razem inny kształt 😉

Maciej Wojtyszko powrócił do tych bohaterów jeszcze kilka razy. Byli w komiksie „Trzynaste piórko Eufemii” i kryminale „Tajemnica szyfru Marabuta”, ale mimo że byłam wtedy jeszcze w odpowiednim wieku, nie polubiłam tych książek tak bardzo jak pierwszej. Oryginalne historie zostały wznowione w tomie „Bromba i inni (po latach także)”, uzupełnione o informacje o tym, jak bohaterowie radzili sobie w czasie, który upłynął od pierwszego wydania. Były też tomy „Bromba i filozofia” oraz „Bromba i psychologia”, a teraz mamy „Brombę i politykę”.

W tej najnowszej nie znajdziemy (na szczęście !) odwołań do bieżącej polityki w naszym kraju (choć jakby się przyjrzeć uważniej niektórym ilustracjom…), jest to raczej propedeutyka politologii w niektórych historiach z Naszej Okolicy. Zgodnie z definicją, którą możemy znaleźć w kończącym tę książkę Spisie dość ważnych pojęć politycznych, które Bromba i przyjaciele próbowali jakoś wyjaśnić, polityka to: działania zmierzające do zapewnienia władzy określonym osobom oraz grupom społecznym Najsmutniejsze jest to, że brak polityki to też polityka… (a dalej już mamy odwołanie do pewnej historii z tej książki). W tym spisie znajdziemy także definicje (z odwołaniami) takich pojęć jak: fakty, emocje, manipulacje, światopogląd, wizerunek czy wolność. Po prostu wszystko, co jest w polityce ważne od A(utorytetu) do Z(arządzania). Jest tam również Niezbędnik polityka, zawierający wszystkie zwroty, których używanie także bardzo pomaga – od Ja panu (pani) nie przerywałem do Trochę kultury proszę 😉

Czytałam „Brombę i politykę”, kiedy się ukazała, a wróciłam do niej niedawno, mając na świeżo kampanię wyborczą w wyborach samorządowych w mojej małej podwarszawskiej gminie. Przeprowadziliśmy się tu już po poprzednich wyborach, więc pierwszy raz miałam okazję poobserwować, jak to wygląda w takiej kameralnej społeczności. Przekonałam się naocznie, że emocje, które mogą zostać rozpętane wokół wyborów i tematów związanych z władzą, wcale nie są małe. I że absolutnie WSZYSTKO może obrazić czyjeś uczucia, WSZYSTKO może stać się powodem kłótni i WSZYSTKO może być przedstawione w sposób dokładnie odwrotny, niż jest to w rzeczywistości.

Myślę, że czytając historie zawarte w „Brombie i polityce” każdy (niezależnie od wieku) znajdzie w nich coś, z czym się zetknął osobiście. I odwrotnie. Bo, jak napisał Tomasz Mann w „Czarodziejskiej górze”: Nie ma nie-polityki. Wszystko jest polityką.

P.S. A wiecie, że ta moja Bromba z Budki ma prawdziwą torbę, do której można coś schować ? Nie wiem co, ale można. To taka zupełnie apolityczna uwaga na koniec 😉

Maciej Wojtyszko (tekst & ilustr.) „Bromba i polityka”, wyd.: Ezop, Warszawa 2023

Hajda. Beskid bez kitu

Hajda. Beskid bez kitu

Książka nagrodzona w konkursie „Książka Roku 2023” Polskiej Sekcji IBBY w kategorii literackiej (książka dla starszych) oraz wyróżniona w kategorii graficznej: książka obrazkowa / autorska !!!

Książka nagrodzona Nagrodą m. st. Warszawy w kategorii: literatura dziecięca (tekst i ilustracje) !!!

Oraz nominowana do Nagrody Literacka Podróż Hestii i wpisana na listę White Ravens 2025 !!!

Trzeci tom serii „Beskid bez kitu”, a zarazem czwarta z historii, które się na niego składają. (poprzednie opisałam —>>> tutaj ).

Oraz czwarta, ostatnia opisana w nim pora roku – wiosna.

„Hajda” to część, która ukazała się jako ostatnia, ale chronologicznie, biorąc pod uwagę czas akcji, jest druga. Nie wiem, czy to tylko moje skrzywienie historyczne, ale gdybym miała teraz zachęcać do lektury tego cyklu kogoś, kto go nie zna, zaproponowałabym właśnie taką kolejność – od zimy, przez wiosnę do lata i jesieni. Od czasów przedwojennych do współczesności. Myślę, że tak będzie najłatwiej zrozumieć te miejsca i to, co w nich zostało z przeszłości.

Ludzie w dolinie otoczonej wzgórzami rodzili się i umierali odcięci od reszty świata, ale to oddzielenie nie sprawiało im przykrości, obowiązki i święta gęsto wypełniały im czas. W gęstych i niedostępnych lasach mieszkały zwierzęta i biesy, które czasem dla żartu odwiedzały ludzkie osady, ale wystarczyło postawić kamienny krzyż czy kapliczkę i komunikat był dla nich jasny – nie przekraczały wyznaczonej granicy. Niestety świat pęczniał i grzmiał, i w końcu postanowił przyjść zza lasów do doliny. Przyszedł z wyciągniętą ręką, ale nie w geście powitania, tylko jak złodziej, po żywność, zwierzęta, a czasem nawet życie. Przyniósł wojnę, płacz i pogardę. Na wiele lat w dolinie zapanował strach…

Od wydarzeń opisanych tomie „Beskid bez kitu. Zima” minęło jakieś dwadzieścia lat i znów wracamy do tej samej wsi i tych samych rodzin tam mieszkających. To samo miejsce, ale zupełnie inny świat, przez który przetoczyła się, zakończona jakieś dwa lata temu wojna. Spotykamy znane z poprzedniej części, dorosłe już bohaterki – Nastkę oraz Teklę, która została nauczycielką. Trzecia z nich, Paraska wyjechała przed wojną do Ameryki, przysyła rodzinie listy i pieniądze. Chłopiec, którego widzimy na okładce to Kola, syn Nastki, a tytułowy Hajda to jego pies.

Dlaczego Kola nazwał swojego szczeniaczka akurat tak ? Tego już musicie dowiedzieć się z książki 😉

Kiedy wojna się skończyła i ludzie za górami i lasami świętowali jej odejście, mieszkańcy doliny nieśmiało zaczęli naprawiać zniszczone gospodarstwa. Okazało się jednak, że ta zawierucha, choć okrutna i długa, była jedynie wstępem do tego, co nastało później. Zwykłe reguły wojen, chociaż okrutne, są jednak przejrzyste. Zazwyczaj wiedziano, kim jest wróg i jaki nosi mundur. Teraz jednak było inaczej. Po tej wojnie ludzie, którzy nie wyrównali porachunków, zostali na miejscu. Przychodzili do wsi z różnych stron, mówili różnymi językami, kradli, oszukiwali, trudno było odróżnić człowieka od diabła. Jedni nosili mundury, inni wyglądali jak sąsiedzi. Jedni przychodzili nocą, inni za dnia – i szukali tych, którzy byli przed nimi.

Żadne krzyże i kapliczki nie mogły ich odstraszyć. Demonstrowali siłę jedni przed drugimi i walczyli ze sobą nad głowami mieszkańców. (…) Mimo zakończenia wojny spokój nie przyszedł. (…) Strach przybierał na sile i świat na zawsze przestał być mały i przytulny, Teraz już nikt, nawet dziecko, nie przestraszyłby się zwyczajnego diabła hasającego po beskidzkich łąkach. Ludzie okazali się od niego gorsi.

Temat tego, co działo się zaraz po wojnie w Bieszczadach i Beskidach, był dotąd właściwie nieobecny w literaturze dla młodszych czytelników. Pojawiał się z rzadka w książkach z czasów mojego dzieciństwa, ale wtedy widzieliśmy te wydarzenia raczej oczami żołnierzy walczących pod dowództwem generała Świerczewskiego z (jak to się wówczas określało) bandami UPA. Ludność miejscowa właściwie w tej narracji nie istniała. Dopiero Maria Strzelecka pokazała ten świat z perspektywy tych, którzy tam mieli swoje domy rodzinne i groby przodków.

Przeżywamy z nimi ostatnią wiosnę roku (jak podejrzewam) 1947, w której coroczny niepowstrzymany wybuch życia, pozimowe odrodzenie przyrody przytłumione są atmosferą schyłkowości. Wieś, do niedawna pełna życia, wyludniła się, a ci, którzy w niej jeszcze zostali, wiedzą, że będą zmuszeni do opuszczenia doliny, w której żyli od pokoleń, do pozostawienia nie tylko domów i ziemi, ale całego dobrze znanego im świata.

Autorka zadedykowała tę książkę: Dla wszystkich dzieci, które musiały opuścić swoich przyjaciół, oraz dla zwierząt, które zostały. Początkowo rozumiałam tę dedykację wyłącznie w kontekście historii Koli i Hajdy, która bardzo mnie poruszyła i skojarzyła się z gdyńskim pomnikiem poświęconym pamięci mieszkańców wysiedlonych stamtąd na początku okupacji.

Potem pomyślałam, że Hajda nie był jedynym zwierzęciem, które Autorka miała na myśli. We wszystkich częściach jej cyklu równorzędnymi bohaterami są zwierzęta żyjące dziko. Mają swoje przygody, swoje problemy, swoje uczucia i radości. Ich świat rządzi się własnymi bezlitosnymi prawami, a ścieżki, którymi wędrują, tylko czasem przecinają z ludzkimi.

Życie w górach nadal bardzo mocno związane jest z rytmem natury. Każda pora roku ma tam swoją specyfikę, swój nastrój, a Maria Strzelecka potrafi to niezwykle plastycznie opisać. To nie są oleodrukowe opisy przyrody, które się przeskakiwało czytając lektury szkolne 😉 Tu nie tylko widzimy to, co rośnie, ale także słyszymy wiatr czy deszcz i czujemy zapachy ziemi i roślin. Po prostu – jesteśmy tam.

Wydawnictwo Libra PL sprzedaje wszystkie tomy razem w ozdobnym pudełku – warto je mieć, bo dopiero razem tworzą klucz do zrozumienia Beskidów.

Maria Strzelecka „Hajda. Beskid bez kitu”, wyd.: Libra, Rzeszów 2023

Tutu i…

Tutu i…

„Złapię cię ! Tutu i pojazdy” była nominowana w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA 2022 w kategorii: obraz

oraz została wyróżniona Special Mention Bologna Ragazzi Award w kategorii Toddlers !!!

Zapytacie, kim jest Tutu ? No cóż – Tutu to… po prostu Tutu 😉

Śmieszny stworek z wielkimi oczami i długim ogonem, który powstał w wyobraźni Piotra Karskiego i zmaterializował się na kartach tych książek. Tutu to imię, które powtórzy nawet bardzo małe dziecko, a książki o nim adresowane są właśnie do bardzo małych maluszków. Mają solidne, sztywne kartki i zaokrąglone brzegi oraz rozmiar w sam raz dla małych rączek.

Pierwsza z tych książek (zauważona nie tylko w Plebiscycie Lokomotywa, ale także przez jurorów najbardziej prestiżowej w świecie książki dla najmłodszych nagrody Bologna Ragazzi Award) to zwariowana pogoń, którą Tutu odbywa najrozmaitszymi środkami lokomocji. Od hulajnogi do rakiety kosmicznej – można więc określić tę książkę mianem leksykonu pojazdów dla na najmłodszych.

Zapytacie, kogo Tutu gonił i czy w końcu dogonił ? Nie kogo, tylko co – bo to jest pogoń za własnym ogonem 😉 Tak, dogonił, ale była to pogoń długa i obfitująca w akcje których nie powstydziłby się sam Bond. James Bond.

Druga z tych książek ma wymiar, rzec można, egzystencjalny. Tutu staje wobec tytułowego pytania: Kim jesteś ? i próbuje znaleźć na nie odpowiedź porównując się z rozmaitymi zwierzętami. Dochodzi w końcu do wniosku, że jest… po prostu sobą, nikim innym.

Książki o Tutu to świetna propozycja pierwszych lektur malucha. Mają czytelne, nieskomplikowane ilustracje i prostą, ale wciągającą akcja, którą dziecko dość szybko podchwyci i będzie samo dopowiadało to, co znajduje się po drugiej stronie kartki. Obawiam się jedynie tego, że dorośli będą mieli dość Tutu dużo szybciej, niż ma się on szansę znudzić dziecku. Chyba, że pojawi się kolejna książka z jego przygodami… 😉

Piotr Karski „Złapię cię ! Tutu i pojazdy”, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2022

Piotr Karski „Kim jesteś ? Tutu i zwierzęta”, wyd.: Dwie Siostry, Warszawa 2022

Zbójeckie nasienie

Zbójeckie nasienie

czyli druga część powieści „Antosia w bezkresie”. O tomie pierwszym pisałam —>>> tutaj

Obie części cyklu „Antosi w bezkresie” zostały nominowane w Plebiscycie Blogerów LOKOMOTYWA w kategorii: tekst !!!

Obiecuję, że postaram się napisać o niej bez nadmiernego spoilerowania tego, co znajduje się w drugim tomie (choć bez małego zdradzenia tego, jak się on zaczyna, nie obejdzie się – uprzedzam !). Nie da się jednak zrobić tego także w stosunku do treści pierwszego, więc jeśli ktoś go nie czytał, powinien to najpierw zrobić 😉

Marcin Szczygielski sięga w tym cyklu do historii polskich dzieci (i ich rodzin) zesłanych w głąb Związku Sowieckiego w czasie, o którym potocznie mówi się: za pierwszego sowieta czyli podczas sowieckiej okupacji wschodnich terenów Rzeczpospolitej Polskiej w latach 1939 – 41. Tytułowa bohaterka Antosia Rossińska, została razem z mamą wywieziona do Kazachstanu wiosną 1940 roku, a pierwszy tom kończył się dwa lata później.

Wydaje mi się, że kiedy pisze się trylogię, najtrudniejszy jest drugi tom. W pierwszym autor zawiązuje akcję, umieszcza ją w czasie i miejscu, przedstawia bohaterów, a w trzecim – kończy, domykając wszystkie zaczęte wątki i żegnając wszystkich bohaterów. Natomiast drugi… tu jest problem. Trzeba posunąć akcję do przodu na tyle interesująco, żeby czytelnicy chcieli sięgnąć po kolejny, ale równocześnie zostawić coś jeszcze, czym zaskoczy ich w trzecim. Marcin Szczygielski zdecydował się na zabieg zaskakujący…

…można powiedzieć, że w drugim tomie dał swojej bohaterce urlop od sowieckiej rzeczywistości, w której zmuszona była sobie radzić prawie sama, po tym jak gdzieś zaginęła jej mama. Pierwsza część kończyła się tak, że dziewczynka kradła węgiel z pociągu razem z Dziadem Daniłą – wspięła się na wagon i wtedy pociąg ruszył, a ona upadła i nie mogła już z niego wyskoczyć. Z tym nas Autor zostawił, a w kolejnym tomie dowiadujemy się, że nieprzytomną, ranną w głowę dziewczynkę znaleźli przy torach wiele kilometrów dalej wędrujący Kazachowie. Zaopiekowali się nią, opatrzyli, wyleczyli i dalej wędrowała z nimi.

Akcja „Zbójeckiego nasienia” to jakieś dwa miesiące latem 1942 roku. Można powiedzieć, że Antosi przytrafił się wakacyjny obóz wędrowny – podróż wozami albo na piechotę, konie i wielbłądy, rozbijanie i zwijanie obozowiska, kąpiele w słonych jeziorach, spanie w jurcie. I ten bezkresny step, oszałamiająca przyroda, cudowne widoki z zachwytem opisywane przez Autora ! Wydawać by się mogło, że to wakacje marzeń, ale jednak dziewczynce nie jest łatwo, choć przynajmniej nie jest głodna. Musi zrozumieć prawidła rządzące tą rozgałęzioną rodziną, do której trafiła, a kiedy już nieco wydobrzała – znaleźć sposób, aby na swój pobyt u nich zasłużyć. Najsilniejsza relacja, może nawet przyjaźń zaczyna ją łączyć z Abajem (może dlatego, że jest tam najmłodszy), od którego zaczyna uczyć się polowania i zdobywania jedzenia w stepie. Choć oczywiście nie są w stanie upolować żadnego dużego zwierzęcia, ale ptaki, węże czy susły też się nadają. Trzeba tylko je zabić, a to nie jest dla dziewczynki łatwe.

Ale choć najadłam się, było mi ciepło i miękko na moim wojłoku; choć niebo pociemniało i zalśniły na nim gwiazdy, nie opuszczało mnie nieprzyjemne przekonanie, że tego dnia spotkało mnie coś złego. Poczucie, że uczestnicząc w odbieraniu susłom życia, sama też straciłam coś cennego. Coś, co już nigdy do mnie nie wróci. Uznałam jednak, że na takie żale byłam już stanowczo zbyt dorosła. W końcu miałam już te moje sędziwe jedenaście lat…

Opisy życia, które Antosia prowadzi razem z Kazachami w stepie, to dla Autora okazja, żeby wpleść w akcję książki sporo szczegółów etnograficznych – dowiadujemy się, jak ustawiano jurtę i jak ją w środku urządzano, poznajemy tradycyjne potrawy oraz szczegóły kazachskich strojów, a Abaj ma na każdą okazję jakąś tradycyjną baśń z morałem. Wiele takich szczegółów znajdziemy też na ilustracjach, które Marcin Szczygielski wplata w tekst. W poprzednim tomie spod jego ręki wyszła wstrząsająca okładka oraz wyklejki, w tym mamy także otwierające poszczególne rozdziały portrety chyba wszystkich członków licznej rodziny Kunanbaja, a także zwierzęta żyjące w stepie oraz krajobrazy – wszystko utrzymane w stylistyce inspirowanej folklorem tamtych rejonów.

„Zbójeckie nasienie” to powieść, która unaocznia młodym czytelnikom, że Związek Sowiecki tworzyli nie tylko Rosjanie, ale także przedstawiciele wielu innych podbitych przez nich narodów, którzy wcale nie chcieli się podporządkować sowieckim porządkom. Choć byli przez nich traktowani jak gorsi i głupsi, to wcale tacy nie byli, a ich tradycyjne zwyczaje dużo lepiej się do życia w stepie nadawały niż to, co usiłowano im narzucić w kołchozach.

Mimo że czas spędzony z rodziną Kananbaja był dla Antosi rodzajem urlopu od realiów sowieckich, system, w którym wszyscy żyli (nawet pozostając na jego marginesie) cały czas nie dał o sobie zapomnieć. Po drodze zatrzymywali się w miasteczkach, a tam doganiała ich i wojna, i cały sowiecki (nie)porządek – handlowali na bazarach (i nie tylko handlowali), ale ta podróż musiała się kiedyś skończyć…

Nie, nie powiem, jak to się skończyło 😉 Znowu rozstajemy się z Antosią w takim momencie, że bardzo chciałoby się wiedzieć, co się wydarzy dalej. Mam nadzieję, że na kolejny tom nie będziemy długo czekać. I ciekawa jestem, czym nas Autor tym razem ilustratorsko zaskoczy !

Marcin Szczygielski (tekst i ilustr.) „Zbójeckie nasienie”, wyd.: Instytut Wydawniczy Latarnik, Warszawa 2023